ZMIERZCH


KSIĘGA III - JUGA

Rozdział 2. Lustro, lustro...


- Jak dziwnie by to nie brzmiało, potrzebuję twojej pomocy.
Sariel wpatrywał się w swojego rozmówcę. Czujny jak kot, z mięśniami napiętymi nieznacznie pod dopasowaną koszulą. Och, Goratrix pamiętał to spojrzenie, tę postawę. Dłoń, w każdej chwili gotową sięgnąć po broń, kły wysunięte z dziąseł, ukryte pod łagodnie uśmiechniętymi wargami. Wojownicy Salubri i Assamici. Żmije.
Kiedyś on i Etrius spotkali kilku przedstawicieli klanu Sariela. To było na samym początku, jeszcze zanim wyniszczyli ich wszystkich... Przybyli do otoczonych nimbem świętości Jednorożców, prosić o wsparcie, a w rzeczywistości – zbadać teren. Goratrix pamiętał doskonale – dwóch uzdrowicieli, mężczyznę i kobietę, łagodnych jak anioły... ale to wojownik nosił anielskie imię, zaś jego postawa i uśmiech były takie same, jak u Sariela w tej chwili... Kilkadziesiąt lat później Goratrix upewnił się, by ten wojownik, tak podejrzliwy przy pierwszym spotkaniu, zginął na samym początku pogromu.
Wtedy nie przypuszczał, jak wielki popełnili błąd i że niemal tysiąc lat później sam znajdzie jedynego nadal istniejącego Salubri, by poprosić go o pomoc. Zakrawało na ironię losu, że wodziła za nim teraz trójka szarobłękitnych oczu.
Och, zakrawało na cud, że Sariel wciąż istnieje. Jakaś część osoby Goratrixa miała ochotę zamknąć go w szklanej gablocie jak bezcenny okaz. Ginący gatunek, spójrzcie, szanowni państwo, tu macie ostatniego przedstawiciela. Nie dajcie się zwieść własnej litości, ani temu słodkiemu uśmiechowi, gdybyśmy pozwolili mu się wydostać, okazałby się śmiertelnie niebezpieczny dla całego świata.
Lepiej byłoby Sariela zamknąć, zatrzasnąć w masywnym kamiennym sarkofagu, niż pozwolić mu chodzić po Ziemi. A jednak Goratrix nie miał złudzeń – potrzebował tego srebrnowłosego anioła-demona bardziej, niż jakiejkolwiek innej istoty. O, pokrętne ścieżki przeznaczenia. Czy nie o tym mówił kiedyś młodemu magowi z domu, tak, wówczas jeszcze domu, Tremere pewien wytatuowany mistyk? O, gdzie się podziali teraz ci wizjonerzy, wnoszący barbarzyńską naukę o wędrówce dusz w progi Domów Hermesa? Criamon, tak się nazywali... Criamon... zaginęli, wchłonięci, gdy Domy Hermesa stały się Zakonem i zaczęły dzielić swą niezmierzoną potęgę z dzikimi wiedźmami i barbarzyńcami... Jak bardzo zmienił się świat dookoła, własny klan... wszystko...
- No proszę... – Sine wargi Sariela rozciągnęły się w ironiczny uśmiech. – Cóż za niespodzianka.
- Nieprawdaż? – Goratrix nie dał się wyprowadzić z równowagi. Miał za sobą zbyt wiele stuleci i układów, z których ten być może był jednym z najdziwniejszych, ale niewiele bardziej niecodziennym niż parę innych. – Sarielu, rozumiem, że bawienie się w sarkazm sprawia ci przyjemność, ale powinniśmy ustalić parę spraw. Chciałbym uniknąć przedwczesnego rzucenia się sobie do gardeł.
- Przedwczesnego?
- Wiemy obaj, jak to się skończy – Goratrix rozłożył ręce – nie mam złudzeń i ty też zapewne ich nie masz, prawda?
- Tak.
- Doskonale więc. Obiecuję, że kiedy zrobimy to, co mamy do zrobienia, będę do twojej dyspozycji. Na razie jednak...
- Na razie jednak mam coś, co należy do pana – przerwał mu Sariel.
To zaskoczyło Goratrixa – podobnie jak przedmiot, który Salubri mu podał. Owinięty w papier i tkaninę kielich, znajomy, o tak, palce byłego maga wyczuły jego kształt.
- Z pozdrowieniami od Tal’mahe’ra.
- Łajdacy.
- Tak. Ja też ich kocham – Och, ten uśmiech na twarzy Sariela nie był tym, co Goratrix kojarzył z jego klanem... Lecz Bóg jeden, jeśli tylko istnieje, raczy wiedzieć, jak – i w czyim towarzystwie – ostatni spośród Salubri przetrwał ubiegłe milenium.
- A więc mamy ze sobą coś wspólnego... poza celem.
Srebrnowłosy wojownik zabębnił palcami w stół.
- Proszę się pośpieszyć.
- Tak, oczywiście – Goratrix podziwiał odzyskaną własność. Gładka kość, pociemniałe srebro, żywy blask rubinów... Ten kielich mógłby nazwać starym towarzyszem – w końcu naczynie towarzyszyło mu przez stulecia, będąc rekwizytem maga i tym pucharem, z którego jako pierwszy spośród Tremere Goratrix wypił zabójczą miksturę. Czy Sariel to wiedział? Musiał wiedzieć. Musiał wiedzieć, że także i krew Salubri znajdowała się niegdyś w kościanej czaszy – gdy nowoprzemieniony mag krwi uczył się smaku vitae każdego z klanów, gdy oceniał jej przydatność dla Tremere i gdy używał zdobytych próbek, by szukać tych członków klanu, którzy wciąż jeszcze istnieli... To przecież magia krwi pozwoliła mu znaleźć Saulota w jego krypcie... Och, gdyby w ciągu ostatnich miesięcy miał choćby kroplę, zlokalizowałby Sariela w jednej chwili... – To zabawne, Sarielu, jak bardzo ten drobiazg łączy się z rzeczami, które musimy zrobić... – Zamyślił się długo, teatralnie niemal. – Utraciłem go tej samej nocy, co pewien artefakt, który powinienem odzyskać, nim wpadnie w niepowołane ręce – o ile już nie wpadł, co jest możliwe... Sarielu, na początek naszej pięknej znajomości potrzebuję twojej wiedzy i umiejętności w zakresie demonów... Ja z kolei gotów jestem cię wspomóc tym, co wiem o magach, bo lękam się, iż to, czego szukamy jest w posiadaniu maga.
- Do rzeczy.
Och, irytowanie go było zabawne, choć niebezpieczne. Ale w całej tej kuriozalnej sytuacji grzechem byłoby nie znaleźć choć drobnego powodu do radości
- Och. Tak. Oczywiście – uśmiechnął się, odstawiając kielich na stół. Rubinowe oczy wprawione w czaszkę wpatrywały się w przestrzeń. – Sarielu, to jest ważne. Mogę zacząć zanudzać cię długą opowieścią, ale najlepiej będzie, jeśli opisze ci co widziałem na własne oczy. W końcu do takich, jak ty najlepiej przemawiają obrazy i fakty... Wyobraź sobie, Sarielu, że kiedyś lustro, o którym mówię, pokazało mi osobę, która, jak sądziłem, pomoże mi... Lecz wizje, które zsyła są mylne, zwodnicze – przekonałem się o tym na własnej skórze. Młoda łowczyni nie myślała racjonalnie – w przeciwieństwie do ciebie, Sarielu – i odrzuciła ofertę. Musiałem zrobić coś, by nie zaszkodziła mi... Krzywisz się? Nie było innego rozwiązania, gdybym to nie ja znalazł się w takiej sytuacji... Nie, nie zabiłem jej, uprzedzając twoje pytania, ale nie wiem, czy to było dobre rozwiązanie... Ta kobieta może być opętana.
- Słucham? – Sariel uniósł brwi. Interesująco to wyglądało – dolna powieka trzeciego oka marszczyła się wtedy, a ono samo mrużyło się w nietypowy sposób. Kiedyś Goratrix nie mógł odmówić sobie przyjemności zajęcia się jednym Salubri nieco dłużej – sprawdzanie, jak zabójcze jest przebijanie oka, okazało się być przydatne... Kiedy w końcu dojdzie do walki, trzeba będzie celować w ten słaby punkt, choć oczywiście akt diabolizmu byłby o wiele przyjemniejszy...
- Opętana. Przez demona. Czyżbym nie dość jasno się wyrażał? Jakaś zewnętrzna siła, powiedziałbym, że przybyła z Umbry, mniemam, że powinienem wyjaśnić...
- Wiem, czym jest Umbra.
- Och – Nie, nie spodziewał się tego, mimo wszystko większość Spokrewnionych nie było zaznajomionych z terminologią używaną przez magów. Obecnie nawet większość Tremere odrzuciła ją, lub zmodyfikowała w drastyczny sposób. – W każdym razie. Jakaś zewnętrzna siła opanowała tę kobietę i obawiam się, że uśmiercenie jej nie pomogłoby, a mogłoby nawet pogorszyć sprawę... – Pominął Malkavianina. Ta informacje nie była istotna, przynajmniej nie teraz. – Niestety, sądzę, że akurat w tej sprawie ty byłbyś kompetentniejszy, niż ja – Rozłożył ręce, uśmiechając się z pozorowaną bezradnością. – No i jest jeszcze druga sprawa.
Sariel prychnął. Od samego początku spotkania zachowywał się nonszalancko i pogardliwie, starając się stworzyć wrażenie, że zgodził się spotkać Goratrixa w drodze wyjątku i w akcie szczególnej łaski – poniekąd tak właśnie było.
- Druga sprawa – rzekł były mag z naciskiem. – Poważna sprawa, do której jesteś niezbędny. Chcę, żebyś zabił mojego mistrza.
Troje oczu wyrażało najwyższe zdumienie.
- Mojego mistrza – powtórzył Goratrix spokojnie. –Mam teorię, że ze względu na krew Saulota płynącą w jego żyłach będzie mniej czujny, gdy zbliży się do niego Salubri. A ty chętnie się go pozbędziesz, przyznaj.
- Tak.
- Właśnie. Potem dostaniesz okazje pozbycia się mnie, co całkiem sensowna nagroda, czyż nie.
- Owszem. Ciągle jednak nie rozumiem, czemu?
Odszczepieniec Tremere wybuchnął krótkim, donośnym śmiechem.
- Przemiana – wyjaśnił – zmieniła też nasze stosunki. To tragiczne, ale ja, najwierniejszy spośród jego uczniów, stałem się najbardziej znienawidzonym. Może bał się moich ambicji...
To nie była prawda, nie cała przynajmniej, ale więcej nie mógł powiedzieć. Nie teraz. Nie, dopóki nie kupi pełni lojalności tego nienaturalnego cudu.
Salubri znów uniósł brwi.
- ...ale jego paranoja zadziałała szybciej, niż moja ambicja. Nie powinienem był – Goratrix teatralnym gestem przycisnął dłoń do czoła – wskazywać mu miejsca spoczynku waszego stwórcy. Nie powinienem był nigdy go szukać. Stworzyłem potwora, jak sądzę. Potwora, który ścigał mnie, zniszczył tych, którzy poszli za mną – i którego ja sam próbowałem zniszczyć, bezskutecznie. Gdy jest się w desperacji, można zwrócić się do wielu dziwnych sił, po tym, gdzie szukałem sojuszników, ty jesteś, powiedziałbym, jedną z mniej niebezpiecznych opcji.
- A kim były te niebezpieczne?
- Lustro – rzekł spokojnie. Nachylił się i, opierając się o stół, spojrzał w troje oczu. Były baczne i nieporuszone, chłodne jak księżyce. – Mam na tyle rozsądku, by wiedzieć, gdy coś jest nie tak. Duch zamknięty w lustrze okłamał mnie, zwodził obietnicą pomocy. Zdradził się przez tę dziewczynę. To kolejny potwór, którego należy zniszczyć. Unieszkodliwić na pewno. Możesz myśleć o mnie co chcesz, Sarielu, ale nie jestem zwolennikiem chaosu i zniszczenia i zdecydowanie nie są mi na rękę pewne formy korupcji, nawet, jeśli słyszałeś, że mi je przypisywano.
Patrzył, jak srebrnowłosy rycerz kręci głową. Dał się przekonać, niewątpliwie umiał myśleć, choć jego serce wiedziało swoje.
- Doskonale. Pora ułożyć plan, Sarielu i... A cóż to?
Obaj niemal poderwali się, słysząc, jak w odległej części domu ktoś dzwoni do drzwi. Obaj czujni, żaden z nich nie spodziewał się gości.
Sebastian Melville zapewnił swemu „mistrzowi” bezpieczne i odludne miejsce do badań i rozmów, własną rezydencję, którą opuścił na kilka nocy. Sam wspierał Harta w reorganizacji primogenu, wspominał też, że ma szanse zostać następcą Lauren. Goratrix uznał to za doskonałą szansę – książę z jego klanu, kontynuator jego myśli będzie miał niebagatelne znaczenie w nieodległej przyszłości, gdy Tremere ulegną rozbiciu – i szybkiej reorganizacji.
Goratrix pamiętał, jaką minę miał nowy Londyński regent, gdy znaleźli się obaj w jego rezydencji – nie oczekiwał, że tajemniczy Emyr Gareth, od kilku lat wspierający jego badania i dążenia do przemiany klanu, zjawi się w towarzystwie wojownika Salubri.
- Ogień – wymamrotał Melville – Przyprowadziłeś ogień.
- Owszem – odpowiedział mu Goratrix. – Potrzebujemy go.
I Melville zgodził się, zostawił im swój dom, kilkoro lojalnej służby, bibliotekę, pomieszczenie rytualne. Obiecał, że nikt nie będzie ich niepokoić – a teraz słyszeli, jak na dole służący otwiera drzwi.
Sariel wyszedł na korytarz, nasłuchując.
- Pan Gareth – mówił służący – nie ma tu nikogo takiego.
- Wiem, że jest – dał się słyszeć kobiecy głos. Niepokojąco znajomy, delikatny, niebezpiecznie przekonujący. – Muszę się z nim zobaczyć. Proszę go powiadomić.
- Mitro, co jest grane...
- Co się dzieje? – Goratrix stanął za plecami Sariela, na samej granicy bezpiecznego dystansu.
- Ta kobieta na dole...
- Znasz ją?
- Tak. Ale...
- Kto to? 
Odszczepieniec Tremere podszedł do balustrady schodów, wyjrzał za nią. Na dole, w holu, służący rozmawiał z kobietą – pięknością hinduskiego pochodzenia.
- Magini. Bardzo dziwna magini.
- Przebudzona mnie szuka? Cóż za desperacja z jej strony... – czarnoksiężnik oblizał wargi. – Coś więcej?
- Zakon Hermesa.
Na te słowa Goratrix niemal wybuchnął śmiechem.
- Na bogów, sytuacja robi się coraz ciekawsza. Chodźmy. Miła pani! – wykrzyknął, schodząc w dół. Hinduska uniosła głowę. Była piękna – i dziwne blada, tchnęła śmiercią niemal jak Kainitka. – Jestem tu, gotowy z tobą rozmawiać, o ile zachowasz swe moce dla siebie. Nie zwykłem ufać Zakonowi, niestety, stare zaszłości...
Powiodła wzrokiem po nim i po Sarielu.
- To...
- Niecodzienne, by tacy jak my spotykali się w pokoju. Proszę dołączyć do nas, miła pani, wyznać swoje imię...
- Akanaksza Lakszmi.
- Znałem panią jako Chandrę Rai – rzekł Sariel.
- Jeśli woli pan to imię, panie Adler...
- Jeśli woli pani to nazwisko...
Lakszmi ruszyła ku nim po schodach. „Śmierdzi tu ludzkim strachem” – powiedział wtedy w teatrze jeden Gangrel. Teraz mógłby wyczuć strach w niej. Patrzyła na Goratrixa i Sariel był pewien, że wyuczona niechęć walczy w niej z równie głęboko wpojonym poczuciem obowiązku. Jeśli tak długo umiała przebywać w towarzystwie wampirów, udając to, czego nienawidziła, musiała być gotowa na spotkanie, prędzej czy później, kogoś takiego. Jak widać, nie była, nie do końca. Magowie, ich arogancja, ich małe, banalne ideologie i płytkie wojenki... Jak bardzo jesteście podobni do Kainitów, nic dziwnego, że wydaliście z siebie klan Tremere.
- Obserwuje mnie od pewnego czasu.
- Nie – zaprzeczyła kobieta. – To w dużej mierze przypadek.
- Mam ci wierzyć? Kłamiesz od dnia, w którym ujrzałem cię po raz pierwszy.
Popatrzyła na niego morderczym wzrokiem.
- Miałam wybór?
- Może.
Wstała, przesunęła po spódnicy ciemną dłonią. Jak bardzo ten jej gest przypominał o Sophii – ta sama duma, bezwzględność, wewnętrzna siła. Ale w czarodziejce było coś, czego lady Drugeth nie miała – gorzka zaciętość, brak radości, wewnętrznego światła. Lakszmi była jak Sophia odbita w czarnym zwierciadle.
- Zauważyłeś mnie, Sarielu, pod koniec jesieni na ulicy Krakowa. Byłeś „gościem” Fei Longa, czy tak? Nie interesuje mnie, czy to ty go zabiłeś, czy nie. Ale mogłeś zabić mnie. Byłam w twoich oczach tym, czego nienawidziłeś – Spojrzenie w kierunku Goratrixa. No tak. – A ja nie zamierzałam ryzykować, ujawnianie się też nie byłoby dobrym pomysłem. Czy ty zdradziłeś komukolwiek swoją tożsamość, kiedy byłeś w Londynie? Nie. Więc czemu ja miałabym się zdradzać? To była bardzo ryzykowna misja, sam wiesz.
- Oszukała pani całkiem sporo Spokrewnionych – odezwał się Goratrix. – Gratuluję, to naprawdę duży wyczyn.
- Tak – powiedziała cicho. – Wiem.
- Zastanawia mnie tylko jedno: po co? W końcu moje dzieło nie jest przez Zakon... respektowane, czyż nie? Z tego co wiem, oficjalna polityka zakłada nie zbliżanie się... zwłaszcza po tym, jak próbowaliście nas wyniszczyć na samym początku i jak to się skończyło...
Odwróciła głowę, spojrzała na wampira. Zdrajcę jej Tradycji.
- Porywaliście...
- Uczniów. Akolitów. Zdarzało się. To była pomyłka. Przestaliśmy. Trzymaliśmy się od was z dala. Proszę, siedzimy w bibliotece, to najlepsze miejsce dla takich jak my... Proszę usiąść...
Lakszmi rozejrzała się po pomieszczeniu – zapewne znajomym dla niej, pełnym ciemnych, ciężkich szaf, zapachu papieru. Potem znów skierowała wzrok na swych rozmówców.
- Och? – Uniosła jedną brew, uśmiechnęła się sarkastycznie. – Czyżby?
Uśmiech Goratrixa był odbiciem jej wyrazu twarzy.
- Tak. A przy tych, którzy zdecydowali się złamać to wielowiekowe milczenie, nie było mnie już. Zostałem wygnany, niestety, widziałem za wiele, rozumiałem rzeczy, których mój mistrz nie chciał rozumieć... Ci „zdrajcy” w Zakonie Hermesa, którzy sprzymierzyli się z dziećmi mojego mistrza byli narzędziem, pojmuje pani? Pomogli zniszczyć moją własną krew. Planowali zniszczyć mnie. Wiedzieli, czego chcę. Mój mistrz przekroczył zbyt wiele granic i sądzę, że unicestwienie go będzie leżeć w interesie całego świata... Ale, co sprowadza panią do mnie? Co każe pani przełamać te ograniczenia?
- Więc to prawda. Jest pan...
- Tak. Proszę. Moje pytanie.
- Miałam... obserwować. Tak, jak pan mówił, jak mówił Sariel. Sprawdzić, na ile Tremera nadal są groźbą dla Zakonu. Znalazłam pewne... wiadomości, które sugerowały powiązania między Tremere a kilkoma członkami Zakonu Hermesa... I... pewne rzeczy mnie niepokoiły, pewne rzeczy... Znalazłam sugestię, może to pan nazwać głosem przeznaczenia...
- Ars Fati –wymówił starą nazwę tego, co wśród magów potocznie nazywano sferą Entropii.
- Ars Fati.
- To obosieczny miecz, pani Lakszmi.
- Mam powody by mu zaufać.
- A więc ja muszę mieć powody, by zaufać pani choć na chwilkę.
Sariel przestał zważać na słowa. Już to słyszał. Goratrix musiał wytłumaczyć kobiecie swoje cele – i okłamywał ją w równym stopniu, co Sariela wcześniej. Czy raczej... nie mówił całej prawdy, co można uznać za bliskie kłamstwu. Ale i ona nie zdradzała wszystkiego – i oboje doskonale to wiedzieli.
Cokolwiek siedziało w głowie tego byłego maga, trzeba było przyznać, że perspektywa zlikwidowania jego dawnego mistrza była kusząca i tylko dlatego siedzieli tu jeszcze wszyscy troje, tak niedobrani, nie mający innych powodów, by przebywać w jednym pomieszczeniu.
- Sarielu. Księżycowy Rycerzu. Obudź się – Głos Goratrixa był rozbawiony i drwiący. – Opuszczasz gardę przy wrogu?
Uniósł się lekko.
- Jeśli zechciałbyś zrobić cos głupiego, liczę na panią Rai... Lakszmi...
- Nie... chciałem tylko przejść do planu odzyskania lustra, skoro mamy tak obiecującego towarzysza broni – Odszczepieniec Tremere skinął głową w kierunku magini. – Pani Lakszmi, myślę, że może wesprzeć nas pani ciekawymi danymi... Co pani wie o kobiecie nazwiskiem Baermoon?
- Alice Baermoon?
- Joanna – poprawił niegdysiejszy mag. – Młoda, porywcza kobieta z blizną na twarzy, łowca wampirów, posiadaczka dość... nieciekawych mocy.
Hinduska uśmiechnęła się delikatnie.
- Ach. Joanna Baermoon, córka Alice Baermoon bani Janissary... Śpiąca, akolitka Dariusa Moley bani Janissary... Tyle wiem, nie interesują mnie – skrzywiła się – śmiertelni.
Czemu mnie to nie dziwi – pomyślał Sariel. – Zaiste, Lakszmi, jesteś jak zwierciadło odbijające najgorsze cechy Kainitów. Aż tak się do nas upodobniłaś, że zapominasz, jak kruche jest twoje ciało, że umrzesz kiedyś, nie ważne, jak długo będziesz przedłużać swoje życie... Ani twoje ciało, ani twoja moralność nie są przystosowane do tego, czym próbujesz być... Jak to się dla ciebie skończy? Ten przeklęty czarownik, który siedzi przed tobą, uczyni z ciebie swoją córkę. Widzę, jak patrzy na ciebie, wodzi wzrokiem po twoich nadgarstkach, szyi... Widzisz to? Nauczyłaś się zauważać takie spojrzenia? Nie. Głupia, ślepa, mała kobietko...
- Co pana tak bawi? – magini spojrzała na niego pytająco.
- Zamyśliłem się – odrzekł. – Jak pani widzi, często mi się to zdarza ostatnio... może to wpływ intelektualistów, z którymi ostatnio przestaję... Proszę, proszę kontynuować.
- Darius Moley... gdzie mieszka? W normalnym świecie, czy w jakimś dziwnym miejscu?
Pokręciła głową.
- Nie interesowałam się nim... Nie był nigdy... wartościowym członkiem Zakonu.
- Ale ma coś wartościowego.
- Postaram się – twarz kobiety wyrażała zaniepokojenie, ale i zainteresowanie.
- I co z nią zrobimy? – spytał Goratrix, gdy magini ich opuściła. – Wyda nas? Nie sądzę. Jej ciekawość...
- Ciekawość maga.
- Znasz to, Sarielu, prawda? – odszczepieniec Tremere przechylił głowę, przyglądając się swojemu rozmówcy pytająco.
- Owszem – zgodził się wojownik Salubri.
Nie powiedział, skąd zna. Dla Goratrixa było oczywiste, że chodziło o jego własny klan. Mógł, jeśli wiedział dość dużo, domyślać się pewnych rzeczy związanych z klanem Tzimizce, choć Sophii pewnie nie spotkał, a o jej Starszych mógł znać najwyżej legendy. Z pewnością wiedział coś o Tal’mahe’Ra, ale jeśli kiedykolwiek spotkał członka Ręki, nie skończyło się to dobrze... Ale reszta – osoby, od wiedźmy z gór, wiele, wiele setek lat temu, do Zaca, do Twilight, do innych, którzy jakoś wryli się w pamięć... Ich Sariel chciał zachować dla siebie, trzymać jak najdalej od tego manipulatora.
- Co do tej kobiety... Jeśli się jej nie boisz, może być przydatna.
- Nawet bardzo – Niegdysiejszy mag z uśmiechem kiwnął głową. Och, pewnie myślał teraz o tym, co wcześniej zauważył Sariel... Biedna Chandra Rai, Akanaksza Lakszmi, czy jakiekolwiek było jej imię...

***

Myśl, Lakszmi, myśl.
Zdrajca był tuż obok ciebie. Widziałaś jego twarz, czułaś jego oddech – metaforyczny oddech, oczywiście. Patrzył na ciebie i uśmiechał się, och, wszyscy bogowie, jak on się uśmiechał! Oczyma wyobraźni widziałaś kły ukryte za bladymi wargami.
Bogowie, jakie on ma oczy... Ta mądrość fascynuje i odstręcza jednocześnie. Ach, co on musiał widzieć, jaką wiedze musiał zdobyć! Ach, bogowie, zabić go, co to byłoby za marnotrawstwo!
Ale przecież nie możesz pozwolić mu ujść z życiem... z nieżyciem.
Myśl, Lakszmi, myśl, jak się z tego wydostać...
Zerknęła na dom, który opuściła. Nie bez lęku – w końcu zostawiała tam dwie istoty o całe wieki starsze od niej, niebezpieczniejsze niż niejeden z wiecznie spiskujących mistrzów Zakonu.
Sariel był głupim, naiwnym idealistą, widać to było w jego oczach, a wszystko, co udało jej się znaleźć na temat jego klanu – niewiele, to prawda – to potwierdzało. On był jednak ostrzem – a kim była ręka, która nim kierowała?
Nie był tą ręką Goratrix, nawet, jeśli teraz ich cele były zbieżne... Więc kto? Wampirzyca-szlachcianka, która jak cichy wiatr przemknęła przez Londyn i rozpłynęła się gdzieś w Europie Wschodniej? Ktoś inny?
Ale nie ten srebrnowłosy krzyżowiec o nawiedzonym wzroku był problemem, a nieumarły czarnoksiężnik, który wiedział więcej... Och, jak tego nienawidziła – zawsze to ona była ta posiadającą większą widzę, zawsze to ona miała tajemnice... Goratrix przeszywał ją wzrokiem na wylot, nie, nie musiał, on znał każdy jej sekret już dawno, nie miał potrzeby przebijać się przez kolejne osłony, którymi owinęła się jak kokonem...
Nie, to kłamstwo, to sztuczka! Nie wiedział o niej nic, nie znał jej, chciał ją zwieść, czyż nie robił tego od dawna? I tak samo sztuczką był plan unicestwienia jego mistrza. Ale czyż ona nie była szpiegiem dość wykwalifikowanym, by poradzić sobie z takimi wyzwaniami? Powie, że zgadza się na propozycję. Przyniesie dane dotyczące Dariusa Moley. Podąży za Goratrixem, gdziekolwiek on zechce... a w międzyczasie będzie robiła to, co zawsze wychodziło jej najlepiej – obserwowała z ukrycia, zbierała informacje. Zdobędzie wiedzę, za którą Zakon będzie jej wdzięczny, wszystkie oskarżania, które wysuwano przeciw niej staną się niczym w obliczu jej zasług.
Zarzuty... Skrzywiła się. Powinna była przewidzieć, że chłopak prędzej czy później zgłosi się do kogoś. Za bardzo liczyła, że uzna łączące ich pokrewieństwo za wystarczający powód do lojalności. Myliła się. Teraz najwyraźniej spora część Zakonu Hermesa postrzegała ją jako samowolnego szpiega, porywacza w dodatku. Cóż za hipokryzja! Ile razy takie „samowole” kończyły się czymś, za co Zakon nagradzał zaszczytami, honorami i trwałym miejscem w historii? Nie szukając daleko – dom Janissary, jeden z młodszych domów, nie mogący poszczycić się tradycją sięgającą mroków średniowiecza... Pojawili się znikąd i samozwańczo objęli stanowisko „psów gończych”. A ich obecny przywódca? Czyż nie krążą plotki, że zamordował własnego mistrza, by móc zająć jego stanowisko?
A co pokazuje historia? Arcymistrz Porthos, jeden z najpotężniejszych magów w całym Zakonie Hermesa, przedstawiciel w Radzie Dziewięciu, kierującej poczynaniami Dziewięciu Tradycji... Jeszcze niecałe czterysta lat temu osobiście i bez zgody mistrzów Zakonu poprowadził gromadę równie nadpobudliwych magów do bitwy – w imię zemsty. Gdyby bitwę przegrał – gdzie byłby teraz? A wcześnie, wiele stuleci wcześniej, ilu spośród Założycieli postępowało w sposób, który dziś uznano by za naganny? Historia ich oceniła.
W jaki sposób ona była gorsza od nich? Nie miała stronników, którzy stanęliby teraz za nią murem i szepnęli słówko temu czy owemu. Ale wiedzę, umiejętności, ideały – te miała równie szczytne. Mogła działać wbrew kodeksowi, ale czyż cel nie uświęca środków?
Doskonale. Wiadomości o Dariusie... Kiedyś zdobycie ich byłoby proste, w Londynie była fundacja Zakonu Hermesa, stara i stabilna, z silnym diakonem na czele. Ale jak na złość ten właśnie diakon stał się opiekuńczymi skrzydłami dla Andre – co gorsza, już wcześniej postanowił chyba zniszczyć Lakszmi... Tak, Marius Schwarzmann musiał mieć jakieś podejrzenia, a może ktoś „usłużny” podsunął mu akta Lakszmi już wcześniej... Może jej własna córka – to by oczywiście świadczyło o tym, że Jessica została należycie wyedukowana, ale też tłumaczyłoby to, po kim Andre odziedziczył nielojalność wobec własnej krwi...
Otrząsnęła się. Za dużo myśli krążyło jej po głowie, za dużo domysłów, niejasnych przesłanek. Skupić się. Zacząć działać.
Po pierwsze, własny dom, własna pracownia, własna biblioteka. Jak najszybciej. Żadnej zabawy z samolotami. Pośpieszna teleportacja z ustronnego miejsca.
Zbyt pośpieszna, bo gdy znikała, kątem oka dostrzegła, że jakiś nocny przechodzień przypatruje się jej. Zakręciło się jej w głowie i chodź na ziemię upadła już we własnej pracowni, wiedziała, że to dopiero początek problemów.
Podniosła się wolno. Błędnik odmawiał jej posłuszeństwa – cały świat zdawał się kołysać i wirować. Wspierając się o ściany, dotarła do fotela, opadła na niego ciężko. Musi minąć chwila, nim przywyknie... Z drobnymi niedogodnościami spowodowanymi nie do końca właściwym użyciem magii – lub uczynieniem czegoś spektakularnego na oczach nieświadomego człowieka – z tymi niedogodnościami dało się żyć. To tylko tydzień sporadycznych zawrotów głowy i wzmożonej ostrożności... wolałaby odchorować tę niewielką dawkę Paradoksu w ciszy i samotności, ale na ten luksus nie mogła sobie pozwolić...
Moley, Moley, Darius Moley... – myślała, wciśnięta w wielki kolonialny fotel. Mebel, podobnie jak wiele innych w domu, przypominał jej dzieciństwo w odległych Indiach, dawno, dawno temu... Ojca, angielskiego lorda, piękną hinduską matkę, siostry... wszystko stracone, spalone i pogrzebane.
Moley, Moley. Uczeń Caerona Mustai. Małomówny, szorstki w obejściu człowiek, którego przywódca domu Janissary znalazł, przebudzonego już, gdzieś między obiema wojnami światowymi... Mustai pewnie był ostrożny w nauczaniu go, nie chciał zapewne, by historia powtórzyła się. Przekazał wiedzę, ale nie ambicje. Moley miał opinię autokratycznego, ale nic ponadto. Żadnej ambicji, żadnych zdolności przywódczych. Żadnego znaczenia dla polityki. Ten człowiek był w Zakonie nikim – wielu adeptów, ba, wielu uczniów przed pierwszą inicjacją – osiągnęło więcej, niż on.
I jak na złość, ten człowiek pogardliwie obdarzony przydomkiem „Lewa Ręka Mustaia” miał w posiadaniu coś, co tak bardzo przyciągnęło uwagę potężnego wampira...
I jeszcze jego uczennica, tak, teraz Lakszmi przypominała sobie – ta naburmuszona kobieta ze szramą na twarzy, która zamarła na jej widok. Śpiąca, ale obdarzona mocą... kto by pomyślał... Zaraz, czy Moley nie miał jeszcze jednej uczennicy? Dziewczynki, wyciągniętej z Labiryntu? Do diabła, za czym gonił Goratrix? Byłoby dziwne, gdyby to wszystko się nie łączyło...
Ostrożnie, cały czas odczuwając zawroty głowy wstała i ruszyła w stronę biurka. Musiała uważnie stawiać stopy – za każdym razem odległość wydawała się być zupełnie inna. W końcu wsparła się dłońmi o drewniany blat. Brązowa figurka tańczącego Śiwy, kolejny przedmiot, przypominający jej o dzieciństwie, stała tuż obok palców kobiety, oczy bóstwa przypatrywały się niemo tej, która kiedyś wychowała się wśród jego wyznawców.
Lakszmi odgarnęła włosy. Wolno wyprostowała się, zdjęła w końcu płaszcz, zsuwając go na mokry dywan. Trzymając się krawędzi stołu – palce otarły się o postument posążku – okrążyła biurko. W zamkniętej na klucz szufladzie czekały papiery – notatki o członkach zakonu, z którymi miała dotąd do czynienia. Po namyśle, mijając biblioteczkę, sięgnęła też – nie bez kilku nieudanych prób, nie bez plączących się palców i w ostatniej chwili powstrzymanego upadku – po księgę poświęconą historii zakonu. Konkretnie po tom opisujący ten okres wczesnego średniowiecza, gdy poszczególne Domy Hermesa z trudem zdobywały jedność i tworzyły wspólne zasady, Kodeks, który miał uczynić nowopowstały Zakon najstarszą skonsolidowaną i do dna dzisiejszego najsilniejszą z Tradycji.
Tremere byli wówczas słabym domem. Ich przywódcę zwano Lordem Tremere – mało prawdopodobne, by było to realne imię, raczej tytuł, wywodzący się z jakiegoś starego narzecza. Prawdziwe imię maga zaginęło w mrokach dziejów, lub zostało zapomniane. Może był jeden Lord Tremere, może było ich więcej... może ten, który przyjął na siebie wampiryczną klątwę, nie był tym samym, który kilka stuleci wcześniej sprzymierzył się z innym Założycielami? Księgi mówiły o nim jak o jednej osobie, ale imiona jego dwóch uczniów – Etriusa i Goratrixa – pierwszy raz pojawiają się w dopiero w kontekście złowieszczego rytuału.
Strach przed śmiercią, pragnienie wiecznego życia... urodzonej w Indiach Lakszmi, wychowanej w wierze w reinkarnację trudno było pojąć tak desperacki krok... Ale znała Hermetyków, wiedziała, że wielu z nich odrzuca wędrówkę dusz, a wspomnienia poprzednich wcieleń, nawiedzające czasem magów uważa za niewystarczające dowody. Członkowie Zakonu potrafią w nieskończoność przedłużać własne życie, popadając w coraz większe szaleństwo, gdyż ludzki mózg nie jest przystosowany do życia przez tak długie stulecia. Co innego umysł wampira – Kainici byli w końcu stworzeni do nieśmiertelności, choć przecież w chwili przemiany przestawali być ludźmi... a resztki człowieczeństwa potrafili tracić długo.
Ale czy sama nie była przywiązana do obecnego życia, skoro trzymała się go tak kurczowo? Gdyby nie przedłużała go, umarłaby już wiele dziesiątek lat temu. Nie czuła jednak, że jej przeznaczeniem jest tak szybkie odejście do Koła, o nie.
A więc Goratrix. Mag znikąd, wspomniany w kronikach może raz, nim dokonał tego, czego dokonał. Z pobieżnej, stronniczej charakterystyki wywnioskowała, że odznaczał się ponadprzeciętną inteligencją – a przy tym wielkim sprytem i determinacją. Był niewątpliwie bardziej utalentowany od swego mistrza, a jednak wszystko, co robił, robił dla niego i na jego rozkaz. Lord Tremere szukał sposobu na nieśmiertelność – Goratrix odnalazł go i wspaniałomyślnie przetestował najpierw na sobie i swoich asystentach. Och, jeden z asystentów zmarł, jak dowiedziano się później, ale to nie umniejszało wagi odkrycia. Przemienić się samemu, bez udziału wampira, bez tego mistycznego procesu, w którym Kainita uśmierca ludzką istotę i stwarza swojego potomka... Lakszmi nie umiała nie podziwiać geniuszu, który dokonał takiego cudu.
Pragnęła dowiedzieć się jak najwięcej o człowieku – nie, od tysiąclecia nieomal już nie człowieku – który popełnił ten straszliwy i niezmiernie fascynujący czyn. Los dał jej niespodziewaną szansę – poznać. Dowiedzieć się. Uczyć.
Odłożyła książkę i zerknęła w papiery. Darius Moley, o bogowie, co on mógł mieć takiego? Dziewczynka – swoją drogą, ale Goratrix mówił tylko o lustrze… Jeśli istniało, Moley musiał mieć je w swoim domu, czyż nie? Przejrzała notatki. Dom znajdował się na Ziemi, w Bostonie – to nie powinno być trudne, złamać kolejne z praw Zakonu Hermesa i włamać się do sanctum maga, zwłaszcza, że Darius miał opinię osoby nie cierpiącej na zbytnią ostrożność… Paranoicy nigdy nie należeli do osób, które Lakszmi lubiła. A w domu Janissary było ich zdecydowanie za dużo – tym bardziej Darius Moley wydawał się być ożywczym wyjątkiem. Na pewno jest w jego zabezpieczeniach jakaś luka, jakiś sposób na dostanie się do jego domu… Grunt, to zjawić się na miejscu i wybadać tę lukę…
***

Goratrix chciał, żeby dostali się do Bostońskiego domu jak najprędzej. Przed tą kobietą, Joanną Baermoon. Lakszmi wyglądała zaś, jakby prędkie dostawanie się gdziekolwiek było ostatnią rzeczą, której pragnęła. Jej mina wyrażała najwyższe cierpienie i daleka była od zimnej maski, którą piękna hinduska czarodziejka nosiła na co dzień.
Miało to cos wspólnego z magią – Goratrix uśmiechnął się złośliwie, poznając źródło problemów natychmiast. Sariel dopiero po chwili przypomniał sobie, że magowie mają tendencję do ponoszenia spektakularnych porażek, że rzeczywistość lubi czasem mścić się za naruszenie jej praw.
- Paradoks, o wiele drastyczniejszy i częstszy, niż za moich czasów… - upadły Tremere wydawał cieszyć się poprawnie postawioną diagnozą. – Co zrobiliście z tym światem? Rzeczywistość przepływa wam między palcami… Zastanawiam się, pani Lakszmi, ile kosztowało tak długie ukrywanie się? Albo sprawienie, że chłopak uwierzył…
Hinduska prychnęła. Nieumarły czarownik pokręcił tylko głową.
- Dobrze, nie będę się wdawać teraz w spekulacje… wiedziałem, że tak będzie… są… inne sposoby, jeśli nie ma pani sił nas przerzucić. Ale uprzedzam, możliwe, że Paradoks jest przyjemniejszy od tego, czym ja dysponuję.
W piwnicy rezydencji znajdowała się pracownia Melville’a. Sariel poczuł się nieswojo widząc to wszystko: sterty ksiąg z których każda wydawała się być tak stara, że mogłaby rozlecieć się przy najlżejszym dotknięciu, symbole wymalowane na podłodze czerwoną farbą zmieszaną z krwią, woskowe świece, grube jak ludzkie ramię, zatknięte w olbrzymich kandelabrach, dziwaczne urządzenia do destylacji i broń, której sam wygląd przerażał – olbrzymi miecz o głowicy zakończonej czaszką. No i upiorny puchar, stojący na stole, spoglądający na zebranych rubinowymi oczyma.
- Jest pan przygotowany na wszystko – rzekła Lakszmi. Czy to uznanie słyszał Sariel w jej głosie? Biedna czarodziejka, pomału wpadała w zastawioną pułapkę.
- Dobrze mieć sojuszników… no i plany… Cóż, zaczynajmy więc.
Zbliżył się do przedmiotu osłoniętego czarną materią, obrysowanego wieloma kręgami i symbolami. Zwierciadło – wielkie, srebrne, w nieco topornej oprawie zdobionej jedynie rozlicznymi symbolami.
Lakszmi poruszała wargami bezgłośnie. Myślała o czymś intensywnie, zapewne próbowała ocenić prawdziwą moc Goratrixa. Czym właściwie różniło się to, co określane było mianem „Prawdziwej Magyi” od mocy, którymi dysponowali Tremere? Magowie byli bardziej elastyczni, twórczy, jeśli przywiązani byli do znaków i rytuałów – przywiązanie tkwiło w ich umyśle. Z drugiej strony, czy przemieniony mag nie mógł zachować choć ułamka swych prawdziwych możliwości? Jak wielkiego? Co, jeśli Goratrix nie był ani Przebudzonym, ani Kainitą, lecz czymś innym jakim bytem zawieszonym pomiędzy?
Sama ta myśl była przerażająca.
- Wszystko ma swoją cenę – rzekł czarnoksiężnik, wyjmując długi, srebrny nóż. – potrzebuję waszej krwi, i nie ostatni raz obawiam się…
Lakszmi wyciągnęła dłoń, odsunęła rękaw, obnażając nadgarstek, nazbyt blady, jak na Hinduskę. Błysk ostrza, mignięcie czerwieni, na przegubie, na nożu, na palcach Goratrixa, na tafli lustra.
- Teraz ty, Księżycowy Rycerzu. Dalej. Twoje vitae jest mi potrzebne. Nie mogę odrzucić tego elementu, nie jestem piękna panią, która przeniosłaby nas pstryknięciem palców, gdyby mogła… Możesz ją namówić, albo zostać – i zostawić nas na pastwę demona, wiesz?
Sariel wahał się. Magia krwi potrzebowała krwi – krwi czarownika, krwi uczestników rytuału nierzadko. To wiedział. Znał tę mistyczną zależność, sam istniał dzięki niej… Ale oddać własne vitae Goratrixowi?
- Sarielu. Czekam.
Wolno zbliżył się do czarnoksiężnika, rozpinając trzy guziki zdobiące długi mankiet koszuli. Odwinął go i wyciągnął dłoń, gotów do skoku, gdyby stało się cos niewłaściwego.
Dotyk ostrza na skórze był zimny jak lód, lecz jedyny ból, jaki Sariel poczuł, miał naturę psychiczną. Nim płytka rana zamknęła się, Goratrix miał już krew na palcach. Pomazał nią lustro, resztę za zlizał z dłoni. Zmrużył przy tym oczy z wyraźnym zadowoleniem, jak koneser kosztujący rzadki gatunek wina.
Sariel wzdrygnął się, widząc to. Goratrix był diabolistą. Czarne żyłki w jego aurze były liczne, tak, jak liczni byli Kainici, którym wraz z krwią ukradł duszę. A cóż mogło mieć lepszy smak, niż krew i dusza ostatniego spośród Salubri?
Zwierciadło zamigotało, potem przybrało barwę zakrzepłej krwi. Czarnoksiężnik uśmiechnął się do swych towarzyszy.
- Pani przodem. Ty, Sarielu, możesz iść ostatni, jeśli obawiasz się noża w plecach, bądź kłów w pięknej szyi.
Srebrna tafla była zimniejsza jak lód. Miała w sobie chłód śmierci. Sariel znał go. To samo zimno ogarnęło go przed stuleciami, gdy oddawał życie w ramionach Raguela. Pustka krainy po drugiej stronie, pustka, w którą udaje się każdy umarły… nicość. Nicość ogarniająca zmarłego Kainitę, czarna i bezbrzeżna… Ostateczna Śmierć, unicestwienie duszy.
Para oczu spoglądała z pustki. Łagodne i szalone zarazem oczy czarodziejki-mistyczki, którą zabił kiedyś, dawno, dawno temu… Jej głos, jak echo rozbrzmiewający w podziemnej komnacie…
…wiesz, jaki jest boski plan wobec ciebie, Aniele?… jesteśmy przeznaczeniem naszego klanu… wiesz, czemu nasz ojciec wzywał ich w snach?… Ukochane Dziecię swojego klanu, to, co uczyniłeś dziś, uczynisz ponownie… jeśli pozwolisz Bestii się prowadzić, twoja dusza przepadnie na zawsze…
…Anioł klęczał, przygarbiony, olbrzymi tak, że niewiarygodnie wysokie sklepienie katedry było dla niego za małe. Kajdany skuwały jego nadgarstki i kostki, metalowe obręcze przytwierdzono do jego szyi i talii i połączono łańcuchami. Trwał więc, olbrzymi, nagi i piękny, zamknięty w ciemnym sanktuarium, oślepiony ciemnością, tak, że jego oczy stały się gładkie i białe. A mimo to ich wzrok przeszywał, docierał do dna duszy, gdy anioł spoglądał Sarielowi prosto w oczy, a oczy ich obu odbijały się wzajemnie…
Czuł się słaby. Niewiarygodnie słaby, nogi załamywały się pod nim, ramiona nie byłyby w stanie utrzymać miecza. Tak samo czuł się wybudzony z wielowiekowego letargu…
- Co to było? – głos Lakszmi, który dobiegał do jego uszu, był słaby, chwiejny. – Jaką część Umbry…
- Ty zaginasz przestrzeń, Magini… ja muszę szukać dróg…
- Niech będą przeklęte twoje drogi! – fuknęła.
Włosy pięknej Hinduski były w nieładzie, twarz blada jak papier, szybki oddech poruszał pierś kobiety.
- Niech będzie przeklęty twój Paradoks. Tamto miejsce nie lubi żywych… ani tych, którzy oszukują śmierć.
Goratrix wydawał się być najspokojniejszy z nich wszystkich, lecz pewnie dlatego, że wiedział, co go czeka.
„Co widzieli?” – zastanawiał się Sariel. Z pewnością nie to, co on…
- Gorsze rzeczy zobaczycie – oznajmił odszczepieniec Tremere. – Poszliście za mną – przywyknijcie do mojej ścieżki.
***

Dom stał wciśnięty między inne, podobne, z niewielkim ogródkiem u frontu, akurat tak dużym, by mogły rosnąć na nim drzewa. Ich gałęzie skrywały w cieniu wiktoriańską fasadę, ozdobioną malowniczym wykuszem. Budynek pamiętał lepsze czasy, lecz drzwi pomalowano niedawno i zaopatrzono w nowy zamek. Nie było widać żadnego znaku wskazującego, że mieszka tu mag – a nie tylko zwyczajny ekscentryk, lubiący schowane w zieleni domy sprzed stu lat.
- Czego szukasz? – Goratrix spojrzał na Lakszmi, badającą obłażącą z farby kutą kratę.
- Nie mielicie w zwyczaju znakować Sanctów, za twoich czasów?
- Mielimy w zwyczaju stawiać straż. Potężne duchy. Ludzi z bronią. Magiczne bestie. Smoki, jeśli jaki się znalazł. Obecnie jednak magowie nie są tym, czym byli, więc nie podejrzewam ich o znaczenie własnych domów…
- Trzeba wiedzieć, czego szukać... Tutaj – wskazała niepozorny znak wyryty w kamieniu. – Zakon Hermesa cały czas praktykuje znaczenie Sanctów... w końcu atak na Sanctum to przestępstwo.
- A my właśnie je popełniamy, miła pani... To urocze... Co dalej?
Hinduska zmarszczyła brwi.
- Nie sądzę, by miał zabezpieczenia sprawdzające każdego, kto mija ten dom. Ale niewątpliwie dotknięcie kamienia spowodowałoby włączenie... jakiegoś rodzaju alarmu. Z drugiej strony, często taki kamyk jest słabym punktem obwodu... Z tego, co wiem o Dariusie, mogę przypuszczać, że tak jest i tym razem.
- Ile zajęłoby zdjęcie zabezpieczeń? – spytał Sariel
- Nie żartuj! – wykrzyknęła kobieta – Zapewne były robione latami! Dlatego nie będziemy przebijać się przez nie magią. Żadną magią.
- To szaleństwo i głupota, pani Lakszmi – powiedział Goratrix spokojnie – Nie po to zabieraliśmy ciebie i twój Paradoks…
- Pozwól mi działać – fuknęła – Wiem, co robię. Wynajmiemy śmiertelnika, osłonię go… Zamaskuję. Włamie się do domu, wyniesie lustro. Darius Moley jest głupcem, zabezpieczył się przed drastycznymi środkami, ale nie przed takimi… subtelnościami. Zresztą – dodała – rzadko ostatnio tu bywa… co daje nam spore pole do popisu, czyż nie?
- Nie pozostaje mi nic, jak tylko zaufać pani – rzekł odszczepieniec Tremere po dłuższej chwili. W jego głosie pobrzmiewał sceptycyzm.
- Nie zawiedzie się pan – rzekła, z uśmiechem kiwając głową. – Doskonale wiem, co robię.
Przez resztę nocy Sariel śledził każdy krok kobiety i musiał przyznać, że wbrew swemu arystokratycznemu wyglądowi i manierom, doskonale umie zorientować się na ulicy. Może jej znajomość ludzkiej natury była lepsza, niż przypuszczał, a może tajemnicza magini miała za sobą doświadczenia, których nikt by się po niej nie spodziewał.
W mieście mieszkało kilka wampirów, kilku magów – szczegółów Lakszmi nie znała, ale wiedziała, jakich miejsc unikać. Umiała znaleźć odpowiedniego człowieka, który za opłatą zgodził się włamać do wskazanego domu, wynieść przedmiot odpowiadający opisowi i nie zadawał wielu pytań, gdy jego zleceniodawcy konsultowali się za pomocą kart i wizji pojawiających się im w tafli wody.
I w końcu następnego wieczora złodziej wrócił z pakunkiem spowitym w płótno i obwiązanym sznurami. Lustro stanęło przed Sarielem i Lakszmi, jedynymi obecnymi w wynajętym na jeden dzień apartamencie, gdyż Goratrix wyszedł tuż po zmroku – zmniejszyć, jak powiedział, populację miejscowej Camarilli.
- Udało się – oznajmiła Lakszmi triumfalnie.
Wynajęty człowiek przypatrywał się jej z zainteresowaniem.
- Nie miało prawa się nie udać – oznajmił z dumą. Nie był świadom wszystkich rytuałów, jakie magini odprawiała przez cały dzień, pragnąc zapewnić złodziejowi bezpieczny dostęp do sanctum maga.
- Nie wiesz nawet… - mruknęła Hinduska, zbliżając się do zdobyczy.
Błysnął nożyk – niewielki, srebrny, o falistym ostrzu. Sariel nie widział go dotąd, lecz nie zdziwiła go jego obecność.
Przecięte sznury puściły, opadła płachta. Przed nimi widniała gładka, czarna tafla. Kamień – obsydian, materiał, z którego wiele rzeczy robili mieszkańcy Ameryki prekolumbijskiej. Nie odbijał niczego, prócz światła. Lustro bez zastosowania, ślepe.
Fala zimna popłynęła nagle przez pokój. Pomieszczenie pociemniało nieznacznie, wiatr poruszył postrzępione kosmyki nad czołem Sariela. Lakszmi odruchowo skuliła ramiona.
Najemnik gapił się na zwierciadło.
- Co to za gówno…? – wymamrotał – co to za pierdoły?
- Nic, co cię interesuje – oznajmiła magini – dostaniesz zapłatę. Odejdź.
- Nie – pokręcił głową. – To coś jest… Nie wierzę w takie rzeczy, ale to jest… kurwa…
Wiatr zawiał znów – znikąd, mocniejszy, lodowaty. Najemnik zadrżał.
- Kurwa! – zaklął ponownie, sięgając za kurtkę. – Nie wiem, co ejst grane, ale nie pozwolę wam! Wy… nie jesteście ludźmi! Nie wolno wam!
- Odłóż nóż – głos Hinduski był słodki jak miód – pogadamy o zapłacie. Mogę podbić stawkę.
- Nie. Nie zgodzę się.
Postąpił o krok do przodu, z nożem w ręce, z napiętymi mięśniami. Sariel znał tę postawę i mógł bez trudu wywnioskować, jakie możliwości miał mężczyzna. Nie były wielkie i wojownik Salubri wiedział, że walka nie byłaby krótka. Nie chciał jednak zabijać tego śmiertelnika. Najgorsze bowiem było w tym wszystkim to, iż najemnik miał rację – emanująca zimnem rzecz była zła, zaś oni dwoje nie byli ludźmi.
- Schowaj nóż, proszę – rzekł, wkładając w swój głos wszystkie resztki łagodności swego klanu. – Masz rację, ale naszym celem jest zabezpieczenie tej rzeczy…
- To… to mówi do mnie – wymamrotał nagle śmiertelnik. – Boże! Ty – spojrzał na Sariela przerażony – Ty! Nemezis! Antychryst! Niszczyciel świata! Odejdź ode mnie, odejdź, w tobie tkwi demon, na Boga, nie! Krew… Boże ile krwi! Demony budzą się z uśpienia, widzę je! Jeden ma… Troje oczu… Jak ty!
Cofnął się znów, wpadając na otwierające się drzwi, na wchodzącego do pokoju Goratrixa. Odwrócił się i spojrzał w oczy czarnoksiężnika obłąkanym wzrokiem.
Odszczepieniec Tremere chwycił najemnika za ramiona, potem za głowę. Szarpnął, skręcając kark. Ciało opadło bezwładnie na ziemię.
- Idioci!
- Chciałam sprawdzić czy...
- Nie! – w jednej chwili był przy Lakszmi, patrzył w jej dumne oczy. – Nie pojmujesz, najgłupsza z kobiet, najbardziej żałosna z magów, hańbo Zakonu Hermesa? Ostrzegałem! Ostrzegałem przed tą rzeczą! Ona sama wybiera, co pokaże, komu pokaże. Nie patrz w nią, idiotko, albo omota twój umysł, tak, jak tego nieszczęśnika! Na Boga, Sarielu, miej nieco rozsądku, zasłoń to!
Sariel nie czekał nawet. Gdyby mógł, gdyby wiedział jak, zniszczyłby lustro... Ale jeśli Goratrix, tak przerażony przedmiotem, nie zrobił tego dotąd, zapewne nie znał sposobu.
Chłód, bolesny chłód, przeszył go, gdy wojownik Salubri zbliżył się do artefaktu. Coś, co czyhało wewnątrz czarnej tafli, wołało go do siebie, szeptało do jego podświadomości. Sekrety, sens tego wszystkiego, sens przepowiedni... chcesz wiedzieć, co wyprorokowano ci przed stuleciami, Ukochane Dziecię? Chcesz wiedzieć, czemu ten nieszczęśnik, teraz martwy na progu, nazwał cię demonem, niszczycielem świata? Twoje przeznaczenie czeka, a ja je znam... popatrz tylko.
- Nie – rzekł stanowczo, zarzucając płótno na zwierciadło. Chłód ustał, glos umilkł.
- Masz – rzekł Goratrix – o wiele więcej rozumu, niż inni twojego rodzaju. Nie dziwię się już, że przetrwałeś do dziś...
- To komplement?
Czarnoksiężnik zaśmiał się.
- Księżycowy Rycerzu, prawienie ci komplementów nie przybliży nas do naszego celu... A ty, Akanakszo Lakszmi, jeszcze jeden raz...
- Śmiesz mi grozić?
- Ostrzegać. Masz swoje cele, których nie znam, masz plany, które mogą mi zagrozić. Miej je. Ale pod żadnym pozorem nie dotykaj lustra. Jestem pewien, że mag, któremu je zabraliśmy, jest teraz szalony... A śmiertelniczka... Bóg wie, czym się stała. Oby nie przyszło nam spotkać jej na naszej drodze.
***

Niewiedza jest niczym klątwa. Dla maga niewiedza jest najgorszą z istniejących rzeczy. Jest hańbą.
Przeszła przez to wszystko tylko po to, by dowiedzieć się, że lustro jest przeklęte? Na wszystkich bogów, wiedziała to. Nie była głupia, nie ważne, jak nazwał ją Goratrix. Czuła to. Ale czy to oznacza, że miała zrezygnować z wiedzy? Nie. Kiedyś... kiedyś, gdy zrobi to, co ma zrobić, odbierze lustro dla siebie...
- Sarielu – Spojrzała na srebrnowłosego wampira. Uniósł wzrok. – Sarielu, Goratrix nie jest osobą, z którą będziemy współpracować wiecznie. Kiedyś to się skończy, wtedy...
- Spróbuję go zabić. Ja. Nie ty.
- To nasz wspólny wróg...
- Być może – zgodził się – ale nie podobają mi sie twoje motywy. Nie podoba mi się to, jak bardzo odeszłaś od swojego człowieczeństwa.
- Nic nie wiesz...
- Wiem dość dużo. Skazałaś na zagładę niewinnego chłopaka. Krew z twojej krwi, jak sądzę. Nie jesteś lepsza, niż Goratrix.
- Mam misję – rzekła żarliwie. – Dowiem się o Tremere jak najwięcej i zniszczę ich!
- To nie moja misja – odpowiedział.
Nie spodziewała się tego. Wszystko, co wiedziała o zagładzie jego klanu, o tym, że wraz z Goratrixem planował unicestwić lorda Tremere...
- Przecież...
- Lakszmi, ambicja magów zagraża światu. Czy to oznacza, że mam zniszczyć was wszystkich? Nie. Tak i klan Tremere. Mogę ich nienawidzić, i wierz mi, tak właśnie jest, lecz nie wszyscy mnie skrzywdzili. Nie próbuj mnie kupić za coś, czego nie pragnę.
- Więc czego pragniesz?
- Lakszmi... Nie kupisz mojej lojalności. Nie ty. Mogę ci życzyć, byś zginęła, nim staniesz się zagrożeniem. I nie, to nie groźba...
- Nie... – szepnęła. Nie podniosła głosu, nie zachowywała się jak ktoś wykorzystujący swą władzę. Wręcz przeciwnie – nieoczekiwanie zmiękła, złagodniała.
Mitro... Czyżby...?
- Lakszmi... Co widziałaś?
- W lustrze, czy gdy przechodziliśmy? – spytała.
Gdy była spokojna, była piękna. Jej egzotyczne rysy miały w sobie niezwykłą regularność i harmonię, przywodziły na myśl posąg, dzieło sztuki. Być może właśnie za dzieło sztuki należało je uznawać, skoro kobieta zachowała urodę, dawno już przekroczywszy należny śmiertelniczce czas. Lecz jej piękno było zimne jak głaz. Nie przyciągało. „Martwa” aura, upodabniająca Lakszmi do wampira sprawiała, że Sariel nie widział w kobiecie życia, lecz stagnację.
„Byłabyś dobrą Spokrewnioną, Akanakszo Lakszmi. Już teraz bardziej przypominasz jedno z nas, niż człowieka.
- To nieistotne.
- Kobietę – rzekła, wzdrygając się lekko. Ten gest był szczery i naturalny, bardziej, niż wszystkie, które Sariel dotąd u niej widział. – Kobietę w masce na twarzy, kościanej masce… Nigdy… Opowiadano mi o niej, gdy byłam młoda… To egzekutorka. Łowczyni wśród magów.
- Mogłaby cię zabić? – zainteresował się. Królowa Mieczy, tajemnicza nekromantka bez twarzy, znana Lakszmi… och, jakże świat jest mały…
- Ona… nie, nie sądzę. Wie kim jestem, tak myślę, ale nie interesuję jej… Ja… Dostałam list od niej, zanim się z wami spotkałam. Zagroziła, że mnie wyda Zakonowi Hermesa. Ale w wizji…
Kłamała, mówiąc Goratrixowi, że chodzi tylko o los, Ars Fati, Entropię. Lakszmi wiedziała. Musiała znać imię Goratrixa już wcześniej. Cel Sariela. Królowa Mieczy miała swoje sposoby, by omotać ludzi, skłonić ich do współpracy.
Lakszmi bała się. Kogo? A może raczej – czego?
Sariel widział, jak nabiera powietrza, jak jej piersi poruszają się płynnie, miękko. Strach nadał jej życia. Krew zatętniła w żyłach. Tak, przerażona i zagubiona Lakszmi była piękna. Teraz widać było, kim mogłaby być, gdyby nie przybrała kiedyś maski Chandry Rai… Może nie była tak groźna, jak sądził? Może kryło się w niej coś więcej, niż niebezpieczna ambicja?
- Mówiła do mnie, że teraz ja nią jestem. Zdjęła maskę i podała mi ją… Czułam ciepło. Kość była… żywa. Prawdziwa ludzka czaszka, żywa czaszka. To ona jest Królową Mieczy… za maską była czarna pustka… Ja… usłyszałam…mam zginąć zamiast niej, już niedługo.
***

Spogląda na talię kart, starych i poplamionych, kręci głową. Jasne włosy z pasmami siwizny spływają jej na ramiona, uwolnione z gumki. Maska leży na stole, tuż obok kart.
- Moja pani? – Loka stoi przy jej boku. Spogląda na układ. – Moja pani, to już czas? Ile jeszcze potrzeba przygotowań?
Kobieta unosi głowę, patrzy na niego – ze smutkiem, z lękiem. Loka nie rozumie ich – zawsze uczono go nie okazywać uczuć osobom postronnym. Nie sądzi, że jest dość zaufany, by jego pani zdjęła przy nim obie swoje maski.
- Nie chcę umierać, Loko.
- Nikt nie chce.
- Widzę...moją śmierć. Na końcu każdej drogi... Niedługo... za długo jestem tym, czym jestem, za dużo granic przekroczyłam. Odkryją moją grę, odkryją, że pracuję dla Ręki... Tal’mahe’Ra była upadłą sektą Eutanatoi, wiesz o tym? Będąc jedną z was jestem... sama jestem upadła. Wielu podejrzewa...
- Możesz ich zabić.
Śmieje się. Głucho, boleśnie.
- Wartych więcej, niż ja? Nie, Loko – kręci głową – Ja zasłużyłam na śmierć. Niech moja śmierć stanie się chociaż wartościowa... Niech będzie miała sens, na sam koniec... Niektórych rzeczy można dokonać tylko przez poświęcenie...
Wstaje od stołu. Czerwonawe światło, padające zza wielkich okien, oświetla jej atletyczną sylwetkę, wydobywa cienie z bruzd na twarzy.
- Loko, zrobię to, co mam zrobić.
- Mam powiedzieć Sarielowi?
- Tak. Najwyższy czas powiedzieć mu, kto jest jego prawdziwym celem.




Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj