ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 14. O Smokach i Jednorożcach


Miał straszną, irracjonalną ochotę objąć tę malutką kobietkę. Wszystko, co usłyszał o jej klanie jak dotąd – ba, wszystko, co dotąd widział – nagle okazywało się być nieprawdą.
Ona tymczasem rozsiała się wygodnie na kanapie w jego mieszkaniu, założyła nogę na nogę, wygładziła zaplamione nieco u dołu aksamitne spodnie i żakiet. Siedziała, jakby to ona była tu gospodynią, a on – gościem.
- Stoisz, jakbyś zamierzał dać mi cos do picia – zauważyła, szczerząc kły, a właściwie kiełki, bo, jak wszystko w jej starannie zaplanowanym i ukształtowanym ciałku także i one były filigranowe.
- Nie mam – Rozłożył ramiona.
- Można gdzieś zadzwonić, wiesz... Na mój koszt. Znam jedno miejsce, pracuje tam taka słodka mulatka... mieszanki są urocze...
Nie żartowała, oczywiście. To było w jej stylu – sprowadzać sobie dziewczęta, czasem też chłopców, do towarzystwa, zachowując się przy tym, jakby zamawiała obiad.
Odmówił
- Jak chcesz, ale kiedyś ci ją pokażę, choć słyszałam, że ostatnio masz pociąg do małych blondynek z dużymi oczyma... – Wyszczerzyła ząbki, a kiedy Sariel zrobił kolejną zdziwioną minę, zaczęła tłumaczyć. – Mój syn mieszka w Krakowie. Wiedział doskonale, kiedy cię obudzono, ale za późno mi o tym doniósł. Mój błąd, że nie opowiedziałam mu o tobie...
- Syn...?
Jak wiele musiało zmienić się w jej życiu w ciągu ostatnich sześciuset lat... Gdy widzieli się po raz ostatni, jej klan walczył między sobą, pożerany od wewnątrz przez rebelię. Teraz Tzimizce byli innym klanem – to Sariel już wiedział od Feia i po spotkaniu z V., a opowieści Loki czy Haritha sugerowały, że ci, którzy stworzyli Sabat są całym klanem, że zniszczyli pozostałych, swoich braci, twórców, wszystkich tych, którzy chcieli nadal kultywować dawne zasady. W takim klanie nie było miejsca dla Sophii, nie dla tej Sophii, którą Sariel znał. 
- Yhm. Ma bardzo bliskie kontakty z pewnym magiem... bardzo bliskie – powtórzyła z naciskiem. – Wiesz, moim zdaniem powinien go przynajmniej wziąć sobie na kochanka, ale ma opory... Słodki jest – stwierdziła. Mówiła chyba o swoim potomku, nie o magu... – I zgadnij, jak się przypadkiem ten mag nazywa? Daniel Świętojański! Biedak... – westchnęła. – Ale nie mam prawa winić żadnego z nich, nie po tym co wiem... Przepraszam, za dużo chciałabym ci opowiedzieć – Uśmiechnęła się znowu, bardzo szeroko i radośnie. Dawna ona – młodziutka wampirzyca ciesząca się bizantyńską nocą. – Myślałam, że cię unicestwiono... ty pewnie to samo myślałeś o mnie? Na Boga, Sarielu, co oni ci zrobili! – potrząsnęła głową. – Jeszcze bardziej mam ochotę ich wszystkich wykończyć.
Nie spodziewał się po niej takiej lojalności, nie w stosunku do członka innego klanu, niż jej własny... ale widać zmieniła się i ona sama...
- Czemu zabiłaś Gabrielle Tennant?
- Kogo? Ach, tę mysz teatralną? – Sophia wydęła usta. – Nie cierpiała. Nie zniżam się do pewnych rzeczy. Chciałam zwrócić na siebie uwagę, zdemaskować kogoś...
- Prawie zdemaskowałaś mnie.
- Och, po uroczym pożarze, który strawił Tremerów i tak byłeś podejrzany... Ty i ten śmiertelny chłopaczek, ten mag... Ale drażnienie Tal’mahe’Ra było zabawne... Sariel – Spojrzała na niego poważnie. – Wpakowałeś się, jeśli o nich chodzi. Co chcesz osiągnąć?
- Znaleźć dla siebie miejsce.
- Mogłam ci znaleźć jakieś! – prychnęła, obruszona. – Sarielu, będziemy znowu silni, odzyskamy to co nasze... Nie odzyskamy twojego klanu, ale dla ciebie...
- Nie było cię.
- Tak – posmutniała, spuściła głowę. – Wiem. Wybacz. To i... jeszcze jedno.
Cień przemknął przez trójkątną twarzyczkę. Ciężki, wielesetletni smutek.
- Mów.
- Vladimir. Ten, którego znasz jako V... To będzie okrutne, ale cieszę się, że cię ściga. Też chcę go dorwać i zniszczyć. To dla niego cała ta farsa, przede wszystkim dla niego. Wyrwę mu jego parszywe serce i zgniotę własnoręcznie. Chcę, żeby cierpiał.
- Co się stało?
- Ciebie próbował upokorzyć i pozbawić kogoś, kogo kochasz... jeśli chodzi o mnie – cóż udało mu się.
Opowiedziała mu. Jej historia naprawdę zajęła wiele czasu – Sophia miała w końcu do streszczenia sześćset lat. Widziała upadek własnego klanu i należała do tej resztki, która próbowała pozostać przy dawnych ideałach, z dala od buntowników, z dala od powstających Sabatu i Camarilli. Pomału tracili siły w starciu z wrogimi klanami, wydzierającymi im ziemię kawałek po kawałku, aż w końcu pozostało tylko kilka odizolowanych od świata twierdz, ostatnie bastiony, które cudem przetrwały piekła kolejnych wojen. Teraz pomału próbowali odzyskać siły...
Ona sama utraciła wiele. Jej stwórca, którego zawsze traktowała jak ojca, zginął zabity przez buntowników. Kilka stuleci później zginął też jej ukochany małżonek.
- Stworzył potomka. Przemienił młodego chłopaka, bardzo inteligentnego... i zdegenerowanego. Nigdy nie mu nie ufałam i nie uważałam tego za dobry pomysł. Czasem nienawidzę mieć racji. Szukałam go, od pięćdziesięciu lat mi się wymykał, a potem nagle się okazało, że zasadził się akurat na ciebie... – potrząsnęła głową – to zabawne, to byłoby zabawne, gdyby nie było przerażające. A teraz zamierzam go zamordować.
- Własnymi rękoma?
- Za kogo mnie masz? Jestem damą!
- A ja narzędziem?
Nachyliła się ku niemu, ścisnęła jego dłoń drobnymi palcami zakończonymi karminem. Poczuł zapach – ciężką, orientalną woń perfum, nie maskującą niczego. Jak każdy wampir, Sophia pachniała jedynie własną krwią.
- Zapłacę. Moja wdzięczność jest wiele warta. Wiesz przecież.
- Nie jestem Assamitą.
- Więc przysługa za przysługę, jak zwykle. Będę ci winna tak wiele, że nie wydostanę się z tych długów aż do końca wieczności.
- Wiesz, że zrobiłbym to i tak.
- Wiem. Mój cudowny, honorowy Sariel. Rycerz w lśniącej zbroi.
- Uważaj na głowę, Smoczyco.
- Smoki mają wiele głów, a ty obetniesz tę najbardziej zdegenerowaną.
***

We śnie siedziała na krześle, z dłońmi przywiązanymi do oparcia, z zasłoniętymi oczyma. Nie widziała niczego i nie wiedziała, kto i dlaczego ją uwięził. Mogła tylko nasłuchiwać – monotonnego kapania wody gdzieś w oddali, niepokojącego skrzypienia desek podłogi. Unieruchomiona, oślepiona i bezradna, słaba jak nigdy dotąd, czuła bardziej rezygnację, niż strach. Sekundy przeradzały się w wieczność, kiedy siedziałam otępiała, czekając na cokolwiek miało nadejść.
I nadeszło w końcu – kroki zdążające w jej stronę po skrzypiącej podłodze, coraz bliżej, ludzkie kroki. Zadrżała, gdy ktoś pochylił się nad nią i gdy miękka dłoń dotknęła jej twarzy...
Ale ktoś, kto chciałby ją skrzywdzić, nie przesuwałby palcami po jej policzku z taką troskliwą czułością. Po prostu wiedziała, że nie ma złych zamiarów i że jest jej wybawcą. I choć w pierwszym momencie wzdrygnęła się czując jego twarz coraz bliżej swojej...
...to przecież pozwoliła złożyć na swoich ustach pocałunek – najpierw czuły i uspokajający, potem pełen pasji, od której jej ciało przebiegło gorąco...
...bo wiedziała przecież, znała dotyk tych drobnych, szczupłych dłoni, przesuwających się po jej twarzy, by zdjąć jej przepaskę, aby mogła spojrzeć w oczy naprzeciw siebie...
...ale znała ich kolor...
Pewną chwilę zajęło jej zrozumienie, o czym właściwie śniła. Leżała wpatrzona w biały sufit, zarysy mebli i pędów roślin. Czuła się obca w tym pokoju, po raz pierwszy od dnia, gdy się tu sprowadziła...
...A przecież powtarzała sobie, że to będzie jej dom...
Przecież nie tak miało być... Zupełnie nie tak...
Obróciła się na bok, przycisnęła twarz do skórzanego oparcia kanapy. Jej ciałem wstrząsnął bezgłośny szloch.
...a przecież to było przyjemne – pocałunek, jeden z tych, których doświadczała jedynie w snach, głęboki, przepalający ciało na wylot...
Pragnienie, które pozostawił po sobie sen, bolało. Bolała sama świadomość. Przecież nie wybiera się, kogo będzie się kochać, nie można z dnia na dzień zdecydować „ten”. Miłość – dziewczyna uświadomiła sobie to nagle – i ta irracjonalna, i ta całkiem zwyczajna, po prostu spada na człowieka. Niekoniecznie niechciana – ale najmniej spodziewana. Gdy już się zjawi, nie można się jej wyprzeć, zwłaszcza, jeśli obiecało się samemu sobie, że będzie się żyć w zgodzie z własnymi emocjami. Nie odrzucać ich więcej, nauczyć się je wyrażać...
I co dalej? Odrzucić jedną osobę dla innej? Udawać, że żadne z tych uczuć nie miało nigdy znaczenia? Być dalej pustą?
- Boże... – jęknęła. Kilka łez spłynęło po jej policzku i szyi.
Jak to jest, być z kimś, zasypiać przy nim, pozwalać się dotykać i całować, siedzieć obok siebie kuchni, nie będąc już obcymi ludźmi, nie ukrywać przed sobą niczego, po prostu być razem, nie bać się już o nic...
...i tęsknić, każdego dnia przypominać sobie inne dłonie i oczy, stracone na wieczność, od samego początku stracone na wieczność...
Rankiem, pierwszego dnia zaplanowanej konferencji, Twilight siedziała w kuchni, wpatrując się tępo w ścianę i próbując uporządkować to wszystko.
Sariel, Zac, Daniel. Każdego z nich kochała do szaleństwa, za każdego oddałaby życie.
Ta świadomość spadła na nią znienacka, uderzyła jak ciężki młot. Ona, która miłość uważała za wymysł i fikcję, teraz miała serce wypełnione trzema mężczyznami.
Twilight wzdrygnęła się, jakby w nadziei, że pod wpływem tego ruchu myśli i uczucia same wskoczą na właściwe miejsca.
Daniel, który właśnie odwracał się od kuchenki, ujrzał ten nagły wstrząs.
- Coś się stało? – spytał, podchodząc.
Mimowolnie – a może celowo? – położył palce na jej ramieniu. Jak we śnie – delikatne, miękkie, ciepłe.
Poczuła, jak fala gorąca zmierza od nich, kierując się w dół jej ciała, napełniając je dreszczem podniecenia, takim, jaki dziewczyna czuła dotąd tylko w snach.
Wzdrygnęła się znowu.
Daniel cofnął dłoń.
- Przepraszam – wydusił z siebie, w jego oczach – ciepłych jak miód – dziewczyna dostrzegła zalążki paniki.
- Nic się nie stało... Ja... Śniło mi się coś – w zamyśleniu próbowała zrekonstruować senny majak, oddać go słowami – nie treść, lecz sens, emocje, uczucia... – Dłoń. Mała. Delikatna. – Jej ciało pulsowało, silnie, rytmicznie. Myśl o tym, gdzie owa dłoń mogłaby się skierować, narodziła się w mrocznej, ciepłej głębi mózgu i, choć zmarła szybko, była zwiastunką kolejnych, które miały nadejść.
Boże, czy ona naprawdę pragnęła tego wszystkiego? Pożądanie było jak bezgraniczny ocean, a ona stała na jego brzegu, wpatrując się w mroczny, spieniony odmęt. Za mała, za krucha, by móc się zanurzyć. Ciągle jeszcze dziecko, niegotowe, przerażone.
- Pozwól... pójdę się ubrać, dobrze?
- Tak – kiwnął spokojnie głową
Zniknęła pośpiesznie w łazience, dopiero tam pozwoliła sobie wybuchnąć płaczem – po raz drugi i nie ostatni tego dnia. Płakała krótko, szybko zmyła z twarzy ślady łez, nie pozwalając oczom zaczerwienić się. Potem ubrała się – w tę samą czarną sukienkę, którą kupiła jakiś czas temu, nie wiedząc właściwie czemu. Aksamit przylegał do ciała jak druga skóra, miękki, bezpieczny – nawet wtedy, kiedy wzrok Daniela prześlizgnął się po wyznaczonych przez tkaninę konturach sylwetki.
Czy ona naprawdę zamierzała to zrobić...?
Kiedy wyszli, nogi miała nieco chwiejne.
***

Budynek Audytorium Maximum wznosi się przy ulicy Krupniczej, niemal u jej wylotu na aleję Mickiewicza. Już od dziesięcioleci jest to okolica, w której przeważają studenci – kursujący między budynkami uniwersyteckimi w obrębie Plant, a tymi wznoszącymi się w obszarze wyznaczonym przez Czarnowiejską, Aleje Trzech Wieszczów, Błonia i Park Jordana. Nie tylko UJ wybrał sobie te tereny – przy Alejach wznoszą się potężne gmachy Akademii Rolniczej i AGH, ten ostatni ozdobiony monumentalnymi posągami. Pomiędzy nimi postawiono budynku Muzeum Narodowego i Biblioteki Jagiellońskiej, obydwa rozpoczęte jeszcze przed drugą wojną światową, lecz zakończone już po niej. Ta okolica, na pozór dość nieprzyjemna, zważywszy na obecność szerokiej, ruchliwej i pełnej spalin arterii komunikacyjnej, jaką stanowią Aleje, wiąże się z wieloma interesującymi historiami i kryje parę tajemnic.
Samo Audytorium Maximum jest najmłodszym z budynków w tym obszarze, wzniesionym już w początkach XXI wieku. Przeznaczone na wykłady – lecz przede wszystkim na międzynarodowe konferencje – stanowi jeden z najbardziej reprezentacyjnych gmachów Uniwersytetu. Pokryta czarnym marmurem fasada kryje doskonale wyposażone centrum z olbrzymią salą wykładową w samym sercu.
Ten budynek nie widział dotąd takich gości. Możliwe nawet, że nie ich też widziało dotąd całe miasto – zgromadzenie dziwnych ludzi, z których każdy nosił w sobie potencjał wielkiej mocy, a niemal każdy miał za sobą niezwykłą historię dziesięcioleci, czasem stuleci nawet, niewiarygodnych spotkań, przygód, walk i zdrad.
Kim był japończyk o twarzy barwy papieru, o białych włosach, roznoszący wokół siebie ciężką, mroczną aurę? Kim był ten mężczyzna, który, gdyby przebrać go w inny strój, mógłby z powodzeniem uchodzić za starego czarodzieja w książce fantasy? Kim była czterdziestolatka w wiktoriańskim stroju? Kim był opalony na brąz mężczyzna o jasnych włosach, niemal białych od słońca? Kim byli inni – ci na pozór normalni, lecz mający w sobie coś niezwykłego. Nierzadko detal stroju, element biżuterii nie pasujący do eleganckiego garnituru, jak choćby modlitewne paciorki na szyi ogolonego na łyso azjaty, jak seria cieniutkich bransoletek na ramieniu starszej hinduski. Najczęściej oczy – przenikliwe, obce, niejednokrotnie starsze, niż twarz, zdradzające wiek i wiedzę maga.
Zac dojrzał w tłumie mężczyznę, którego kiedyś pokazywała mu na filmie Hjordis. Niski druid ubrany był dziś w brunatny garnitur, lecz jego rzadkie włosy nadal unikały leżenia równo. Na piersi zwisał mu medalion – duży, przedstawiający wilczą głowę. Widział Dorianne Daves, którą zdążył już spotkać, towarzyszącą opalonemu blondynowi w bieli. Gdy mężczyzna odezwał się, Zac poznał w jego głosie cajuński akcent. Widział dwóch z obecnych na konferencji azjatów – tego łysego i tego w bieli – ciskających na siebie gromy. Jakiegoś Anglosasa w idealnie skrojonym garniturze, podchodzącego do Marka Sokolskiego. Dojrzał samą Hjordis rozmawiającą z młodym brunetem o odrobinę śródziemnomorskiej urodzie i wysokim chłopakiem, w którego rysach Zac dostrzegł coś słowiańskiego. W końcu oliwkowoskórego i zielonookiego mężczyznę, zerkającego ciekawie na Twilight.
Ten właśnie mężczyzna zerkał co chwilę na jego przyjaciółkę, zastanawiając się, czy do niej nie podejść... Chłopak zmarszczył brwi. Twilight udawała, że nie widzi nieznajomego, przygryzała wargę, próbując zmusić własną twarz do wyrażania emocji bardziej neutralnych, niż antypatia.
Jorge? Ten Eutanatos, który próbował dziewczynę przeciągnąć na „swoją” – a raczej jakichś tajemniczych „onych” – stronę? Ten, którego tak nienawidziła?
Zajął miejsce w wielkiej sali – blisko swoich nowych znajomych, znajomych Twilight – jej „Kabały”, jak magowie nazywali takie grupki.
Z całego tego towarzystwa jedynie Grzesiek zdecydował się usiąść w innym miejscu, niż najmniej rzucający się kąt sali – z samego przodu, pomiędzy siwowłosym starcem a czterdziestoletnią gotką. On, jak się okazało, był ważną osobą w Doissetepie – umbralnej twierdzy Zakonu Hermesa. Ona, mniej arogancka, choć wyniosła, spokojna i rzeczowa, została przysłana z miejsca zwanego Horyzontem, świata, który był siedzibą swoistego magicznego „rządu” – Rady Dziewięciu. Kobieta zerkała raz po raz na siedzącego przy niej jasnowłosego chłopaka, który zdecydował zamanifestować swoje poglądy koszulką z napisem „I am the Chosen One”. Zac doceniał tak dowcip, jak i poważną szczerość, stojące za tym gestem. Ciekawe tylko, czy doceniali je ci wszyscy magowie, przybyli ze wszystkich stron świata...
Swoją drogą – zamyślił się – ciekawe, kto NAPRAWDĘ jest wybrańcem.
Alex twierdziła, że Nephandi czekają na swojego mesjasza. Grzesiek – że jakimś ich symbolem jest motyl. Że widział motyle w snach – podobnie jak i sam Zac. Czy to czyniło ich kandydatami na wybrańca Upadłych?
Kilka dni temu Grzesiek znalazł motyla namalowanego na pokruszonym asfalcie przed „swoim” kościółkiem. Osoba, która to zrobiła... nie, nie osoba, raczej istota – stworzona sztucznie „skorupa”, którą posługiwał się ktoś z zewnątrz... ktoś, kto dawał znak, że nie zamierza zignorować konferencji, a tym bardziej – niezwykłego rozejmu, jaki z jej okazji zawarto...
Teraz mieli oczy otwarte na każdy podejrzany gest, każde niewłaściwe słowo. Ktoś w tej sali pracował dla Nephandi, może sam był Upadłym – to pewne. Ktoś będzie teraz robić wszystko, żeby wywołać chaos... to aż nazbyt oczywiste.
Zac widział, że Jorge też bacznie obserwuje salę. Też szukał szpiegów i zdrajców, czy może sam był sród nich?
***

- Proszę – Sophia zabębniła palcami w stół. – Mój syn już tu jedzie. Będzie za... – zerknęła na dyskretny ręczny zegarek, pozłacany, osadzony w dekoracyjnej bransolecie. - ...za jakąś godzinę. Powinien mieć udział w zgładzeniu tej gnidy.
Ich gość wyraźnie czuł się niezręcznie w obecności emanującej dumą i pewnością siebie kobiety. Podobnie zarzuty, które na wejściu postawił mu Sariel musiały być dla Loki trudne do przełknięcia.
- Nie odnosiłem wrażenia, by była potrzeba informowania cię o tym – rzekł młodzieniec.
- Nie odnosił... – lady Drugeth wstała, strzepnęła fałdy sukni. Wolnym krokiem okrążała Lokę. – Nie odnosił wrażenia, że potrzeba mówić Sarielowi prawdę, czyż nie? O tym, kim jesteście. O tym, czego chcecie od niego.
- Milady – Loka skłonił się – nie znasz stawki.
- I nie poznam, bo Tal’mahe’Ra nie jest łaskawa dzielić się informacjami o swoich planach z... jak to było... – Zamachała mu przed oczyma dłonią, nagle nienaturalnie wydłużoną. - ...skażonymi istotami.
- Milady, szanujemy autonomię tych spośród pani klanu, którzy kultywują dawne tradycje...
- ...o ile nie kultywują tej jednej mocy – parsknęła. – Co jest jawną hipokryzją, bo mam niejakie pojęcie, co WY praktykujecie. Przyznaj, panie Loko, gdyby nie stali za mną starsi z Oradei, z chęcią zatopiłbyś we mnie jakieś magiczne ostrze, jakich pewnie masz wiele poukrywanych po kieszeniach...
Z tej rozmowy Sariel stopniowo wyławiał strzępki historii – siła, dla której pracował Loka – i Królowa Mieczy – oraz ci z klanu Tzimizce, którzy przed pięciuset laty nie poszli za buntem, a zaszyli się w karpackich zamkach... I starsza historia uprzedzeń i wzajemnych oskarżeń pomiędzy starą, tajemniczą sektą a podążającymi za wszelkimi tajemnicami klanem.
A teraz wszystkie uprzedzenia i oskarżenia zostały wyciągnięte jako oręż w walce o niego. Uśmiechnął się nie bez złośliwości, ale i nie bez pewnej dumy – widać jako jeden z ostatnich, najpewniej nawet ostatni, przedstawicieli Salubri był ceny dla wielu stron.
- Nie zatopię, milady, bo szanuję waszą wiedzę i wierzę, że jesteście cennymi sojusznikami...
- ...a kiedy przestaniemy nimi być, Ręka wypowie nam otwartą wojnę. Póki co, panie Loko, jesteś winien wyjaśnienia Sarielowi.
Wysłannik Czarnej Ręki spojrzał na wojownika Salubri.
- Sarielu – powiedział miękkim głosem – jesteś nam winien swoje nieżycie, pamiętaj o tym.
- Pamiętam.
Loka uśmiechnął się, spojrzał z triumfem na Sophię.
- Milady, jestem gotów, jako gest dobrej woli ze strony Tal’mahe’Ra, powiedzieć ci, że Vladimir Ruthven, syn Aleksieja Ruthvena przebywa wciąż w tym samym miejscu, które spustoszyło twoje... dzieło. Jest przewidywalny. Dziękuję za uwagę i za to, że nie zatopiłaś we mnie szponów.
- Dupek – prychnęła Sophia, gdy wyszedł. – Wykorzystał twój honor, mój piękny. Wykorzysta go jeszcze przeciw mnie, zobaczysz. Wiedzą, dranie, gdzie uderzyć.
- Moja lojalność wobec przyjaciół jest silniejsza, niż moje długi.
- Mam nadzieję...
Podeszła do okna, rozchyliła żaluzje. Uśmiechnęła się szeroko.
- Mój syn dotarł. Cieszę się, że w końcu się spotkacie...
***

Tego wieczora spotkali się z kilkoma przybyłymi na konferencję osobami. Twilight musiała przyznać, że było to zaiste ciekawe towarzystwo – i niezwykle barwne, to fakt. Cześć z gości w jakiś sposób była już powiązana z czymś lub kimś, co tutejsza kabała już kiedyś napotkała – ale wielu było zupełnie obcych. Znalezienie pośród nich domniemanych zdrajców i szpiegów mogło być uciążliwe.
Przynajmniej pierwszy dzień minął spokojnie, ale zanim rozmówili się z nowymi znajomymi – był wśród nich Jorge, cały czas patrzący na Daniela z niechęcią a na Twilight z nadmiernym zainteresowaniem – był już bardzo późny wieczór.
Tak więc kolację Twilight jadła grubo po dziesiątej wieczorem, z wiosenną, wilgotną nocą za oknem.
A potem Daniel powiedział coś, na co dziewczyna podświadomie czekała cały dzień. Oznajmił, że zamierza odwiedzić Sariela – nie tyle, by rozmówić się z nim, co ze swoim znajomym wampirem, który jak się okazało miał jakieś interesy w Londynie.
-Pójdę z tobą – oznajmiła, wstając i obciągając podwiniętą na udach sukienkę.
Popatrzył na nią z lękiem.
-D... dobrze.
Gdyby choć na moment zawahała się, zaczęła wątpić choć odrobinę w sens tego, co postanowiła – to byłby koniec. Musiałaby się wycofać – a nie mogła.
Po drugiej stronie poruszonej na moment ich przejściem przestrzeni, w mieszkaniu niemniej bezosobowym, niż pokoje, które Twilight dotąd zajmowała, czekało na nich troje Kainitów. Sariela i osobnika zwanego Hrabią Twilight znała – zdziwiła ją jedynie jego obecność w Londynie. Trzeci wampir był kobietą – niską, ale o wyniosłej postawie, ubraną w długą, wiktoriańską w kroju suknię. To właśnie ta wampirzyca wysunęła się na przód, przypatrując się krytycznie, acz z niezmiernym zainteresowaniem, tak Danielowi, jak i Twilight. W końcu zerknęła wyczekująco na Hrabiego.
Wampir odchrząknął.
- Matko, to Daniel Świętojański. Ta młoda osoba to Twilight. Danielu, Twilight, przedstawiam moją matkę.
- Sophia Drugeth Hommonay i’Tzimizce – niska wampirzyca wyciągnęła obciągniętą koronkową rękawiczką dłoń. Jak bardzo podobna była do swojego potomka – w manierach, gestach, ruchach głowy, archaicznym ubraniu. – Tivadar opowiadał o was wiele... O panu zwłaszcza, panie Świętojański.
Daniel uniósł głowę sponad drobnych, zimnych paluszków.
- Tivadar?
- Och? – Twarz lady Drugeth wyrażała najwyższe upomnienie. – Gdzie się odziały twoje maniery – fuknęła na syna. – znasz tego miłego człowieka całe siedemnaście lat i ciągle nie podałeś mu swojego nazwiska?
Hrabia skrzywił się.
- Tivadar Drugeth i’Tzimizce – rzekł tonem przystającym komuś, kto właśnie został zrugany przez własnego rodzica.
Całej scenie prezentacji Sariel przyglądał się z oddalenia, z dystansem. „On jest ponad to” – uświadomiła sobie Twilight. Starszy od nich, może nie mądrzejszy, ale o zupełnie innej mentalności. Inny niż wszystko, co wiedziała o wampirach. Inny niż... wszystko.
Spojrzał na nią. Poczuła, jak jej serce zaczyna walić szaleńczo. Uciec. Schować się. Za plecami Daniela. Za malutką, wyniosłą lady Sophią...
Ale błękitne oczy, para zimnych księżyców, były dziś bezgranicznie łagodne. Znów mogła utonąć w ich blasku, zapomnieć o wszystkim. To był ten sam Sariel, którego poznała kilka miesięcy temu – może tylko silniejszy, bardziej stabilny...
- Przychodzicie w dobrym momencie – oznajmiła wampirzyca – Pewnie będziecie zainteresowani tym, że zamierzamy ostatecznie rozwiązać pewien problem, który spędza sen z powiek Sarielowi – i niestety także i mnie. A ptaszki ćwierkają, że i wam pewna hańba mojego klanu zaszła za skórę.
Danielowi zabłysły oczy. Twilight wiedziała, że nienawidzi tamtego wampira, że chętnie unicestwiłby go... W ten czy inny sposób.
- Zajmiemy się tym – rzekł Tivadar, zbliżając się, kładąc magowi dłoń na ramieniu.
Zajmiemy się, uwolnimy cię od tego obowiązku. Może i dobrze. Gdyby Danielowi pozwolić na gniew... A nie gniew chciała Twilight widzieć w jego oczach...
Ale na razie... On chciał porozmawiać z tą arystokratyczną dwójką – ona zaś...
Spojrzała znów na Sariela i znowu poczuła, że nogi ma jak z waty.
- Potrzebuję... – wyszeptała wargami, które nagle zaczęły odmawiać jej posłuszeństwa – muszę... porozmawiać.
Sariel podszedł, stanął nad nią – wysoki, smukły, piękny.
- Tak?
- Na... na osobności – Twilight zerknęła na Daniela, na Sophię i na jej syna. Ujrzała, że Eutanatos ma napiętą twarz, zaciśnięte mocno wargi... a jeszcze nie dawno przyglądał się jej ubranej w czarną sukienkę... – D... dobrze?
- Tak.
Poczuła ulgę, gdy zaszyli się w drugim pokoju – małej sypialni z mocnymi roletami w oknach. Kiedy usiadła, a Sariel opadł na łóżko obok niej – już nie tak górujący nad nią, nagle nieoczekiwanie łagodny, miękki w ruchach.
- Kiedy – zaczęła wolno – spotkaliśmy się po raz pierwszy, przysięgłam ci, że cię nie zdradzę. Myślę, że złamałam tę przysięgę – i to kilka razy.
Sariel pochylił głowę. W tym świetle i pod przesłaniającą czoło chustą, jego chuda twarzy wydawała się być niemal ludzka. Tylko lodowatoniebieskie, osadzone głęboko w czaszce oczy zdradzały niewyobrażalny wręcz wiek wampira.
- To znaczy?
- Gdyby nie ja, nie wiedzieliby o tobie – wskazała dłonią drzwi. – Tivadar, Sophia, Daniel.
- Sophia jest moją przyjaciółką.
- Wiem – Twilight skupiła ramiona – ale gdyby nie była... Wybacz.
Sariel wyciągnął dłoń, ostrożnie ujął w palce twarz dziewczyny i uniósł ją. Popatrzył w oczy, szukając śladów łez. Miał spokojne, chłodne spojrzenie.
- Moi wrogowie i tak mnie znajdą. Nie zrobiłaś nic złego.
Poczuła, jak do jej twarzy napływa krew. Długie, zimne palce odruchowo przesunęły się w stronę zagłębienia między uchem a szczęką, badając delikatną skórę. Twilight przełknęła ślinę.
- Sariel...
- Tak?
Zbliżyła się, musnęła jego usta wargami. Ku jej zaskoczeniu, objął ją wpół i przyciągnął do siebie. Oparła się o twarde, lodowate ciało. Dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie – od pasa gdzie spoczywała dłoń wampira, aż do karku. Czuła dłoń przesuwającą się na jej szyję, gładzącą skórę nad tętnicą.
Nim zdążył cokolwiek zrobić, cofnęła się i przegryzła własną wargę zębami, po czym przycisnęła usta di ust Sariela, zmuszając go do zlizania krwi.
Pociemniało jej przed oczyma, usłyszała, jak w przeraźliwie cichym ułamku sekundy jej serce zwalnia, zamiera, a dusza zawisa w pustce.
Gdy doszła do siebie, trwała oniemiała, z rozchylonymi wargami. Czuła język Sariela ślizgający się po jej ustach, wsuwający się do ich wnętrza. Kolejny dreszcz przebiegł po jej kręgosłupie, w dół. Zacisnęłą dłonie na ubraniu wampira, wpijając się w niego wargami, dłońmi, całym ciałem. Oderwała się dopiero, gdy poczuła, że brak jej tchu.
- Kocham cię – powiedziała cicho, czując, jak rumieniec pali jej twarz. – Ja... proszę, nic nie mów... słuchaj... – położyła mu palec na ustach. – Kocham cię. Nie przestanę. Nie mogę przestać kochać, kiedy już zaczęłam. Chcę żebyś wiedział, że... – zawahała się. – Chcę być z Danielem. Kocham go. Wiem, że będzie mi przy nim dobrze... już jest. Chce być z nim szczęśliwa. Jestem egoistką, prawda? Ale tak czy inaczej, dalej będę kochać też ciebie. – Pokręciła głową. – Jeśli tylko będę mogła coś – cokolwiek – dla ciebie zrobić... zrobię to. Nawet, jeśli cię zdradziłam wcześniej...
Ujął jej dłoń, uniósł do ust, całując nadgarstek. Czuła tętnienie własnej krwi.
- Nie zdradziłaś. Nie prosiłem cię o nic – ani o uczucie, ani o ślepą wierność. Ale dziękuję.
Uśmiechnął się.
Twilight czuła się, jakby jej serce miało pęknąć. To było właśnie to? Wybór? Nie chciała rezygnować z żadnego z nich. Egoistka. Przez chwilę jeszcze zaciskała palce wolnej dłoni na ubraniu Sariela. Potem cofnęła je powoli.
- Chodźmy.
W pokoju obok panowała cisza – chyba nieco nienaturalna, zważywszy na żywiołowy charakter lady Drugeth. Jej syn siedział na kanapie, wodząc ponurym wzrokiem po swojej stwórczyni, jej przyjacielu i swoim... kimkolwiek Daniel był dla niego.
Poniekąd Twilight było go żal.
Podeszła do Daniela, stanęła nad nim, patrząc mu w oczy. Był zaniepokojony, zaciskał ręce tak mocno, że zbielały mu kłykcie.
- Możemy wracać – powiedziała miękkim głosem. – Mam ci wiele do powiedzenia, ale to w domu, dobrze?
„W domu”, nie „u ciebie”.
Ścisnęła jego dłoń, uspokajająco. Czuła na plecach spojrzenie Sariela – stare i zimne jak światło gwiazd.
***

- No to na moje oko zostaliście obaj na lodzie – oznajmiła Sopha głosem nieproporcjonalnie do powagi sytuacji radosnym.
- Matko...
- Tivadar, sam sobie jesteś winien. Mag? Maga nie przemienisz – prychnęła. – zawsze z tego wychodzi coś paskudnego. No, prawie zawsze – uzupełniła. – W tym wypadku by wyszło. W sumie... Śliczna dziewczyna – oblizała wargi. – Co ci powiedziała, Sarielu?
- Nic, co by było przeznaczone dla twoich uszu, milady.
- Matko, to nasze prywatne sprawy.
- Tak, jak prywatną sprawą twojego ojca był jego potomek? Chcę, żebyś był szczęśliwy, Tivadar, na nie, żebyś się zamęczał tym, że twój niedoszły kochanek znalazł kogoś z własnego rodzaju...
Podczas gdy lady Drugeth prawiła swemu potomkowi kazanie, Sariel w milczeniu włożył kurtkę i zapiął na piersi pas, na którym zawierzony miał miecz.
- Chodźmy lepiej – rzekł cicho.
Londyn spowijała mgła – nie tak gęsta, jak to się nieraz zdarza, lecz wystarczająca, by ginęły w niej sylwetki wieżowców city. Tylko wieńczące ich szczyty światła ostrzegawcze migotały czerwienią wśród mlecznych pasm.
Ulica była jak martwa. Leżała na uboczu, z dala od centrum nocnego życia Londynu i rzadko kiedy ktoś chodził tędy o tej porze. Nawet samochody nieczęsto przejeżdżały przez tę okolicę – najczęściej taksówki, wiozące wracających z imprezy lub z nadgodzin w pracy. W większości jednak ślady opon urywały się przed przydomowymi garażami lub przed zaparkowanymi obok domu średniej klasy samochodami.
Za dnia mokry, teraz asfalt lśnił, pokryty cieniutką warstewką lodu. Ostatni przymrozek ściął kałuże i pokrył szronem pierwsze nieśmiałe źdźbła trawy. Lód pogłębiał jedynie wrażenie martwoty.
Spomiędzy pasm mgły wyłoniła się drobna sylwetka. Chłopak poruszał się pośpiesznym, ostrożnym krokiem, rozglądając się na boki. Zatrzymał się nagle, widząc nadchodzących z przeciwka Kainitów.
Mimo, iż zdjęto z niego fałszywą aurę, nadal był blady jak ściana. I nadal zachowywał się, jakby obawiał się zdemaskowania – i złamania zasad swego rodzaju, choć zapewne złamał już je wszystkie.
- Mamy towarzystwo – oznajmiła radośnie Sophia, podchodząc do Andre. Chłopiec był wyższy o niej o zaledwie kilka centymetrów. Ujęła jego twarz palcami. Skrzywił się i szarpnął głową. – Miło cię znowu widzieć – rzekła. – Dziękuję pięknie za zabawę w teatrze.
- Kim pani jest?
Przedstawiła się, swoim zwyczajem podając dłoń do całowania. Mag nie podjął tego gestu kurtuazji.
- Przyszedłeś w sam raz na mały pokaz – oznajmiła.
Tivadar Drugeth skrzywił się.
- Matko...
- Ma prawo. I coś mu się należy.
Najmłodszy z trójki wampirów skrzywił się, nie uważając rozprawy z odszczepieńcem klanu za dobrą rozrywkę, a raczej za przykry obowiązek. Mimo to jednak Andre ruszył za nimi – albo raczej został pociągnięty za nimi przez Sophię, która uchwyciła go za ramię i w drodze zaczęła tłumaczyć, co ich tu sprowadziło. Sariel miał wrażenie, że niewiele to pomaga – sam wolałby pozwolić chłopakowi przekazać wiadomość – bo w kocu po co innego przyszedłby do niego? – i odejść w spokoju.
Tymczasem zbliżyli się do tego miejsca, gdzie Sariel i Sophia widzieli V po raz ostatni – zgliszczy domu Alana Worthingtona, mokrych od deszczu, zatopionych w błocie.
Czekał na nich – zgodnie ze słowami Loki był przewidywalny.
Sariel przekroczył rozwartą jak paszcza dzikiego zwierzęcia bramę. Błoto mlasnęło pod jego butami.
- Jednak przyszedłeś – V uśmiechał się szeroko. – Wiedziałem, że przyjdziesz.
- Szaleniec – mruknęła Sophia – wynaturzony szaleniec, jak zawsze.
Wyłoniła się z półmroku, zza pleców Sariela, jej syn za nią. Dopiero teraz V ujrzał ich. Jego oczy rozszerzyły się, zaskoczone.
- Szaleniec i to jeszcze nie umiejący myśleć – Tivadar uśmiechał się złowieszczo. – Ma być twój, matko?
- Ma zginąć. Po prostu.
Uśmiech na twarzy V – Vladimira Ruthvena – zmniejszył się. Zbyt wiele osób, by nawet ten wampir o wykolejonej duszy mógł czuć się pewnie. Mimo to zachowywał się, jakby był silniejszy, niż w rzeczywistości.
- Nie uda wam się – rzekł, po czym dodał szyderczo: - matko.
Sariel ujrzał, jak Sophia zgrzyta zębami, jak unosi ramię. Koronkowy mankiet jej bluzki spłynął, odsłaniając białą rękę. Mięśnie przedramienia napięły się i poruszyły, wybrzuszyły się kostki palców, paznokcie urosły, przekształcając się w kończące gwałtownie powiększoną dłoń szpony. Lady Drugeth jako pierwsza wyciągnęła broń.
- No proszę – zakpił Vladimir, syn jej małżonka. – Nie przelejesz krwi własnego klanu. Nie każesz swoim dzieciom się wymordować.
- Ja nie jestem jej dzieckiem – przypomniał Sariel, zrzucając płachtę z pochwy miecza. Ostrze zabłysło w świetle latarni. – A mój powód do zabicia cię jest równie dobry, jak twój.
- Nie daj mu się sprowokować – długie palce Tivadara zacisnęły się na barku wojownika klanu Salubri. – Jest zbyt pewny siebie, ale umie wykorzystać słabość przeciwnika. Jak myślisz, jak udało mu się zabić ojca?
Sariel uśmiechnął się tylko.
- Już nie popełniam błędów – rzekł. – Vladimirze Ruthvenie, synu Aleksieja, chciałeś walki ze mną? Oto jestem.
Paznokcie V wydłużyły się tak samo, jak wcześniej paznokcie Sophii. Wampir zrzucił z siebie kurtkę, kościane szpikulce przebiły jego skórę – na barkach, na łokciach, wzdłuż przedramion. Przypominał teraz postać z koszmarnego snu, demona, lecz Sariel wiedział, że w istocie daleko mu do prawdziwych Dzieci Otchłani. To tylko nędzna kreatura, której jedyną siłą była bezczelność i umiejętność wykorzystania słabości innych. Sariel nie poznał się na nim, tak samo, jak wcześniej nie poznał się na nim jego rodziciel – jedynie Sophia, dumna pani Starego Klanu, rozpoznała niebezpieczeństwo, lecz nikt jej nie usłuchał. Teraz miała oddać zapłatę za śmierć ukochanego małżonka.
Było łatwo. V był jak strach z dziecięcych snów, rozwiewający się z blaskiem poranka – iluzja. Kolejne zamachy mieczem odbijały ciosy szponów lub blokowały kościane kolce, gdy zaś ostrze ugrzęzło między nimi, z pomocą pośpieszył Tivadar.
Jego pazury – długie, eleganckie, jedyna broń, jaką sobie stworzył, rezygnując z deformacji – uchwyciły ramię jego brata i szarpnęły je, odrywając. Trysnęła ciemna krew, twarz Vladimira wykrzywił grymas przerażenia i bólu. Ojcobójca zwalił się w błoto, w obronnym odruchu chwytając się za kikut, który mu pozostawiono, próbując zapewne zregenerować rękę, gdy Sariel wbił miecz w jego brzuch, przyszpilając do ziemi.
W takiej pozie zastała go Sophia. Podeszła i stanęła nad nim, patrząc z pogardą – i z bezbrzeżnym smutkiem – na twarz wiarołomnego syna.
- Zabijcie go – wycedziła przez zęby.
Sariel wyciągnął miecz, uderzył znowu, przebijając serce. Obłok pyłu, który przez moment był Vladimirem Ruthvenem zawisł w powietrzu, a potem rozwiał się.
Gdy Sariel odwrócił wzrok od kupki popiołu, ujrzał niezwykły widok. Oto zimny, nieczuły Tivadar Drugeth obejmował swoją matkę – a pełna życia Sophia opierała mu głowę na piersi, mała, krucha i przybita.
- Nie było innego wyjścia.
- Wiem.
- Nie straciłaś mnie. Nigdy nie stracisz.
- Wiem.
Odpowiadała półsłówkami, kiwała głową. Demony jej przeszłości wisiały nad nią, przypominając jej, że nic już nie przywróci tego, co straciła: ojca, ukochanego męża, przyjaciół, których odebrała jej wieczność. Była jak cały jej nieszczęsny klan – mała i zmęczona, choć nadal dumna, bo duma była wszystkim, co jej pozostało.
Odwróciła się ku Andre, który cały ten czas stał za jej plecami, oniemiały, z oczyma niemal pozbawionymi barw.
- Widziałeś zbyt wiele, mały magu – powiedziała szorstko – ale ja też widziałam zbyt wiele, więc nie pozbawię cię twojego żałosnego życia. Możesz powiedzieć twojej pani, że klan Tzimizce odrodzi się kiedyś i że, jeśli chce nadal mieszać się w sprawy Dzieci Kaina, może zacząć się z nim liczyć... Ale nie ruszymy waszej sfery wpływów, nie tak długo, jak wy sami nie wejdziecie na nasz teren.
Mówiła to wyprostowana dumnie, jakby swoją pragnąc potwierdzić zapowiadane odrodzenie. Na ile to, co mówiła było wiarygodne? Sariel nie mógł ocenić w pełni.
- Teraz odejdź – uniosła dłoń władczym gestem. Palce i paznokcie wciąż miała nienaturalnie powiększone.
Chłopak skinął głową. Sariel dostrzegł, że nie spuszcza wzroku ze szponów wieńczących dłonie lady Drugeth.
- Nie powinnaś go straszyć – rzekł.
Lęk to dobra broń. Zwłaszcza przed magiem. A on ma już wampirów naprawdę dość – znajdzie swoich, pójdzie do nich, o nas zapomni... Zresztą, założę się, że pod jego nieobecność ktoś zdążył mu namieszać w życiu osobistym – wzruszyła ramionami. – Nie mam powodów mu współczuć.
Sariel zbliżył się do Andre.
- Nie przyszedłeś do mnie bez celu, prawda?
Młody mag pokręcił głową.
- Nie. Chciałem przekazać ci wiadomość. I... podziękować - powiedział, jakby z trudem przechodziło mu to przez gardło. – Za to, że mnie nie wydałeś.
- To nie w moim stylu.
- W mieście jest kolejny Tremere. Przyjechał zrobić porządek, podobno. Nie wiem o nim wiele, będę się od tego trzymał z dala, ale sądzę, że powinieneś wiedzieć. Prędzej czy później dowie się o twoim istnieniu.
- Wtedy już mnie tu pewnie nie będzie. Ale dziękuję.
Sariel pochylił głowę w lekkim ukłonie. Andre cofnął się o krok.
- Nie zobaczymy się więcej - powiedział
- Nie – zgodził się wojownik Salubri – nie zobaczymy.
***

Twilight pamiętała, że gdy wrócili do domu, Daniel poprosił ją o wsparcie. Zamierzał czytać linie losu, a ona zdobyła już dość wiedzy na temat sfery Entropii, by mu pomóc. Zgodziła się. Miała cichą nadzieję, że nadarzy się okazja do rozmowy – ale powiedzenie Eutanatosowi tego samego, co wyznała Sarielowi okazało się o wiele trudniejsze, niż myślała. Próbowała przemyśleć swoje słowa, zebrać je – nie udało się, nawet, gdy – pod pretekstem kąpieli – wymknęła się do łazienki. Przed lustrem po prostu rozpłakała się – irracjonalnie, bezsensownie. Prędko opanowała potok łez, umyła twarz, ubrała koszulę nocną. Potem poszła do pokoju. W międzyczasie Daniel zdążył zapalić kadzidełko. Chyba wplótł w nie jakiś drobny efekt, bo od dymu czuła magyę. Chciała sprawdzić, o co chodzi, ale najwyraźniej nie koncentrowała się dość mocno, może z powodu roztrzęsienia? Coś zamroczyło jej zmysły i dziewczyna poczuła, jak staje się senna.
Usiadła na łóżku, ziewnęła głęboko.
- Przepraszam – mruknęła, opierając się Danielowi o ramię.
Zanim zasnęła, pomyślała jeszcze, że to zabawne, że Paradoks, ta siła każąca maga za porażki, dotyka ją pierwszy raz w życiu właśnie w taki, w sumie niezbyt szkodliwy sposób. I że miło jest zasypiać przytulonym do ukochanego.
Obudził ją dotyk dłoni na ramieniu.
Leżała skulona na łóżku, a Daniel siedział na jego skraju. Przez półprzymknięte jeszcze powieki ujrzała, że ma na sobie wymiętą koszulę.
- Miałam piękny sen – wymamrotała.
Głowę miała pełną barw, obrazów jak ze średniowiecznego gobelinu. Pamiętała kluczyk noszony na szyi, chyba mocno symboliczny, skoro we śnie sam akt podarowania go rycerzowi...
- Opowiedz – poprosił. Jego usta wygięły się w uśmiech.
- Byłam księżniczką... Wiem, to głupie, ale to było naprawdę.
Nie dokończyła. Dłoń Daniela skierowała się w stronę jej szyi, potem do ust. Jakby całował coś.
Kluczyk.
Zabrakło jej tchu, poczuła gorąco wzbierające w jej ciele, rozpalające policzki różaną czerwienią.
- Och – pochyliła głowę w irracjonalnym pragnieniu ukrycia rumieńca. – No tak. Rozumiem.
Uśmiechając się nadal, objął ją. Jego ciało było ciepłe, serce biło szybko, może równie szybko, jak jej własne. Podniosła twarz, popatrzyła mu w oczy. Oddychała szybko, za szybko. Za szybko myślała.
„Na co czekasz?”
Nie mówił nic, nie robił nic, jakby zamrożony w tej chwili. Tylko jego wargi, wąskie, piękne wargi, rozciągały się nadal w tym samym uśmiechu. Dotknęła ich ustami, szybko, bojąc się, że cofnie się w ostatniej chwili. Nie zrobił tego, choć widziała zaskoczenie i niedowierzanie w jego oczach.
Miał miękkie, ciepłe wargi. Czuła, jak przełyka ślinę, jak nerwowo przesuwa językiem wewnątrz ust, nie otwierając ich, powstrzymując się przed przekroczeniem pewnej granicy. Objął ją jednak wpół i trzymał przy sobie długo, bardzo długo, jakby ten jeden niewinny pocałunek miał być ostatnim w jego życiu.
Wszyscy mężczyźni, których kochała bali się. Objąć ją, dotknąć, pocałować. Wszyscy mieli ostre rysy i nieporządne włosy, delikatne, smukłe dłonie, których dotyk wywoływał w niej dreszcz. Żaden z nich nie odważyłby się nigdy na taki krok. Żałowała tego, ale nie żałowała samego pocałunku.
- To mniej więcej miałam ci powiedzieć – szepnęła, odsuwając się i opierając głowę na obojczyku Eutanatosa. Czuła jak jego serce wali mocno, jak jego dłonie walczą z pokusą zaciśnięcia się na jej koszuli nocnej. – To nie było łatwe, ale myślę... myślę, że...
- Moje śliczne kochanie... – Na włosach poczuła jego oddech, ciepły, przyśpieszony. – Moje mała dziewczynka...
- Kocham cię – wymamrotała, wtulając twarz w wymiętą, pachnącą snem koszulę. Pojęła, że przespał tę noc przytulony do niej i zrobiło jej się ciepło, niemal gorąco. – Chcę być z tobą.
Poczuła, jak zaczyna całować jej włosy – chaotycznie i z lękiem. Przytuliła się do niego mocno, zamruczała jak zadowolony kot.
-Ubrać się. Zjeść śniadanie. Konferencja – przypomniała w końcu. Niechętnie, bo z jednej strony nie miała ochoty odklejać się od Daniela, a z drugiej – cały czas czuła senność.
Zebrali się, niechętnie.
Na Plantach spotkali Alex. Dziewczyna kręciła się po okolicy, wyraźnie czekając na jakiekolwiek towarzystwo. Uśmiechnęła się na ich widok – i otwarła szeroko oczy, zauważywszy, że trzymają się za ręce.
Oczekiwała tego, oczywiście. Miała rację. Niestety. Ale Twilight myślała teraz o wszystkim, tylko nie o kłótniach. Podeszła do Alex swobodnie, odciągnęła ją na bok, ruchem głowy dając Danielowi do zrozumienia, żeby szedł przodem – że one dołączą do niego za jakiś czas.
- Po prostu nic nie mów, błagam.
- Ale o czym?
- O Danielu i o mnie – zaczerwieniła się. – Żadnego „a nie mówiłam”, nic takiego...
- Nooo – Alex zerknęła na nią podejrzliwie. – Jasne.
- Dzięki.
Przez jakiś czas szły w milczeniu.
- Słuchaj – odezwała się w końcu Twilight. Czerwieniła się. – Co ty byś zrobiła gdyby... jeśli kocham, a nie wiem, czy... Czy on będzie miał odwagę... Wiesz, dotknąć mnie...
Alex przystanęła, na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Chyba miała, niezależnie od wszystkich kłótni, ochotę wyściskać Twilight, może nawet zacząć jej gratulować.
- Wystarczy, ze mu powiesz, czego chcesz.
- Tak po prostu? Że chcę... że chcę się z nim...
Zostały same na ulicy, na gwarnym skrzyżowaniu Karmelickiej z Podwalem, pod teatrem Bagatela. Miedzy ludźmi, mijającymi je w pośpiechu, studentami spieszącymi na zajęcia, uczniami zdążającymi do szkoły. Jakiś chłopak siedział na słupku oddzielającym chodnik od jezdni, wyraźnie kogoś oczekując, błękitny tramwaj zatrzymał się na pobliskim przystanku, wypuszczając gromadę ludzi.
Zza niego wynurzył się czarny van. Spokojnie stanął po przeciwległej stronie ulicy. Dwóch nie rzucających się w oczy mężczyzn w czarnych płaszczach ruszyło ku przejściu dla pieszych, rozglądając się bacznie. Jeden z nich zauważył rozmawiające dziewczęta, przyśpieszył.
Alex zauważyła ich. Zaklęła.
- Tędy!
Szarpnęła Twilight za ramię. Dziewczyna nie oponowała, pobiegła. Jednak uliczka, druga. Mężczyźni podążali za nimi – spokojnym, wolnym krokiem. Kolejny zakręt. Zniknęli? Czy ten samochód przemykający ulica to nie ich van? Nie.
- A niech ich – zaklęła Alex, gdy w końcu obie dziewczyny zatrzymały się. – Zawieszenie broni, tak?
Twilight łapała oddech. Nawet tak krótki bieg był dla niej wysiłkiem... powinna...
- Może to pomyłka?
- Albo ktoś chce nas sprowokować – zielone oczy błysnęły spod grzywki. – Nie kręćmy się tu, wracajmy.
- Jasne – kiwnęła głową.
Dobiegły pod Audytorium Maximum. Uczestnicy konferencji gromadzili się w sali. Daniel czekał na nie na schodach, wyraźnie zaniepokojony.
- Mały problem – oznajmiła Alex – Daniel, albo Technokracja nie chce dać nam spokoju, albo ktoś nas podpuszcza.
Eutanatos zaklął pod nosem.
- Mogę się założyć, że to nasza wczorajsza znajoma... – potrząsnął głową. – Cholera... To było aż nazbyt oczywiste...
- Zajmiemy się tym potem – Alex wbiegła na schody.
- Oczywiście – Daniel objął ramieniem swoją nowoodnalezioną miłość. Ruszyli w górę.
Przed przeszklonymi drzwiami stał Jorge. Nie patrzył nawet w ich stronę, pogrążony w myślach. Alex przebiegła koło niego jak burza. Twilight przystanęła, zmuszając swojego towarzysza do zatrzymania się.
- Powiem mu – oznajmiła.
- Co?
- Wtedy, kiedy powiedział o tobie... wiesz, „małe czarne serduszko”... Spytał, czy z tobą spałam. Powiem mu, że tak.
Daniel nie wiedział, czy zarumienić się z zakłopotania, czy ze złości. Był tak niemożliwie słodki, że zwyczajne przytulenie go nie wystarczało, ale wstydziła się całować go w usta tak przy wszystkich, więc, udając, że po prostu wtula się w jego ramię, dotknęła ustami ciepłej szyi. Zaczerwienił się, uciekł wzrokiem w bok, jakby to miało uchronić go przed ciekawskimi spojrzeniami.
Jak na złość, Jorge spojrzał prosto na nich. Zielone oczy przewiercały Twilight na wylot. Cofnęła się.
- Pójdę zamienić z nim parę słów – oznajmiła.
- Kochanie...
- Pójdę – uśmiechnęła się szelmowsko.
Ruszyła pewnym krokiem, wyprostowana jak struna, świadoma tego, że co najmniej kilka par oczu przygląda jej się z wielkim zainteresowaniem. To jak zachowywała się wobec Daniela...
- Jorge... – uśmiechnęła się szeroko. – Wiesz, pytałeś kiedyś...
Ku jej zaskoczeniu uniósł rękę, przerywając jej.
- Mam ofertę oznajmił.
- Ofertę?
- Dla ciebie i... – Z wyraźną niechęcią w oczach zerknął w stronę Daniela. – Twojego... hmmm... jak przypuszczam...
Wydęła usta. Miała ochotę dać mu w twarz po raz drugi, ale patrzyło na nią za dużo osób.
- Jaką?
- Zbliż się.
Pociągnął ją za ramię. Poczuła ciepło jego ciała, zapach wody toaletowej, mocny, korzenny.
Jak na złość ziewnęła szeroko. Paradoks przypomniał o sobie.
Jorge zignorował to dziwne zachowanie.
- Twilight. Mam... Mogę zdobyć klucz do portalu. Do Labiryntu, w którym cię znaleziono.
***

Ten dzień Twilight niemal przespała. Przed nią gromada magów dyskutowała o ważnych dla świata sprawach, a biedna dziewczyna drzemała, powalona przez Paradoks.
Oczywiście, obudziła się, gdy konferencja została przerwana przez kobietę przedstawiającą się jako Nadine Ayao – lub raczej przez jej obraz, który pojawił się na ekranie. Kiedy kobieta spokojnym głosem mówiła, że musi złożyć im ofertę – wbrew interesom swojej frakcji, ale dla dobra świata, który ma najlepsze szanse pogrążyć się w chaosie.
Twilight przypomniała sobie wtedy galerię handlową i poranne spotkanie. Wszystkie opowieści o drugiej stronie, paranoję Alex... A Daniel uśmiechał się zadowolony, jakby wszystkie jego hipotezy potwierdzały się. Mamy groźniejszego wroga, wczoraj to potwierdziłem. Groźniejsze jest to, co chce się przedostać do naszego świata i ci, którzy pragną to wezwać. W obliczu takiego zagrożenia powinniśmy współpracować przez jakiś czas, wojna, którą toczymy, poczeka trochę...
Tak myślał – i tak myślała kobieta z Unii Technokratycznej. Później ten dzień uznany miał zostać za początek nowej epoki w dziejach świata i Przebudzonych.
Zac nie widział tego wszystkiego. Tego dnia nie zjawił się. Myśl o tym, że przebywa w towarzystwie – również nieobecnego – Lancastera pocieszała Twilight. Przynajmniej chłopak był bezpieczny, a to, jak zareaguje na ten jej dziwny czyn... Na razie miała pilniejsze sprawy – choćby poinformowanie Daniela o ofercie Jorge’a.
Patolog skrzywił się niezadowolony.
- Moja królewno, wiesz, że mi się to nie podoba...
- Chce się dowiedzieć – powiedziała wolno – może o sobie, ale więcej – o tym miejscu. Rozumiesz? Wiedzieć... – zamknęła oczy, siedziała chwilę w ciszy, potem spojrzała na niego znowu. – Wiesz, jest tak wiele rzeczy, o których powinnam ci powiedzieć... Wszystko, o czym marzę, wszystko, czego się boję...
Przysunęła się bliżej i, objęta ciepłym ramieniem, zaczęła mówić. Jak bardzo bała się o niego tamtego dnia w Indiach. Jak bardzo bała się, że jej własna dusza może być skażona. Jak przeraża ją perspektywa utracenia – na wieczność – kogoś, kogo obdarzyła miłością. Jak bardzo boi się nicości, że w snach widzi pnącza pod ciemnym niebem... Że boi się samotności i że nigdy nie myślała, że może chcieć mieć dom – zwyczajny, spokojny, z kimś u boku na dobre i na złe. Że kocha Sariela i nie przestanie nigdy go kochać, że przeraża ją jego wampirza natura, wiek, widoczny w jego oczach, zraniona dusza zmierzająca do zagłady, to, że kiedyś ta dusza rozsypie się w proch razem z nieumarłym ciałem, a ona sama przez swoje kolejne wcielenia będzie czuła pustkę, bo Sariel stał się chyba już dawno częścią niej samej.
Że tak samo mocno kocha Zacka i boi się o niego. Że nie pozwoli, żeby mu się cokolwiek stało. Że pokochała Daniela i pragnie z nim być. Że cokolwiek się stanie, zrobi wszystko, żeby ochronić ich trzech, uratować, jeśli będzie taka potrzeba – za wszelką cenę.
Potem, między nieśmiałymi pocałunkami, zaczęła mówić o rzeczach mniej wiecznych, a równie ważnych – przynajmniej dla niej w tym momencie. O tym, jak wolno rodziła się w niej ta miłość, jak bała się, że żadne z nich nie będzie miało dość odwagi, żeby uczynić pierwszy krok. Że boi się nadal, bo – to powiedziała już cichym głosem, oblana rumieńcem – nie ma pojęcia nawet, czy jest dziewicą. Nie, żeby przywiązywała do tego dziewictwa jakąś wielką wagę, ale jeśli coś jej zrobiono, gdyby miała w krytycznym momencie przypomnieć sobie...
I patrzyła, jak Daniel otwiera szeroko oczy, z niedowierzaniem. Aż do tego momentu nie wierzył, że będzie mógł jej dotknąć... Schowała czerwoną twarz w jego ramionach. Nie miała dość odwagi powiedzieć o snach, z których budziła się rozpalona i podniecona, o tym, jak przyjemny był dotyk jego ciała – tu i teraz, kiedy trzymał ją przytuloną do siebie...
- Nie musimy się śpieszyć – powiedziała szybko, choć czuła, że pragnie go, z każdą chwilą coraz bardziej.
- Oczywiście – zgodził się. – Mamy czas.
Cały czas patrzył na nią jak na sen, który za chwile się rozwieje. Więc musiała udowodnić że jest realna – pocałunkami, palcami wplecionymi we włosy, ciałem opartym o tors. I śmiała się w duchu, kiedy mimo wszystko uciekał przed jej dotykiem.
Mieli dużo czasu, żeby się nauczyć.
W końcu wyplątał się z jej ramion, wstał.
- Mam propozycję.
- Tak?
- Masz ciągle blizny na nogach.
Miała. Wstydziła się ich. Nie linii na szyi, które pozostały jej po spotkaniu z Kyrą, ale śladów po inkwizycji. Tu, w mieszkaniu, gdzie podłoga była ciepła i w większości wyłożona dywanami, Twilight mogłaby chodzić boso – ale nie robiła tego. Bała się nawet spojrzeć na własne stopy, za dobrze pamiętając, jak wyglądały, gdy były krwawą miazgą...
A teraz Daniel proponował jej, że usunie blizny. To, co zaczął Sariel, on miał zakończyć.
- Usiądź – polecił. – Podwiń spodnie.
- Nie wygodniej będzie, jeśli je zdejmę? – spytała, obserwując, jak Daniel rumieni się i przełyka ślinę.
Nie widziała niczego niestosownego w tym, żeby zobaczył ją w bieliźnie, w końcu widział ją w kostiumie kąpielowym, czasem, w chwilach wytchnienia, zdarzało im się chodzić na basen, ale wtedy nie byli jeszcze... tym czym byli teraz, więc przypuszczała, że widok jej bioder mógłby być dla niego nader interesujący.
Z drugiej strony sama po chwili, gdy Daniel ściągnął koszulę, zdała sobie sprawę, że poniżej jego pasa rozciąga się cała terra incognita męskiej anatomii, czekająca tylko na zbadanie – staranne, dogłębne, z zastosowaniem wszystkich sposobów, o których dziewczyna dowiedziała się w ten czy inny sposób. Mogła być dziewicą – ale nie była analfabetką, a biblioteka Dariusa zawierała też, o dziwo, pozycje takie, jak „Kamasutra” czy „Pachnący Ogród”. Kiedyś Twilight natknęła się na nie, zakurzone, jakby nie były czytane dawno, o ile w ogóle, i czytała z zainteresowaniem, bez zakłopotania, jakiego można by spodziewać się po niewinnej panience. A teraz, przypominając sobie opisy i ryciny, porównując je z własnymi snami i z tym, co miała przed sobą, czuła rozlewające się po całym jej ciele ciepło.
Ale przecież chodziło tylko o usunięcie blizn. Zganiła się za zbyt daleko idące fantazje. Daniel nie odważy się na wiele więcej poza kilkoma wytęsknionymi spojrzeniami, ona z kolei wolałaby, żeby przejął inicjatywę, przynajmniej na samym początku.
Uspokoiła się i siedziała nieruchomo, gdy Eutanatos robił nacięcia na własnych przedramionach i kiedy nacierał jej stopy krwią – starannie, milimetr po milimetrze, żeby następnie zmyć krew wraz ze złuszczonym naskórkiem, pozostawiając stopy zaczerwienione, piekące lekko, ale już gładsze, niż uprzednio.
Pomału zaczął wycierać jej nogi – wierzchy i podbicia stóp, każdy palec z osobna, kostki – z czułością wykraczającą poza to, czego wymagała kuracja. Potem nachylił się i, przekroczywszy już do końca granicę obowiązku, zaczął całować jedną stopę, gładząc drugą palcami.
Twilight westchnęła – mimowolnie, cichutko. Położyła Danielowi rękę na głowie, wplotła palce w nieporządne czarne włosy, mierzwiąc je jeszcze bardziej.
Palce i wargi posuwały się po jej nogach, dążąc nieubłaganie w górę. Dziewczyna nachyliła się, wtuliła twarz we włosy, w ich miękkość, ich zapach...
W końcu, gdzieś tuż nad kolanami Twilight, usta obojga spotkały się, najpierw wargi, potem ich wnętrza i języki, ostrożnie sprawdzając, jak daleko można się posunąć.
Dziewczyna czuła miękkie dłonie wolno przesuwające się z jej kolan na uda, nerwowy, szybki ruch klatki piersiowej pod swoją dłonią. Odsunęła usta, wolno otarła się policzkiem o policzek Daniela. Mężczyzna zamarł, oczekując pewnie ucieczki, ale Twilight poprawiła tylko ułożenie rąk – jednej na jego głowie, drugiej na piersi. Uśmiechnęła się.
- Powinnaś iść się umyć...
Palce Daniela nadal opierały się o uda dziewczyny, choć nieco rozluźniły uścisk.
- Nie mam ochoty... – wymruczała. – Dobrze mi tak...
Pochyliła się i potarła nosem o kształtne ucho. Daniel zadrżał, policzki mu poczerwieniały.
- Królewno...
- Cooo?
- Jeśli nie pójdziesz sama do łazienki, pójdę tam z tobą – zagroził.
Przekrzywiła głowę, uśmiechnęła się szerzej.
Daniel wstał i bezceremonialnie wziął ją na ręce.
Było aż nazbyt oczywiste, że wspólna kąpiel stanie się pretekstem do pieszczot – najpierw wolnych i ostrożnych, potem coraz intensywniejszych. I choć Daniel parę razy przebąkiwał, że przydałoby się zakończyć te eksploracje, nim zajdą za daleko, oboje bardzo szybko przestali myśleć o czymkolwiek poza narastającym pożądaniem.
Dwa wieczory później leżeli wtuleni w siebie, łapiąc oddechy i ciągle chyba nie dowierzając temu, co się stało. Twilight nie przypuszczała nawet, jak niesamowitym odczuciem jest pożądanie, gromadzące się i przybierające na sile jak sztorm, by w końcu eksplodować, oczyszczając umysł ze wszystkiego, poza rozkoszą i obecnością drugiej osoby. Porównywalne do wampirzego Pocałunku – a jednak inne. Łatwo jest przyrównać jeden rodzaj rozkoszy do innego – ale zawsze pozostają różnice, subtelne, nieuchwytne...
Czuła pod policzkiem ciepłą, elastyczną skórę, słyszała coraz spokojniejsze bicie serca. Palce gładziły jej włosy i kręgosłup. Wierzyła teraz, że mogłaby spędzić z Danielem całą resztą swojego życia. Właśnie w taki sposób – z głową na jego piersi i z palcami wplecionymi w jego włosy, czując ciągle w sobie ślad jego obecności.
- Nie przypuszczałam, że będę cię tak kochać – wyznała. Dolne partie jej ciała wciąż pulsowały, teraz już spokojnie, choć przed chwilą łomotały jeszcze w szaleńczym rytmie uderzających o brzeg dzikich fal. Jej ramiona i nogi zatrzymały w sobie obrys obejmowanego ciała, palce pamiętały elastyczność skóry. Teraz nie liczyło się już nic, zamknęli w sobie wieczność, dotknęli swoich dusz, zlewając w jedno swoje pragnienia.
- Ja też... – odpowiedział jej ochrypłym głosem – nie przypuszczałem... że będę mógł z tobą... kochana...
- Nie żałuję, nie chcę żałować, nie będę żałować... dziękuję ci. Że jesteś.
Poczuła usta na swoich włosach, dłoń mocniej przyciśniętą do kręgosłupa.
- To ja ci dziękuję...
- Możemy sobie dziękować przez całą wieczność, i pewnie nie podziękujemy sobie nawet za połowę. Wiesz... myślę, że coś przypieczętowałam. Coś dobrego, coś ważnego. Coś bardzo ważnego. Wiesz, myślę... myślę, że chcę z tobą zostać. Może na zawsze. Może "na zawsze" to za duże słowa, ale po prostu chcę. Może za to zapłacę. Ale jestem szczęśliwa i chcę żeby to trwało.
Czuła się spokojna – pomimo wszystkiego, pomimo groźby wiszącej nad ich głową, mimo Labiryntu, do którego miała się wrócić, mimo demonów, które ścigały Zacka, mimo wszystko...
W końcu, po długiej zimie, nadeszła wiosna.



Uzupełnieniem tego rozdziału jest tekst "Smok, Dziewica i Jednorożec"



Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj