ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 15. Najbardziej Przeklęty


Kiedy Joanna wyszła z budynku sądu, padał śnieg z deszczem. Ściemniało się i w blasku latarni tak krople wody, jak i kryształki lodu lśniły lekko. Samochody ślizgały się na oblodzonych ulicach, ślizgały się i buty łowczyni, mocne i stabilne, lecz nieprzystosowane do idealnie gładkiej nawierzchni.
Wcisnęła dłonie w kieszenie kurtki, postawiła kołnierz. Miała sporo czasu do samolotu, nie miała ochoty wracać do hotelu. Gdyby miała ze sobą swój motocykl, pomknęłaby zapewne poza miasto, słuchać świstu wiatru, pędu.
Zostawili ją. Dimitrij Jaskodijew i Ismael al-Tijani zniknęli, wykonawszy swoją robotę. Niesprawiedliwość. Może mogłaby ich polubić. Może gdyby przyjęła ofertę Mariusa Schwarzmanna...
...wplątałaby się tylko w kolejną chorą zależność. Nie potrzebowała pomocy magów. Nie po tym, jak ją odrzucili.
Taką ja właśnie ujrzał – na wpół wtopioną w cienie, ogarniętą ciemnością. Czuł, jak jej aura – znajoma aura – wibruje wokół niej. Czuł moc gromadzącą się w mroku dookoła dziewczyny.
Zwierciadło naznaczyło ją bardziej, niż przypuszczał. Czyżby szukanie jej było na pewno dobrym pomysłem?
Mimo wątpliwości pospieszył w jej stronę. Łowczyni spojrzała na niego, mierząc go wzrokiem. Czy widziała jego aurę? Jakie miała moce? Wiedział, że miała, że należała do tych nielicznych łowców, którzy sami mogli być wzięci za nadnaturalne istoty.
Uniósł kapelusz i uśmiechnął się szeroko.
- Miła pani. Nie znamy się jeszcze.
Prychnęła, jakby był natrętem proponującym jej randkę. Cóż, gdyby nie ponura mina i szrama na policzku byłaby pewnie atrakcyjna... miała ładnie wykrojone usta w ciekawym kolorze i inteligentne oczy. Umiał docenić piękno, choć czasy, w których interesowały go kobiece wdzięki był dla niego odległy o całe stulecia.
- Proszę pani, nie zamierzam zapraszać pani na kawę i na drinka, bo nie mogę pić takich rzeczy. Nie zamierzam pani uwodzić, bo seks jest dla mnie niemożliwy. Zamierzam postawić sprawę jasno i złożyć pani ofertę.
Wsunęła dłoń pod kurtkę, szukając broni. Instynkt łowcy kazał jej widzieć w nim wroga. Nie, żeby się tego nie spodziewał... Ale był przecież starszy, mądrzejszy i silniejszy, niż wszystkie te słabe wampiry o rozwodnionej krwi, które ta kobieta dotąd zabijała... nie miała zapewne pojęcia o tym, jak silny może być ktoś naprawdę starożytny...
Rozpostarł ramiona, pokazując puste wnętrza dłoni. Jego umysł szukał jej umysł, próbując przełamać barierę woli, w subtelny sposób nakłaniając kobietę, by nie wyjmowała jednak ukrytego dobrze Glocka – nie na ulicy przynajmniej, gdzie strzelanina mogłaby sprowadzić na nią problemy... cóż, aresztowana lub ranna nie przydałaby mu się na wiele.
- Miła pani, proszę pozwolić, przedstawię się. Emyr Gareth, do pani usług. Mamy ze sobą sporo wspólnego, zaręczam pani... Zakon Hermesa chociażby, który, jak mniemam, ma doskonałe powody, by nie pałać do nas gorącym uczuciem... Nie, źle zacząłem – potrząsnął głową. Oczywiście, nie ufała mu bardziej, domyśliwszy się zapewne jego klanu – och, gdyby była w stanie domyśleć się wszystkiego... – Powiedzmy, że oboje jesteśmy swoistymi renegatami i oboje zostaliśmy sami... Nas oboje zdradzono, miła pani.
Zamrugała nieufnie, ale wyjęła dłoń zza kurtki. Jej aura nadal emanowała podejrzliwością. Oczywiście , mógłby zmusić kobietę do uległości, ale nie o to mu chodziło.
- I, miła pani, śmiem twierdzić, że jeszcze jedna rzecz nas łączy. Pewne lustro.
Zamarła, zesztywniała.
Uśmiechnął się i wykorzystał jej zaskoczenie, by podejść bliżej, położyć dłoń na ramieniu – nawet przez grubą skórzaną kurtkę czuł ciepło jej ciała – i spojrzeć głębiej w brunatne oczy.

***

- Joanno. Proszę. Rozumiem pani niepokój.
Herbata stygła przed nią. Łowczyni siedziała na krześle jak przyczajone do skoku zwierzę.
- Poszłam za panem tylko ze względu na to, co powiedział pan o lustrze. Proszę się więc streszczać i darować sobie – Omiotła wzrokiem kawiarniany stolik, czajnik z herbatą i dwie filiżanki, obydwie puste. – te dodatki.
- Jak pani sobie życzy. Sądziłem, że herbata ma moc rozluźniania śmiertelnych, ale jak widzę, moje dane muszę być niepełne. Więc może powrócimy do metod, które stosowano jeszcze w tych czasach, gdy byłem żywy i zamówię pani wino?
- Czerwone? – mruknęła kpiąco. – A w ogóle, kiedy pan był żywy?
- O, to doskonałe pytanie, Joanno. Dawno. Tak dawno, że nie znam smaku herbaty, kawy, czekolady i nie pamiętam, jak wygląda słońce. Za to doskonale pamiętam, jak wygląda rzeczone zwierciadło i mogę je pani opisać. Mogę? – spytał, uśmiechają się.
Tym ją kupił. Mogła podejrzewać, że kłamie – ale gdy udowodnił, że widział przedmiot, o którym mówi, stała się skłonniejsza do rozmowy.
- Nie wiem, czym to jest – rzekł, nie do końca szczerze, ale w jego słowach było dość prawdy, by nie obdarzona pod tym kątem Joanna stwierdziła, że mówi prawdę. – Wiem, że ma w sobie niebezpieczną moc... I uwięziony byt. Ducha.
- Ducha?
- Tak...
Pamiętał zimną, ciemną obecność patrzącą na niego z wnętrza obsydianowej tafli, śmiejącą się – z szyderstwem i z zainteresowaniem.
„Jesteśmy tym samym, magu. Dokładnie tym samym.”
Nie byli. Nawet, jeśli obaj byli demonami.
Dreszcz przebiegł po duszy Garetha, lecz jego ciało pozostało nieporuszone.
- Starego, niebezpiecznego ducha, Joanno. To on nadaje lustru moc, przypuszczam, że to on wybiera, co zobaczysz. Pokazał mi panią kiedyś. A więc pani szukałem.
- Po co? – spytała, marszcząc brwi.
-Potrzebuję wsparcia. Osoby niezależnej, pewnej siebie, doświadczonej.
- I ufa pan w tym jakiemuś duchowi z lustra? – prychnęła.
- Nie ufam – uśmiechnął się szeroko – I dlatego tu jestem. Pani doświadczyła tego, co ja – mam więc wszelkie prawo wierzyć, że pani, która sama doświadczyła mocy tego przedmiotu, będzie odpowiednią osobą...
- Odpowiednią do czego?
- Ten przedmiot jest niebezpieczny – rzekł twardym głosem. Znów manipulował prawdą, bo lustro interesowało go w planie dalszym – ale w końcu będzie trzeba się nim zaopiekować, gdy tylko bardziej palący problem zostanie usunięty. – Próbowano kiedyś wykorzystać go do zniszczenia mnie.
Prychnęła po raz kolejny. Zapewne nie podobało jej się, że ktoś chciał użyć przeklętego przedmiotu przeciw wampirowi – nawet tak staremu. Jeśli Gareth dobrze wiedział i rzeczywiście Joanna była kiedyś uczennicą maga, mogła nabrać paru odruchów, do których należało instynktowne trzymanie się pewnych zasad... Ale z drugiej strony, każdy mag prędzej czy później występował przeciw tym zasadom, kiedy tylko przekonał się, jak bardzo go ograniczały i jak bardzo stały na przeszkodzie jego celom. Wiedza i moc zawsze korumpowały, im większe, tym bardziej i szybciej.
Łowcy nie byli wolni od tego skażenia. Ten kto walczy z potworami prędko w końcu zasila ich grono. Gareth pamiętał Ingrid Bauer, jej fanatyzm, zimno w jej oczach, gdy patrzyła, jak jej ludzie torturują tamto dziecko – młodą maginię. Nie, żeby ją za to potępiał – sam nie należał do świętych – ale bawiło go całe to ględzenie o zasadach, moralności, bronieniu się przed upadkiem. Wszyscy, którzy rzeczywiście wierzyli w te brednie, ginęli prędko i, zazwyczaj, w paskudny sposób – reszta prędzej czy później szła na dno. On sam przecież upadł nisko, naprawdę nisko – jak na idealistę którym był... A przecież znał takich, którzy upadli jeszcze niżej.
I ta czarnowłosa, ponura kobieta z blizną przez pół policzka miała upaść i porzucić swoje zasady – w końcu siedziała tu przy nim, choć powinna była już dawno zabić go, a przynajmniej próbować. Nawet więc, jeśli krzywiła się, prędzej czy później stanie przed wyborem – użyć demonicznych mocy, czy pozwolić odejść tak przeklętej istocie, jak on.
I, czyż nie używała już mocy demona? Tych ciemnych smug, widocznych w jej aurze.
- Co chciałby więc pan, żebym zrobiła? – spytała, wspierając podbródek na długich, silnych palcach.
- Pomogła mi zdobyć lustro – rzekł spokojnie.
Z pewną satysfakcją obserwował, jak zmienia się wyraz jej twarzy – od zaskoczenia, przez oburzenie, aż po gniew.
- Za kogo mnie pan ma?!
- Za osobę, która wie, gdzie ten przedmiot jest i jak go można zdobyć.
Wstała, wzburzona. Widział, jak jej klatka piersiowa faluje, słyszał – widział, czuł – jak łomoce krew w jej żyłach. Widział, jak kłębi się cień w jej aurze.
Niedobrze, piękna łowczyni, niedobrze. Nosisz na sobie niepokojące piętno.
- Kto je ma? Jakiś mag?
- Skąd wiesz...?
- Patrzyłem w nie.
Kelnerka zerknęła na nich, nieco zaniepokojona podniesionym głosem Joanny. Cóż, kobieta wyglądała teraz jak żeńska wersja gangstera...
- To nie tłumaczy... – zazgrzytała zębami.
- A pani? Co pani widziała, Joanno? Może usiądzie pani i mi opowie...? Spokojnie, bez nerwów...
- Wie pan tak wiele, że mogę równie dobrze wyjść stąd natychmiast – warknęła, pośpiesznie zakładając kurtkę.
- Nie wiem gdzie – położył nacisk na to słowo – jest lustro. Ani jak tam się dostać.
Joanna nachyliła się nad nim, zbliżyła do niego ciepłą, żywą twarz. Pachniała gniewem. Gdyby mógł, pozwoliłby sobie na delektowanie się nim.
- Jeśli jeszcze raz wejdzie mi pan w drogę, panie Gareth, przysięgam, zabiję pana. A teraz do widzenia.
Odeszła energicznym krokiem.
- Czy mam wezwać policję? – spytała kelnerka, zbliżając się do stolika.
Gareth spojrzał na nią. Wzdrygnęła się, widząc bezwieczną głębię w jego oczach.
- Nie – powiedział spokojnie. – Proszę wystawić mi rachunek za herbatę tej pani.
Pokręcił głową, patrząc na nietknięty czajniczek. Szkoda.
Na zewnątrz było coraz mniej ludzi, coraz mniej lamp paliło się w oknach. Pod pobliskim budynkiem sądu wysoki blondyn w wojskowej kurtce rozmawiał z kimś przez telefon komórkowy, klnąc przy tym koszmarnie, w końcu, skończywszy dysputę, ale nie bluzganie na cały świat, wsiadł do samochodu. Po nim budynek opuściło jeszcze kilku ludzi, spóźnionych pracowników zapewne. Gareth stał przez dłuższą chwile pod kawiarnią, przypatrując się im. Zaczynał odczuwać głód i przez jakiś czas rozważał, czy nie podążyć za którymś z nich. Co prawda od ludzkiej wolałby krew innego Kainity, jednak szukanie teraz tak rzadkiej ofiary byłoby ryzykowne.
Ból wieków, ból uzależnienia – w którym momencie zaczął przedkładać krew własnego rodzaju nad ludzką? Czy nie wtedy, gdy zabił tamtą dziewczynę, uzdrowicielkę o jasnych oczach i włosach barwy popiołu? Była słodka i słodkie były uczucia, które wyczuwał w niej aż do końca – lęk, gniew, smutek, bierne poddanie się losowi... Barwiły jej aurę, a wraz z nią – smak krwi. Tęsknił za tą cierpkawą słodyczą, za kruchością nadgarstków, które zmiażdżył bez trudu... Pił wtedy tak długo, aż w ustach poczuł inny smak, smak duszy, zimny i płomienny zarazem. Potem smak zmienił się w popiół, dziewczyna przestała istnieć – czasem tylko w snach wyczuwał jej łagodną obecność, aż w końcu i ona zmieniła się w mgliste wspomnienie...
Może to nie głód nawiedzał teraz jego myśli, a tęsknota właśnie – za czymś nieuchwytnym, czymś, czego sam nie miał? Za życiem, za straconą mocą... Przemknęło mu przez myśl, że nigdy w ciągu całego swojego życia nie uśmiercił maga – nie pożywiając się, bo przecież wielu ich przemienił – och tak, niezmiernie wielu – kilku zaś zabił w walce. Ale nigdy nie zdołał przekonać się, jak smakuje życie Przebudzonego – i czy jego dusza ma jakikolwiek smak?
Pewnie nie. Pewnie ucieka wraz z ostatnim uderzeniem serca, z ostatnim tchnieniem. Odchodzi tam, gdzie mają odchodzić dusze – do Krain Cienia, ponurej pustki, po której umarli tułają się w nieskończoność. Jaki tam pożytek z mocy? Wszyscy Przebudzeni, których kiedyś znał, odeszli tam, on zaś nadal chodził po ziemi – pusty.
Czasem zastanawiał się, czy prawdą jest to, co mówiono jeszcze w jego czasach – że dusza odradza się w innym ciele. Byli tacy, którzy twierdzili, że pamiętają swoje poprzednie życia, on jednak nie miał powodów, by im wierzyć. Zawsze liczyło się to, co istniało tu i teraz. Namacalna wieczność wampirzej egzystencji miała większe znaczenie, niż metafizyczna wieczność reinkarnacji, zaś błogosławiona pustka była milszą ewentualnością, niż błąkanie się bez końca po polach popiołu... Widział w końcu Krainy Cienia, podczas gdy nie widział wędrówki dusz. A zresztą, nie zamierzał dać się unicestwić.
Och, to nie tak, że nie próbowano – miał wielu wrogów, trudno było mu ich policzyć. Od kilku lat – niemal samych. A jednak był silny i nie pragnął przerywać swojej egzystencji. I nawet, jeśli żałował, nie był to wystarczający powód do zakończenia nieżycia.
Ruszył ulicą, pozostawiając za plecami opustoszały gmach sądu. Zamierzał dogonić Joannę – mimo wszystko. Jeśli nie dała mu informacji po dobroci, mógł zawsze wyrwać je z niej siłą. Trudno. Liczył na jej pomoc w innych kwestiach, ale lustra nie mógł tak zostawić.
Znalazł ją, gdy zmierzała w stronę hotelu, zamierzając zatrzymać się tam na noc.
Planował oszczędzić jej tej konieczności.
Przystanął, patrząc na jej plecy opięte czarną skórą. Teraz, pośrodku pustej ulicy, w rozwianym płaszczu, z włosami targanymi wiatrem, był sobą – potężni i straszny. Aż pożałował, że nikt go takim nie zobaczy. Aż postanowił sprawdzić, jak wiele czasu zajmie mu rozniesienie łowczyni na strzępy.
- Joanno – rzekł mocnym głosem, wplatając w niego moc oddziaływania na ludzkie emocje.
Spójrz na mnie Joanno. Bój się mnie. Wierz, że możesz mnie pokonać. Przegraj.
Odwróciła się szybko, wyciągając pistolet spod kurtki.
Pozwolił jej strzelić, pozwolił kuli minąć go o włos.
- Przysięgłam – powiedziała, idąc w jego stronę.
Cienie ukryte w zakamarkach między ścianami poruszyły się. Zamierzała użyć swojej mocy?
Zadrżał, podekscytowany. Ciekawość maga, która nie umarła w nim nigdy, nakazywała mu sprawdzić, jakie możliwości ma łowczyni i jak bardzo mają się one do mocy klanu Lasombra.
- Więc jestem – rozłożył ręce.
- Kpisz ze mnie – warknęła, oddając kolejny strzał.
- Tak – powiedział z prostotą, unikając znowu.
Cienie znów zadrgały, popełzły w stronę Joanny, oklejając ją delikatną, czarną błoną. Przystanęła, wpatrując się w przeciwnika, lecz, co uderzyło Garetha, nie w nie.
„Nie wie o nich” – uświadomił sobie nagle. „Nie kontroluje ich.”
Inna moc panowała teraz nad zbierającym się wokół łowczyni, gęstniejącym i ciemniejącym cieniem. Ciekawość Garetha wzrosła, choć domyślał się udziału uwięzionego w lustrze ducha. Większej chyba, niż pierwotnie podejrzewał.
„Co z nią zrobiłeś...?”
Uniósł dłoń, budząc płomień, który zatańczył na jego palcach. Joanna uśmiechnęła się, z satysfakcją, jakby spodziewała się po nim właśnie takiej mocy... Pewnie ze wszystkich klanów najlepiej znała możliwości Tremere... Pochyliła się, wsparta na wyciągniętej nodze, z pistoletem wycelowanym w jego pierś. Próba sił, prezentacja możliwości przed właściwym atakiem. Sprawdzanie, kto uderzy pierwszy.
On, oczywiste, że on.
Płomień ukształtował się w kulę, pomknął w stronę kobiety – szybciej, niż oczekiwała.
Nie zdążyła się uchylić – ogień uderzył ją w pierś.
Nie, nie ją, lecz pancerz cienia, który nagle pojawił się na drodze ognistej kuli.
Joanna odskoczyła, zaskoczona, zdezorientowana, wpatrzona we własne ciało.
„Słabe” – ocenił Gareth. „Ale ciekawe...”
- Coś, czego się pani nie spodziewała? – zakpił, znów unosząc dłoń.
Uskoczyła, spodziewając się kolejnej kuli ognia, on jednak uczynił cos innego. Poczuła, jak niewidzialna siła unosi jej ciało wysoko w górę. Pistolet wypadł jej z dłoni.
Gareth stał w dole, uśmiechając się. Cienie trzepotały bezradnie dookoła kobiety.
- No cóż, Joanno, mogła pani pożyć nieco dłużej – stwierdził spokojnie. – Miała pani wybór, a tak... Może i tak będzie lepiej – przyczepiło się do pani coś naprawdę paskudnego.
Obrzuciła go stekiem wyzwisk. Skrzywił się.
- Szkoda – mruknął i machnął ręką, ciskając nią w najbliższą ścianę.
Ciało łowczyni uderzyło w mur jak bezwładna, szmaciana lalka i osunęło się na ziemię, zostawiając na tynku krwawy ślad.
Podszedł spokojnie. Żyła jeszcze – nie rzucał, by zabić, a by ogłuszyć. Odgarnął poły płaszcza, kucając nad nią, rozchylił poły jej kurtki, palcami przesunął po golfie grubego swetra.
Coś było w jej krwi, co przyciągało go – subtelny zapach, nie mogący się równać z vitae innego wampira, ani nawet z krwią szczególnie silnych śmiertelnych... Jakiś drobny, kuszący niuans...
Cienie nie odpłynęły. Gromadziły się wokół nieprzytomnej kobiety, oblepiając jej ciało. Silniejsze, niż przed chwilą. Niecierpliwe.
Gareth zaklął w dawno zapomnianym języku. Zerwał się i cofnął gwałtownie.
Co jest...
Czy to... ta rzecz... chciała... żeby ją zabił?
Cienie zakłębiły się w oczekiwaniu. Ledwodostrzegalne pasmo czerni popełzło po murze, w miejscu, gdzie rozmazała się krew z rozbitej głowy Joanny.
Tego naprawdę Gareth się nie spodziewał. Cofnął się o kolejnych kilka kroków, bez strachu, raczej z zaciekawieniem. Stał, kontemplując ciemnie kłębowisko wokół łowczyni. Nie, nie powinien jej zabijać – tego był teraz pewien. Przynajmniej nie dopóki nie dowie się, czego to chciało od niej.
Mógłby zatrzymać ją przy sobie – teraz łatwo byłoby ja przekonać, że jest jej potrzebny. Któż w końcu , jak nie on, starszy o całe stulecia, mądrzejszy o doświadczenie obu swoich żyć – tego, w którym był magiem i obecnego, wampirzego – miałby dość wiedzy i mocy, by zbadać, co się z nią działo?
Lecz ona nie była zwykłą śmiertelną. Znała magów, mogła zwrócić się do nich. To oznaczało koniec. Zakon Hermesa wepchnie w nią swoje paluchy, dokładnie zbada lustro, a potem przyjdzie po niego – całą chmarą, z arsenałam kołków i najpotężniejszą swoją magyą. W końcu przez całe stulecia przeklinali jego imię...
Mógłby ją opętać – swoją mocą, albo czyniąc ją ghulem. To jednak nie było dobre na dłuższą metę. Była za silna i zbyt niezależna, by opłacało się trzymać ją pod zaklęciem lub na vitae. Po jakimś czasie zbuntowałaby się, za długie podtrzymywanie wpływu na jej umysł nie byłoby oczywiście niemożliwe, nie dla niego, ale zdecydowanie nie warte zachodu.
Pokręcił głową. Nienawidził takich wyborów.
Cienie tymczasem odpłynęły spokojnie, może nieco zawiedzione.
I teraz dopiero zauważył, że jest obserwowany. Dziwne, że nie dostrzegł wcześniej brudnego żebraka siedzącego pod jedną ze ścian. Mężczyzna był zgarbiony i patrzył na Garetha spode łba, bawiąc się talią poplamionych kart. Nie wyglądał, jakby scena, która rozegrała się przed chwilą na jego oczach, przerażała go w jakimkolwiek stopniu.
„Jest Spokrewnionym” – dotarło do Garetha po chwili.
Nosferatu? Nie, twarz ukryta za poszarpanymi włosami i brudnym bandażem wyglądała normalnie a zęby błyszczące spomiędzy warg był białe. Gdy żebrak wstał, Gareth dostrzegł jego wysoki wzrost i prostą postawę.
Kiedyś ten mężczyzna mógłby nawet uchodzić za atrakcyjnego, miał bowiem regularne rysy, kształtny, ładnie uformowany nos i szerokie ramiona. Jednak poplamione, zniszczone ubranie odbierało mu urodę, uśmiech zaś miał w sobie coś niepokojącego. Intrygująca była natomiast obecność bandaża na prawym oku...
- Witaj – Kainita ukłonił się, nie przestając przerzucać talii kart między rękami.
Gareth oblizał wargi. Jeszcze niedawno myślał o krwi kogoś z własnego rodzaju, a teraz...
Tyle, że uśmiech jednookiego mówił sam za siebie. Malkavianin. O nie, Lunatyków lepiej nie tykać, jeśli chce się pozostać normalnym...
Jednooki uśmiechnął się, odgadując myśli Garetha.
- Masz rację, jestem niejadalny – rzekł, szczerząc się szeroko. – I dobrze, dla ciebie, dla nas, dla świata.
„Zaczyna się” – pomyślał Gareth. Nienawidził Malkavian. Ich zdolności wieszcze, rzeczywiste czy też prawdziwe, potrafiły być mocno irytujące – zwłaszcza, gdy odpowiedzią na zagadkę Lunatyka było coś, co Gareth już wiedział.
- I ona też – dodał jednooki, spoglądając na bezwładną łowczynię – ale to już widzisz, czyż nie?
- Tak – mruknął niechętnie. – Powinienem ją zabić...
- Nie, nie powinieneś. To czeka na jej śmierć – głos Malkavianina stał się miękki, śpiewny. – Były dwie siostry, Ishtar i Ereshkigal. Jedna wyrwała się ciemności, ciemność sięga po drugą.
- Nie mam ochoty cię słuchać.
- Masz, magu. Popatrz na mnie. Przejrzyj się we mnie jak w zwierciadle. Byliśmy tym samym. Widzisz? Tęsknisz za głosem w twojej głowie, ja zaś – zbliżył się do Garetha, niemal opierając tors o jego klatkę piersiową – wciąż go słyszę. Jest słodki jak miód, jak muzyka sfer...
Gareth skorzystał z okazji, chwycił Malkavianina za nadgarstek, przyszpilił do ściany.
- Mam ochotę na krew.
- Mylisz się, jeśli uważasz że z moją duszą dostaniesz mojego avatara – jednooki uśmiechnął się szeroko – odleci. Tylko ja jestem pobłogosławiony, tylko ja zatrzymałem moją duszę w całości. Tobie nie będzie to dane. Ale jeśli chcesz mojego szaleństwa...
- Może po prostu cię zabiję?
- Może jednak nie, Ojcze Przeklętych? Znam twoje imię. Znam imię twego mistrza – to, które on wymazał z waszej pamięci, to, które Zakon Hermesa wymazał z ksiąg. Znam imię tego, który nawiedza sny twego mistrza. Znam imię upadłego anioła, którego szukasz. To on ci pomoże, nie przeklęta siostra, dziecię Ereshkigal. Wiesz co się dzieje, prawda? Świat zadrżał – Malkavianin wyswobodził rękę i zatoczył nią zamaszysty krąg. – A ty doskonale wiesz, co to oznacza. Ci, którzy dążą do Gehenny, zechcą ją przyśpieszyć... Pozwolisz na to?
- Gehenna mnie nie obchodzi.
- Bzdura! Jesteś jej częścią. Ty, twój mistrz, ten, który mówi w jego snach... zwierciadło... upadły anioł, którego pragniesz uśmiercić... Dziecko Ereshkigal, które niemal zabiłeś... Słyszałem trzepot skrzydeł motyla... Wiesz dobrze, jaka ciemność podąża za tobą.
Gareth rozluźnił chwyt. Nie zamierzał wpadać w panikę słysząc słowa tego szaleńca, ale ignorowanie ich też nie było rozsądne. Dwie pułapki, w które można wpaść w kontaktach z Malkavianami...
- Wynoś się – warknął.
- Dobrze – jednooki skinął głową – spotkamy się w Wiedniu. Już wkrótce.
„Tak” – pomyślał Gareth. „Bo wszystkie drogi w na świecie prowadzą do Wiednia. Jak do Gehenny”.
Biblijna Dolina Gehenny. Rozbawiło go to porównanie.
***

- Mam dla ciebie propozycję – oznajmił Tivadar Drugeth.
Siedział wyprostowany jak struna, a jednak swobodny. Perfekcyjny w każdym calu, z dłońmi do połowy przykrytymi koronkowymi mankietami, z żabotem spiętym pod szyją rubinową spinką. Władczy i wspaniały, jakby dni świetności jego klanu nie przebrzmiały, lub jakby czekał ich powrotu.
- Słucham – Sariel w zamyśleniu odłożył książkę. Ostatnio wrócił do poszerzania własnych horyzontów – w dużej mierze za sprawą Sophii, która uznała, że z całych pięciuset lat zaległości winien nadrobić przynajmniej trzysta. Znosiła mu sterty woluminów, które potem czytała sama, prychając, kiedy próbował się do nich dobrać.
- Potrzebuję pomocy... wsparcia. Usług kogoś kto... umie radzić sobie z bronią.
- Ostatnio przekonałem się, że nie radzę sobie z nią tak dobrze, jak powinienem.
- Bzdura – hrabia Drugeth machnął dłonią. Koronki wokół jego nadgarstka zafalowały malowniczo. – Widziałem, jak radzisz sobie z mieczem, a moja matka widziała swego czasu więcej.
Sariel odruchowo zerknął w stronę Sophii. Siedziała wtulona w fotel, z książką w drobnej dłoni. Wyglądała jak mała dziewczynka – blada, porcelanowa lalka w wiktoriańskiej sukni. Uniosła twarz znad lektury, kiwnęła potakująco głową.
Przemknęło mu przez myśl, że przecież widziała go też i w mniej chwalebnych okolicznościach, że była świadkiem, jak zabija pod wpływem Bestii. Nie zdradziła się jednak ani słowem, zachowując ten epizod dla siebie.
- Nie – zaprzeczył. – Chcę inną broń. Nową. – Sięgnął do kieszeni i wyjął kilka spłaszczonych pocisków. – To było we mnie – rzekł. – Szybka, dobra broń. Niebezpieczna.
Lady Drugeth uśmiechnęła się szeroko.
- Widzisz – rzekła triumfalnie do swojego syna – mądry jest! Uczy się szybko. Tylko ubrania lepszego potrzebuje.
- Znowu zaczynasz... – jęknął Sariel.
Sophia wstała, podeszła do niego z palcem wycelowanym w jego pierś.
- Wyglądasz lepiej – oświadczyła – ale może być jeszcze lepiej. A nawet powinno, jeśli masz pracować dla nas.
- Nie powiedziałem, że...
- Do wyboru masz Czarną Rękę. To się nie kalkuluje, mój piękny. Nie będziesz się wiecznie im wysługiwał. Lojalność, pamiętasz?
- Dług, pamiętasz?
- Na razie możesz się naprawdę zainstalować u nas. U Tivadara właściwie.
Uśmiechnęła się do swojego syna, który odchrząknął.
- Powiedziałem, że potrzebuję twoich talentów. Podtrzymuję to. Potrzebny mi ktoś, kto będzie wobec mnie lojalny, kiedy przejmę władzę w Krakowie.
- ...a ty – uzupełniała Sophia, przechadzając się po pokoju – nie możesz cały czas siedzieć w Londynie. Mały mag sam mówił – wiedzą o tobie, będą cię szukać. Nas zapewne też. Chaos, który wywołaliście, a Vladimir podtrzymał, kiedyś się skończy...
- ...ale w Europie Środkowej też skończy się chaos – i zapanuje porządek. Nasz porządek. Jak przed wiekami. Jednego za drugim, wyrzucimy uzurpatorów i znów będziemy rządzić tym, co nasze...
- ...gdzie indziej jest miejsce dla ciebie, jeśli nie tam? Pod naszym panowaniem nikt cię nie tknie. Będziesz silny tak bardzo, jak zechcesz. Jeśli przetrwał ktoś jeszcze z twojego klanu – odnajdziemy go. Jeśli Zapragniesz potomka – będzie bezpieczny wśród nas. Zabiorę cię do Twierdzy, jak za dawnych lat, pamiętasz? Starsi klanu przyjmą cię, będą słuchać twojego głosu tak, jak i mojego...
- ... przestaniesz być wygnańcem. Znajdziesz miejsce dla siebie, ziemię, która przyjmie cię, jak swego. Bezpieczne schronienie na dzień, naszą lojalność...
-...i tę dziewczynę. Będziesz mieć ją przy sobie. Chyba tego pragniesz?
- Sophia, ja... – spojrzał w panice na stojącą naprzeciw niego lady Drugeth i siedzącego w fotelu jej syna. Gdyby nie znał jej tak dobrze, uznałby te wszystkie obietnice za groźną pokusę.
- Przemyśl to – powiedziała spokojnie. – Wiem, wiem, Loce Marijavie i jego nie do końca poczytalnej zwierzchniczce łatwo było przemówić do twojego poczucia obowiązku... To subtelne kuszenie. My jesteśmy... – oblizała karminowe usta – bezpośredni. I szczerzy. Oferujemy ci to, czego zawsze chciałeś. I nawet duszy nie chcemy w zamian. I wiesz co, Sariel – uśmiechnęła się radośnie – w ramach zaliczki zafunduję ci wizytę u krawca.
Tivadar pokiwał głową z aprobatą. Sariel czuł się osaczony.
Rozmowa skończyła się w City, w najlepszych i najdroższych sklepach z ubraniami – oboje, matka i syn, mieli chyba wrodzony talent do wypatrywania takich i do wynajdywania w nich ubrań stylizowanych na, w najlepszym wypadku, koniec ubiegłego wieku. I podczas gdy Sophia znakomicie się bawiła wybierając Sarielowi garderobę, jej syn tłumaczył zawiłości układu panującego między wampirami w Europie Wschodniej.
Sariel musiał przyznać, że nie interesował się nim zbytnio, kiedy przed paroma miesiącami opuszczał Polskę. Wtedy wszystko wydawało się być... proste. Teraz słuchał o kolejnych stuleciach rosnącej dominacji Camarilli przewodzonej przez klan Ventrue, o kolejnych rozpaczliwych próbach odzyskania tych terytoriów przez ich prawowitych władców. Trzeba było dopiero zdecydowanego kroku ze strony najmłodszego z Drugethów.
- Jedno miasto, na początek. Pozwoliłem Sabatowi wejść na jego terytorium, szpiegowałem Sabat dla Camarilli i Camarillę dla Sabatu. Książę sądzi, że jestem mu lojalny, to samo sądzi Biskup... I obaj knują przeciw sobie, nie wiedząc, że to ja na tym skorzystam...
- Świetny płaszcz, popatrz, Tivadar. Bardzo porządna wełna. Te srebrne guziki wyglądają rewelacyjnie. Genialnie się układa, zwłaszcza ta pelerynka na ramionach. Nie krępuje ruchów? Miecza pod niego nie schowasz, ale parę drobniejszych rzeczy już tak... Tivadar, gdzie masz kartę kredytową?
- To ty masz więcej pieniędzy, matko. Ty prowadzisz hotel.
- A ty niedługo będziesz Wojewodą Krakowa. Masz dbać o ubranie swoich podwładnych.
- W pierwszym rzędzie chcę zadbać o to, żeby orientowali się w sytuacji, matko. Więc pozwól kontynuować, a ja nie będę przeszkadzał tobie.
- Dobrze. Sariel, obejrzyj jeszcze raz, czy dobrze leży...
- ...kwestia pozbycia się miejscowych Tremere, oczywiście. Za lojalni wobec swoich starszych, za bardzo zafiksowaniu na uznawaniu mojego klanu za wroga... No i byliby zagrożeniem dla ciebie. Reszta podporządkuje się, może z paroma sabatnikami będzie problem, ale cóż, na szczęście nie ma w Krakowie tych przedstawicieli mojego klanu, którzy stoją po stronie Sabatu. Boją się. Karpaty za blisko, a my umiemy mieć naprawdę długie palce... Biskup jest Lasombra...
- Oczywiście, że Lasombra – parsknęła Sophia. – I pewno dziesiąta woda po Arturze Sakiewiczu...
- Z tego co wiem, matko, nie wywodzi się od twojego znajomego. Nie ma też tej jego legendarnej głupoty. Jak na członka Sabatu jest bardzo inteligentny i zapobiegawczy, zresztą gdyby Sabat faktycznie zachowywał się na swoim terenie tak, jak głoszą wszystkie plotki, nie utrzymałby się długo. Biskup podporządkuje się silniejszemu – to znaczy nam – albo pozwolę paru jego podwładnym zjeść smaczny obiad. Marny wybór. Oczywiście, wolę go po swojej stronie. Księcia też, choć dobrze wiemy, jak uparci potrafią być Ventrue. Za to lokalni Nosferatu mają doskonały układ z naszą linią krwi.
- Jaka jest moja rola? – spytał Sariel, zdejmując płaszcz.
- Wsparcie. Doświadczeniem, wiedzą, umiejętnościami.
- To co zawsze.
- Owszem. Mam zamawiać trzy bilety lotnicze?
- Dobrze – wojownik Salubri skinął głową, odbierając od Sophii nowy płaszcz.
***

Zmrok zapadał coraz później, pomału zaczynała się wiosna. Sebastian Melville, obecnie pełniący rolę Regenta jednoosobowej fundacji klanu Tremere w Londynie, nie lubił tej pory roku. Dni stawały się coraz dłuższe, noce krótsze, lecz nie to irytowało Melville’a, a wszechobecne błoto i ciągłe mżawki, nawiedzające Londyn. Wampir wolał już smog i zimowe mrozy, niż tę wilgoć, która wydawała się wdzierać do jego posiadłości wszelkimi otworami.
Dla poprawienia atmosfery kazał swojej służbie rozpalić w kominku. Ogień zawsze fascynował go – ta siła, która bez trudu może zabić Spokrewnionego, lecz którą Tremere uczą się kontrolować. W ogniu, niszczycielskim i oczyszczającym, było coś mistycznego i Melville wiedział doskonale, że jego zachwyt nad tym żywiołem nie jest czysto estetyczny. Jak bardzo by się nie starał uchodzić za rzeczowego i praktycznego, jak bardzo perfekcyjna by nie była jego maska, jego dusza, ta pognębiona, skażona na wieki klątwą wampiryzmu dusza, pragnęła tego, co irracjonalne i poszukiwała piękna w niewypowiedzianym. Świat i jego prawa były fasadą, za którą istniała większa rzeczywistość – chwilami Melville widział jej przebłyski, tak jak teraz, patrząc w ogień.
W białych palcach trzymał książkę – oprawiony w szare płótno tom, który sam stworzył. Jego własne notatki poprzeplatane z wyjątkami z zakazanych pism – zbyt groźnych, by trzymać je przy sobie, zbyt cennych, by się ich pozbyć. Przepisywane mozolnie jego ręką, wplecione w niepozorne okładki, zatrzymane na zawsze w piśmie – i w jego pamięci – były bezpieczne od ognia, chyba, że ogień strawiłby i jego, tak, jak strawił diabolistę Harta i wyklętych odszczepieńców klanu w Meksyku.
Przerzucił kartki, szukając tej, na której zanotował wszystkie posiadane dane dotyczące pewnego konkretnego wampira. Pojawił się przed kilkoma miesiącami – w Wiedniu, o ironio, choć wszystko wskazywało na to, że jakiś czas wcześniej przebywał w Polsce. Potem pojawił się w Nowym Jorku – bez dwóch zdań, to o nim pisał Melville’owi Angelus Moon, podejrzany drań, nota bene, niegodny zaufania sukinsyn... No i potem Londyn...
W międzyczasie jeszcze sprawa z tą dziewczyną, jej dane krążące wśród Łowców... Jej Melville postanowił nie ruszać, wyraźnie była mylnym tropem... Ciekawsze rzeczy znalazł świeżo upieczony Regent w starszych źródłach.
Mężczyzna odpowiadający rysopisowi Marka Adlera przewijał się w źródłach historycznych przez całe właściwie średniowiecze. Walczył podczas wypraw krzyżowych, potem pełnił rolę najemnika – łowca demonów, jak mówiono, o ile demony można zabić – zapewne więc częściej polował na infernalistów. To sugerowałoby jego udział w śmierci Hoskinsa... Wywodził się z tej linii krwi w swoim klanie, której specjalnością była walka. Zniknął gdzieś w XV wieku – co nie było wcale niczym niezwykłym, zważywszy na to, że w tych czasach wielu Spokrewnionych spotkało ostateczną śmierć. Najpierw Bunt Anarchistów zdziesiątkował wiele klanów – potem rodząca się Camarilla przeprowadziła parę czystek, pozbywając się niedobitków Salubri. Ponoć paru zginęło w Karpatach, gdy klan Tzimizce wyrzynał się nawzajem... ten srebrnowłosy wojownik miał być wśród nich.
A teraz pojawił się znowu – być może ostatni ze swojego klanu. Być może nie sam, skoro tak szybko udawało mu się przemieszczać między krajami. Ale pojawił się i Melville musiał kogoś o tym poinformować.
Zamknął księgę, pogładził szare płótno okładki. Nie spuszczając wzroku z płomieni, sięgnął po telefon.
Jak dobrze, że jego kontakt nie unikał nowinek technicznych. Melville znał dwóch członków własnego klanu – obu starych i wysoko postawionych – odrzucających nie tylko komórki, ale i telefony stacjonarne. O komputerach nie mogło być nawet mowy. „Tylko młodzi wierzą, że ta śmieszna technologia przetrwa” – twierdził stwórca Melville’a, arogancki, zaślepiony, dogmatyczny drań – klasyczny Tremere w każdym calu. Ale technologia przeżyła go, a jego potomek używał jej w najlepsze.
- Panie Melville – odezwał się głos po drugiej stronie słuchawki. – Dawno pana nie słyszałem. Jakieś wieści?
- Tak. Bardzo ważne wieści. Zlokalizowałem – odchrząknął – Spokrewnionego, który najpewniej jest Salubri.
- Najpewniej?
- Odpowiada rysopisowi. Pozwoliłem sobie na małe badania... Wampir o takim wyglądzie, używający imienia Sariel, zdecydowanie Salubri, żył jeszcze na początku XV wieku...
- A teraz znowu daje znać o sobie. Doskonale.
Melville poczuł dreszcz na karku. Słowo „doskonale” miało w sobie coś złowieszczego.
- Nie sądzę, żeby był sam. Ktoś go wspiera.
- Tak – zgodził się rozmówca po drugiej stronie słuchawki. – Tak stary wampir wybudzony nagle z letargu i pozostawiony samemu sobie, zginałby prędko, w najlepszym wypadku – aklimatyzacja zajęłaby mu wiele lat. Jemu ktoś pomaga.
- Tak czy inaczej – kontynuował Melville – jest w Londynie, przypuszczam, że w jakiś sposób maczał palce w zagładzie mojego poprzednika.
- Jednego śmiecia mniej – głos po drugiej stronie brzmiał zaskakująco radośnie. – Dobra robota.
- Nie jestem pewien... – Melville nadał czuł zimno na karku. Oczywiście wiedział, że nie pakuje się w nic dobrego, oczywiście znał pewne teksty, a jego skłonność do tego, co irracjonalne kazała mu wierzyć, że ten Salubri jest kluczem do jakiejś tajemnicy... ale wiara londyńskiego Regenta nie była bezkrytyczna.
- On nas uwolni, Sebastianie. Pomoże nam oczyścić nasz nieszczęsny klan.
- Oczyścić? Jak bardzo? – spytał Melville z goryczą.
-Tak bardzo, jak tylko można, Sebastianie. Przybędę do ciebie, muszę go zobaczyć.
„Oczyszczenie” – myślał Melville, patrząc na płomienie huczące w kominku – „możliwe jest tylko przez ogień.”
Zadrżał. Jeśli ten srebrnowłosy Salubri był ogniem...?
***

Więc w końcu – w końcu się spotkamy. Po tylu wiekach. Słyszeliśmy o sobie, ale nie widzieliśmy się – czas to nadrobić. Podziwiam twoją wolę przetrwania, Księżycowy Rycerzu, to, jak kurczowo trzymałeś się swego nieżycia, podczas gdy ja zabijałem twych braci i siostry – i pijany ich krwią szukałem potęgi, której nigdy już nie odzyskam. Potem dopiero pojąłem, co oddaliśmy i jakie przekleństwo wzięliśmy na siebie. Nie było warto, wierz mi, nie było.
Kiedy cię ujrzałem, sądziłem, że moim obowiązkiem jest cię zabić – byłem w szoku i wierzyłem, słusznie zapewne, że jeśli mnie ujrzysz, będziesz próbował mnie unicestwić. To byłoby sprawiedliwe, naturalne. Mam na rękach krew twego klanu – wiesz o tym, bo znasz moje imię. Ale, srebrnowłosy Krzyżowcze, oddałbym tę krew, gdybym mógł – jest przeklęta, czy wiesz, jak bardzo? Pewnie nie wiesz – jesteś czysty jak kryształ i ślepo wierzysz w swoją misję. Jak wy wszyscy. To was zgubiło – armia fanatyków o szlachetnych sercach, jak jeden mąż gotowa iść w ogień za swym mistrzem. I poszliście, umieraliście jeden za drugim, bo nie mieliście prawa istnieć... Zostałeś tylko ty, irracjonalny, niemożliwy...
Powinienem może cię zabić, lecz zamiast tego zdążam na spotkanie z tobą. Sądzę, że w jakimś aspekcie naszych istnień, tak przecież od siebie odległych – bo jak porównać mędrca z rycerzem – możemy się zrozumieć.
Spróbuj, proszę, nim będziesz próbował mnie unicestwić, zrozumieć mnie. Nieśmiertelność smakuje gorzko, gdy jesteś samotny, zdradzony i opuszczony przez wszystkich – za to, że ujrzałeś prawdę i nie wahałeś się jej powiedzieć – a twój opętany władzą mistrz i jego wierny jak pies uczeń, głupcy, których kochałeś, nie chcą słuchać, nie chcą otworzyć oczu. I nagle wszystkim, co ci pozostaje jest zdrada.
Tak, Krzyżowcze, zdradziłem swoich, odwróciłem się od mistrza, który mnie uczył i dla którego zrobiłem tak wiele... Dla niego popełniałem największe zbrodnie – tak długo, jak długo był sobą. Ale gdy opętał go obcy duch, musiałem odejść.
I wierz mi, ty wkrótce uczynisz to samo, co ja.
***

Loka zjawił się bez zapowiedzi, nachmurzony i gniewny. Podejrzliwie przyglądał się mieszkaniu, chcąc upewnić się, że Sariel jest sam. Widać nie w smak byłoby mu natknąć się znów na parę wschodnioeuropejskich arystokratów.
- Szukasz czegoś? Kogoś? – Wojownik Salubri przyglądał się tym oględzinom z ironicznym uśmieszkiem na pięknie wykrojonych ustach.
- Tylko upewniam się, czy jesteśmy sami. Doszły mnie niepokojące wieści. Postanowiłeś ponoć odrzucić naszą ofertę? Mimo moich ostrzeżeń?
- Nie, nie odrzuciłem jej. Nie zapominam długów. Zrobię to, co do mnie należy, a kiedy będę wolny – pójdę do Oradei.
- A na razie – Loka prychnął, odgarniając za czoło przydługi kosmyk czarnych włosów – próbujesz złapać dwie sroki za ogon. A może trzy, licząc dziewczynę?
- Twilight poradzi sobie sama. Bez was. Odwoływanie się do moich uczuć względem niej to tani chwyt, Loka. Widać nauczyłem się tego wcześniej, niż ty.
- Widzę – zabójca Ręki potrząsnął głową, nieco zrezygnowany. – A tymczasem wszystko wskazuje na to, że udało nam się zrobić to, co zamierzaliśmy.
- Och? – Sariel zarzucił nogę na nogę.
Nonszalancki ruch, jego własny, ale coś w nim było z arystokratycznej maniery obojga Drugethów. Nowa koszula, stalowoszara, lekko połyskliwa, nadawała sens takim gestom. Przypominał teraz bardziej to, co chciał uczynić z niego Tivadar – elitarnego ochroniarza, współczesny ekwiwalent rycerza.
Zaopatrzono go w mnóstwo ubrań, nieco archaicznych w kroju, choć nie tak ozdobnych, jak te, które nosił hrabia Drugeth, wygodnych i nie krępujących ruchów. W końcu dowódca straży Wojewody – pana danych ziem klanu Tzimizce – nie mógł wyglądać jak byle kto. „Nie jak obdartus, i nie jak przydupas Technokracji, zapamiętaj sobie, Sariel...”.
Więc miał na sobie srebrzystą koszulę, czarne spodnie ozdobione kilkoma zupełnie pozbawionymi praktycznego zastosowania klamerkami, zaś Tivadar odgrażał się, że przedstawi go swojemu krawcowi.
Zaliczka. No tak.
- Dowiesz się – rzucił Loka krótko.
- Dowiem się. Tak, Loka, na pewno się dowiem, zapewne wtedy, kiedy będzie już za późno. Układ z twoją panią zakładał, że będę pracować dla was, ale nie, że będę bezmyślnym narzędziem. Wybacz, łamiesz zasady.
Patrzył, jak zabójca Czarnej Ręki walczy z grymasem. Och, Mitro, repertuar min Loki zaczynał być nudny. Sariel odniósł wrażenie, że zna go już na wylot.
- Więc? – ponaglił.
- Sebastian Meliville z klanu Tremere, prawdopodobny przyszły książę, ma niecodziennych znajomych... Pewien stary Spokrewniony przybywa do miasta. Czekaliśmy na niego od dawna, ze względu na to, co próbuje... masz nawiązać z nim kontakt.
- Zabić?
- Na wszystkich bogów, nie. Dowiedzieć co zamierza i czemu wszystko wskazuje na to, że zrezygnował z zabicia ciebie.
- Jeśli – Sariel wymawiał każde słowo głośno i bardzo wyraźnie – nie wiecie co zamierza, skąd wiecie, że planował mnie unicestwić i zrezygnował?
- Moja pani jest magiem. Zna sposoby, ale one nie są... pewne. Nie dają stuprocentowej pewności, a jedynie wskazówki. I wiążą się z dużym zagrożeniem, mogą obrócić się przeciw niej...
- Więc nie ma gwarancji, że nie spróbuje jednak się mnie pozbyć.
- Ja nie mam gwarancji, że ty nie spróbujesz zniszczyć jego, kiedy tylko go ujrzysz – rzekł Loka poważnie. – Światem rządzi przypadek i niepewność, Sarielu, prawdopodobieństwa zmieniają się z każda chwilą, a nikt, nawet moja pani, nawet potężniejsi od niej magowie, nawet nasi Starsi – nikt nie kontroluje tych zmian. Więc element hazardu będzie zawsze obecny w naszych działaniach, czyż nie? Sarielu, przekażesz temu Kainicie podarek od Ręki. Proszę – przesunął pakunek po stole.
Sariel dotknął czubkami palców papieru. Coś wewnątrz zaszeleściło. Tkanina? Jeśli tak, co było w nią zawinięte?
- Nie krępuj się, obejrzyj. Upewnij się, że to nic, co zaszkodzi... komukolwiek.
Wojownik Salubri kiwnął głową, wziął przedmiot w dłonie, ostrożnie odwijając papier, a potem czarny surowy jedwab. Z wnętrza pakunku błysnęło stare srebro.
Wydobył przedmiot na światło, przypatrywał mu się przez chwilę, po czym parsknął śmiechem.
- Żartujecie sobie?
Trzymał w dłoni kielich. Pokaźnych rozmiarów naczynie o nóżce wykonanej ze srebra i czaszy z kości – a właściwie z ludzkiej czaszki, w której oczodoły wprawiono parę wielkich, starannie oszlifowanych rubinów.
- Jest specyficzny, przyznaję. Wręczając to, możesz powiedzieć naszemu... znajomemu... że odzyskaliśmy to dla niego. Będzie wdzięczny.
Sariel przesunął palcami po nóżce naczynia, potem po gładkiej, pożółkłej ze starości kości. Zamknął oczy, próbując zestroić się z przedmiotem, odebrać uczucia, nagromadzone w jego strukturze.
To było... stare. Bardzo stare. Silne emocje wgryzły się w kielich, poczynając od ludzkiej śmierci, koniecznej do stworzenia go... lecz potem... to co było potem przepłynęło przez Sariela w jednej chwili, szarpiąc jego umysł, wstrząsając ciałem.
Stulecia minęły w jednej chwili, pokazując obrazy: Rytuałów przeprowadzanych przy blasku świec, pośród okultystycznych symboli narysowanych na kamiennej podłodze. Eksperymentów, podczas których do naczynia spływała krew – zwierzęca, ludzka, wampirza. Wspomnienia dłoni obejmujących nóżkę, warg opierających się o brzeg, słów w starożytnych językach szeptanych nad falującą wewnątrz kościanej czaszy cieczą. Oczu, spoglądających do wnętrza naczynia, jakby w jego zawartości spodziewały się znaleźć odpowiedź na wszystkie zagadki świata. Starych, bystrych oczu, próbujących przeniknąć wszystko.
Czuł na nóżce kielicha dłonie jego właściciela – ciepłe, ludzkie palce, potem lodowaty dotyk wampira. Gdyby przyłożył wargi do brzegu czary, poczułby dotyk obcych ust. Słyszał w uszach szept – echa inkantacji. Esencja właściciela przenikała kielich na wskroś.
Palce Sariela rozluźniły chwyt, kielich upadł na podłogę, srebrno i kość brzdęknęły o parkiet.
Wampir stał przez chwilę bez ruchu, zmrożony przepływającą przez niego cudzą świadomością
- Czyje to było? – spytał w końcu, wpatrując się w przewrócony kielich. Rubinowe oczy wprawione w ludzką czaszkę patrzyły w sufit. – Z kim mam się spotkać?
- Z istotą przeklętą jak my wszyscy. Krzyżowcze, znasz odpowiedź na swoje pytanie. Sam ją zdobyłeś.
Sariel zacisnął zęby.
- Tak. Znam. I wcale mi się ona nie podoba. Czemu ze wszystkich istot na świecie akurat ON miałby nam pomóc? Czemu ze wszystkich na świecie akurat JEGO miałbym nie zabijać?
Wstał, okrążając stół podszedł do Loki i nachylił się w jego stronę
- Czemu, Loka? – powtórzył. – Dla twojej pani? Mam sprzeniewierzyć się własnemu klanowi dla tej suki i dla ciebie? Podaj choć jeden powód, żebym to zrobił.
Zabójca Czarnej Ręki stał spokojnie, oparty o ścianę. Mimo całej swej niechęci do rozmówcy, uśmiechał się swobodnie, z pewnością siebie.
- Świat stoi na krawędzi, Sarielu. Dziwniejsze sojusze zostaną zawarte, wierz mi. Tak długo, jak długo żaden z was nie będzie dążył do zniszczenia świata, jak długo nie będziecie paktować z demonami – a wierz mi, on tego nigdy nie uczynił – tak długo możecie działać razem. Kiedy przestaniecie być potrzebni sobie nawzajem, możecie się próbować zabić – Wzruszył ramionami. – Choć moja pani może zechce wtedy interweniować. Ale jeśli osobistą zemstę przedkładasz nad obowiązek... wobec mnie, wobec osób, które kochasz...
Sariel stłumił parsknięcie. To było najgorsze – świadomość, że Loka wiedział, za który sznurek pociągnąć. Sophia miała rację, powinien przestać go słuchać...
Ale tu nie chodziło już o zapłatę długu. Jeśli w grę mieszał się... ten konkretny Kainita... sprawa naprawdę mogła wyglądać tak, jak w dramatycznych słowach opisywał ją Loka. Działanie przez dowiedzeniem się całej prawdy byłoby nierozsądne – musiał to przyznać, choć prawda była ciężka do przełknięcia.
Zadzwonił do Sophii. Nie w smak było mu informować, że zostaje w Londynie jeszcze jakiś czas i że nie może powiedzieć, o co chodzi. Lady Drugeth była w gruncie rzeczy rozsądną osobą, ale miała przykry talent do odciągania go od obowiązków.
Strzeż się dawnych przyjaciół. Niestety, Loka wiedział co mówi. Sophia oferowała wszystko to, o czym Sariel w skrytości ducha zawsze marzył, ale przyjęcie oferty w tej chwili mogłoby oznaczać poważne problemy. Tal’mahe’ra miała powody, by go zatrudniać, i jakkolwiek Sariel miał poważne zastrzeżenia swoich mocodawców, tak musiał przyznać, ze ich cele nie były pozbawione pewnej słuszności. Jak zawsze cele fanatyka zresztą...
Jeśli Sophia miała uchronić go przed popadnięciem w taki sam fanatyzm, tym lepiej dla niej. Jeśli jednak miałby z jej winy doprowadzić do katastrofy, tym gorzej.
- Dołączę do was później – oznajmił, gdy odebrała.
- Ty sobie ze mnie żartujesz – rozległ się w słuchawce jej urażony głos – Tutejsi już się musieli zorientować, że nadal tu jesteś i że ja tu jestem... wiesz, arystokratki ze wschodniej Europy trudno nie zauważyć, zwłaszcza, jak się w hotelu zatrzyma – dodała z rozbrajającą szczerością.
- Toteż mówię: leć. Dołączę do was.
- Ależ ja cię chciałam do Twierdzy zabrać!
- To zabierzesz.
- Kiedy indziej. Teraz ci najwyżej bilet lotniczy do Polski mogę zostawić. Satysfakcjonuje?
- Jak najbardziej, milady. Odwiedzę wasze włości w innym terminie. Może przygotuję się lepiej na spotkanie z twoimi Starszymi...
To ją ułagodziło, ale nie uspokoiło.
- Ten szczur Loka, zgadłam? Czego on chce? Żebyś nowego Tremere też sprzątnął? Wiesz, te śmieci nie są warte takiego męczenia się.
- To poważniejsze.
- Ryzykujesz nieżycie – powiedziała poważnie, odkładając na bok ton obrażonej księżniczki. – Nie chcę mieć cię na sumieniu.
- Ty nie masz sumienia.
- Nie – zaśmiała się po drugiej stronie słuchawki, głucho, gorzko.
- Zobaczymy się, Sophia.
- Pytanie tylko – mruknęła, nim odłożyła słuchawkę – ile jeszcze razy.
Nie podzielał jej pesymizmu. Nie zamierzał dać się zniszczyć – ani nowym władcom miasta, ani przybyszowi, ani magom – nikomu. Obiecał Sophii że pomoże jej potomkowi – zamierzał przeżyć tak długo, aby spełnić tę obietnicę. Mitro, zamierzał przecież przeżyć na tyle długo, żeby spotkać Zacka i Twilight. 
Gdyby nie liczył nie to, kto wie, czy słodkie zaklęcia lady Drugeth i jej syna w ogóle by na niego podziałały i może, kto wie, rzuciłby się teraz w wir wydarzeń, nie zważając na własne nieżycie. Syrenia pieśń zatracenia, pragnienie odkupienia przez śmierć. Stare zaklęcia, szeptane przez żołnierzy idących na śmierć w imię bogów i honoru... Pamiętał je, lecz pragnął zapomnieć. Odrzucić wizję, wiszącą nad nim od początku jego egzystencji, od dnia, gdy, oczekując własnej śmierci, ofiarował własną krew swemu bogu, nie wiedząc jeszcze, w jaki sposób Mitra zechce odebrać to, co do niego należy.
Były jednak inne długi, nie wobec boga, lecz wobec istot chodzących po ziemi. I te długi zamierzał spłacić Ujrzeć, jak Sophia i jej syn odzyskują dla swego klanu należne mu miejsce, widzieć Twilight szczęśliwą i spokojną w ramionach mężczyzny, którego wybrała, widzieć Zacka, bez obaw podążającego ścieżkami, które mogłyby zaspokoić jego nieposkromioną ciekawość. Najpierw to, potem ofiara krwi. Może nigdy. Może na końcu świata – i ów koniec świata należało oddalić.
Toteż szedł tej nocy na spotkanie – nie spokojny, lecz dość pewny siebie, by nie robić gwałtownych ruchów, by nie pozwolić swej męczeńskiej naturze krzyżowca rzucić się w wir przegranej walki.
Zadzwonił wcześniej, z budki telefonicznej, do Sebastiana Melville. Ryzykowne, ale jeśli ufać słowom Loki... Zdrajcy podążali za zdrajcami... Czy on sam też zdradził, czy był po prostu wierny najstarszej ze złożonych przez siebie przysiąg...?
Powiedział, że chce spotkać się z gościem przyszłego Księcia. Melville był spokojny, choć zaskoczony, potem za jego plecami Sariel usłyszał inny głos – głęboki, łagodny jak czarny ocean bez dna. Po chwili ten sam głos zabrzmiał w słuchawce, a wojownikowi Salubri po plecach przebiegły dreszcze. Wszystko, czego się spodziewał po tym Spokrewnionym, zawierało się w jego tonie – wielka mądrość, inteligencja, bezwzględność, żądza władzy, cała nienawiść, którą Sariel poprzysiągł dawno, dawno temu, wściekłość, wspomnienia, w których ten Kainita był cieniem, echem, imieniem szeptanym w mroku, pośród popiołów.
Instynkt i obowiązek zagotowały krew, Bestia zawarczała w ciemności. Pamiętasz? Czekałeś na to. Czekaliśmy. Odbierzmy mu to, co nasze – jego przeklęte nieżycie. Jego krew, która uczyni nas silniejszymi, postawi nas na szczycie, pozwoli zatriumfować... To jest właściwa ścieżka.
Sariel jednak był teraz zbyt silny, by poddać się Bestii. Nie był już rozbity, a przed sobą miał cel. Pozwolił głosowi zblaknąć i ucichnąć, zniknąć w mrocznych szczelinach osobowości, kiedyś roztrzaskanej, teraz całej jak nigdy dotąd, silnej i lśniącej jak diament.
- Będę tam – powiedział spokojnie, gdy jego rozmówca wyznaczył miejsce spotkania.
I był – pośrodku tłumnego placu, pod tą samą fontanną ze skrzydlatą figurką, pod którą kiedyś spotkał Haritha. Śmiertelni mijali go, nieświadomi, jaka gra odbywa się tuż obok nich.
Patrzył, jak podchodzi do niego – pewny siebie, elegancki i niepokojący w sposób, jakiego Sophia i jej syn nie mogliby nigdy osiągnąć, choć przecież sami byli władczymi, rządnymi krwi potworami i sami parali się mrocznymi sztukami i zgłębiali tajemnice, które cały świat mogłyby ruszyć w posadach.
Lecz ten Kainita miał w oczach coś więcej – wspomnienie dawnych dni i brzemię utraconego daru. Ciężar zbrodni i piętno, nałożone na niego przez jego braci przed wiekami.
Wysoki, przystojny, nosił płaszcz z ciemnobrązowej wełny, z podszewką Burberry, kaszmirowy szal, luźno zwieszający się na szyi – tak, by widać było prosty, ciemnoszary garnitur z wąskimi wyłogami obszytymi czarną satyną, oraz białą koszulę spiętą pod szyją srebrną broszą. Na ramiona opadały mu włosy – lśniące, kasztanowe, falujące lekko, idealnie zadbane. Gładka, śnieżnobiała twarz wampira i jego głęboko osadzone, bystre oczy sprawiały wrażenie bezwieczności – rysy trzydziestolatka stanowiły oprawę dla spojrzenia starego mędrca, zaś pionowa zmarszczka na czole wyglądała, jakby pozostawiono ją dla dodania Kainicie wyrazu powagi.
Spokrewniony uśmiechał się tajemniczo – i złowrogo – mierząc Sariela wzrokiem, oceniając go – od nowych, lecz pochlapanych już błotem butów, poprzez czarny płaszcz ozdobiony pelerynką, aż po miękką, wełnianą opaskę, przytrzymującą włosy i osłaniającą czoło. Wiedział doskonale, z kim ma do czynienia, poznawał po kocich ruchach wojownika, po błękitnawym odcieniu skóry, po spojrzeniu niebieskich oczu, po smukłej dłoni sięgającej odruchowo do oplątanego tkaniną miecza.
I, tak jak wcześniej przy Joannie, tak i teraz Kainita rozłożył ramiona, uśmiechając się – uspokajająco i nieszczerze zarazem, może dlatego, że przez tysiąc lat nieżycia i kilkaset lat życia wcześniej nie nauczył się ani prawdziwej szczerości, ani prawdziwej sympatii do kogokolwiek. W jego starych, inteligentnych oczach zamigotały iskry, gdy zbliżał się, wolno, nie chcąc wywołać ataku, ale też nie próbując niczego. Z dawna oczekiwane spotkanie stało się faktem i oto stali naprzeciw siebie, on, wyklęty przez swego mistrza i stwórcę, i Sariel, którego jego stwórca obarczył ciężkim brzemieniem – ostatnie, ukochane dziecię straconego klanu.
- Cieszę się, że w końcu cię widzę – rzekł – Sarielu, synu Raguela, syna Samiela, syna Saulota. Nie będziesz szczęśliwy słysząc moje prawdziwe imię. Nazywam się Goratrix.
Zaś wojownik Salubri uśmiechnął się tylko – z takim samym chwytającym za serce i przerażającym smutkiem, z jakim uśmiechali się kiedyś jego niszczeni bracia i siostry.
- Wiem.



Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj