ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 16. Do Krainy Cienia

Są miejsca, ukryte głęboko przed wzrokiem tak śmiertelnych, jak i nieśmiertelnych, gdzie, spowite ciemnością, śpią istoty, których przebudzenie może poruszyć świat w posadach. Nie ważne, jak bardzo nie chcemy wierzyć w ich istnienie – nasza podświadomość zawsze będzie czuć ich obecność i szeptać do nas w snach. Opowie nam historie prastarego zła, którego nie wolno nam zbudzić – czy to ciekawością, czy pragnieniem mocy, czy przez przypadek lub głupotę. Ostrzega nas przed popełnieniem katastrofalnych czynów, my zaś, spychając istnienie demonów w naszą własną podświadomość, możemy spokojnie żyć w świecie, który zniszczyłby nas, gdybyśmy mu na to pozwolili...
Są tacy, którzy wiedzą – znają imiona i miejsca spoczynku. Wampiry zazdrośnie strzegą sarkofagów, w których pogrążeni we śnie ich starsi oczekują nadejścia mitycznej Gehenny, dnia, gdy sam ich stwórca, Kain, przybędzie rozliczyć własne dzieci... I sam Kain też śpi gdzieś, w miejscu owianym legendami, czeka...
Magowie potajemnie przekazują sobie historie o uśpionych istotach, demonach, które, pokonane kiedyś, zbierają siły w oczekiwaniu na dzień, gdy będą mogły zemścić się na swych pogromcach... inni, ciszej jeszcze, przekazują sobie gorsze opowieści – te, w które nie chcą wierzyć nawet i oni, z natury swej wierzący we wszystko...
Gdzieś głęboko pod światem śpią pradawne istoty, słudzy pierwotnej Entropii, dzieci Żmija. Każde ich poruszenie to jęk tkaniny wszechświata – gdyż będąc uosobieniami siły Zniszczenia noszą w sobie przeznaczenie: zniszczenie świata. Kiedyś zbudzą się i ruszą w triumfalnym pochodzie poprzez rzeczywistość, paląc ją najciemniejszym ogniem. Kiedyś. Kiedyś. Nie dziś, nie jutro, może nadszedł czas upadku, a dzień Rozliczenia jest bliski, lecz nie jesteśmy gotowi na koniec świata... A ci, którzy śpią, nie zbudzą się prędko, nie, dopóki sami ich nie wezwiemy, póki nie pokażemy, że świat jest gotowy...
Niektórzy robią więc wszystko, by nie dać tym pradawnym siłom szansy na triumf. Inni – przeciwnie. Oddani Entropii w jej najgorszym aspekcie, tym, który niszczy, miast oczyszczać, dążą do pokazania swym panom, że nadszedł już właściwy wiek – Kali Juga, i właściwy dzień: Dies Irae.
***

Była głosem.
Nie, była więcej, niż głosem: obecnością, obserwującą z mroku, wwiercającą się w umysł i spoglądającą na duszę przenikliwymi oczyma. Widziała, rozumiała, umiała współczuć i czyniła to, lecz równocześnie była bezwzględna. To nie on stanowił jej priorytet, on nie należał do włości, którymi się opiekowała.
- Przynosisz ciemność – mówiła. Jej głos rozbrzmiewał w pustce jak dźwięk dzwonu.
Chciał ją ujrzeć. Zobaczyć źródło przytłaczającej obecności, siły tak nieodpartej, że nie miał wyboru, jak tylko ukorzyć się przed nią i paść na kolana. Była bogiem – może jednym z tych pomniejszych, lecz niewątpliwie bogiem.
- Odejdź – mówiła. – Ciemność podąża za tobą. Nie chcę cię tutaj.
***

Zac obudził się, oddychając ciężko. W chatce panował półmrok. Hjodris spała, ułożona na wznak, tak, że jej chude ciało zajmowało ponad połowę rozłożonej kanapy. Spokojny oddech unosił małe piersi wiedźmy, a na ustach widniał zadowolony uśmiech.
Za oknem niebo szarzało między nagimi jeszcze gałęziami drzew, przybierając na wschodzie barwę przygaszonego różu. Powietrze, nieskażone jeszcze wonią spalin, pachniało mokrą glebą i świeżymi liśćmi – znak, że zaczynała się wiosna.
Zac wciągnął spodnie i bluzę. Siedząc na brzegu łóżka w zamyśleniu oplątywał nadgarstek zielonym rzemykiem. W głowie wciąż słyszał głos – wszechobecny i nie znający sprzeciwu. Odejdź. Wynoś się.
Rzucił nienawistne spojrzenie „Podróży po Hadesie” leżącej na stole gdzieś między talerzem z niedojedzoną kanapką, a kubkiem z lodowatą herbatą. Jakby Stravos, sam ofiara, był czemukolwiek winny. Jakby winni byli Twilight, Sariel... jakby...
Ale nie ulegało wątpliwości, gdzieś za rogiem życia czaiło się coś, co pamiętało, wiedziało więcej, niż Stravos, bo nie było ograniczone kręgiem kolejnych inkarnacji.
Hjordis ziewnęła, siadając na łóżku.
- Oooo, wstałeś już? – spytała zdziwiona. – Która godzina?
- Po siódmej.
- O Bogini! Cholera! Już jestem spóźniona!
Zerwała się, w pośpiechu zaczęła szukać rozrzuconych ubrań. Klęła przy tym i rzucała obelgi pod adresem ludzi, z którymi musiała ostatnio pracować. Między nimi chłopak wyłowił nazwisko Kultysty Ekstazy, który opiekował się danymi zebranymi przez Juliette Bliss. Zac domyślał się, że Hjordis musiała spotykać się z tym człowiekiem często – o wiele częściej, niż by chciała.
Współczuł jej i czasem chciał, żeby była skłonniejsza do zwierzeń i bardziej otwarta. Żyli jednak każde w swoim własnym świecie, a to, co działo się między nimi, ochładzało się stopniowo, nigdy zresztą nie mając znamion poważnego związku. Niedługo – Zac to wiedział – mieli rozejść się, w przyjaźni, wypełniwszy swoje zadania wobec siebie. Co potem? Chłopak nie miał pojęcia.
„O ile” – pomyślał gorzko – „w ogóle dożyję”.
Coś kazało mu odejść. Skąd? Z domku, miasta?
- Dis, znasz się na snach? – spytał.
- Ani trochę – rzuciła, całując go przelotnie w policzek. – Lecę.
I już jej nie było. Zac siedział zrezygnowany, patrząc na bałagan, który oboje pozostawili po sobie, na szare widma drzew, majaczące za oknem. Westchnął w końcu, wstał. Przez chwilę włóczył się po ogródku, potem, nie namyślając się wiele, zamknął chatkę na klucz i pomaszerował w stronę najbliższego przystanku autobusowego, pętli zlokalizowanej w pobliżu cmentarza.
Z pomocą mapy i tego, co zdołał zapamiętać, znalazł właściwą ulicę i kamienicę. Zadzwonił do drzwi, nie do końca pewny, co stanie się, jeśli otworzy mu niewłaściwa osoba. W czasie konferencji sporo magów i akolitów znalazło nocleg w pensjonacie, który stał się nagle bardziej gwarny niż dotąd. Z dawnych lokatorów pozostawały tu właściwie dwie osoby – Michael Lancaster i Dorianne Daves. Reszty Zac nie znał nawet z imienia.
Odetchnął z ulgą, gdy to Anglik otworzył mu drzwi – zdziwiony, owszem, ale spokojny jak zwykle.
- Hej – rzucił chłopak. – Dzień dobry. Mam... sprawę.
- Wejdź.
Kilka minut później siedział nad kubkiem herbaty – pierwszym tego dnia, choć pewnie nie ostatnim, znając Lancastera i znając samego siebie.
Hermetyk czekał cierpliwie, aż Zac ogrzeje zziębnięte ręce, dopiero potem zadał pytanie,
- Więc? Co cię tu sprowadza?
- Pan zna się na snach – To nie było pytanie, a stwierdzenie faktu. Czyż nie we śnie spotkali się po raz pierwszy?
- To jedna z moich specjalizacji i pole badań mojego domu – potwierdził mężczyzna.
- Miałem sen. Nieprzyjemny – wzdrygnął się. - Słyszałem głos, kazał mi... wynosić się stad. Nie wiem nawet, co to „stąd” oznacza...
Lancaster zainteresował się – wyraźnie. Zac dostrzegł błysk w jego niebieskich oczach, gdy Anglik nachylał się, by słyszeć lepiej.
- Jaki głos?
- Głęboki... i bardzo stary... – chłopak mówił wolno. Doskonale pamiętał tak brzmienie wypowiedzianych zdań, jak i uczucie, które mu towarzyszyło, lecz przełożenie odczuć na słowa nie było wcale proste. – Nie znoszący sprzeciwu. Wszechobecny. Wszechogarniający.
- Kobieta, mężczyzna?
- Kobieta. Tak sądzę.
- Mhm – Lancaster skinął głową. – Dobrze. Sądzę, że mogę wiedzieć, o co chodzi, ale musimy to sprawdzić. Gdzie mieszkasz?
- Myśli pan, że to kwestia tego miejsca...?
- Nie, nie myślę, ale sprawdzanie, co się dzieje lepiej zacząć od miejsca, w którym miałeś sen – Wstał, umył kubek po herbacie i ubrał się – starannie zapinając każdy guzik płaszcza, nie zapominając o cienkich wełnianych rękawiczkach ani o lasce, bardziej magicznym rekwizycie, niż czymś innym.
- Właściwie – zauważył Zac, gdy szli już w stronę autobusu – czy nie powinien pan być na konferencji?
Mężczyzna popatrzył na niego – spokojnym wzrokiem, nie wyrażającym żadnych emocji, może poza zainteresowaniem, choć i ono było raczej chłodne, pozbawione pasji, nawet, jeśli jakaś płonęła w głębi umysłu Anglika.
- Masz problem – rzekł – który powinniśmy rozwiązać. Dla twojego dobra, możliwe, że i dla tego, co się dzieje dookoła nas. Wiemy o Nephandi próbujących zakłócić przebieg konferencji, czemu nie mieliby robić tego przez wysyłanie ci dziwnych snów? Zapewne jakiś z nich wie, że coś cię ściga...
- Znają księgę...
- Księgę?
-„Podróż po Hadesie”...
Lancaster uniósł brwi.
- Skąd ją znasz?
- A pan?
- Opowiadał mi o niej pewien młody mag, który utknął w Londynie w... niecodziennej sytuacji. Nieprzyjemnej, niecodziennej sytuacji...
- Miała coś wspólnego z wampirami?
- Owszem. Teraz ja muszę spytać ciebie, skąd to wiesz.
- Książka jest... prezentem od przyjaciela – powiedział Zac niechętnie. Zakon Hermesa to Zakon Hermesa, ich prawa to ich prawa, a Sariel wolałby zachować incognito.
- Dobrze, nie będę dopytywał, jeśli jednak pozwolisz, chciałbym ją przejrzeć. Byłoby to możliwe?
- Oczywiście.
Na miejscu Lancaster zaczął od dokładnego obchodu domu i ogródka – sprawdzał wszystko, szukając obecności nadnaturalnych istot, czyjejś magyi, duchów, węzłów, magicznych przedmiotów. Zac wlókł się za nim – pozornie apatycznie i bezczynnie, w rzeczywistości obserwując działania Hermetyka, przyglądając się każdemu jego gestowi i wsłuchując w każde słowo, w miarę swoich możliwości starając się widzieć to, co on.
Anglik dostrzegł to zainteresowanie, przywołał chłopaka do siebie. Wyciągnąwszy przed siebie dłoń, dotknął czoła Zacka palcami.
Młody mag poczuł, jak rozszerzają się jego zmysły. Ujrzał Penumbrę – świat zaraz po drugiej stronie Rękawicy, odbicie Ziemi, pulsujące od barw, świateł, uczuć, którymi duchowa tkanina rzeczywistości nasiąkała niewiarygodnie łatwo. Czuł teraz, że „domek wiedźmy” ma bogatą, choć niedługą historię, opowieść o nadziejach, poszukiwaniu, przyjaźni, ale i samotności i pustce. Czuł smutny spokój, bijący od cmentarza, obojętną pustkę pobliskiego nowoczesnego osiedla...
Dostrzegł ducha drzewa – zielonkawą istotę uśpioną we wnętrzu pnia. Nad jego głową niebo miało łagodnie złotą barwę.
- Nic. Tak jak myślałem – mruknął Lancaaster. – Żadnego ducha, żadnego śladu magyi... To coś innego.
- Co?
- Mam pewną koncepcję... Wracajmy do domu.
Zmienił wizję na normalną i Zack znów widział błoto i nagie drzewa.
- Zanim się zajmiemy tym dalej... Mogę zobaczyć księgę? – spytał Hermetyk, gdy znaleźli się pod dachem.
Chłopak podał wolumin. Lancaaster usiadł na rozchwianym, skrzypiącym krześle i zaczął wolno przerzucać kartki. Wodził oczyma po greckich literach – rozumiał je, pewno jeszcze lepiej, niż Twilight.
- Czemu – spytał Anglik w końcu, zamykając książkę, lecz nie oddając jej. – ją dostałeś?
- Człowiek, który ją napisał, był moim poprzednim wcieleniem. A osoba, która mi ją dała... – Zac zawiesił głos. – znała go. I zna mnie.
Hermetyk uniósł lekko jasne brwi.
- Aha – powiedział tylko.
„Czemu – zastanawiał się Zac – unikam wspomnienia o Sarielu? Czy tak bardzo zależy mi na szacunku tego człowieka? Jestem mu obojętny, bardziej interesuje go wiedza, którą może dzięki mnie zyskać.”
- Wygląda na to – kontynuował Lancaster – że byłeś uczonym. Mędrcem.
- Może Eutanatosem. Może z Zakonu. Nie wiem.
- Myślę, że dla niego samego to nie miało znaczenia.
- A dla pana?
Anglik uśmiechnął się.
- Znaczenie ma wiedza zawarta w tej książce. Mogę pożyczyć?
- Jasne. Nie znam greki.
Lancaster zamknął książkę, przesunął dłonią po okładce. Zapewne miał jakieś plany, zapewne miałby do czego wykorzystać wiedzę zawartą na spisanych przez Stravosa kartach. Egoista, jeden z tych, którzy wszystko zrobią dla mądrości, zdobywając przy okazji moc i władzę – mimochodem, jako dodatek. Tacy ludzie są niebezpieczni.
- Teraz – oznajmił – przyjrzymy się pani, która zakłóca twoje sny. Usiądź naprzeciw mnie.
Zrobił to. Anglik nakreślił koło na blacie, w jego wnętrzu – symbole odwołujące się do kierunków świata. Potem ułożył dłonie wewnątrz kręgu, każąc chłopakowi zrobić to samo i zamknąć oczy.
Ujrzeli wzgórze. Było centrum – pulsującym jasno Węzłem, wokół którego wzniesiono miasto. Tutaj przed ponad tysiącem lat stanął ośrodek administracyjny małego księstwa – kilka stuleci później zmieniony w stolicę królestwa i, na wieki, stolicę duchową kraju. Miasto oplatało wzgórze i węzeł, czerpało z niego życie i splatało z nim swe sny, uczucia, pragnienia. Duchowe nici, delikatne jak pajęczyna, unosiły się w powietrzu, niewidzialne nawet w mistycznej przestrzeni Penumbry, ale dostrzegalne dla obdarzonych magicznymi zmysłami Przebudzonych. Splatały się w jedną nić nad zamkiem – i wnikały nie w centrum węzła, lecz w miejsce tuż koło niego, nieistniejące w świecie fizycznym, niemal materialne w Umbrze.
Kościół był niewielki, masywny, zwyczajem budowli romańskich, wzniesiony z równych kostek białego wapienia. Podłużny, zakończony półkolistą absydą, z kamiennym ołtarzem w prezbiterium. Żadne malowidła nie zdobiły jego ścian, witraże nie wypełniały niewielkich okien. Jeśli kiedykolwiek to wnętrze było czymś ozdobione, Umbra nie zapamiętała dekoracji. Zapamiętała jednak, jaka funkcję kościół spełnił u kresu swoich dni, nim rozebrano go, pozostawiając dwudziestowiecznym archeologom jedynie fundamenty. Po drugiej stronie Rękawicy kościół był mauzoleum, grobowcem, miejscem wiecznego spoczynku.
Lecz zmarła wyglądała jak uśpiona. Widmo śpiącej kobiety unosiło się w powietrzu, jakieś pół metra nad posadzką i wprawioną w nią płytą nagrobną. Prosta, biała suknia przepasana sznurem falowała delikatnie na nieistniejącym wietrze, podobnie – jasne, siwiejące lekko włosy. Twarz nie była już młoda, naznaczona zmarszczkami, lecz miała w sobie piękno – i dostojeństwo, znamionujące mądrą kobietę. Na palcu jednej z dłoni lśnił pierścionek – prosta, złota obrączka.
Zac wzdrygnął się. W jego głowie rozbrzmiewało echo dzwonu.
„To ona?” spytał w myślach.
W myślach przyszła odpowiedź.
„Jest duchem opiekuńczym miasta. Genius Loci. Wiemy, że na imię miała Sława, była magiem, poświęciła swoje życie, stając się tym czym jest. Śpi i śni to miasto – wszystko, co cię otacza jest w duchowym sensie częścią jej.”
„Nie chce mnie tutaj...”
„Widać czuje, co cię ściga” – myśli Anglika były równie beznamiętne jak jego głos. „Nie sądzę, żeby być zdolna do jakichś uczuć względem ciebie. Obchodzi ją tylko miasto.”
„Wiem. Czuję to.”
***

Podróż powrotna z Niemiec była koszmarem. Przeraźliwy ból, promieniujący od głowy przez plecy na całe ciało nie opuszczał Joanny ani na moment. Łowczyni nie mogła pojąć, jakim cudem nadal żyje. Wampir był zdeterminowany, by ją zabić, był też silny, a przebudzona nagle dodatkowa moc nie na wiele się zdała. Kiedy poczuła uderzenie w ścianę, myślała, że jest już martwa. Myliła się.
Coś w niej żałowało, że Gareth jej nie zabił. Czuła się upokorzona tak jego siłś, jak i łaską, którą jej okazał. Podobnie jak tym, że przeczuwała, iż przyjdzie im spotkać się raz jeszcze. Jeśli Gareth chciał lustra, z pewnością zechce po nie przyjść – a niewątpliwie wyciągnął z niej potrzebne mu informacje. Nie spodziewała się, by Darius Moley sam mógł poradzić sobie z tak potężnym wampirem – co innego z pomocą, ale najpierw musiałby wiedzieć...
Jakaś część jej nie miała ochoty na to spotkanie. Możliwe, że Darius już sobie poradził. Możliwe, że tylko wyśmiałby głupią nadgorliwą łowczynię... Możliwe, że Gareth tylko czekał na jej przyjazd, że ten atak był prowokacją. Jeśli chciał jej pomocy – mógł chcieć wykorzystać jej moc, a wtedy... Przecież już przy nim stało się coś, czego Joanna nie doświadczyła nigdy wcześniej – być może wampir umiał w jakiś sposób kontrolować jej możliwości, możliwe, że, jeśli prawdą była historia o demonie, i on miał jakieś moce, uzupełniające się z jej własnymi...
Edward mówił jej zawsze, że za dużo myśli. Śmiał się.
„To na nic ci nie potrzebne, od tego tylko będzie cię bolała głowa. W tych książkach – tu pokazywał na całkiem bogatą bibliotekę okultystyczną, jaką posiadał – nie ma nic przydatnego. Wiem, przeczytałem je wszystkie.”
Oczywiście nie wierzyła, że tak wiele przeczytał, podobnie, jak nie wierzyła, że miał aż dwieście lat. Wierzyła, ze umie radzić sobie z bronią palną i z mieczem i że zaufanie pokładał w sile, nie w wiedzy. On działał – planowali inni: ona, Patti... Boże, co teraz się działo z Patti, z Edwardem? Zapewne ghul był następny na liście do odstrzału... niedługo nie będzie już nikogo, tylko dwie kobiety, dwa różne światy... 
Przez kolejne dni włóczyła się po szosach, zatrzymywała w motelach. Z kafejek internetowych przeszukiwała strony internetowe – hunters.net stało się jej podstawowym źródłem informacji teraz, gdy była odcięta od bibliotek. Raz spotkała innych łowców – dwóch braci, od lat prowadzących taki tryb życia, jak ona teraz. Młodszy obiecał jej informację, gdyby usłyszał coś o wampirze przedstawiającym się jako Emyr Gareth. Nie zadzwonił potem. Zapewne jego źródła wiedzy nie były dość obfite.
Na tym bezsensownym włóczeniu, ukrywaniu się – przed Garethem, przed Patti, przed sobą samą – upłynęły jej niemal dwa tygodnie. W końcu, nie mogąc dojść do niczego, uznała, że może rady Edwarda są dobre. Czasem lepiej działać, niż myśleć. Zmuszona więc była schować dumę do kieszeni i niechętnie zjawiła się w Bostonie.
Dom człowieka, którego kiedyś nazywała mistrzem był cichy. Żadnych niepokojących śladów, żadnych zniszczeń sugerujących włamanie. Poczuła ulgę, gdy Darius – niezmiernie zaskoczony – powitał ją w drzwiach.
- Joanno?
- Witaj. Mogę wejść?
- Owszem – kiwnął głową – właściwie... cieszę się, że przyjechałaś...
- To coś nowego – mruknęła, prześlizgując się przez drzwi obok niego. Buty i kurtkę zdejmowała z zaciętym milczeniem.
- Mój problem...
Uniosła głowę, spojrzała na niego z pode łba.
- Nie dostanę herbaty i ciasteczek?
- To poważne, ktoś ukradł lustro. To...
- To lustro. Kurwa mać.
Aż zazgrzytała zębami. Przeklęty wampir – był szybszy, a w dodatku sprytny. Załatwił sprawę tak, że ten żałosny człowieczek, który przypadkiem chyba tylko został jednym z mistrzów Zakonu Hermesa, nie zorientował się w ogóle...
- Pokaż – zażądała. Nie miała ochoty silić się na uprzejmość.
Drzwi stały otworem – Darius nie ruszył ich od chwili, gdy zorientował się, że nie ma lustra. Od tego czasu minął dobry tydzień – tydzień, który Joanna spędziła na włóczędze i bezcelowych pogaduszkach z innymi łowcami.
O, jak bardzo nienawidziła się w tej chwili.
Przyjrzała się zamkowi i znienawidziła się bardziej – całe włamanie było niewiarygodnie proste, tradycyjne, klasyczne wręcz. Wytrych w drzwiach wejściowych, klucze zabrane z szafki, właściwy – znaleziony metodą prób i błędów.
- Gdzie wtedy byłeś? – dopytywała się.
- Poprzedniego dnia – w Doissetepie. Mój mistrz wrócił z Dziedziny Paradoksu... to się rzadko...
- Zabezpieczenia.
- Są. Opisywałem ci je kiedyś.
O tak, opisywał. Pokazywał, na tyle, na ile mógł podzielić się z nią magicznymi zmysłami. Właśnie te zabezpieczenia nie pasowały – powinny były nie wpuścić intruza albo przynajmniej ostrzec Dariusa. Czyli złodziej musiał znać sposób na obejście ich...
- Czy jakikolwiek wampir umiałby ingerować w Prawdziwą Magyę?
- Ty jesteś łowcą.
- Ty jesteś z Zakonu – warknęła na niego. – Tremere to wasze dzieło.
- To było na długo, zanim się urodziłem. Ty szukałaś tej wiedzy.
- I widzę, że muszę szukać jej dalej – pokręciła z rezygnacją głową. – Cóż, mistrzu, postaram się zrobić co w mojej mocy.
Ani słowem nie zająknęła się na temat Garetha, ale miała obawy. Była pewna, że jest stary i że wie więcej niż ona sama – więcej, niż ten głupiec Darius nawet...
A więc nie miała innego wyjścia, jak tylko poddać się grze wampira... znaleźć go i dowiedzieć się, jakie są jego plany. Nawet jeśli to miałoby oznaczać jej śmierć.
- Nie znajdziesz – usłyszała głos za swoimi plecami.
- Mistrzu? – Odwróciła się.
Drzwi domu były już jednak zamknięte.
***

Dopiero wieczorem Zac dowiedział się, jak wyglądał przebieg konferencji. Dopiero po fakcie dowiedział się o wystąpieniu Technokratki i o rozmowie Grześka z wysłanniczką Rady Dziewięciu – rozmowie zakończonej niezwykłą decyzją, jedną z tych, które mają moc zmienienia świata raz na zawsze...
To przeczyło wszystkiemu, co dotąd opowiadano Zackowi o Technokracji, o wojnie toczonej przez Przebudzonych... choć z drugiej strony, po przemyśleniu sprawy, wydawało się dość logiczne. Nephandi byli tymi, którzy ze swoim pragnieniem zniszczenia wszystkiego stali w opozycji do wszystkich innych frakcji. Jeśli przeczuwali potencjalny koniec świata, lub też jeśli chcieli go sprowokować, czy nie najlepszą taktyką było podburzenie przeciw sobie pozostałych? Krwawa rywalizacja między Unią Technokratyczną i Dziewięcioma Tradycjami wydawała się być niezmiernie łatwa do podsycenia... Tym razem jednak trafiła kosa na kamień i ci, którzy wedle planów Upadłych mieli skoczyć sobie do gardeł uznali, że lepiej sprzymierzyć się przeciw wspólnemu wrogowi.
„Przełom w wojnie, która nigdy nie miała szansy mnie dotknąć” – myślał Zac, skołowany i zdezorientowany.
To wszystko przerastało go w tej chwili. Chciał być wybrańcem, ale przecież wybraniec powinien umieć ogarnąć wszystko co dzieje się dokoła niego. Grzesiek nie miał z tym problemu. Grzesiek, ze swoim niekonwencjonalnym myśleniem zawsze był w centrum uwagi, popychał wydarzenia do przodu samym swoim istnieniem. Nie, żeby Zac miał mu to za złe – chyba obaj mieli inne priorytety... Ale pragnienie zrobienia czegoś zaczynało wzbierać w chłopaku, może przez sen, który miał tej nocy, a może po prostu gromadziło się już od dawna...
- Musimy jeszcze znaleźć tę Nephandi, która próbowała doprowadzić wszystko do katastrofy – tłumaczyła Twilight, opowiadając Zackowi, co działo się pod jego nieobecność.
- Musimy?
- Powinniśmy. Daniel chce. On najchętniej pomógłby wszystkim innym... Ktoś musi pomóc jemu... – zarumieniła się lekko.
Chłopak uśmiechnął się.
- Więc skoro ty chcesz pomóc jemu, ja muszę pomóc wam.
Popatrzyła na niego z zakłopotanym, ale pełnym wdzięczności uśmiechem.
- To ja powinnam... jemu... tobie... Sarielowi... cokolwiek będzie...
- Nie martw się. Będzie dobrze.
Położył jej dłoń na ramieniu. Objęła go, przytuliła twarz do jego ramienia. Kiedy jakąś godzinę temu spotkał ją, jak wracała z konferencji, w podobny sposób wtulała się w Daniela.
- Dziękuję.
- Co z tą Nephanduską? – spytał, nie puszczając swojej przyjaciółki.
- Grzesiek szukał informacji na temat tego motyla... dowiedział się, że jedna malarka, zabita jakieś pół roku temu, malowała coś takiego... wyglądała ponoć podobnie jak ta „skorupa” którą spotkał... Daniel proponuje, żeby spróbować „zajrzeć” do jej pracowni. Na odległość, zobaczyć ją w Umbrze... zobaczyć, co przetrwało, co się odbiło.
- Możecie na mnie liczyć.
Tak więc jednego z kolejnych dni spotkali się znów, w piątkę: Zac, Twilight, Daniel, Alex i Lancaster. Grześka nie było – nie chciał brać w tym udziału, nie, póki pozostali nie dopuszczą do sprawy Kultysty Ekstazy, Marka Sokolsiego. Zac był zdania, że może drugi chłopak ma rację, ale to, jak nieoczekiwanie Sokolski pojawił się w mieście – i w ich „kabale” – zaskoczyło wszystkich. Zapewne miał interesy w jakiś sposób zbieżne z ich interesami, jednak wtajemniczanie go od razu we wszystko nie było dobrym pomysłem
- Zostaniemy tutaj – mówił Lancaster, zapalając patyczek kadzidła. Ciężki zapach i sine smugi dymu prędko wypełniły pokój. – Nie ma potrzeby się przenosić. Będziemy tylko widzieć pracownię.
Pozostali zajęli miejsca na fotelach i kanapie. Gdyby nie kadzidło, gdyby nie wzory narysowane kredą na odsłoniętej podłodze, wyglądaliby jak grupka znajomych na przyjęciu...
- Prosiłbym o wsparcie, jeśli ktoś zna się na magyi Ducha i Korespondencji choć w niewielkim stopniu – kontynuował Anglik.
Twilight kiwnęła głową i gdy mężczyzna usiadł na swoim miejscu, naprzeciw ich wszystkich, zamknęła oczy i podjęła inkantację. Zac dosłyszał, że to samo uczynili Daniel i Alex. On jeden miał możliwości tak mizerne, ze nie mógł zrobić nic, jedynie zdać się na moc pozostałych.
Zamknął oczy. Gdyby je otworzył, poczułby pewnie gryzący dym. Woń kadzidła wypełniała mu już nos i usta. Czuł, jak jego ciało odpływa, opada na fotel...
A potem widział ciemność, przez ułamek sekundy. Czuł uścisk dłoni – nie wiedział, realny, czy iluzoryczny. Pozostali ciągnęli jego umysł za sobą, do pracowni malarki w Nowym Jorku.
Patrzcie.
Przed wami pomieszczenie, mieszkanie, teraz opuszczone. Śpiący unikają go, kolejny kupcy rezygnują i w efekcie stoi puste, choć nikt nie wie, dlaczego. Może gdyby mieściło się gdzie indziej mówiono by, że jest nawiedzone, lecz to przecież elegancka część Nowego Jorku, tu ludzie zrobią wszystko, by nie uchodzić za przesądnych... Ale słyszeli pewnie głosy, echa krzyków, czuli chłód jeżący włosy na karku...
Po drugiej stronie mieszkanie wypełnia czarna mgła, zasnuwająca ściany, zacierająca kolory. Najbarwniejszą plamą jest obraz, wciąż zawieszony na sztalugach, niedokończony. Przedstawia kobietę patrzącą w lustro, stojącą do widza plecami. Jej odbicie nie jest odbiciem ludzkiej twarzy, lecz bestii, wynaturzonej, o upiornych, pełnych nienawiści oczach, ustach rozwierających się w wielką paszczę. Pomiędzy zębami, w głębi paszczy coś się porusza – trzeba by podejść bliżej, by przyjrzeć się, co, lecz mało kto chciałby. Wystarczy sam nastrój grozy tchnący z obrazu, choć w tej upiorności znać artyzm. Dzieło równocześnie odpycha i przyciąga wzrok.
Alex wzdrygnęła się. Otwarła usta, chcąc coś powiedzieć, ale wstrzymała się.
- Nad tym pracowała ostatnio... – szepnął Daniel. – Nie skończyła go.
- Inne też tu są – zauważył Lancaster, wskazując na ściany pomieszczenia.
Obrazy, dzieła artystki, która oddała w nich swą spaczoną duszę, mocno odcisnęły swoją obecność w Penumbrze. Wisiały na ścianach, chaotycznie, bez planu. Patrząc na nie można było wyczuć emocje wplecione w płótno – lub tylko w duchową płótna iluzję. Nienawiść – nie, nazwanie tego nienawiścią byłoby uproszczone. Nienawiść jest ludzkim uczuciem, wypływa z ludzkich pobudek, często łącząc się z miłością, bo gdy kochamy jedną rzecz, nienawidzimy jej przeciwieństwa... W tych dziełach nie było miłości, a jedynie wynaturzone pragnienie tworzenia i niszczenia – równocześnie. Sztuka, która nie kreuje, a rozbija na pierwiastki i, jeśli składa z powrotem, to przestawiając i zniekształcając. Odbicie umysłu Nephandusa.
Zac ujrzał, że Twilight wpatruje się w jeden z obrazów. Stała jak zahipnotyzowana, wbijając wzrok w namalowane kłębowisko kolczastych pnączy. Gdzieś między łodygami widniał zarys ludzkiej sylwetki – martwego ciała, wciągniętego w objęcia krzewu, przebitego na wylot cierniami. W miejscu, gdzie powinny być oczy, ziały czarne dziury.
- Ona wie... – szepnęła dziewczyna, drżąc.
Było zimno – uświadomił sobie chłopak. Nieprzyjemnie zimno. Chciał wrócić. Jak najszybciej. Nawet świadomość, że jego ciało leży w bezpiecznym miejscu, nie pomagała.
- Co się stało, księżniczko? – Daniel zbliżył się do swojej ukochanej, objął ją ramieniem, opiekuńczo i czule.
- Patrz. Mówiłam ci.
Mówiła i Zackowi. Miejsce, gdzie ją znaleziono. Miejsce, do którego chciał zabrać ich Jorge Mesic.
Scarlett Weaver może pojawiła się w ich życiu niedawno, lecz musiała dobrze wiedzieć kim są.
W kolejnym z obrazów Zac rozpoznał echo własnego snu – miasto, które było wszystkimi miastami.
***

A więc znała ich. Każde z nich, jak mogli przypuszczać. Odsłoniła część swoich kart, atakując Sokolskiego, prowokując Grześka, potem próbując zakłócić konferencję. Wtedy jeszcze nie zdawali sobie sprawy z tego, jak bardzo jest niebezpieczna. Od jak dawna ta przeklęta kobieta deptała im po piętach, od jak dawna konstruowała zasadzkę? I czemu właśnie na nich?
Daniel rozkładał karty. Na ciepłej, drewnianej podłodze ustawiał coś, co tylko z pozoru przypominało gigantycznego pasjansa, a w istocie było wróżbą. Zac siedział w fotelu, Alex przycupnęła na brzegu kanapy. Lancaster stał – z kubkiem herbaty w dłoniach, pozornie spokojny, napięty wewnątrz. Twilight klęczała naprzeciw swojego kochanka, obserwując, jak jego ręce odwracają kolejne karty.
- Jej kochanka. Barabbi, tak jak i ona. Przeprowadziła ją przez czepiec. Zginęła.
- Kto ją zabił? – spytała Alex.
- Weaver. Ona... jest szalona. Chce tworzyć i niszczyć równocześnie. Widzi piękno w destrukcji. To... Nie pojmuję jej myślenia. Nie chcę.
Palce Twilight spoczęły na jego ramieniu, delikatne, miękkie. Wrócił do odwracania kart.
- Dwa miejsca ją interesują. Tak, twój labirynt, Twilight. I miasto na pustyni.
Zac zadrżał, jego wzrok pomknął ku przyjaciółce, potem w stronę Lancastera. Anglik marszczył jasne brwi.
- Znam je – oznajmił chłopak. – Znałem. W jednym z poprzednich wcieleń... byłem tam...
- A ja – rzekł Lancaster spokojnie – dostałem kiedyś do przetłumaczenia tekst, w którym to miasto było wspomniane.
- Więc jeśli ta kobieta się nim interesuje...
- ...być może – dokończył hermetyk – interesują ją też i wyrwy i to, co ściga Zacka. A ja wiem, kto może mieć informacje o tym ostatnim...
Jakiś czas temu Michael Lancaster był w Londynie. Pochodził z tego miasta, mieszkał tam, choć obowiązki wobec Zakonu Hermesa – i świata, choć do tego ostatniego chłodny i z natury nie angażujący się emocjonalnie Brytyjczyk nie lubił się przyznawać – często zmuszały go do podróży. Tak czy inaczej, Londyn zawsze pozostawał jego miastem i hermetyk z domu Criamon poczuł się zaniepokojony, gdy spłonął jeden z dworów na przedmieściach. Gdy okazało się, że miejsce było schronieniem grupy wampirów z klanu Tremere, niepokój wzrósł. Już wcześniej Lancaster wiedział o Andre Ahrn, chłopaku zmanipulowanym przez starszą maginię, zamienionym w narzędzie do śledzenia wampirów. Godna pożałowania praktyka, pogłębia tylko niechęć Zakonu względem nieumarłych, co nie jest ani korzystne, ani moralnie właściwe, zresztą Chandra Rai, czy jakiekolwiek inne nazwisko nosiła, winna stanąć przed trybunałem choćby za porwanie... Chłopak był w to wmieszany, oczywiście, sprowokował sytuację...
Kiedy dom spłonął, Lancaster nie oparł się pokusie odwiedzenia zgliszczy. Dowiedział się wtedy paru interesujących rzeczy. Po pierwsze, za spalenie fundacji nie odpowiadał ani nieszczęsny Andre Ahrn, ani żaden wampir, lecz Technokracja. Po drugie, coś wydostało się ze zgliszczy – byt uwięziony dotychczas pod korzeniami wielkiego dębu, spętany mocnym zaklęciem, nie przez wampira, to pewne. Sama rezydencja należała kiedyś do maga, zamordowanego na londyńskiej ulicy w XVII wieku, Upadłego – być może prawdziwego Nephandusa, być może infernalisty. Jego uczeń, który w niejasnych okolicznościach stał się wampirem, przejął schedę po mistrzu, w tym oszałamiającą bibliotekę zawierającą wiele dzieł poświęconych demonologii. Wszystko to przepadło w pożarze – za wyjątkiem jednej książki, którą ktoś wyniósł. Ktoś posiadający moc poruszania się po Umbrze – nie mag, możliwe, że wampir, ale Lancaster nigdy nie słyszał, aby wampiry umiały przechodzić przez Rękawicę... Więc może był to inny duch...
Gdzie trafiła książka? O tym Criamon dowiedział się dopiero później. W mieście był wampir, którego Andre Ahrn znał i którego bał się panicznie. Wampir z jakiegoś, jak oni to mówią, „klanu”, który właściwie cały wyginął... skomplikowane, oczywiście... ten wampir dostał księgę, Andre nie wiedział czemu, bo co w historii podróży po zaświatach miałoby dotyczyć Kainity? Tak, tę księgę – Lancaster zmarszczył brwi, wpatrując się w chłopaka – ma teraz Zac. Tej księgi szukał duch, demon, jak wolicie, był wystarczająco nieprzyjemny, by móc być nazwanym demonem. Ale nie ona go interesowała tak naprawdę, liczył, że za jej pośrednictwem dotrze do obecnego wcielenia autora...
- Rozumiesz Zac?
Chłopak skinął głową. Z pewnym poczuciem winy. Okłamał Lancastera, jak widać, niepotrzebnie. Sariel nie był anonimowy.
- A co z demonem? – spytał.
Anglik kontynuował opowieść.
Jedna z londyńskich Fundacji magów, Fundacja Nauki, w stu procentach składająca się z hermetyków, ma diakona. Niemiec, ale jego mentorka była Angielką, tak więc i on sam długo przebywał na Wyspach Brytyjskich, aż w końcu osiedlił się w Londynie i objął funkcję diakona. Z domu Guernicus, lepiej znanego jako dom Quaesitor, „dom sędziów”. Z tego, co Lancaster wiedział, wszyscy zebrani, poza Zackiem, spotkali go już. Kompetentny człowiek, choć o bardzo specyficznym – kaszlnięcie, sugerujące że „specyficzny” to tylko eufemizm – sposobie bycia. Jako Quaesitor – doskonale zna się na magii ducha. To do niego Michael Lancaster zgłosił się po pomoc, jako, że sam nie ma jeszcze dość mocy, by pętać duchy. Zapewne niedługo będzie mieć jej dosyć... Cóż, skonfrontowali się z duchem, demonem, w Penumbrze i uwięzili go. Teraz demon pełni wątpliwie zaszczytną funkcję ozdoby na kominku Mariusa Schwarzmanna.
Alex parsknęła śmiechem.
- I pewno mu uszy puchną od słuchania takiej ilości przekleństw.
- Sądzę, że słownictwo pana Schwazmanna może się w końcu na coś przydać – zgodził się Criamon, uśmiechając się. – Tak czy inaczej, Zac, jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o twoich powiązaniach z tymi istotami, proponuję wybrać się do Londynu i przesłuchać ducha. Myślę, że wszyscy powinniśmy to zrobić, nieobecni również.
- Tak czy inaczej nie mogę tu zostać – przyznał Zac niechętnie. – Więc gdybym mógł pana prosić o pomoc... tymczasowo, póki nie znajdę nic innego...
Hermetyk uśmiechnął się katem ust.
-Dam ci miotłę i każę sprzątać.
-Jasne.
Lancaster groźby nie spełnił – może po to, żeby Zacka nie straszyć, może dlatego, że chłopak nie siedział cały czas w jego domu, włócząc się raczej po Londynie, zwiedzając biblioteki i studiując książki, przypatrując się tym miejscom, o których już słyszał jako o w jakiś sposób związanych z całą sprawą, być może z jednym jego wcieleń – nie wykluczał, że uwięziony pod drzewem duch szukał kiedyś właśnie jego.
Próbował znaleźć Sariela, ale wampir opuścił już miasto. Nie żegnając się, pozostawiwszy tylko wiadomość, nawet nie Zackowi, nawet nie Twilight, ale jakiemuś wampirowi, którego znał Daniel. Zac uważał, że to mocno nie fair, skrytość przyjaciela irytowała go – i niepokoiła mocno. Sariel chciał trzymać ich z dala od czegoś – ale Zac niekoniecznie chciał być trzymany z dala. Ktoś powinien wytłumaczyć wampirowi, na czym polega szczerość i zaufanie, naprawdę...
W końcu spotkali się – tak, teraz w komplecie, nawet z Sokolskim, któremu Zac miał w końcu okazję przyjrzeć się bliżej – w siedzibie Fundacji Nauki, kolejnym dużym domu na przedmieściach, zupełnie, jakby wszystkie nadnaturalne organizacje w Londynie trzymały się z dala od City.
Po kilku dniach rozłąki Twilight wręcz kwitła. Spędziła je z Danielem – to jasne. Służyło jej to uczucie, bo uśmiechała się teraz często, szeroko i wyglądała na naprawdę szczęśliwą. Dodatkowo na palcu miała pierścionek – Zac sam by go przeoczył, ale zauważyła go Alex. Chwyciła dłoń starszej dziewczyny, zerknęła na opleciony srebrnymi różami szafir i oznajmiła, że bez diamentu się nie liczy. Chyba jednak się liczył, bo Twilight zarumieniła się zakłopotana, a Daniel zaczął pocierać kark.
- Wiesz, dał mi go – powiedziała potem dziewczyna swojemu przyjacielowi. – Jest tak śliczny, że nie mogłam odmówić... a skoro i tak zamierzam z Danielem zostać...
- Próbowałem się skontaktować z Sarielem – opowiadał z kolei Zac. – Ale nie ma go już w Londynie... Wiem tylko, że poszedł coś załatwić... Tyle i ty wiesz
- Zobaczymy go jeszcze – Twilight uścisnęła chłopakowi dłoń. – On ma swoje sprawy. Wiesz.
- Tak. A my swoje.
I to niestety była prawda, coś, na co nie mogli poradzić, przeraźliwa przepaść między nimi.
Dziewczyna chciała ją zasypać. Zac widział to. Wiedziała jednak, że nie jest to coś, co będzie proste. Może nawet będzie potrzeba na to całego życia – lub nawet kilku. Nie powiedziała tego nigdy wprost, ale chłopak wiedział doskonale, jakie marzenie kołatało się na dnie jej serca. Niemożliwe do spełnienia, nie wedle wiedzy, którą oboje posiadali, ale to nie zabraniało im marzyć. Nie o odkupieniu nawet – ale o gwarancji, że nigdy nie będą musieli nieodwołalnie stracić kogoś, kto był częścią nich samych. Bo świadomość, że dusza wampira stoi na skraju wiecznej zagłady była zbyt przerażająca – zawsze była zbyt przerażająca. Pewnie już dla Stravosa, badacza podziemnego świata, który Sariela poznał dopiero pod koniec życia i dla jego uczennicy, tajemniczej Elpis. Pewnie dla poprzednich wcieleń, bo Stravos i Elpis nie byli pierwszymi... Czym innym jest śmierć, gdy masz nadzieję na odrodzenie lub raj, czym innym – gdy wiesz, że dalej jest już tylko piekło, o ile cokolwiek... a o ileż gorsza jest myśl, że potępienie czeka kogoś, kogo kochasz, a kto nie uczynił nic, by na nie zasłużyć.
„Bo Sariel nie zasłużył” – myślał Zac. „Tak, jak i ja nie zasłużyłem na przedwczesną śmierć, która może mnie czekać.”
Dla Twilight próba ocalenia ich obu była jednym zadaniem, a drogi, które mogły wieść ją do celu były różne – i nierzadko mroczne.
Na razie jednak to nie ona pełniła główną rolę w „przesłuchaniu” – a tym bardziej nie Zac – a dwóch członków Zakonu Hermesa – Michael Lancaster, oczywiście. I Marius Schwarzmann, który wydawał się być bardzo zakłopotany na widok Twilight, zirytowany obecnością palącego koszmarne ilości papierosów ekstatyka i rozbawiony faktem, że Grzesiek salutuje przed nim i zwraca się do niego per „mein Fuhrer”.
W końcu jednak nawet stereotypowy Niemiec i słownik wulgaryzmów w jednej osobie musiał spoważnieć i zmienić się w rzeczowego profesjonalistę.
- Nie lubię takich rzeczy – oznajmił. – Cuchnie infernalizmem, a za to teoretycznie powinienem was wszystkich skazać... Ale oczywiście nawet święty kodeks Hermesa można nagiąć, a przecież nie wszyscy z nas są z Zakonu... Brak nam też jednoznacznego dowodu, ze mamy do czynienia z demonem... jeśli go zdobędziemy, to już nie będziemy się więcej pierdolić i schowamy skurwiela gdzieś głęboko.
Zac stwierdził, że mężczyzna zachowuje się inaczej, niż to, co opowiadała mu Twilight – ale w końcu dziewczyna była wtedy zdezorientowana i przerażona, nikt nie wiedział co się dzieje. Teraz sytuacja była klarowna, role jasno przydzielone. Oni byli po stronie przesłuchujących – przesłuchiwanym był duch.
Marius Schwarzmann wziął w ręce niewielką figurkę. Nie grzeszyła urodą, nie wyglądała też na cenną, a raczej na bibelot odziedziczony po kimś, taki, który z szacunku stawia się na szafce po to, by prędko o nim zapomnieć. Właściwie mosiężny amorek, chyba nawiązujący do znanej londyńskiej fontanny, był nieludzko brzydki – z koślawo odlanym ciałem i wykrzywioną w dziwacznym grymasie. Może krzywił się, mając świadomość, co do niego przywiązano?
Wyglądał karykaturalnie i żałośnie, stojąc pośrodku okultystycznego diagramu, narysowanego na podłodze. Schwarzmann wykonał go pośpiesznie, kredą, zamaszystymi ruchami. Sam akt rysowania był dla niego częścią rytuału, nie przygotowaniem, jak dla Lancastera, bo nie skończył jeszcze pisać symboli i łacińskich słów, gdy powietrze wewnątrz pokoju ochłodziło się.
Przypominało to uczucie, które Zac miał w Nowym Jorku – i słusznie, jeśli rzeczywiście demon miał należeć do tego samego rodzaju.
Ostatnie linie domknęły krąg, ostatnie zawijasy liter oplotły figurkę. Podmuch zachwiał płomykami świec, pokój pociemniał i sama statuetka, skryta w cieniu, zatraciła swój karykaturalny charakter. Czarne pasma oplotły ją i wzniosły się ponad nią, formując w kształt.
Schwarzmann podniósł się, przypatrując się, po raz pierwszy dokładnie, temu, co jakiś czas wcześniej uwięził.
- Czym jesteś?
Byt zaśmiał się gardłowo, szeleszcząco. Powiódł po zebranych oczyma – ledwo zarysowanymi, czarnymi na tle czerni. Poza bardziej ludzką sylwetką i szczątkowymi rysami twarzy do złudzenia przypominał istoty, które ścigały Zacka w Nowym Jorku. Chłopakowi dreszcz przebiegł po plecach.
- Nie interesuje mnie żadne z was... choć – dodało stworzenie, wlepiając oczy w zaskoczonego Kultystę Ekstazy. – może ty, złodzieju... I może ty, Naznaczony – kontynuowało, przenosząc wzrok na Zacka. – Oooo tak, widzę w tobie, widzę to, ty mnie zabiłeś, ty uczyniłeś ze mnie to, czym jestem...
Przeciągał słowa, jakby rozkoszował się ich brzmieniem, znaczeniem, wspomnieniem własnej śmierci.
Zacka zmroziło. Cofnął się o krok, chyba ku radości istoty.
- Byłeś człowiekiem? – zapytał Lancaster, występując na przód.
Zamiast odpowiedzieć, stworzenie zmieniło się znowu – cień odpłyną twarzy, lub tylko wymodelował ją dokładniej, ukazując rysy niemłodego już mężczyzny, wychudzonego tak, że jego głowa wydawała się opiętą żółtą skórą czaszką, porosłą rzadkimi, zniszczonymi włosami, kiedyś pewnie ciemnymi, teraz szpakowatymi. Ślady niedokładnie zgolonego zarostu otaczały wyschłe, cofnięte wargi. Te trupie niemal usta uśmiechały się, ukazując dziąsła i niekompletne zęby.
Z zapadłych oczodołów lśniły oczy – para czarnych węgli zatopionych w niezdrowa mętnym białku. Szaleństwo tchnęło z ich wnętrza – ten jego niebezpieczny rodzaj, który popycha ludzi do najgorszych czynów i który piękno każe dostrzegać w zniszczeniu. Podobne szaleństwo widzieli nie tak dawno w gęstej aurze wypełniającej mieszkanie Scarlett Weaver. Obłęd upadłego maga, obłęd wypaczonej duszy.
Oto, kim ta istota była – umysłem maga, może nawet cząstką duszy, połączoną z demonicznym bytem, uwięzioną w morzu cienia.
Michael Lancaster zmarszczył brwi, mocniej zacisnął palce na lasce.
„Zagradza drogę” – przemknęło Zackowi przez myśl. Platynowe włosy Anglika lśniły od blasku świec.
- Czemu stałeś się tym, czym jesteś?
- A czemu nie miałbym? – spytał duch-demon. – Śmierć pochłania słabe ludzkie ciało – wyciągnął przed siebie ramiona, kościste, o pokręconych artretyzmem palcach i połamanych, brudnych paznokciach. – Śmierć, bezlitosna pani, przychodzi sama jak złodziej, lub też przyprowadza ją ktoś, przedwcześnie, och, o ile przedwcześnie...
Wbił w Zacka oczy. Chłopak zadrżał, pojmując – to on był sprawcą śmierci tego maga, zabójcą, który kiedyś zakończył żywot infernalisty. Zapewne sądził, że postępuje słusznie i nie spodziewając się nawet tak koszmarnego efektu...
- ...ale – ciągnęła istota – ja wygrałem. Żyję.
- Uwięziony – mruknął Marius Schwarzmann.
- Tak, uwięziony. Ale żyję. Nie tak, jak ty – wbił oczy w Zacka – Niedługo, niedługo, przyjdą po ciebie, jak zawsze, wiesz to już dobrze, Naznaczony...
- Przez kogo – spytał Lancaster twardym głosem.
Istota unikała patrzenia na niego, podobnie, jak unikała spojrzeń wszystkich uczestników seansu, za wyjątkiem Zacka i czasem Sokolskiego. Odpowiedziała jednak.
- Mój pan, moi panowie, moi władcy, ci, którzy nas wysyłają, ci którzy czekają, czekają cierpliwie... na ciebie, Naznaczony, na was...
- Kim są?
- Panowie cienia... trójca trwająca w mroku... ich siedmiu generałów, Sebitti...
Ponad ramieniem stojącej obok niego Twilight – sztywnej, poważnej, z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę, z palcami uczepionymi Daniela – Zac dostrzegł nieprzyjemne skrzywienie na twarzy Schwarzmanna. Niemiec dotknął palcami czoła, jakby wykonywał jakiś znak ochronny. Ile wiedział o tym, o czym mówiła istota.
- Możesz powiedzieć nam coś więcej? – pytał dalej Lancaster.
Demon jednak milczał, przyglądając się tym razem nie Zackowi, ale pozostałym zebranym.
- Myślę, że słyszeliśmy dość – oznajmił Marius Schwarzmann, zaplatając ramiona na piersi.
Popatrzył po wszystkich, spiorunował wzrokiem Sokolskiego. Potem zbliżył się do kręgu, klękając na jego skraju i kawałkiem kredy zmieniając otaczające go znaki. Postać wewnątrz kręgu drgnęła, jej krawędzie zamigotały. Wydała z siebie świszczący, potępieńczy jęk, gdy figurka zaczęła ponownie ją wciągać. Szarpała się, wyciągając wydłużone nienaturalnie ramiona, aż w końcu zniknęła.
Świece zapłonęły jaśniejszym światłem, chłód ustąpił.
- Parszywy los – stwierdził Schwarzmann, przekraczając granicę kręgu i biorąc figurkę do ręki. – Najpierw zabity, potem sprzedał duszę... Potem uwięziony pod drzewem, teraz – zważył statuetkę w dłoni – w tym. I ciągle przekonany, że taki los jest lepszy. Żałosne.
- Nie dowiedzieliśmy się za wiele – mruknął Sokolski, najwyraźniej niezadowolony.
- Ależ owszem, dowiedzieliśmy – stwierdził Daniel, siadając z powrotem na fotelu. Twilight usiadła mu na kolanach. Z twarzą wtuloną w szyję Eutanatosa wydawała się być zainteresowana zupełnie czym innym, lecz Zac wiedział, że słucha i analizuje każde słowo. – Zac, czy coś było w twojej księdze na temat duchów, które ścigały Stravosa?
- Panie Lancaster? – Chłopak spojrzał na Criamona.
Anglik skinął głową.
- Czytałem ją – oznajmił. – Kilka razy. Analizowałem. Stravos pisze, że ten, który go ściga, to Pan Cienia. Z tego, co znalazłem wynika, że to potężny demon... Siedmiu „generałów”, o których wspomniał ten... ta istota... to potężne demony, podlegające trzem bytom, określanym mianem Mrocznej Trójcy. Jeśli wierzyć źródłom – z jego tonu wynikało, iż źródła traktuje ze sceptycyzmem naukowca – „trójca” odpowiedzialna jest bezpośrednio przed uosobieniem zniszczenia. „Pan Cienia” to jeden z nich.
Alex aż gwizdnęła.
- Wysoka liga.
- Ale nie za wysoka – Grzesiek uśmiechnął się szeroko, z pewnością siebie. – Nikt nie jest niepokonany. W końcu możemy wszystko, prawda?
Daniel mruknął coś pod nosem. Twilight odsunęła twarz od jego policzka, spojrzała mu badawczo w oczy. Potem skierowała wzrok na Zacka.
Chłopak potrząsnął głową. Nie miał grześkowej pewności siebie i wolałby, żeby Stravos mylił się w tym jednym aspekcie, albo, by myliły się źródła Lancastera.
Anglik mówił dalej.
- Podsumujmy raz jeszcze: Stravos twierdzi, że jego poprzednie wcielenie naraziło się tej istocie... W mieście na pustyni. Czy tak?
Zac skinął głową.
- Widziałem je – przyznał spokojnie. – W snach. W wizjach. Tuż przed moim przebudzeniem.
Alex spojrzała na niego z szerokim uśmiecham na twarzy.
- Czy to znaczy, że pojedziemy na Bliski Wschód?
- To jeszcze nie jest takie pewne...
- Ale byłoby wskazane – uznał Sokolski. – Jeśli chcemy dowiedzieć się czegoś więcej, lepiej byłoby znaleźć się na miejscu... spojrzeć w jego przeszłość...
- Czy w tekście, który pan wtedy tłumaczył – spytał Daniel – nie było mowy o wyrwach w rękawicy?
- Trudno to jednoznacznie zinterpretować... pewne metafory...
Ponad nimi wszystkimi Twilight patrzyła na Zacka. Oczy miała ciemne jak nocne niebo, wypełnione gwiazdami. Chłopak zadrżał. Poczuł drobinki piasku smagające twarz, dostrzegł zarys wejście do wykutej w skale świątyni... Potężne bóstwo wyrzeźbione w zboczu ponad nim patrzyło w przestrzeń kamiennymi oczyma. W dole, w głębi, coś czekało...
***

Jak znaleźć jednego wampira? Jednego potężnego wampira, który bez trudu poradził sobie z włamaniem do domu maga? Wampira, którego Joanna znała jedynie z wyglądu i nazwiska, fałszywego zapewne? Jak znaleźć go, jeśli nie chce być znaleziony? Jak znaleźć go, by nie wpaść w pułapkę, gdy znaleziony być pragnie?
Gdyby Emyr Gareth zostawił jej wizytówkę, cokolwiek... gdyby powiedział jej „spotkamy się, jeśli zmieni pani zdanie”... On jednak na pożegnanie tylko uderzył jej głową w ścianę. Doskonały sposób, by zwabić ją do siebie, gdyby chciała zemsty... ale na Boga, mógł zostawić jej choćby jedną wskazówkę...
Hunters.net nie dawało rozwiązań. Kilka nielicznych wzmianek o wampirze odpowiadającym wyglądowi Garetha lokowało go w Europie, jedna informacja sugerowała, że około pięciu lat temu widziano go w Meksyku. Ta była ostatnia i datą pokrywała się z pożarem, który strawił kilka budynków w centrum Mexico City. Łowca, który był tam wówczas, twierdził, że chodziło o porachunki między dwiema konkurującymi frakcjami wampirów, że w grę wchodziły jeszcze zapewne animozje między poszczególnymi klanami. Że wampir, którego Joanna szuka tak usilnie zginął wówczas – a przynajmniej pozwolił uwierzyć innym w swoje zniszczenie, skoro pojawia się na nowo dopiero dziś. Nie, nie ma nowszych danych. Strasburg? Nic. Nazwisko Emyr Gareth? Ktoś ze Stowarzyszenia Leopolda wspominał, ale na Boga, Inkwizycja niechętnie dzieli się swoimi informacjami, wiesz o tym, ShadowLady, prawda?
Tak, wiedziała doskonale. Kiedyś przyszło im prosić o pomoc dawnych stronników Edwarda i była to porażka stulecia. Inkwizytorzy próbowali raczej wyrolować niegdysiejszego sojusznika, a Edward dałby się łatwo wrobić, gdyby nie spryt Joanny i Patti... Edward, Edward, co się z tobą dzieje... jak sobie radzisz sam?
„Joanno” – głosiła prywatna wiadomość, którą łowczyni dostała wkrótce. „Widzę, że jednak znów w pracy?”
Nick oczywisty, prosty, nie pozostawiający miejsca na domysły: Patti.
„Jak widzisz” – odpisała z lękiem i ze świadomością, że jest teraz namierzana.
„Pracujesz dla siebie, czy dla... kogoś innego?”
„A ty? Z tego, co wiem, dla przeciwnej strony.”
„Dla ludzkości. To się nie zmieniło.”
„Daruj sobie patetyzm.” – pomyślała i nie odpisała już więcej, nie odbierała nawet kolejnych wiadomości z konta Patti.
Gdyby – zastanawiała się – zebrać ekipę. Nową. Godną zaufania, przynajmniej na jakiś czas. Żadnych przypadkowych ludzi z kuszami, psychopatów, ghuli... żadnych tajnych agentów ani fanatyków religijnych – nikogo, kto mieszałby w to Inkwizycję albo Technokrację – nie wiadomo, która opcja gorsza... Ludzie z Arcanum – to dobry plan. I łowcy, którzy dotąd byli niezależni. Neil Armana, z którym była kiedyś... On był dobry i skuteczny, choć miał dziwne motywacje... dwóch braci, których poznała ostatnio – porządni ludzie, znają się na rzeczy... Na pewno zechcą rozprawić się z wampirem i zobaczyć, co da się zrobić z domniemanym demonicznym artefaktem... W końcu napisała do młodszego z braci, umówiła się na spotkanie. W kilka dni później jechała na umówione miejsce.
Wiatr gwizdał jej w uszach, gdy jechała pustą drogą. Jej potencjalni wspólnicy lubili odludzia, nie bez przyczyny, jak zdążyła wywnioskować z pierwszej rozmowy...
Czasem mijały ją samochody – to nie było nic dziwnego. Poczuła się nieswojo dopiero, gdy jeden z nich zaczął jechać za nią, w stałej odległości, mimo, iż przyspieszała, nawet i przekraczając dozwoloną prędkość.
W lusterku widziała, że podąża za nią czarny van – teoretycznie za ciężki i za mało zwrotny, by ścigać motor w ten sposób. Joanna była wystarczająco inteligentna, żeby dostrzec tę nielogiczność i połączyć ją w jedno z paroma innymi faktami.
Patti zhackowała jej konto Śledziła jej prywatne wiadomości i pocztę. Wiedziała gdzie Joanna jedzie i w jakim celu.
Łowczyni zaklęła. Niedobrze. Prowadzi Patti prosto na chłopaków, a Patti nie należy do osób patyczkujących się z innymi. Nie złoży dwóm niezależnym łowcom propozycji nie do odrzucenia, a nawet jeśli – nie taką, na jaką oni będą mogli się zgodzić. O Garecie i lustrze nie będzie chciała słuchać, a jeśli Joanna powie całą prawdę o Dariusie... Wszystko pójdzie do piachu.
Zatrzymała motor na poboczu. Gdy hamowała, koło wzburzyło chmurę pyłu. Zsiadając, zakaszlała.
Samochód zatrzymał się również, dostojnie przysiadając na czarnym asfalcie. Drzwiczki otwarły się i Joanna ujrzała wysiadającą kobietę. Jasne włosy spięte w staranny koński ogon, czarne spodnie, kurtka, kryjąca pod sobą zapewne kamizelkę kuloodporną. Pistolet w dłoni – pistolet, nie broń długa tym razem, dość dziwne, jak na Patti Palmer...
Szukanie danych na hunters.net w ogóle nie było dobrym pomysłem. Patti znała stronę na wylot, znała jej użytkowników tak dobrze, że czasem Joanna przyłapywała się na myśli, że była agentka FBI może gromadzić dane dla jakiegoś konkretnego celu... lub dla kogoś...
Druga osoba wysiadła od strony kierowcy – mężczyzna w schludnym czarnym garniturze, w ciemnych okularach na nosie.
Joanna zaklęła znowu, głośno. Słyszała o tym. Słyszała legendy – od matki, od Dariusa... Nie przypuszczała nigdy, że przyjdą po nią. Była łowcą. Wykonywała swoją pracę.
Ale Patti musiała wiedzieć. Musiała mieć kontakty. Nic nowego, nic niezwykłego. A teraz, kiedy Miranda i Hiszpan nie żyli, co powstrzymywało Patricię Palmer od ostatecznego przejścia na stronę swoich enigmatycznych zwierzchników? Zawsze pracowała dla wyższej siły, zawsze działała dla większego dobra, oczyszczając świat z niepożądanych elementów – tych chaotycznych, nadnaturalnych. Wampir czy czarownica? Nie ma różnicy. Jeśli się postarasz, zabijesz wilkołaka, nim ten zdąży podbiec, magowie zaś nadal są tylko ludźmi i giną od ołowiu jak wszyscy inni ludzie.
- Dobre miejsce – stwierdził mężczyzna w czerni.
„Odludne” – pomyślała Joanna.
Teraz ona była ofiarą.
Uciekać? Nie było już jak. Motor pół-leżał na poboczu, nim wsiadłaby na niego, dosięgła by ją kula – może nie z rewolweru Patti, lecz niewątpliwie z broni Człowieka w Czerni. Walczyć? Wiedziała, że już przegrała.
Scena, którą widziała już kiedyś, stanęła jej przed oczyma – ta sama, co w tej chwili, ona i Patti naprzeciw siebie, na pustej drodze, z bronią w dłoniach. Ciemność na granicy pola widzenia, kłębiący się cień, oczekujący – w zakamarkach lustra, jak myślała wtedy. Tu i teraz – jak zrozumiała nagle.
Coś czekało na nią już tamtego wieczora, gdy walczyła z Emyrem Garethem, szeptało do niej, gdy leżała nieprzytomna, wzywając ją, obiecując...
...siłę. Stań się silniejsza. Pokonasz go, rozniesiesz na strzępy, widzisz? Nie musisz dać się mu zabić.
...ani jej teraz, ani jej sojusznikowi z Technokracji, możesz im pokazać, kim jesteś, udowodnić, że „dewiant” taki jak ty nie pozwoli się łatwo zabić. Chcesz?
...wiedzę. Wiedzę o wszystkim, zawsze jej pragnęłaś. Odmawiano ci, bo nie miałaś odpowiedniej mocy. Och, i moc też dostaniesz, większą, niż tą, którą dotąd miałaś... to był przedsmak, wiesz?
Joanna zatrzymała się, dreszcz przebiegł przez jej ciało. To wszystko działo się naprawdę, naprawdę słyszała w głowie szept.
- Co się dzieje? – Człowiek w Czerni zwrócił się do Patti. Jego obleczona w skórzaną rękawiczkę dłoń manipulowała przy krawędzi okularów. – Brała coś?
- Nigdy – mruknęła była agentka FBI, marszcząc brwi. – Była całkiem porządna, jak na to, czym była. Ale wygląda na naćpaną.
Przez zasłonę ciemnej mgły, zalewającej jej oczy Joanna ujrzała, jak dawna towarzyszka odbezpiecza broń. Chłód przeszył ciało łowczyni, chłód i ból, gdy cień przebijał skórę, wydostając się na zewnątrz, oplatając ciało grubą zbroją. Niekontrolowany, niepożądany – działał sam, reagując na sytuację zagrożenia, zupełnie, jak w starciu z Gartrethem.
- Co... – zaczęła.
- Kurwa! – zaklęła Patti. – Strzelaj w to coś, Jackson!
Sama oddała strzał.
Joanna czuła, jak coś kieruje jej dłonią, zmuszając ją do uniesienia własnego pistoletu i strzelenia dokładnie w tym momencie, w którym pocisk Patti odbił się od czarnego pancerza.
Gruchnęła seria. Mały pistolet maszynowy w dłoniach Człowieka w Czerni wypluwał z siebie kolejne kule. Żadna z nich nie dosięgła celu, odbita przez cień.
W kłębiącej się, szepcącej i szeleszczącej zbroi Joanna była jak uwięziona. Jej ręce, jej nogi, jej klatka piersiowa – całe ciało próbowało się wyrwać. Cienie jednak, napływające z zewnątrz i, ku jej przerażeniu, z wnętrza ciała, trzymały ją w stalowych kleszczach.
„To ma być twoja moc? Puść mnie!”
...jesteś moja – zaszeleścił głos w jej uchu. – Zawsze byłaś. Dostałaś moc, teraz przyszedł czas zapłaty.
„Puść mnie!”
...patrz, zginiesz, jeśli to uczynię...
„Mogę zginąć!”
...i tak już dla ciebie ze późno...
Cienie puściły, spłynęły wzdłuż nóg i ramion, wsiąkły w ziemię.
Kolejny strzał huknął i Joanna poczuła ciepło na swojej piersi.
Ciepło i wilgoć. Żadnego bólu. Jedynie świadomość plamy krwi powiększającej się coraz bardziej i osuwającego się w pył ciała.
- Jedna mniej – mruknęła Patti.
- Nie żal ci? – spytał Człowiek w Czerni, przykucając przy ciepłych jeszcze zwłokach.
- Czego? – spytała kobieta, stojąc i przyglądając się z góry.
- Nie wiem, może liczę na odrobinę ludzkich uczuć w tobie? – spytał, zdejmując okulary.
- Kto? Ty? Ja? Nie żartuj – zaśmiała się. – Kiedyś była przydatna.
- A teraz – zauważył mężczyzna – przyda się w laboratorium. To co widzieliśmy... Mówiłaś, że miała jakąś moc...?
- Nie tak silną – Patti pokręciła głową. – Cóż, mam nadzieję, że wasi coś z niej wygrzebią.
Jak mięso. Jesteś mięsem, Joanno. Martwym okazem, widzisz? Twoje ciało zapakowane w czarny worek, ulokowane z tyłu vana. Teraz ujrzy od środka wszystkie laboratoria Unii Technokratycznej, o których słyszałaś tylko legendy. Popatrz, jak słabe i kruche okazało się bez mojej pomocy.
Co umiałaś? Trochę machać mieczem – anachroniczna, nikomu na nic nie przydatna umiejętność, która ciebie nie mogła ocalić. Trochę strzelać – to już lepsze. Liznęłaś okultyzmu – za mało, córko magini, niedoszła magini. Może nauczyli by cię więcej, gdyby nie to, że miałaś dość tego, jak cię traktowali. Biedna, mała buntowniczka, wieczna nastolatka, cierpiąca z powodu braku uwagi innych. Bo tym byłaś, czyż nie? To dlatego te czarne ubrania, to dlatego te prochy, imprezy, przypadkowy seks. To dlatego ucieczka, polowanie. Nawet i bliznę potraktowałaś jak coś pozytywnego – zwracała na ciebie uwagę. A uwagi nigdy nie było ci dość.
Biedna Joanna, biedna mała dziewczynka. I czy umiałaś być konsekwentna w swoich wyborach? Uciekłaś, ale ciągnęło cię do mistrza i w końcu do niego przyszłaś... Dziewczynkę, przez którą zginęła twoja matka, kochałaś. Może byłaś jej nawet wdzięczna za śmierć Alice? Za to, że dała ci pretekst do nienawidzenia całego świata?
I patrz, póki Twilight była tylko Dzieckiem z Labiryntu, póki twój mistrz bał się jej, ty, na przekór światu, mogłaś ją kochać. Kiedy była pusta – mogłaś być od niej lepsza, mogłaś jej współczuć. Mogłaś śnić, że zabijesz ją, jeśli przejdzie na ciemną stronę. A teraz, cóż ci pozostało? Mała śliczna jasnowłosa Twilight znalazła dom i kogoś, kto ją kocha – czy nie zazdrościsz jej ty, która zawsze wikłałaś się w nieudane związki i która nie miałaś nigdy domu? Czy możesz już jej współczuć, gdy znalazła ukojenie w czyichś ramionach? Komu teraz współczujesz? Oszalałemu mistrzowi, temu, który cię cały czas odpychał. W swoich snach widzi świat takim, jakim być on powinien – śmierć twojej słodkiej „siostrzyczki” zapobiegła katastrofie.
Tymczasem Twilight żyje, a ty, Joanno? Ty jesteś martwa. Nie dano ci nawet zostać pogromczynią Władczyni Ciemności, czyż to nie żałosne? Nie dano ci nawet po raz kolejny postąpić na przekór wszystkim – bo czyż nie rozważałaś dołączenia do Garetha, czy jakiekolwiek nosi on imię? To byłoby coś – łowca wampirów z własnej woli zostający wampirem... Ale nawet tego ci nie dano.
Popatrz, Joanno, pamiętasz swoją wizję? Patti Palmer zabiła cię – kula z jej pistoletu przeszyła ci pierś. Niedługo skalpel Technokraty rozkroi tę pierś, wydobywając serce, które nigdy nie kochało nikogo, poza tobą samą. I cóż zrobisz? Nic. Przed tobą Kraina Cienia, popielne pustkowia, gdzie nie ma nic, prócz zabłąkanych dusz. Nie ma Nieba, Joanno, a nawet gdyby było, nie zasługiwałabyś na nie. Czeka cię niekończące się szare Piekło.
A przecież mogłoby być inaczej, mogłaś się zgodzić, gdy oferowano ci moc... Czemu się nie zgodziłaś...?
„Jestem martwa.”
Samochód toczył się w stronę Nowego Jorku. Bagażnik kołysał się lekko. Owinięte w worek ciało leżało między skrzyniami niewiadomego przeznaczenia.
„Tak, Joanno. Jesteś.”
Widziała to wszystko. Siebie. Martwą siebie. Za mgłą, za zasłoną barwy popiołu i kurzu.
„Nie.”
„Chcesz wrócić?”
Głos szeptał w jej uchu. Tkwił w jej czaszce, oplatał szyję.
„Jaka jest cena...?”
Usłyszała śmiech. Kobiecy, tak jak i głos.
„Cena? Domyślna jesteś, moje dziecko. Twoje przeznaczenie jest ceną. Ale ono... ono właśnie się wypełnia.”
Gdyby była żywa, gdyby miała ciało, Joanna poczułaby, jak serce podchodzi jej do gardła.
„Jesteś moja, Joanno. Naznaczyłam cię. Wiesz, były kiedyś dwie siostry... jedna została przeznaczona ciemności... Ty nią w końcu zostałaś, Joanno.”
Palce, zimne, długie, niewidzialne, oplotły ją. Czemu je czuła, będąc bezcielesną? Czemu czuła strach, będąc martwą?
„Nie jesteś martwa, Joanno. Twoje serce nie przestało jeszcze bić.”
Poczuła własne ciało oblepiające jej istotę. Worek dookoła siebie – zaskakująco ciężki, ciemny, duszący. Szarpnęła się.
Wydostać się!
Bez szans. Za słaba. Z dziurą pośrodku piersi – właściwie martwa.
A jednak żywa.
Uniosła dłoń, zapierając ją o czarną powłokę. Worek był sztywny, ani myślał dać się rozerwać, każdy ruch zaś wywoływał przeszywający całe ciało ból. Plama krwi na piersi nie była już gorąca i nie powiększała się więcej, choć serce biło nadal.
Nie czuła strachu, a jedynie pragnienie uwolnienia się. Szarpnęła się.
Coś zaszeleściło na zewnątrz, ocierając się o worek, szarpiąc go, rozdzierając. Joanna dostrzegła cień wdzierający się do wnętrza, zaś cień, który był już w niej, wyszedł mu na spotkanie. Ciemność oplotła jej ciało, wniknęła do środka przez pory skóry, oplotła martwe-niemartwe mięśnie, pobudziła serce do mocniejszego bicia.
Ciało żyło znowu, lecz umysł nie był już ten sam. Z przerażaniem Joanna poczuła, że obca obecność spycha ją w głąb jej własnego mózgu, zmuszając do patrzenia, jak ciało wstaje niezdarnym ruchem, rozgląda się niemal mechanicznie po wnętrzu vana, potem zaś, bez jakiegokolwiek wysiłku, przenika na drugą stronę rzeczywistości.
Oto Kraina Cienia, Joanno. Żywa czy martwa i tak tu skończyłaś, widzisz?
***

Saulot śpi.
W pogrążonym w letargu ciele dwie dusze znużone walką o dominację zapadły w sen. Ponad nimi kamienne wieko sarkofagu zatrzasnęło się już przed wieloma wiekami, na długi czas utrzymując je w stanie zawieszenia. Kamienna budowla piętrzy się powyżej, gigantyczny grobowiec prastarego wampira i aroganckiego maga, którzy trwają w jej wnętrzu i w sobie nawzajem. Od tysiącleci żaden z nich nie wygrał, teraz jednak – od kilkunastu lat, lecz czymże to jest wobec wieczności – walka przybrała nowy wymiar.
Ciągle uwięziony, lecz niecierpliwie czekający wyzwolenia, które mu kiedyś obiecano, wypełnienia swego przeznaczenia i dokonania czynów, które są konieczne, Saulot śni o swoich utraconych dzieciach.
Pani Podziemia śpi.
Ukołysana słodką pieśnią przeznaczenia, spoczywa w kołysce zawieszonej na osi Koła Wieków. Kolejne eony długiej nocy upływają wokół niej, nieubłaganie odliczając czas pozostały do chwili, która będzie dla Ereshkigal świtem. Na razie jednak Pani śpi, jej myśli zaś, formując się w sny, krążą po świecie.
Uśpiona, lecz nie bezradna, oczekująca chwili, w której przyjdzie jej działać, Ereshkigal śni o ciele, które jej obiecano.

KONIEC KSIĘGI DRUGIEJ




Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj