ZMIERZCH


KSIĘGA III - JUGA

Rozdział 1. Przez pustynię

Każde poruszenie palcami trwa wieczność. Każdy pojedynczy staw potrzebuje stuleci, by drgnąć i przesunąć się, popychając mięśnie, zesztywniałe, odwykłe od ruchów. Martwe.
Martwe, martwe, martwe.
Cieniowi o wiele łatwiej jest poruszać ciałem. Dla cienia ciało jest niczym doskonale wykonana marionetka w rękach doświadczonego lalkarza. Ruchy są niemal naturalne, płynne, lekkie. Obca istota posługuje się ciałem Joanny lepiej, niż ona sama. To frustrujące, patrzeć gdzieś z głębi, jak twoje ciało nie słucha ciebie, a obcej siły w jego wnętrzu. To przerażające, czuć, że owa obca siła sama nie jest do końca świadoma, a to, co czyni ją rozumną, powstaje gdzieś na pograniczu, między nią, a twoją własną świadomością. I, że tak naprawdę byt, który cię pochłonął, nie jest samodzielną istotą, a częścią czegoś... Nie starego nawet, o nie, gorzej – odwiecznego, pradawnego.
Czym jesteś? – odważyła się spytać. Pytanie jest jedynym, co może zrobić, a przecież nigdy nie należała biernych osób. Aż do teraz, aż do tego przerażającego stanu zawieszenia pomiędzy życiem i śmiercią...
Odpowiedź nie jest wyrażona w słowach. Odpowiedź jest cichym szelestem, szeptem tysięcy cieni, szmerem piasku w klepsydrze. Bezdenną otchłanią u korzeni Drzewa Światów, sercem krainy umarłych, majestatycznym, pustym tronem z czarnego kamienia.
Pani śpi. Gdy się przebudzi, świat zadrży w posadach.
Krzyk rozrywa ciemność, przeraźliwy krzyk nie strachu już nawet, już nie bólu, lecz rozpaczy.

***

Bliski Wschód – kraina mitów, kolebka cywilizacji. Tu, w obszarze zwanym Żyznym Półksiężycem narodziły się w zamierzchłych czasach imperia. Tu, ukryte pod piaskami śpią ich szczątki: Sumer, Akkad, Asyria, Babilon i inne, nieznane, obce, osnute mgłą tajemnicy. Ich nazwy przewijają się tylko w legendach i jedynie legendy mogą wskazać, gdzie leżały niegdyś... Pierwsze Miasto, miasto Enoch, o którym szepcą Kainici, miasto Enoch w Krainie Nod, utopia zrodzona dla dzieci nocy, zmieciona z powierzchni ziemi przez Potop, boską ręką zesłany na potomków pierwszego spośród wampirów... Drugie Miasto, miasto bezimienne, gdzie dzieci Kaina próbowały odtworzyć dawną chwałę... zniszczone ich niezgodą i czymś jeszcze, czymś mrocznym, co, jak mówią, nadal śpi pod pisakami, pod ruinami świątyni...
I inne – te, o których opowiadają święte księgi: Biblia i Koran. Te, których nazwy przekazała nam tradycja. Dziś znamy położenie wielu z nich, lecz inne wydają nam się legendą. Czyż bowiem nie poznaliśmy każdego skrawka ziemi, czyż nie zapełniliśmy białych plam na naszych mapach? Uzbrojeni w szkiełko i oko, ufamy w ich niezawodność, nieświadomi tego, jak bardzo potrafi ukrywać się świat czający się tuż po za zasięgiem naszych zmysłów i wskazań aparatury...
Znamy je jednak ze snów, z legend, ciągle trwających w naszej podświadomości i żywych w kulturze. Widma miast, fatamorgany, iluzje – one, obecne w opowieściach wędrowców, stały się natchnieniem dla uczonych, którzy idąc za wskazaniami legend odkrywali je i będą nadal okrywać – pustynia bowiem wciąż zazdrośnie strzeże wielu tajemnic.
Miasto, o którym śnił Zac, nie było znane nauce. Z opisu przypominało Petrę w Jordanii, lecz obecność posągu o wyraźnie asyryjskich cechach pozwalała przypuszczać, że było o wiele starsze. Alex, znając Koran, zasugerowała, że może mowa o mieście ludów Ad i Tamud, zniszczonych przez gniew Allacha. Odwołała się też do „Księgi tysiąca i jednej nocy”, cytując wszelkie opowieści o miastach-widmach na pustyni.
- One miały tendencję do poruszania się – zakomunikowała – może to nasze też się porusza?
Zac spojrzał na dziewczynę wyraźnie zaciekawiony. Nie spodziewał się po niej takiej wiedzy – a i jej zainteresowanie arabską kulturą jak dotąd mu umykało. Teraz przypomniał sobie – jej mistrz pochodził gdzieś z bliskiego wschodu, dziewczyna zaś, zafascynowana nim na różnych płaszczyznach, starała się robić wszystko, by być blisko także i kultury jego cywilizacji.
- Wiecie, miasta-widma. Raz są tu, kiedy indziej tam. Może dlatego nikt dotąd nie znalazł tego? W końcu ten opis, który miałeś, Michael, był opisem podróży jakiegoś Araba, prawda?
- Zwiedził miasto, ale potem nie mógł już więcej go znaleźć – przytaknął Criamon. – Ani on, ani europejski badacz, który znalazł rękopis.
- Jak my w takim razie mamy je znaleźć?
- Próbować znaleźć najbardziej prawdopodobny obszar – tłumaczył Anglik cierpliwie. – Musi coś je ograniczać. Dopiero potem możemy próbować zawęzić obszar poszukiwań jeszcze bardziej.
- Czyli teleportowanie się na miejsce odpada? – spytała Alex zawiedziona.
- Gdyby wszędzie można się było teleportować, jak myślisz, Alex, jak wyglądałby świat?
- No taaak – mruknęła dziewczyna. – W sumie... to trochę jak w filmie. Wiecie, jedziemy szukać zaginionego miasta – Uśmiechnęła się entuzjastycznie. – Podróż przez pustynię, za nami Beduini na wielbłądach...
- Prędzej terroryści – zauważył Sokolski.
- Twoi, Alex – dodał Grzesiek.
Dziewczyna pokazała mu język, ale bez zbytniego przekonania. Bardziej, niż domniemana obraza, zajmowały ją w tej chwili wygrzebane z plecaka kartki.
- Mówiłam o tych poruszających się miastach, prawda? Patrzcie, co znalazłam – z triumfem pomachała plikiem papieru. – Baśń. W sumie pasuje do „Księgi tysiąca i jednej nocy”, ale do kanonu nigdy nie weszła... Szczerze to jest dziwna...
Michael Lancaster wziął kartki. Przyjrzał się im pośpiesznie. Nie było tego wiele – kilka zadrukowanych stron, sama baśń i notatka edytora. Anglik zmarszczył brwi.
- Zaiste, wielce interesujące... – mruknął. – Wydaje się uzupełniać tekst, z którym miałem wtedy do czynienia... Posłuchajcie.
Zaczął czytać – spokojnym, ładnym głosem, profesora akademickiego, stworzonym do wygłaszania wykładów.
- ...Pierwszy raz jednak w posiadanie kopii opowieści wszedł w latach 20 XX wieku Joseph Villiard, znany też jako odkrywca fragmentu pamiętnika Hishama ibn Imana. W ciekawy sposób łączy się Opowieść o Czarnym Mieście z opisem tajemniczego, przypisywanego Thamudejczykom lub Nabatejczykom miasta odwiedzonego ponoć przez ibn Imana i wydaje się, że Villiard interesował się baśnią ze względu na pewne szczegóły sugerujące, że Iram z tej historii to w istocie miasto odwiedzone przez ibn Imana... Alex, znalazłaś rzecz bezcenną!
Anglik czytał dalej – długą analizę, a potem samą baśń – dziwną, niepokojącą, zwłaszcza dla kogoś, kto wiedział, kim są Nephandi... historię nie jednego miasta, a dwóch – Iram, Miasta Kolumn obecnego w innych legendach i Czarnego Miasta, rządzonego przez czarnoksiężnika, czciciela demonów... Opowieść o wojnie, niebezpiecznie przypominającą to, co kiedyś – wydawało się teraz, że całe wieki temu – tłumaczył Lancaster.
Czy miejsce, którego szukali było jednym z tych dwóch miast, czy może oboma na raz?
Zac przypomniał sobie widok ze snu... To czego dowiedział się z nikłych wzmianek w książce i od uwięzionego ducha...
A potem nieoczekiwanie doznał olśnienia. Do cholery, o tym nie pomyślał wcześniej, ale jeśli on tam był, równie dobrze mógł towarzyszyć mu kto inny!
- Wiecie co – rzekł spokojnie, choć serce biło mu nieco mocniej - nie byłem tam wtedy sam, jak sądzę.
Oczy wszystkich zwróciły się teraz na niego.
- Był ze mną – chłopak mówił wolno – ktoś jeszcze, ten ktoś ciągle żyje, o ile „żyje” to właściwe słowo... – Alex mruknęła pod nosem coś, co zabrzmiało jak „no tak, kolejny wampir”. Zac nie przejął się, kontynuował za to: - Część z was go zna, więc nie muszę dokładnie tłumaczyć. Jeśli uda mi się z nim skontaktować, będziemy mieć dodatkowe informacje i łatwiej będzie nam ustalić, gdzie dokładnie mamy – uśmiechnął się – przeczesywać pustynię.
Twilight patrzyła na niego z ciepłem w błękitnych jak wieczorne niebo oczach. Coś w jej postawie sugerowało, że też tęskni – i Zacowi miło było to wiedzieć.
- Zajmiesz się tym? – spytał Lancaster.
Chłopak kiwnął głową.
- Tak.
Będę miał okazję, żeby powiedzieć idiocie, co myślę o jego zachowaniu – pomyślał.
Daniel wstał. Oszczędnym ruchem delikatnej dłoni wygładził tłoczoną w kwiatowy wzór marynarkę.
- Podsumowując, wiemy, że miejsce którego szukamy, znajduje się gdzieś w północnej części Półwyspu Arabskiego, między Jordanią i Palestyną, a Irakiem... Iraku lepiej byłoby uniknąć ze względu na wojnę, ale może się okazać konieczne przekroczenie granicy. Będziemy mieć dane z obu tekstów, z tego, co dowie się Zac. Jakieś inne możliwe wskazówki?
- Dowiedziałem się o pewnym przedmiocie w magazynach British Museum – Lancaster siedział spokojnie, z nogą założoną na nogę, dłońmi splecionymi na kolanach. – Są na nim podobne znaki, jak na manuskrypcie, który kiedyś tłumaczyłem. Jeśli to okaże się dobrym tropem.
- Będziemy potrzebowali odpowiedniego sprzętu. To kosztuje. Próbować naciągnąć kogoś na zafundowanie nam wycieczki? – zwrócił uwagę milczący jak dotąd Marek Sokolski. Siedział na brzegu kanapy, bawiąc się wisiorkiem w kształcie kwiatu lilii. Przed nim na stole stała popielniczka – Ekstatyk jako jedyny palił i zapach tytoniu i goździków ciągle unosił się w powietrzu, wyraźny, lecz nie na tyle silny, na szczęście, by irytować.
Mężczyzna czasem patrzył w przestrzeń – jak nieobecny, lub, jak złośliwie twierdził Daniel – wiecznie naćpany. Był enigmą – pojawił się nagle i nagle zaczął im towarzyszyć. A że jego tradycja wydała z siebie równie tajemniczą Scarlett Weaver i niepewnego Williama Etharca, trudno było Sokolskiemu zaufać. A mimo to był tu – z zainteresowaniem przysłuchując się rozmowie i wygłaszając całkiem sensowne uwagi. I choć patrzyli na niego podejrzliwie, nie wyganiali go – może sądzili, że trzymając go blisko siebie będą w stanie go pilnować?
A przecież nie był głupi ani lekkomyślny, choć czasem sprawiał wrażenie takiego. Pił sporo, palił, i to nie tylko tytoń, spędzał wielkie ilości czasu w nocnych klubach – ale był inteligentny. Czasem wspominał, że ma jakiś dar, że widzi więcej, że miewa spontaniczne wizje – takie legendy o Ekstatykach znał każdy mag, ale mało kto dawał im wiarę – w końcu Kult był taką samą tradycją, jak i inne, różniącą się tylko specjalizowania się w magyi czasu i specyficznym podejściem do życia, łatwo dającym się podsumować za pomocą maksymy „carpe diem”.
Oczywiście, naiwnością byłoby sądzić, że zainteresowanie tego konkretnego Ekstatyka Nephandi wynika z chęci przypilnowania, by Kult Ekstazy nie utracił dobrego imienia... Ale może i z niego? Nie tylko William Etharc był jego „zleceniodawcą” – przynamniej tak mogło wynikać ze słów Sokolskiego.
Zac nie mógł powstrzymywać się od zerkania na niego z zaciekawieniem.
- Ryan – rzekł Daniel – zna się na takich rzeczach. Mógłby nam pomóc, może nie finansowo, ale na pewno zorganizować przedsięwzięcie.
Alex popatrzyła na Eutanatosa zaskoczona,
- Ryan? Ty żartujesz!
- To odpowiednia osoba.
- Groził kiedyś, że utnie mi język!
- Alex, on by tego nie zrobił.
- Zabijał ludzi! To Eutanatos!
- Och? – Daniel uśmiechnął się do dziewczyny. – Tak samo jak ja.
Grzesiek stłumił śmiech.
Zac nachylił się w stronę Twilight.
- O kogo im chodzi? – spytał szeptem.
- O Ryana Shade, jak sądzę – Skrzywiła się, odpowiadając. – Słyszałeś o nim. Od Sariela.
- Ach. Tak.
- Nie zrobiłby nic Alex. Alex jest człowiekiem. Nie uważałby jej za zagrożenie. Nie uważałby, że należy ją zabić... – Twilight skrzywiła się. – Miałam nadzieję, że go nie spotkam.
Zac kiwnął głową.
Sariel nie wspominał z niechęcią ani Ryana, ani Feia. Prędzej z właściwym sobie smutkiem. Nie, żeby nie potrafił nienawidzić. Przez ten krótki, przeraźliwie krótki okres czasu, który spędzili razem, Zac zdążył się domyśleć, że istnieją osoby, które srebrnowłosy wampir darzy silną nienawiścią. Ale Ryan... Ryana w jakimś stopniu rozumiał i szanował: jako osobę podążającą konsekwentnie za ustalonym kodeksem honorowym. Obaj byli pod tym względem do siebie podobni – i Fei w jakiś sposób też, choć, jeśli wierzyć Danielowi i Grześkowi, był głupcem.
Tylko cała ta próba morderstwa nie była do końca jasna... Sariel mówił, że został ostrzeżony przed zamiarami braci. Jak uniknął bycia zabitym i czemu i Ryan i Fei mieliby myśleć, że im się udało? Ten temat omijał. Gdyby mógł, pewnie zapomniałby o całej sytuacji...
Daniel tym czasem, dogadawszy się z Alex, wyciągnął komórkę.
- Witaj – Rzekł po dłuższym czasie oczekiwania. – Tak, to ja. Wiem. No cóż, wiele się stało... Słucha, mam sprawę do ciebie... właściwie mamy, ja i moja kabała... – Oddalił się, tak, że przez dłuższy czas słychać było tylko pojedyncze słowa. – Jasne – dobiegło w końcu uszu zebranych, gdy wrócił do nich. –Świetnie. Odbiorę cię z lotniska. Bardzo cię cieszę, że się spotkamy. Tak. Jasne. Do zobaczenia w takim razie – Daniel rozłączył się. – No to chyba załatwione – oznajmił. – Będziemy mieć wsparcie.
***

Twilight czuła się dziwnie. Rozumiała, że Daniel chce pomocy kogoś zamożnego i zainteresowanego wyprawą – i z tego, co wiedziała o Ryanie, był on idealnym kandydatem. Tyle, że jak dotąd znała go jedynie z opowieści. Brat zamordowanego – lub zaginionego – aktora, jeden z ludzi, którzy doprowadzili do przebudzenia Sariela, jeden z ludzi, którzy próbowali go zabić... Jak miała nie mieć ambiwalentnego stosunku do tego mężczyzny, jak miała nie czuć się dziwnie, idąc na spotkanie z nim?
Daniel wydawał się nie mieć takiego problemu. Był wyraźnie rozbawiony i zaciekawiony. Z tego, co Twilight zrozumiała, lubił Ryana. Nie mogła tego pojąć.
- Jeśli zrobię z nim to, co z Jorge’em? – spytała. – Co wtedy?
- Będzie zdziwiony. Obrażony. Nie mów mu o Sarielu.
- Żeby nie psuć mu złudzeń, czy żeby nie zaczął go szukać? – dociekała, wydymając policzki jak obrażona dziewczynka.
- Nie ma potrzeby tego rozdrapywać, księżniczko – Jej kochanek uśmiechnął się ciepło, powiódł palcami po włosach. – Każdy z nich poszedł własną drogą, ma własne problemy. Nie ma potrzeby, żeby zajmowali się jeszcze sobą na wzajem... Sariel też by nie chciał, żebyśmy kłócili się z Ryanem o niego.
- Masz rację – zgodziła się niechętnie.
Lotnisko było gwarne, ruchliwe, pełne pasażerów spieszących się na samoloty lub tych, którzy właśnie w Londynie kończyli swoją podróż. Barwny tłum wypełniający stolicę Zjednoczonego Królestwa nie przestawał zadziwiać Twilight, która przez większość swojego życia nie wypuszczała się po za dom mistrza, zaś przez ostatnich kilka miesięcy zdążyła poznać tylko jedno polskie miasto. Londyn był metropolią, gigantem, widać było to i tutaj. Lotnisko roiło się od turystów, biznesmenów i migrantów, każdy z przechodniów i podróżnych w jakiś sposób przyciągał wzrok – wyglądem, ubiorem czy chociażby naklejkami na walizce. W takim tłumie nie umiałaby wyłowić osoby, na którą czekali.
- Tam, widzisz? – Daniel wskazał dłonią idącego od strony terminalu mężczyznę w skórzanej, obszytej futrem kurtce.
Ryan Shade stanął przed nimi, wysoki mężczyzna o prostych, ciemnych włosach sięgających ramion. Jego minę można było nazwać marsową – para niebieskich oczu spoglądała podejrzliwie spod zmarszczonego czoła, usta były wykrzywione, jakby pan Shade nie uważał, że będzie wiarygodniejszy, komunikując wszem i wobec swoją – nie ważne, czy rzeczywistą, czy urojoną – niechęć do świata.
Rozglądał się bacznie, nie dostrzegając ich. Jego wzrok spoczął na nich dopiero, gdy do niego podeszli i gdy Daniel z uśmiechem wyciągnął rękę.
No tak, dopiero teraz Twilight uświadomiła sobie: Ryan spodziewał się ujrzeć nieładną kobietę w męskim stroju, nie przystojnego mężczyznę w towarzystwie ładnej blondynki.
- Ryan.
Drugi Eutanatos zamrugał zdziwiony.
- Daniel?
- Miło cię widzieć.
- Nie spodziewałem się... – gęste brwi zmarszczyły się bardziej, Ryan wyraźnie nie był pewien, jak traktować stojące przed nim zjawisko. – No cóż, wyglądasz... Inaczej.
- Ty za to się nie zmieniłeś.
Pan Shade mruknął coś pod nosem.
Twilight przyglądała mu się z zainteresowaniem. To jeden z ludzi, którzy chcieli zabić Sariela... Mocne rysy twarzy, równo obcięte włosy, blada karnacja, zimne dłonie, kiedy ściskał jej rękę. Szorstki, oschły.
- Jestem Twilight – przedstawiła się.
- Ryan Shade.
- Wiem.
“Za dobrze wiem” – pomyślała. Obiecała Danielowi, że nie zrobi nic, ale miała uderzyć tego mężczyznę w twarz. Z zimną satysfakcją i właściwie bez celu – bo co by w ten sposób osiągnęła? Zemstę? Nie uświadomiłaby Ryanowi nigdy, że ktoś mógł naprawdę kochać pewnego wampira o srebrzystych włosach... Dla Ryana wampiry nie były niczym, co zasługiwałoby na jakiekolwiek uczucia.
To, że Daniel, sam mocno związany z Kainitami, rozmawiał z panem Shade tak swobodnie, zadziwiało Twilight. Ona by nie potrafiła. Mogła tylko ukrywać swoją niechęć i starać się nie zerkać na Eutanatosa krzywym wzrokiem, co wychodziło jej naprawdę kiepsko. I cały czas zastanawiała się, co by było, gdyby się dowiedział...
Ale Ryan był im potrzebny. Ryan miał pieniądze i ten błysk w oku, który zdradzał w nim żyłkę podróżniczą. Urodzony na człowieka czynu, bohatera filmów akcji. Choć od śmierci – lub też zniknięcia, jak twierdzili niektórzy – brata przycichł i stał się osobą mniej skłonną do bezrefleksyjnego działania, nadal wierzył, że można naprawić świat zabijając „złych ludzi”. To upodabniało go do Alex – ale paradoksalnie młoda Janissary nie lubiła go. Czemu? Tego Twilight nie mogła pojąć.
- Ludzie są dla mnie zagadką – tłumaczyła Zackowi. – Ja sama jestem. Nie umiem... nie wiem co zrobię. Czasem mam wrażenie, że mogłabym zrobić naprawdę paskudne rzeczy, gdyby ktoś nie stał przy mnie, żeby mnie powstrzymać... To znaczy ty, albo Sariel, albo Daniel... Czasem myślę, że może naprawdę miałam jakieś paskudne przeznaczenie, a wy mnie od niego odciągnęliście...
- Wierzysz w przeznaczenie?
- A ty?
- Raczej w konsekwencje. To co zrobiłem w poprzednim życiu wpływa na obecne, ale go nie determinuje. Rozumiesz?
- Tak – kiwnęła głową.
Rozmawiali siedząc na ławkach w wielkiej sali gimnastycznej, która tymczasowo stała się salą treningową. Marius Schwarzmann i Ryan Shade mieli wielki zmysł organizacyjny, ten drugi zaś był zdania, że nawet, jeśli jest się magiem, nie należy jechać w niebezpieczny teren bez uprzedniego przygotowania. Tak więc ci, którzy dotąd nie mieli żadnego szkolenia bojowego, powinni je przejść – choćby i minimalne. Daniel przyklasnął pomysłowi, a Marek Sokolski, nagle wplątany w całą sprawę, uznał chyba, że to doskonała okazja, żeby się popisać. I tak Zac i Twilight skończyli chodząc na strzelnicę, albo ćwicząc podstawowe zasady chwyty wręcz z kimś doświadczonym. Teraz siedzieli zmęczeni, spoceni. Alex za to szalała pośrodku sali, prezentując efektowne przewroty i akrobacje. Wedle Twilight – popisywała się. Zac nie miał takiego odczucia, przyjemnie było patrzeć na ładną, wysportowaną dziewczynę.
- Nie rozumiem jej – mruknęła Twilight. – Ani jej, ani siebie samej... Ostatnio cokolwiek zrobi, mam wrażenie, że zamierza być wobec mnie złośliwa... próbowałam, ale ona chyba ciągle się mnie boi... boi się tych paskudnych rzeczy, które mogłabym zrobić... a nie zrobię.
Zac skrzywił się. Nie przez sugestie przyjaciółki, że byłaby zdolna dokonać paskudnych czynów – przypuszczał, że taka skłonność tkwiła w każdym człowieku, z nim samym włącznie. Powodem jego niezadowolenia był fakt, że rzeczywiście zauważył zupełnie irracjonalną – kłótnię? rywalizację? – pomiędzy Twilight i Alex. Wystarczyła iskra, żeby doszło do wybuchu. Dziewczyny zachowywały się jak małe dzieci, wrzeszcząc na siebie, obrażając się... Podczas ćwiczebnej walki Twilight próbowała podrapać Alex po twarzy – na co Alex odpowiedziała kilkugodzinnym „fochem”. Zac czuł się, jakby oglądał zwierzęta sprowadzone z najdalszych krańców kosmosu. Albo Umbry. Tak czy inaczej doszedł do wniosku, że nie rozumie kobiet, nastoletnich kobiet tym bardziej. Już nawet roztrzepana Hjordis była normalniejsza – może dlatego, że była starsza?
W jakiś sposób brakowało mu Hjordis – nie tylko seksu, choć jego też – ale jej samej, jej żywiołowości, ironii, złośliwości i tego, jak czasem potrafiła być troskliwa. Może złudzeń, które z nią wiązał, które tkwiły w jego umyśle. Podświadomych marzeń o kimś, kto mógłby się nim zaopiekować. Może, nieco freudowsko, widział w Hjordis cień ideału, matkę-kochankę, może widział w niej archetyp Bogini, o którym tak chętnie mówiła?
Od pewnego czasu mieszkał – albo pomieszkiwał – u Lancastera i widział, jak bardzo różniło się to od mieszkania z Hjordis. I nie, nie chodziło nawet o różnicę płci współlokatora. Ani tym bardziej o seks. Raczej o to, jak bardzo zdystansowaną wobec świata osobą był Hermetyk. Tak długo, jak nie demolował mieszkania i nie przeszkadzał w medytacjach, Zac mógł robić co chciał. To też robił, chłonąc wiedzę, albo włócząc się po mieście. Tęsknił za Sarielem. Czasem spędzał długie godziny w Fundacji zarządzanej przez Marusa Schwarzmanna. Pomagał tam przy porządkowaniu archiwum, często będąc za to nagradzanym obiadem albo jakimiś drobnymi – przez samego sędziego, przez jego narzeczoną albo rudą albinoskę Angelę. Czasem próbował odciągnąć od komputera innego nastoletniego bywalca fundacji. Czasem musiał wysłuchiwać litanii przekleństw, którymi nadpobudliwy Niemiec hojnie obdzielał cały świat, z londyńską Technokracją na czele. Parę razy natknął się na milczącego, bladego mężczyznę, którego w pierwszym momencie wziął za wampira. Słyszał o nim opowieści, próbował zagadać, ale Andre Ahrn wydawał się nie życzyć sobie bliższego kontaktu.
Wyjąwszy jego, Zac poznał wszystkich, którzy byli do poznania – za wyjątkiem samego Michaela Lancastera. Dziwne to było – mieszkać u kogoś, przeprowadzać z tym kimś długie rozmowy, a nie znać go kompletnie. Jeszcze dziwniejsze, niż stosunki Zaca z rodzicami... Ale coś musiało się kryć w umyśle tego człowieka, coś więcej, niż tylko przenikliwy intelekt i wielka erudycja...
- Zac?
Twilight trąciła go łokciem w bok. Wzdrygnął się, spojrzał na nią.
- Przepraszam. Zamyśliłem się.
- Widzę. Martwisz się tą sprawą?
- W tej chwili nie – przyznał szczerze.
- A w ogóle?
Zamyślił się na moment.
- Wiesz, To dotyczy mnie, prawda? Początku tego, co się ze mną dzieje, początku mojego konfliktu z tym, co mnie ściga. Będę mógł poznać imię tego czegoś, a Michael Lancaster twierdzi, że jeśli zna się imię demona, ma się nad nim przewagę, czy tak? – Przytaknęła, on zaś mówił dalej – Nie sądzę, żeby to był naprawdę jakiś niemożliwie potężny demon. Ani żeby chciał mnie naprawdę zniszczyć. Gdyby chciał, pewnie już dawno bym nie żył, prawda? Więc, nie wiem czy się denerwuję. Jestem... ciekawy. To... chłodne – „Za chłodne” pomyślał. – Inni są podnieceni wyprawą, a ja czuję się, jakbym oglądał film... Jakby tak czy inaczej nic nikomu złego nie miało się stać. Nie wiem, czy to normalne. Nie wiem, czy się przejmę, jeśli stanie się coś komuś z nas – wyrzucił z siebie. – I tego się najbardziej boję.
Przysunęła się i objęła go.
- Przejmiesz się – szepnęła mu do ucha głosem równie miękkim, co jej włosy. – Nie czekaj na taką możliwość, nie sprawdzaj...
- Mówiłaś, że nie rozumiesz ludzi...
- Ale może ciebie rozumiem... Jeśli kogokolwiek – właśnie ciebie.
Musiał przyznać, że była w tym jakaś logika. I to przerażało go w jakiś sposób – choć dawało nadzieję.
To, co musiał teraz zrobić – bezwzględnie i za wszelką cenę – to skontaktować się z Sarielem.
***

Telefon się nie odzywał. Milczał, przeklęty. Abonent znajduje się po za zasięgiem.
Zac miał ochotę rzucić przeklętym aparatem o ścianę. Co się działo, do cholery, co się działo, że Sariel nie odbierał? Na Boga, nie tylko on miał problemy i własne sprawy na głowie, nie powinien zachowywać się w ten sposób...
Gdyby tylko Zac mógł, przyłożyłby wampirowi. Oczywiście, musiałby go najpierw spotkać. Oczywiście, bolałaby go potem pewnie ręka – Sariel był twardy w dość dosłowny sposób, czasem wydawał się być zrobiony z zimnego kamienia. Pewnie nawet by nie poczuł, w przeciwieństwie do kompletnie nie znającego się na walce wręcz Zaca. Niemniej jednak należało mu się – za cholerne milczenie, za głupotę, za to, że przegiął z „nie mieszaniem ich”.
- Jesteśmy wmieszani, sam wiesz – mruknął chłopak, po raz kolejny wybierając numer. Odbierz, odbierz, odbierz cholerny krwiopijco, odbierz, na litość boską – modlił się w duchu.
Jakakolwiek istota boska odpowiadała z telefonie komórkową – usłuchała. Miękki głos rozbrzmiewający w słuchawce był niczym muzyka.
- A już miałem ochotę cię zabić...
- Wybacz. Nie zawsze bywam w miejscu, gdzie jest zasięg.
- Znalazłeś sobie wygodne podziemia na kolejne pół milenium?
Śmiech. Perlisty, niemal ciepły.
- Jesteś sfrustrowany, Zac.
- Jasne, że jestem. Martwię się o ciebie. A po za tym cię potrzebujemy.
- To... – Chwila wahania. – Miłe.
- Sariel... – Cholera, chciał zobaczyć go w cztery oczy. Samo słuchanie jego głosu przez telefon zwiększało tylko frustrację. – Sariel posłuchaj. Muszę coś wiedzieć. Co wiesz o mieście w kanionie?
Cisza. Długa, długa cisza.
- Wiesz coś, prawda? Co, do cholery? Nie ukrywaj tego przede mną, chociaż tego. Nie ma potrzeby.
- To było dawno.
- Wiem. Opowiedz.
- Chodzi o ciebie... Oczywiście, że chodzi o ciebie. Mitro, jestem głupcem.
Tak, jesteś – miał ochotę powiedzieć, ale ugryzł się w język.
- Dokładnie. Najchętniej pogadałbym z tobą w cztery oczy...
- Teraz to niemożliwe – Zac niemal widział, jak wampir przecząco kręci głową. – Ale niedługo, obiecuję. Nie będę już uciekać, ani przed tobą, ani przed Twilight.
- Więc opowiedz.
Zrobił to. A Zac słuchał uważnie, wciśnięty w fotel spokojnego, bezpiecznego londyńskiego domu.
Tysiąc lat temu – plus-minus kilka, to nie miało znaczenia. Pierwsza krucjata, Ziemia Święta. Samo pogranicze państwa krzyżowców. Och, Sariel wspominał już o swoim udziale w Wyprawach Krzyżowych – o tym, że sama Jerozolima nie interesowała go w najmniejszym stopniu, zwłaszcza, że sam nigdy nie przekonał się do końca do chrześcijaństwa... ale podążył za rycerstwem, za śmiertelnikami i Kainitami, za Przebudzonymi również, jak miał się wkrótce dowiedzieć... Och, to nie Muzułmanie byli problemem, nie ambicja rycerstwa i szaleństwo kościoła, nie niebezpieczeństwo ze strony Assamitów nawet... Nie, te wszystkie sprawy były ważne, ale nie one wyciągnęły na Krucjatę Sariela i innych członków jego klanu, wciąż jeszcze nie spodziewającego się tragedii, która miała nadejść w przeciągu stu lat zaledwie...
Wśród piasków pustyni kryła się groźba, dla której Islam i Chrześcijaństwo były tylko narzędziami. Dziedzictwo pradawnych mocy, raz po raz dochodzące do głosu. Echo legend o demonach i ich potężnych sługach, przestające być echem, a zaczynające – potężnym pustynnym wiatrem.
- Wiedzieliśmy – mówił Sariel łagodnym głosem, a Zac mógł jedynie wyobrażać sobie mimikę długiej, sinej twarzy i smukłe dłonie wsparte na kolanach. – O tym. Nie raz wyruszaliśmy tam, walczyć z infernalistami... stara, dawno temu zniszczona linia krwi mojego rodzaju... nasi odwieczni wrogowie... Nie było ich nigdy wielu, oczywiście, ale zawsze tam byli, ukryci tam, gdzie nie mogli znaleźć ich Assamici... Pojawiali się oczywiście też w innych częściach świata, ale gdzieś tam istniała ich kolebka, tak przynajmniej sami twierdzili, miasto, w którym powołano ich do istnienia...
- Iram – szepnął Zac.
- Może. Nie wiem. Może nie. Ale uważali je za swoje i władali nim, gdy tam przybyłem – oni i upadły mag.
- Nephandus.
- Nephandus. Tak. Krążyłem po kraju i zbierałem plotki. Dowiedziałem się o nieznanym mieście pośrodku pustyni, miałem iść sprawdzić, co to za miejsce. Po drodze trafiłem do twierdzy, w której stacjonował mały oddział... Sama granica królestwa krzyżowców, dalej już nie dotarli, maleńkie miasteczko, prawie oderwane od reszty świata... dalej była już tylko pustynia. Coś niedobrego się działo – pogłoski o dziwnym mieście były tu wszechobecne, dodatkowo ludzie zaczynali chorować. Dowódca krzyżowców chciał wysłać grupę żołnierzy – i jednego człowieka, którego najpierw wziąłem za duchownego.
Serce Zaca, i tak bijące szybko, przyśpieszyło. Mężczyzna w czarnej szacie, smutny, zagubiony. Twarz avatara.
- Był magiem. Nie pierwszym, jakiego spotkałem, oczywiście, nie ostatnim też. Twierdził, że spodziewa się znaleźć w mieście Upadłego... kiedy opowiedziałem mu, kim jestem, wyraźnie się ucieszył, choć bał się mnie... – smutek w głosie. Zapewne i smutek na twarzy. Za częsty. Zbyt rozdzierający. – Wyruszyliśmy we dwóch. Nie przeżył, jak się spodziewasz.
- Spodziewam się – rzekł Zac cicho – nie wiesz, jak bardzo.
Wstał. Słuchając dalej ruszył ku oknu. Oparł głowę o szybę, patrząc na odległe światła londyńskeigo City.
- Spotkaliśmy po drodze kilku Assamitów. Im też sytuacje się nie podobała. Niestety, działo się dokładnie to, czego mój klan obawiał się od początku – krucjaty stały się okazją dla naszych wrogów i ich sojuszników – tak demonicznych, jak i śmiertelnych, ale obdarzonych mocą. Upadły mag i jego towarzysze znaleźli stare miasto ukryte na pustyni, wcześniej własność Assamitów... zabijali mieszkańców, jednego po drugim, przygotowując się do czegoś, co nigdy nie powinno się stać.
- Demon – Zac zacisnął dłoń na firance. – Przywoływali demona.
- Tak. Powstrzymaliśmy ich. Tylko dwóch z nas przeżyło.
Smutek. Gorycz. Ból.
Sarielu, czemu nie jesteś tutaj i nie mówisz mi tego w cztery oczy? Byłoby łatwiej nam obu.
- Ja i jeden z Assamitów. Mag... Gwydion... zmarł. Zabił Upadłego, powstrzymał przywołanie. Zapłacił za to życiem.
- To strasznie filmowe – Zac próbował się zaśmiać. Zabrzmiało to przeraźliwie głucho.
- Pochowałem go. Jego i dziewczynkę, którą musiałem zabić... Innych spaliliśmy, jak i Khayyam. Assamita. Zac, ten człowiek dokonał czegoś wielkiego.
- Wiem.
Zamilkli obaj na długą chwilę. Mimo, iż w pokoju paliły się wszystkie światła, Zac miał wrażenie, że ogarnia go ciemność. Ciemność i chłód. Gdzieś z głębi domu dobiegł jego uszu śmiech. Stukanie młotka z garażu, gdzie Grzesiek coś majstrował. Nie być teraz samemu. Znaleźć Twilight, być przy niej...
...dziewczynka pochowana w Iram... czy...
- Sarielu?
- Tak?
- Demon. Jak się nazywał?
- Nie wiem. Zac, po co ci ta wiedza?
- Jedziemy tam.
- Nie znajdziecie tego miejsca.
- To już wiem. Dlatego dzwonię. Chce wiedzieć.
- Miasto było zaczarowane... Nie znam się na tym, naprawdę. Khayyam mógłby coś na ten temat wiedzieć, ale nie wiem, gdzie teraz jest i co robi...
- Wiedział o nim jakiś mag?
- Tak. Jeden przybył niedługo potem, możliwe, że wezwał go Gwydion, nie wiem... Ale sądzę, że już nie żyje. Mogę wam tylko powiedzieć, w jakim rejonie to miejsce się znajdowało. Będę pomocny.
- Bardzo!
Sariel uśmiechnął się. Zac nie widział tego, ale wiedział, po prostu to wiedział. Prędko znalazł kartkę, by zanotować dane – och, dalekie oczywiście od długości i szerokości geograficznej, ale i tak przydatne. Podziękował, wyłączył komórkę. Boże, gdyby Sariel jechał z nimi... nie ważne, czy towarzyszył im Ryan, czy nie, gdyby tylko Sariel...
Ale przecież żegnając się wampir wyraził pewność, że sobie poradzą. Życzył powodzenia. I po raz kolejny obiecywał spotkanie.
- Obyś dotrzymał obietnicy, draniu – mruknął chłopak, patrząc w słuchawkę, po czym pośpieszył na dół, opowiedzieć pozostałym, czego się dowiedział, ostatecznie ustalić teren, któremu mieli przyjrzeć się bliżej.
Grób – myślał cały czas – mój Boże, w Iram jest mój grób.
***

Ryan Shade, ubrany w dopasowany ciemny podkoszulek i wygodne dżinsy, krążył po pokoju, obrzucając wszystkich mrocznym spojrzeniem. Nie umiał chyba patrzeć inaczej – ale to jakoś pasowało do jego ciemnych ubrań i nieodłącznej broni – czy był to nóż przy pasie, czy też stary, pięknie zdobiony i lekko lśniący od kwintesencji rewolwer. Co by nie powiedzieć, Ryan był profesjonalistą w każdym calu i każdej dziedzinie, którą się zajmował, i nawet, jeśli ponosił porażki – a tych, jak wyznał w zaufaniu Danielowi, poniósł kilka tak za życia Feia, jak i po jego zniknięciu – nawet wtedy pozostawał perfekcjonistą. Uczył się zresztą na własnych błędach i nie był już tym samym lekkomyślnym człowiekiem, którego Daniel i Grzesiek zapamiętali. Może dlatego, że myślał sam, nie pozwalając nikomu kontrolować swojej osoby... może...
Jeśli chodzi o technologie i planowanie ekspedycji był niezawodny.
- Broń dostarczą nam na miejscu – mówił, krążąc po pokoju. – Samochody dostosowane do warunków pustynnych – lekka konstrukcja, jak najmniej obciążenia, wystarczy, że będą wiozły sprzęt, wodę i nas. Jedziemy do Arabii Saudyjskiej, więc należy wiedzieć parę rzeczy... To państwo wyznaniowe, nie wolno wwozić symboli innej religii. Kobieta musi podróżować z opiekunem – spojrzał na obie dziewczyny. – I odpowiednio ubrana. Jak z waszymi dokumentami?
- Ja mam – stwierdziła Alex, która cały czas siedziała swobodnie, zadowolona z siebie – albo z wycieczki? – Nie ma się jak do nich przyczepić.
- Daniel coś dla mnie załatwił...
- Dobrze – Ryan podjął wątek. – Jakieś dokumenty poświadczające, że któryś z nas jest waszym opiekunem, da się załatwić... Za wwożenie narkotyków grozi kara śmierci – na wszystkie lekarstwa trzeba mieć ze sobą receptę. Trzeba mieć odpowiednie wizy, biznesowe albo turystyczne, są jeszcze pielgrzymkowe, ale taką chyba tylko Alex mogłaby dostać... Będziecie mieli biznesowe, załatwi jej mój kontakt... Ja i Daniel wybieramy się potem na konferencję w Rijadzie, ale wy macie ustalony krótszy pobyt. Tak, Grzesiek? – spojrzał na chłopaka podnoszącego rękę jak uczeń w szkole.
- Mówiłeś, że załatwisz nam broń.
- Tak.
- Chcę wziąć moją – zakomunikował, zsuwając tkaninę z trzymanego przedmiotu.
To, co pokazał, było kiedyś karabinem – teraz, po zamontowaniu kilku rurek i jakiegoś zbiorniczka przypominało bardziej prowizoryczną przeróbkę prawdziwej broni na karabinek do paintballa albo ASG.
- A co to jest?
- To nie zabija. Sparaliżuje, jeśli będzie trzeba, ale nie zabije.
Ryan skrzywił się, chcąc zapewne powiedzieć coś o niepraktyczności i nierealności takich działań, ale zrezygnował z tego. Alex za to przypatrywała się urządzeniu podejrzliwie.
Grzesiek uśmiechnął się.
- Mogę pokazać – stwierdził, celując lufę prosto w najbliższą osobę – Marka Sokolskiego.
Alex krzyknęła, gdy palce chłopaka spoczęły na spuście. Nie ze strachu, lecz z wściekłości.
- Nie – Daniel w mgnieniu oka był przy broni, opuszczał lufę. – Żadnego celowania w innych.
- To nie zabija – powtórzył Grzesiek.
- Tego nie wiesz.
- Defetysta – chłopak niechętnie cofnął palce, potem lufę.
-Żadnego zabijania się nawzajem po drodze. Żadnego celowania do siebie, żadnego drapania się po twarzy – Daniel spojrzał na obie dziewczyny, siedzące tak daleko, jak tylko było to możliwe. – Żadnych bezsensownych kłótni, starych uraz, ani dyskusji o wampirach, jasne? Żadnych głupich pomysłów, kontaktów z podejrzanymi ludźmi – teraz zmroził wzrokiem Sokolskiego, który wzruszył tylko ramionami. – Mało kto wie, że tam jedziemy – ale ktoś może wiedzieć. Będą nam deptać po piętach. Będą czekać na nasz błąd. Nie możemy sobie na niego pozwolić. Musimy wrócić stamtąd wszyscy i w jednym kawałku. Jeśli chcecie wyładowywać wściekłość – poczekajcie na walkę. Na pewno się jakaś zdarzy. Uczyliście się samoobrony nie po to, żeby wykorzystać ją przeciw sobie.
***

Wylądowali. Samolot osiadł na pasie i po kilku chwilach wszyscy mogli już odetchnąć powietrzem egzotycznego kraju, ciepłym, suchym, pełnym nieuchwytnych, obcych zapachów.
Ludzie tu byli inni niż na lotnisku w Londynie – nawet ci, którzy właśnie ze stolicy Zjednoczonego Królestwa przylecieli. Saudyjczycy wracający do kraju na powrót stawali się gorliwymi wahabitami – widać to było w ich pewności siebie i czujnych spojrzeniach, które rzucali niedawnym pasażerom, wypatrując bacznie nieprawidłowości. Krytycznie przyglądali się kobietom, szukając wystających kosmyków lub nazbyt wyzywających ruchów – a ich zamiary trudno nawet byłoby nazwać złowrogimi, w tym kraju mało kto po prostu umiał inaczej.
Obie dziewczyny przemknęły pod tymi czujnymi spojrzeniami i skryły się w łazience, jak na złość wyposażonej w olbrzymie lustro, pozwalające obejrzeć całą sylwetkę. Cóż z tego, że ta sylwetka nie długo stanie się już tylko bezkształtną masą spowitą w czarną tkaninę? Nawet cudzoziemek nie omijały sztywne zasady saudyjskiego prawa. Nawet Alex, sama będąc muzułmanką, nie należała do osób ściśle przestrzegających praw zwyczajowych, a włosy zakrywała ściśle symbolicznie.
Twilight wyciągnęła z podręcznej walizki ubranie, w które zaopatrzono ją przed odlotem. Wydało jej się ciężkie i szorstkie. Długa szata, chusta zakrywająca głowę – dziewczyna wiedziała, że mogłoby być gorzej, że są miejsca, gdzie trzeba osłaniać jeszcze więcej, ale i tak ten strój był dla niej czymś absolutnie obcym. Zatęskniła za widzianą kiedyś w przelocie Kalkutą – tam chusty i rąbki sari na głowach kobiet miały w sobie urok i lekkość, której brakło bezosobowym, czarnym ubiorom obowiązkowym w Arabii Saudyjskiej. Po co ludzie się zakrywają, skoro ubranie ma zdobić?
Pierścionek zawiesiła na łańcuszku, ukryła szafir i srebrne róże między piersiami, na sercu, pod warstwami czarnej tkaniny. Czuła się skrępowana hidżabem – strój ograniczał możliwość ruchu, ograniczał bodźce, tkanina była szorstka, nieprzyjemna w dotyku, chusta zasłaniająca twarz i głowę wyzuwała ze wszelkiej indywidualności, czyniła bezosobowym, niewidzialnym, nieistniejącym. Pocieszała ją myśl, że to tylko tymczasowe, że na samej pustyni ubierze coś wygodniejszego, ale poczucie zatracenia własnego „ja” było nieprzyjemne. Alex wydawała się martwić zupełnie czym innym, czador irytował ją jako zaprzeczenie jej aktywności i pewności siebie.
- Nie patrz mężczyznom w oczy, Twili – powiedziała już na lotniskowej płycie. – Uznają to za prowokację.
- Jak ty sobie w Mekce poradzisz? – Zac siedział przy bagażach, przyglądał się ubranym w czadory dziewczynom, możliwym do odróżnienia chyba tylko na podstawie wzrostu i sposobu poruszania się, bo zamaszystego kroku Alex nie mogły zamaskować liczne warstwy tkaniny.
- Będę szła grzecznie za mistrzem i udawała, że mnie nie ma – wzruszyła ramionami Janczarka.
Lancaster, ubrany jak angielski lord z okresu międzwojennego uśmiechnął się z przekąsem.
- Jak prawdziwa muzułmanka – stwierdził.
Alex prychnęła tylko i zaczęła ćwiczyć jedyną rzecz, w której czador bardziej pomagał, niż przeszkadzał – niezauważalne pokazywanie języka.
Twilight odkryła, że niemożliwość dotykania innych frustruje ją. Daniel, obecny przecież tuż obok, stał się nagle nieosiągalny. Przywykła do jego bliskości, ciepła ciała, oddechu we włosach, drobnych czułości – dotyku palców, delikatnych pocałunków, trzymania się za ręce. Teraz czarna tkanina oddzielała ją od tego wszystkiego, kradnąc świeżo odkrytą przyjemność z okazywania sobie miłości.
Lecąc samolotem do Sakakah patrzyła na przesuwającą się za oknami czerwono-żółtą pustynię. Z przodu Ryan rozmawiał z pilotami, Sokolski, w kapeluszu żywcem zdartym z Indiany Jones’a, rozłożył na kolanach mapy i próbował wykalkulować, która droga przez góry będzie najodpowiedniejsza. Na jednym z siedzeń Grzesiek drzemał z otwartymi szeroko ustami, Zac pod okiem Lancastera studiował słownik arabskiego.
Daniel układał karty, próbując wywnioskować, jak bardzo los sprzyja wyprawie. Pół-skrzywił się w końcu, pół-uśmiechnął, pukając w dziewiątkę pik pośrodku układu, odchylił w bok, zawołał wszystkich.
- Wygląda na to – stwierdził z pewną satysfakcją – że nie mamy już na karku tego człowieka. Nie żyje.
Grzesiek wzruszył ramionami.
- Zdarza się – powiedział.
Nieprzyjemne niedopowiedzenie tkwiło za tym wszystkim. Nephandus zginął za sprawą danielowej klątwy, noga podwinęła mu się bardziej, niż miała. Nephandus miał wrócić jako widderslainte, nadludzko potężne, złe do szpiku kości dziecko, istota na poły legendarna, ale jeśli posiadająca te moce, które się jej przypisywało...
Pomału odwróciła się znowu do okna. Samolot zniżał lot nad małym miasteczkiem wyrosłym przed stuleciami w oazie. Zamek piaskowej barwy wyrastał ze skały, jakby na wpół w niej wykuty, u jego stóp rozkładało się współczesne miasto, pełne pozbawionych uroku domów, z białym jak śnieg meczetem otoczonym palmami i półkoczowniczą, prowizoryczną osadą beduinów na przedmieściach. Wylądowali na skraju miasta, na prywatnym „pasie” ryanowego kontaktu, niedaleko rozległej posiadłości, która, lśniąc spomiędzy bujnej roślinności od razu kojarzyła się z prywatną oazą naftowego szejka.
- Lepiej uważać, bo ten kto tu mieszka może zechcieć nas kupić do haremu – stwierdziła Alex zza czadoru. – Twili, ty byś była warta tak ze dwa wielbłądy.
- Sprzed ilu stuleci pochodzą twoje dane na temat kursu wielbłąda? – spytał Zac, zeskakując na piaszczystą ziemię. – Wielbłądy są paskudne i cuchną i chwała bogu, będziemy jechać samochodami.
Oba pomalowane na piaskowoszary kolor Nissany stały w pobliżu, z pakami wyładowanymi sprzętem, bronią i wodą. Za nimi była już tylko niegościnna pustynia i niskie, lecz strome, poszarpane góry, szare na odległym horyzoncie. 
Ryan zostawił ich przy samochodach i, spocony pod nieodłączną lotniczą kurtką, znużony podróżą, pobiegł do jaśniejącego między tropikalną roślinnością domu, sfinalizować zapewne jakąś transakcję, której zawdzięczali swój przylot. Reszta została na zakurzonym małym lotnisku, z pustynnymi ubraniami, kamizelkami kuloodpornymi i bronią. Trzy długie pakunki musiały zawierać karabiny snajperskie, w mniejszych skrzynkach znajdowała się broń maszynowa i pistolety – Glocki dla Alex, Desert Eagle dla Daniela, Beretty dla pozostałych – tylko Grzesiek miał tę dziwaczną paraliżującą umagicznioną samoróbkę. Lancaster nadal wyglądał z pistoletem nienaturalnie, jakby Sting miał rację w swojej piosence. Sokolski miał minę zadowolonego z siebie awanturnika, profesjonalnie przekładająca magazynki Alex – choć nie zdjęła jeszcze całego hidżabu, a jedynie odsunęła zasłonę z twarzy – bardziej przypominała amerykańską żołnierkę niż terrorystkę.
Pozwolono obu dziewczynom przebrać się jak najszybciej. Zdjęcie paskudnej, krępującej ruchy czarnej zasłony i zastąpienie jej spodniami i kurtką w pustynną panterkę przyniosło ulgę. Alex odżyła. Jej krok stał się pewniejszy, ruchy bardziej zamaszyste – zaiste, żołnierka na akcji. Parę brunatnych kosmyków wysuwało się spod lekkiej chusty, którą obwiązała sobie głowę, kaburę i pas z bronią zapięła z pełnym profesjonalizmem. Kieszenie na przedzie kurtki podkreślały wypukłość piersi, spodnie ładnie układały się na długich, muskularnych nogach. Zac korzystał z okazji i przyglądał się, jak przechadza się przy samochodach.
Sam mocował się z pasem, z bronią, z butami. Mundur, poczochrane włosy i coraz realniejsza broda – wyglądałby jak dojrzały mężczyzna, gdyby nie gładka skóra twarzy i dłoni i resztki dzieciństwa w zielonych oczach. Może po to pojechali naprawdę – znaleźć ostateczną dojrzałość, wszyscy, nawet ci, którzy uważali się za dojrzałych. Nauczyć się odpowiedzialności za siebie i innych, pogodzić z możliwością straty, związać z towarzyszami podróży. Kolejny etap na mitycznej drodze – quest w poszukiwaniu skarbów zaginionego miasta, jak z kina nowej przygody na pozór – w istocie żywcem wzięty z odwiecznych prawideł legend. Indiana Jones szukał Świętego Graala na wiele lat po tym, jak poszukiwali go rycerze Okrągłego Stołu – a ilu celtyckich wojowników szukało wcześniej kotła życia? A Gilgamesz, którego historia wywodziła się z terenów tak przecież niedalekich, nie odbył swojej własnej podróży? Nie liczył się mityczny cel, a sam proces, zachodzący po drodze w wędrowcu.
Spojrzał w stronę gór. Gdyby mógł powiedzieć, że liczy się tylko podróż, nie cel – ale to była już rzeczywistość, osiągnięcie celu mogło okazać się jego „być albo nie być”. Nieśmiertelnik dzwonił mu na piersi pod piaskowym mundurem. Wybraniec. Drużyna wybrańców jadąca ocalić świat.
Ryan wrócił. Popatrzył kolejno po wszystkich.
- Pora ruszać – oznajmił.
Samochody potoczyły się po kamienistej drodze, na południe, w stronę punktu prawdopodobnego „zaczepiania” czaru. Podskakiwały na nierównościach terenu, wzbudzały chmury pyłu. Pustynia nie przypominała w niczym morza piasków, jakie Zac widział kilka lat temu w Egipcie – tu spomiędzy piasku raz po raz wyglądała twardsza, choć sucha ziemia, kamienie leżały na drodze, trudnej do odróżnienia od bezdroża. Czasem przy kamieniu rosła kępka trawy, czasem – szczątki uschłego krzewu. Gleba miała szaro-żółtawą barwę, popołudniowe niebo zaś lśniło coraz ciemniejszym błękitem. Ani jedna chmura nie mąciła tej barwy, ani jedna nie przesłaniała pomarańczowego słońca, wolno staczającego się ku zachodowi.
Wkrótce ujrzeli swój pierwszy cel – pionowy kamień, nadzwyczaj równy, w porównaniu z innymi rozrzuconymi po pustyni głazami. Kilka innych kamieni leżało obok – zawalonych, zapewne raczej w wyniku przyczyn naturalnych, niż celowo, skoro oszczędzono najwyższy ze stojących kamieni.
Zatrzymali się przy megalitycznej konstrukcji. Wysiedli.
Zbliżał się już zmrok, niebo ciemniało, rozmazywały się sylwety gór. Głaz wydawał się być jednolicie czarny.
Alex i Sokolski wyjęli latarki, pierwsi podeszli do monolitu. Pozostali za nimi – tylko Grzesiek i Ryan zostali w samochodach.
Zac zbliżył się do najwyższego obelisku. W snopie elektrycznego światła zobaczył napisy wijące się u podstawy kamienia. Pismo przypominało arabskie i to, które pokazywał im Lancaster – ten sam zapewne alfabet, co na kawałku rzeźby trzymanej w British Museum i w dziwnym dokumencie.
Alex uśmiechnęła się zadowoleniem.
- Potrzymaj latarkę – zażądała, wciskając Zacowi urządzenie w dłoń.
Sama wyjęła aparat fotograficzny i zaczęła pstrykać zdjęcie za zdjęciem, przy różnych ustawieniach. Zac nie do końca mógł się zdecydować, czy przyglądać się pochylonej dziewczynie, czy może temu, co robili inni – a i oni nie próżnowali, przyglądając się kamieniom.
Kiedyś prawdopodobnie monolity były trzy – trzy wysokie, lekko tylko obrobione kamienie, kształtem przypominające menhiry. Między nimi wznosiło się kilka mniejszych, teraz już zapadniętych w ziemię, tak samo, jak przewrócone dwa spośród obelisków. Jednak większość kamieni pokrywały wzory – teraz na wpół zatarte, ledwo wyraźne, abstrakcyjne linie i spirale, świadczące o tym, że kamienie stały tu na długo, nim w tym rejonie rozwinęła się cywilizacja. Tylko jedna z inskrypcji, ta z pismem, była późniejsza.
Flesz błyskał raz po raz. W białym, migającym świetle Zac widział Marka Sokolskiego przesuwającego dłonią po chropowatym kamieniu. Mężczyzna przymykał oczy. W ustach trzymał zapalonego papierosa. Wokoło wiły się smugi dymu, niosąc ze sobą woń tytoniu i goździków. Chłopak poczuł, jak dreszcz przebiega mu po kręgosłupie. Wciąż jeszcze nie był przyzwyczajony do magyi w swojej obecności, wciąż instynktownie próbował wyłowić każde jej użycie – koncentrował się więc na każdym niecodziennym zachowaniu towarzyszy, próbując odgadnąć, czy rzucają zaklęcie, czy robią coś innego.
Kultysta Ekstazy zdecydowanie robił coś więcej, niż tylko dawał upust uzależnieniu. Z zamkniętymi oczyma ruszył przez przestrzeń między kamieniami, po czym stanął pośrodku kręgu. Dopiero tam wyjął papierosa z ust, strzepnął popiół, rozchylił powieki. Nieobecne spojrzenie wydawało się potwierdzać opinię „wiecznie naćpanego”, którą obdarzył Sokolskiego Daniel.
Wiatr zadął, strącając z głowy Ekstatyka brunatny kapelusz. Podmuchy były ciepłe, suche i silne, niosły ze sobą drobne ziarenka piasku, kłujące w twarz i ręce. Zac zadrżał. W jego wizjach wiatr był podobny, choć silniejszy... piaskowa burza szła znad Iram...
- Tu mieszka duch – rzekł Sokolski cichym, matowym głosem, osoby nieobecnej. Dreszcz przebiegał po kręgosłupie. Ponoć mężczyzna miał dar, czyniący pewne rzeczy łatwymi – spontanicznymi. – Stary, groźny duch pustyni... strażniczka tego miejsca, zabija samotnych wędrowców...
Podmuch wiatru przesunął się po plecach Zaca jak widmowe palce...
Błysnął kolejny flesz. To Alex postanowiła uwiecznić towarzyszy podróży. To chyba ocuciło Sokolskiego, bo wzdrygnął się, a jego oczy powróciły do normalności.
- Ale nie będziemy jej niepokoić – rzekł z szerokim uśmiechem i ruszył szukać kapelusza.
- Nie będziemy – zgodził się Lancaster.
Wrócili do samochodów.
Na zewnątrz zapadła już noc, ruszyli więc przez pustkę, wytyczając sobie drogę snopami światła. Alex okazała się umieć prowadzić i to ona przejęła kierownicę. Zac siedział koło niej. Za ich plecami Twilight korzystała z chwili spokoju, wtulając się w Daniela.
W samochodzie obok Michael Lancaster analizował zdjęcia inskrypcji. Co jakiś czas przez radio dobiegało ich mruczenie Criamona – trochę angielskiego, trochę obcego języka, który musiał być jakąś odmianą arabskiego.
Daniel też mamrotał pod nosem – ciszej, niemal bezgłośnie, tak, że tylko Twilight, po włosach której przebiegały jego palce, mogła rozróżnić słowa.
- Wysłała za nami tego człowieka... chce znaleźć miasto... ten człowiek nie żyje... mój błąd, powinniśmy go schwytać... ale mamy przewagę...
Twilight uniosła oczy, spojrzała w twarz swojego kochanka.
- Nad Weaver?
- Tak... spotkamy ją prędzej czy później... bogowie, gdybym wiedział, do czego ta kobieta dąży, po za deptaniem nam po piętach... Brakuje mi czegoś w całej tej układance... za dużo elementów, ale czegoś mi brakuje...
- Pojawi się – odpowiedziała, wyciągając dłoń i czule dotykając danielowej brwi. – Wtedy kiedy będzie trzeba.
- Czyli za późno – mruknął niechętnie.
- Defetysta – rzuciła zza kierownicy Alex.
Daniel skrzywił się. Za często słyszał to oskarżenie.
Twilight parsknęła. Alex mogła w lusterku ujrzeć jej gniewne oczy.
- Zaczniesz znowu i...
- Zaczniecie znowu i zostawię was na pustyni. Obie. – Przerwał Eutanatos, widząc kolejną nadchodzącą burzę.
- Przepraszam, kochanie – Twilight wtuliła się w niego znowu. Nie patrzeć na Alex. Nie myśleć o niej. – I nawet, jeśli jesteś defetystą, pamiętaj, że masz mnie.
- Wiem – powiedział cicho tuż przed pocałunkiem.
Zac odwrócił wzrok od lusterka. Ingerowanie w intymność najlepszej przyjaciółki nie było niczym słusznym, choć przecież przyzwyczaił się już do widoku Twilight obejmowanej przez Eutanatosa. Teraz nurtowało go co innego. Daniel miał rację, do diabła, czegoś brakowało, jakiegoś łącznika, niezbędnego, by wszystkie kawałki puzzli wskoczyły na swoje miejsce... Może ten kawałek był w Iram, ale może... może nie...
W duszy chłopaka zakiełkowało ziarno lęku. Co, jeśli Iram jest fałszywym tropem? Co jeśli...
Przypomniał sobie ostatnią, telefoniczną, rozmowę z Sarielem. Gwydion de Carenne, człowiek, którym Zac był kiedyś... człowiek, który teraz był Zackiem... Grób w Iram... Nephandus zabity w Iram... demon... to niby się zgadzało, ale musiało być coś jeszcze... za łatwo szło, za łatwo....
- To mówi Asherat, pani Iramu z rodu Hadad-Ashura. – odezwał się w radiu głos Lancastera, wyraźny tym razem. Anglik skończył tłumaczyć tekst z megalitu. – Niech ta, która strzeże Kamieni Manat słucha mych słów. Tak, jak Kamienie Manat są strzeżone od wieków, tak niech Iram będzie strzeżone. Jak przywiązuje się wołu do radła, tak niech Iram będzie przywiązane do Kamieni Manat. Jak księżyc trzyma się ziemi, tak niech Kamienie Manat będą kotwicą dla Iram. Jak wąż kryje się w pustynnych piaskach, tak niech Iram ukryte będzie pośród pustyni.
Daniel uniósł głowę, potem całe ciało, nachylając się ku przedniej części samochodu i mikrofonowi.
- Jak to było, panie Lancaster? Trzy przedmuzułmańskie boginie?
- Al-Lat, al-Uzza i Manat. Owszem.
- Więc jeśli istnieją Kamienie Manat, muszą być też kamienie al-Lat i kamienie al-Uzzy, czy tak?
- Wszystko się zgadza – miejsca „zakotwiczenia” są trzy, a my zmierzamy w stronę centrum obszaru.
Jechali całą noc. Kierowcy zmieniali się co kilka godzin. Twilight przysypiała na tylnym siedzeniu, budzona czasem wstrząsami, gdy samochód podskakiwał na większym kamieniu, albo gdy z jakiegoś powodu silnik zaczynał warczeć głośniej, niż dotąd. W końcu obudziły ją na dobre promienie porannego słońca, wpadające prosto przez przednią szybę. Kierowali się na północny wschód, coraz bliżej granicy z Iranem, dokładnie na szlak, którym przez granicę przerzucano ludzi i broń. Natknięcie się tu na kogokolwiek byłoby niebezpieczne.
Póki co jednak jedynym, na co się natknęli, była dziwnie pusta przestrzeń wypełniona kamieniami i piaskiem, odróżniająca się od reszty pustyni. Jak gdyby w tym miejscu lita skała została zastąpiona odłamkami.
Skalne okruchy i piasek chrzęściły pod stopami. Teren był dość stabilny, zapewne utwardzony przez stulecia – ale nie zdołał upodobnić się do reszty pustyni. Coś stąd wyrwano – i przeniesiono w inne miejsce, w wiele innych miejsc na raz.
Pod swoim butem Grzesiek dostrzegł odłamek nie będący zwykłym kamieniem – choć czas i pogoda nie obeszły się z nim łaskawie, wciąż widać było rzeźbienia – zarys łapy zwierzęcia, zapewne lwa. Uniósł fragment, przyglądając mu się uważnie, potem przekazał dalej.
- Jeśli tu jest kawałek rzeźby – rzekł Lancaster, obracając kamyk w palcach – to znaczy, że gdzieś jest cała rzeźba. A między nimi jest połączenie sympatyczne. Wystarczy je znaleźć, a zaprowadzi nas na miejsce.
Otworzył plecak i wydobył rzeczy, które na tle samochodów, ubrań maskujących i wszechobecnej pustyni wyglądały co najmniej dziwnie – swoją nieodłączną laskę i ozdobny sztylet. Zaledwie dwa przedmioty z wielkiego repertuaru, ale narysowanie czegokolwiek kredą na takim podłożu było niemożliwością.
Pozostało położyć odłamek na bardziej piaszczystym kawałku pustyni, obrysować go końcem laski – krąg niemal perfekcyjny, narysowany przez kogoś, kto robił to nie od dziś, może nawet – od zawsze.
Lancaster skoncentrował się. Wiatr zerwał się nieoczekiwanie – a może po to, by podkreślić jego wysiłek – rozwiał platynowe włosy Criamona. Czy uczestnikom wyprawy wydawało się tylko, czy ujrzeli nikłą, lśniącą linię prowadzącą od odłamka dalej, dalej na wschód?
Jeszcze tylko dwie godziny jazdy – szybkiej, po bezdrożach, ostrożnej. Może zdążyli przekroczyć granicę – tego nie wiedzieli. Tu była ziemia niczyja – ziemia zapomniana, kraina dżinów i bezwzględnego piasku, skał piętrzących się po bokach ich trasy, kryjących więcej sekretów, niż mogli przypuszczać...
A potem przed nimi teren obniżył się w wąwóz – najpierw łagodnie, lecz wkrótce po obu bokach wyrosły skalne ściany. W oddali kanion rozszerzał się – w tym miejscu wznosiła się para kolumn, piaskowych w kolorze, na pierwszy rzut oka wtapiających się w krajobraz. Jedna z nich była złamana, jej szczątki leżały na dnie wąwozu. Na szczycie drugiej ciągle jeszcze widać było resztki rzeźby – lwie łapy, obłamane w połowie skrzydło, to, co pozostało z szyi. Iram, miasto kolumn, opuszczone, nawiedzane tylko przez wiatr, otwierało się przed grupą podróżnych.
***

Patrzyła, jak dwa samochody przekraczają granicę wyznaczoną przez wlot kanionu – i symboliczne bramy z kolumn, ozdobione figurami mitycznych strażników. Widziała wysiadających z pojazdów ludzi – i zadrżała, rozpoznając dwójkę z nich. Chłopak, którego kiedyś spotkała – nie sądziła, że ujrzy go znowu, nie w takich okolicznościach... A potem chmura złotych włosów, błękitne oczy, porcelanowa cera, na której od słońca zaczynały pojawiać się piegi...
Przypomniała sobie słowa... gdzie jej słyszała? Kto je powiedział? Były dwie siostry... jedna wyrwana ciemności, ciemność sięga po drugą...
Gorycz. Ból. Żal. Rozpacz.
Jestem tym, czym miałaś się stać ty? Jestem tą, która przyjdzie cię zabić? A potem? Kogo potem? Was wszystkich?
Perlisty śmiech zadźwięczał w jej uszach. Tysiąc ech podążyło za nim. Cała Kraina Cieni śmiała się za plecami Joanny – za plecami tego, co było Joanną i co było w niej.
...próbują, moja piękna, zawsze próbują, ale to, co pragną uczynić, przebudzi mnie tylko...
Wtedy ich zabijesz.
...wtedy my ich zabijemy...
Krzyknęła. Głos odbił się od skał, zaświszczał w szczelinach, przechodząc w długie zawodzenie.
Mężczyzna, którego Joanna nie znała, przystojny i niebieskooki, w filmowym kapeluszu zawadiacko nasuniętym na tlenione włosy przystanął, rozglądając się.
Spojrzała mu w oczy. Nie widział jej, ale mógł, mógłby ją zobaczyć... gdyby podeszłą bliżej, gdyby tylko podeszła bliżej...
- Zabij mnie – wyszeptała. – Proszę, jeśli mnie znajdziesz... zabij mnie.

Uzupełnieniem rozdziału jest "Opowieść o Czarnym Mieście"




Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj