ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 13. Klątwa

Są miejsca, zawieszone w bezkresnej przestrzeni wszechświata, będące osobistymi piekłami. To najlepsza nazwa, jaką można im nadać – są bowiem miejscami kary dla tych, którzy wykroczyli przeciw prawom rzeczywistości.
Niewielu tam trafia, bo też niewielu dokonuje czynów na tyle drastycznych, by otworzyć ów kieszonkowy wymiar – Dziedzinę Paradoksu. Tylko najbardziej zuchwali magowie, nie liczący się z prawami fizyki, z obecnością nieświadomych niczego Śpiących, z mistycznymi prawami, splatającymi w jedno Gobelin rzeczywistości – jedynie oni mają szansę zostać uwięzionymi w taki sposób. Paradoks jest bowiem reakcją praw świata na ich naruszenie, a im silniej ingerujesz w tkaninę wszechrzeczy, tym silniej odczujesz jej reakcje. Każdy mag uczy się unikać tego, omijać pułapki zastawione przez wyobrażenia śpiących, konstruować miejsca, w których rzeczywistość funkcjonuje na jego korzyść – ale każde przeoczenie i każda porażka zapisywane jest we Wzorcu maga. Drobiazgi kumulują się – a rzeczywistość żąda zapłaty. Najczęściej zapłata jest mała – ot, zaburzenia percepcji, czasem krwawy kaszel, wyładowania elektryczne. Ale czasem, gdy „drobiazgów” jest więcej, lub gdy mag użył swej mocy zbyt spektakularnie – rzeczywistość może zesłać byty zwane Duchami Paradoksu, lub też zranić, wpędzić w szaleństwo, a nawet zabić zuchwałego Przebudzonego.
Są jednak kary gorsze niż śmierć czy szaleństwo i Dziedziny Paradoksu należą do nich.
Darius Moley wiedział, co spotkało jego mistrza. Wiedział o tym chyba lepiej, niż ktokolwiek, i, w przeciwieństwie do większości domu Janissary, z Genevą Bye na czele, wiedział, że nie jest to stan permanentny. Nie był to dla niego powód do radości – nie dlatego, że odejście Caerona Mustai mogłoby dla niego być szansą na władzę, lecz dlatego, że tamtego tragicznego dnia ujrzał w lustrze konsekwencje powrotu mistrza – wiele konsekwencji, tak wiele, że nie mieściły mu się w głowie.
Teraz te obrazy wylewały się raz po raz z umysłu Dariusa, wieńczone spektakularnymi bólami głowy. Wszystkie tragiczne, niczym wizualizacja apokalipsy, niczym najgorsze z wizji narkomana. Wojna, ogarniająca cały Zakon Hermesa, niszcząca większość jego członków, pozostawiająca go bezbronnym wobec kolejnej wojny, tym razem wykraczającej poza Zakon, poza Tradycje nawet – i stopniowo ogarniającej cały świat... Bezustanny cykl zagład i końców świata, zagłada nie skompensowana odrodzeniem...
Widział budynek galerii handlowej w jakimś mieście, walący się w wybuchu, mężczyzn w czerni wynoszących spod gruzu zwłoki – potajemnie, by Śpiący nie zorientowali się, kto i co było powodem tragedii.
Widział kobietę z motylem wytatuowanym na ramieniu, w upojeniu patrzącą na czarną krew spływającą jej po dłoni.
Widział swoją dawną uczennicę, Joannę, padającą na ziemię po głuchym wystrzale.
Widział troje ludzi – nie, tylko jednego człowieka, piękną Hinduskę – i dwa wampiry z nią: poważnych i skupionych.
Widział czarnowłosego chłopca przed sądem wysłuchującego wyroku śmierci.
Widział dwóch nastolatków, przedzierających się przez gąszcz kolczastych pnączy, pod czarnym jak smoła niebem.
Widział mechaniczne istoty, humanoidalne, lecz o ramionach zbudowanych ze stalowych segmentów, z ostrzami zamiast palców, zabijające ludzi w okrągłej sali.
Widział czarną, kobiecą postać siedzącą na wielkim tronie.
Widział ciemność wlewającą się przez pęknięte niebo.
Teraz zaś widział – i wiedział, po prostu wiedział, że to dzieje się właśnie w tej chwili – czarną istotę przypominającą panterę, lecz większą, o masywnym karku i zębach przypominających sztylety, przebijającą powłokę miniaturowej dziedziny. Wyładowania energii zabłysły na futrze kota – i zniknęły, jakby duch – demon – nie był ich celem. Bestia zaś spomiędzy splatanych błyskawic wyłowiła nieprzytomnego mężczyznę o opalonej skórze, chwyciła go za kark, jakby był kocięciem i pobiegła przez pustkę, pozostawiając za sobą smugi ciemności. Rozerwana Dziedizna Paradoksu zakołysała się, dogorywając, pozbawiona swojego więźnia. Rzeczywistość jęknęła, zadrżały podobne więzienia, rozrzucone po całym kosmosie.
Darius zadrżał. Czuł chłód, czuł wyładowania elektryczne na skórze, i, choć wiedział, że nie są one realne, jęknął z bólu.
Powinien teraz ogłosić to, czego się dowiedział. Czyż nie po to użył przeklętego artefaktu, by poznać losy swego dawnego mistrza?
Zamiast tego jednak zrozumiał, że pragnienie poznania przyszłości zgubiło go – już teraz. I pojął, ku swemu przerażeniu, ogrom własnego szaleństwa.
***

Julia Bliss leżała na stole sekcyjnym blada i bezkrwista. Prześcieradło litościwie zasłaniało jej ciało, ale dwie linie nacięć pod obojczykami mówiły nazbyt wiele o tym, co się z nią stało. Posplatane w drobne warkoczyki włosy otaczały jej twarz jak węże zmarłą Meduzę.
Zac, który spotkał ją dotąd tylko raz, patrzył na nią jakby widział ją po raz pierwszy. Z martwego ciała wydawał się odpłynąć cały urok kobiety, skóra stała się niemal przeźroczysta i sprawiała wrażenie skamieniałej.
Chłopak przełknął ślinę. Czemu nie umiał dostosować się do widoku zmarłych? Powinien... I jeszcze ten koroner patrzący na niego podejrzliwie. Nie, żeby spotkanie z nim zatarło początkowe miłe wrażenie, ale coś było nie do końca tak...
Hjordis gapiła się na ciało przyjaciółki, zupełnie, jakby nie mogła uwierzyć, że to spotkało właśnie Julię. Jakby nie mogła wybaczyć jej tej śmierci. Potem odwróciła się do Daniela.
- Niech ją wszyscy diabli – oznajmiła. – Nie mam pojęcia, w co się wpakowała, mogła mi była powiedzieć... – wiedźma pokręciła głową. – Klątwa, kurwa mać...
Zac próbował za tym wszystkim nadążyć. I patolog, i Werbena znali się na anatomii lepiej, niż on i chłopak musiał dopytywać się o szczegóły. Ale skoro już tu wszedł, chciał wiedzieć, co się w ogóle stało.
Nie przypuszczał, że przyjedzie tu tak prędko, tymczasem wiadomość o śmierci Julii postawiła Hjordis na nogi. Ostatnie dwa dni wiedźma spędziła dzwoniąc chyba do wszystkich swoich możliwych znajomych i współpracowników, załatwiając bilety i noclegi, aż w końcu znaleźli się na sporym, choć brudnym środkowoeuropejskim dworcu, gdzie czekał na nich prawdziwy komitet powitalny, o wiele większy, niż Zac się spodziewał.
Poza Twilight i Danielem Świętojańskim czekała na nich bowiem młoda dziewczyna, wysoka, wysportowana szatynka o dużych zielonych oczach. Zac na jej widok mało co nie spadł ze stopnia wagonu. Znał dziewczynę – choć przez ostatnie pięć lat wyrosła sporo i zaokrągliła się tu i tam, tak, że musiał pilnować się, żeby patrzeć na jej twarz, a nie na... inne części ciała.
Smarkula z nadmiarem energii była teraz nastolatką z nadmiarem energii. Bardzo zadowoloną ze spotkania i rozbawioną faktem, że jej dawny znajomy jest Przebudzony. Uśmiechnęła się szeroko, ale nie pozwoliła uściskać.
Dziwnie było na nią patrzeć. Dziwnie było dowiedzieć się, że ma się lukę w umyśle, że wtedy w Afryce stało się coś, czego się nie pamięta, że opiekun Alex jest – był? – potężnym magiem i że nie miał oporów przed skasowaniem kawałka pamięci chłopakowi, który widział nieco za dużo...
Jak dużo się zmieniło przez te pięć lat. Jak dużo zmieniło się przez ostatnie trzy miesiące...
Był już marzec, mokry i wietrzny, idąc z dworca do szpitala zmuszeni byli przeskakiwać kałuże. Dobrze, że Marek Sokolski podjechał po nich samochodem i zabrał bagaż Hjordis, bo pewnie zdążyłaby się z dziesięć razy zabić o własne nogi...
A teraz Hjordis, nagle skurczona, zapadnięta w sobie, stała zrezygnowana nad martwą Julią Bliss i nędzną stertą jej ubrań. Zakrwawiony aksamitny żakiet, atłasowy gorset obszyty koronką, lśniące, czarne spodnie-biodrówki – to, co na Ekstatyczce musiało wyglądać wspaniale, teraz, w rękach wiedźmy, przypominało spłowiałe szmaty. Werbena przyglądała się im, szukając wskazówek.
- Nie – pokręciła w końcu głową. – Wszystkie te rzeczy są... normalne. Brak śladów tego, co ją zabiło. Cholera.
Spojrzała z nienawiścią najpierw na same przedmioty, potem na ciało zmarłej.
Jest roztrzęsiona – uświadomił sobie Zac. – Jest załamana, ale nie chce, żeby ktokolwiek to zauważył.
Zrobiło mu się żal Werbeny. Gdyby zechciała się przed nim otworzyć... Wiedział, że nie zechce. Może sypiali ze sobą, ale brak było między nimi prawdziwej duchowej więzi. Zapewne żadne z nich jej nawet nie chciało.
- Co z resztą? – spytała Hjordis. – Resztą jej rzeczy. Miała ze sobą bagaż, w nim rekwizyty – kościany kubek, maska wenecka, farby...
Daniel pokręcił głową.
- Nie ma ich tu. Obawiam się, że ma je policja.
Hjordis zaklęła, bardzo paskudnie.
Zackowi wydało się, że siedzący w kanciapie szkielet patrzy na nią z dezaprobatą.
- Ta maska jest cholernie cenna, wiesz o tym? – kobieta podparła się pod boki, pochyliła w stronę Eutanatosa. Ten nie cofnął się, nie padł porażonym pewnym siebie wzrokiem, uśmiechnął się tylko, było w jego uśmiechu coś kociego. – Chcę ją odzyskać.
- Dobrze – kiwnął głową. – Da się załatwić.
Zac miał dość prosektorium, ostrego zapachu chemikaliów, który nie tłumił w całości słodkawej woni rozkładu. Mdliło go i nie pomagał nawet trzeci z obecnych tu zapachów – zapach kawy, zazwyczaj przyjemny, teraz nazbyt gęsty, smolisty.
Chłopak wyszedł na zewnątrz, wymykając się chyłkiem za plecami wiedźmy i patologa. Na korytarzu odetchnął, jego płuca z ulgą wypluwały prosektoryjne powietrze.
Twilight siedziała na ławce, spokojna, z dłońmi splecionymi na kolanach i aureolą loków okalającą porcelanową twarz. Tak piękna, że aż nierealna.
Uśmiechnęła się. Nie pamiętał, żeby była do tego zdolna wcześniej. Nie tak szczerze, nie z takim zadowoleniem.
Wstała, podeszła, ścisnęła jego dłoń ciepłymi, miękkimi paluszkami. Cała radość ze spotkania zamykała się w tym geście i uśmiechu.
- Zac, jak znajdziesz chwilkę... – zaczęła.
Drzwi skrzypnęły przeciągle, stanęli w nich Hjordis i Daniel. Ten ostatni momentalnie powędrował wzrokiem w stronę dłoni obojga nastolatków. Twilight cofnęła rękę – nieco zbyt pośpiesznie.
Eutanatos odkaszlnął, potarł dłonią kark.
- Odwiozę was – zaproponował. – Gdziekolwiek się macie zatrzymać.
- Super – Werbena wyszczerzyła zęby i zaczęła szamotać się z plecakiem.
Daniel rzucił się jej pomóc. Zac sam poradził sobie ze swoim bagażem, ale po chwili i tak wsadzali oba plecaki do bagażnika Grand Vitary.
Ciekawe – pomyślał Zac – Czy Hjordis wie, ile taki SUV pali...
Wydało mu się to zabawne – Werbena, a więc ekolożka urodzona, jadąca pseudoterenowym samochodem, zużywającym ilości paliwa, które każdemu zwolennikowi ochrony przyrody powinny spędzać sen z powiek.
Hjordis i Daniel wsiedli z przodu, Zac i Twilight usadowili się na wygodnej kanapie z tyłu. Twilight siedziała tak, jakby przywykła już do tego samochodu, jakby był on jakimś przedłużeniem czegoś istotnego w jej życiu. Opierała policzek o skórzane oparcie, tył głowy o szybę. Cały czas się uśmiechała.
- Musisz być zadowolona – stwierdził Zac.
- Cieszę się, że przyjechałeś.
- Ja też.
W lusterku mignęło spojrzenie Daniela.
Hjordis bezceremonialnie grzebała w schowku z płytami.
- Jeśli masz chwilę czasu jutro, mam coś dla ciebie... Znasz grekę?
- Próbowali mnie jej uczyć, ale nie wyszło.
- Więc będę ci tłumaczyć, dobrze?
- A co to takiego?
- Książka. Sariel kazał ci przekazać.
- Puść to – Hjordis wyciągnęła “A Night at the Opera” Queen.
Wyglądało na to, że Daniel ma dobry gust, jeśli chodzi o muzykę. Cóż kolejny plus dla niego.
Hjordis z zadowoleniem zagłębiła się w fotelu, zamruczała jak kot. Eutanatos przeniósł wzrok na nią, przypatrując się jej zainteresowany.
- Jeśli byś chciała – zaproponował – możemy się kiedyś gdzieś razem wybrać. Dać tej dwójce trochę czasu dla siebie...
- Z przyjemnością. Czuję się zaproszona. A propo, ulica nazywa się Reduta, to koło jakiegoś cmentarza, wiesz, gdzie dojechać?
Trafili na północ miasta, rzeczywiście koło cmentarza – dość nowego, ale już porośniętego licznymi drzewami, tak, że wyglądał jak park. Obok, ukryte w cieniu nowych osiedli, rozciągały się pozostałości wsi – małe domki zagubione w sadach, otoczone przepróchniałymi drewnianymi płotkami. Przed jednym z takich ogrodzeń zatrzymali się. W głębi starego sadu widniał niski domek z czerwonej cegły.
- Hej, wpadnijcie na herbatę – zaproponowała Hjordis. – Może i jakieś przetwory się znajdą, konfitury czy coś, nalewka...
- Skąd wiesz, co jest w środku? – spytał Zac, wyciągając plecaki z bagażnika.
- Bo to werbeni domek, ot co. Kiedyś tu mieszkała jakaś, teraz, jak miałam tu przyjeżdżać, członkini mojej Tradycji z tego miasta kazała mi się tu zainstalować. Mam nawet jak się do środka dostać – Pomachała czerwonawym od rdzy kółkiem, na którym wisiały klucze – niektóre stare, inne zupełnie współczesne. Zac nie miał pojęcia, kiedy je dostała.
Wewnątrz pachniało kurzem, przy suficie wisiały obfite pajęczyny. Domek składał się z pokoju, kuchni, podejrzanie wyglądającej łazienki z ubikacją oraz komórki. Było w nim jedno dość duże łóżko i składana prycza w kącie kuchni. Każdy ze sprzętów wyglądał na pochodzący z innego miejsca i epoki trochę, jak w domu Hjordis, choć w islandzkiej siedzibie Werbeny wszystko było jednak czystsze i nie wyglądało na tak zniszczone.
Niemniej jednak pół godziny później kuchnia była już czysta – okazało się wówczas, że ani rur, ani metalowych sprzętów nie pokrywa ani odrobina rdzy, że wszystko działa jak należy i że, po dokładnym umyciu, niedobrane do siebie szklanki i kubki wyglądają jak nowe.
Skończywszy te błyskawiczne, ale skuteczne porządki, w których z zapałem i miną fanatyka pomagał jej Daniel, Hjordis zaczęła przypatrywać się klapie w podłodze, najwyraźniej prowadzącej do piwnicy.
- To co, sprawdzamy, co znajdzie się w środku? – spytała, obracając na palcu masywny klucz.
Nie czekała nawet na odpowiedź, podniosła ciężką klapę i zsunęła się w ciemność. Cała trójka gości w napięciu nasłuchiwała dobiegających z dołu hałasów – stukotu, brzdęku rozbitego szkła, głośnego „Ała!”, gdy Hjordis uderzyła się o coś w głowę... Wynurzyła się w końcu z piwnicy, cała w kurzu z pajęczyną przyklejoną do rudej czupryny, z podejrzanym gąsiorkiem w dłoni. Ustawiła znalezisko na stole, odkorkowała. W powietrzu rozniosła się woń alkoholu wymieszana z zapachem śliwek.
- Śliwowica – rozmarzyła się wiedźma. – Porządna, polska śliwowica. Tak z pięćdziesiąt procent przynajmniej... kto chce trochę?
- Ja spasuję – Twilight z lekką paniką na twarzy zasłoniła się rękami.
- Jasne. Ale panowie się napiją, nie? Zac, jako nieletni i nieodporny, tylko trochę – nalała mu do szklanki na wysokość jednego palca. – A ty, Daniel? – puściła oczko, Eutanatos uśmiechnął się szelmowsko.
Zac niezbyt wiedział, co myśleć o tym niemym flircie, rozgrywający się między nimi odkąd wsiedli do samochodu. Daniel wyglądał na wspaniałego faceta, ale to, jak kokietował Hjordis, równocześnie z miną zazdrosnego smoka łypiąc na Twilight... Nie, tego Zac kompletnie nie mógł zrozumieć.
Co dziwniejsze, o żadną z kobiet nie był zazdrosny. Jeśli kiedykolwiek myślał o Twilight jako o potencjalnej partnerce, to nie trwało to długo... a Hjordis? Seks był wspaniały, ale żadne z nich nigdy nie nazwałoby tego związkiem. Jeśli miał jakiekolwiek poczucie winy, to tylko wobec Sariela.
Popatrzył z powątpiewaniem na śliwowicę, na Daniela, który bronił się – bez większego przekonania – przed wciśnięciem sobie pełnej przynajmniej w jednej trzeciej szklanki.
Hjordis wyszczerzyła zęby, uniosła swoją szklankę jakby w niemym toaście i jednym haustem wychyliła dobrą połowę zawartości. Zac patrzył na to z przerażeniem, Daniel uśmiechnął się szerzej, uniusł własną szklankę do ust.
Ledwo zauważyli, a szklanka Werbeny była już pusta, a sama wiedźma, zaczerwieniona na twarzy bardziej, niż ustawa przewiduje, zerkała na Zaca.
- Ty, będziesz to pić?
Chłopak rzucił niepewne spojrzenie na intensywnie pachnącą śliwowice.
- N... nie.
- Doskonale
Nim się zorientował, zawartość szklanki zniknęła w gardle wiedźmy.
Daniel wstał, położył kobiecie rękę na ramieniu.
- Nie przesadzasz czasem?
Popatrzyła na niego błyszczącymi, wilgotnymi oczyma.
- A co ci do tego? To moja sprawa, ile piję i jak – rzuciła podniesionym głosem.
Jest pijana – pojął Zac. Wyglądała... przerażająco.
- Wypiłaś już stanowczo za dużo. Wystarczy.
Popatrzyła na Eutanatosa oczyma pełnymi łez. Przez jej ciało przebiegł spazm, z ust wyrwał się żałosny, chrapliwy odgłos. Po chwili płakała już na dobre, wierzchami dłońmi rozmazując łzy – a wraz z nimi piwniczny brud – po całej twarzy.
Zac gapił się na nią z niedowierzaniem. Twarda, energiczna i pełna optymizmu kobieta której towarzyszył od dobrego miesiąca, zniknęła gdzieś, ustępując miejsca brudnej, rozpłakanej dziewczynce.
Daniel zrobił dziwną minę.
- Hjordis, spokojnie, będzie dobrze...
Wyciągnął ramiona, chcąc objąć wiedźmę. Wywinęła się.
- Wynoś się stąd! – wrzasnęła.
Patolog odskoczył, przerażony nagłym wybuchem agresji.
- Wynoście się stąd, do kurwy nędzy! Nie chcę was widzieć!
Daniel bez słowa ruszył ku drzwiom, niemal trzaskając nimi, gdy wyszedł na zewnątrz. Zac jeszcze przez chwilę stał zdezorientowany na środku pokoju.
Twilight, dotąd cicha, podniosła się.
- Zostanę z nią. Idź.
Na zewnątrz było już ciemno. Po drugiej stronie, na niewielkim wzniesieniu, w oknach bloku paliły się światła, ale tu, przed starym domem panował mrok. Najbliższa latarnia stała dobre sto metrów dalej.
Zac oparł się ciężko o pień drzewa. Westchnął ciężko, z rezygnacja osunął się na ziemię. Błoto mlasnęło pod jego ciężarem.
- Boże, ja nigdy nie zrozumiem kobiet – jęknął.
- Ja też nie – Eutanatos stał nad chłopakiem, czarny jak cień, ale niewątpliwie cielesny, ludzki i przyjazny. – Wstawaj, chodź do wozu.
- Usmaruję ci tapicerkę – zaprotestował Zac, przypominając sobie, jak eleganckie było wnętrze Grand Vitary.
- Ale nie zmarzniesz. Wstawaj.
Daniel podał mu rękę. Miał bardzo... małe palce. Silne, ale drobne, jak u kobiety.
Wnętrze samochodu pachniało skórą i cedrem, odrobinę benzyną. Było ciepłe i wygodne.
- Nie martw się, ja też nie rozumiem kobiet. Nigdy ich nie pojmę – Daniel pokręcił głową, zrezygnowany. – Mam nadzieję, że Twilight sobie z nią poradzi.
- Mieszka z tobą, prawda?
- Twilight?
- Tak.
- Ona... – Patolog potarł dłonią kark. – Staram się zapewnić jej opiekę... dom... wykształcenie... życie...
A mnie starasz się zapewnić, że nie masz wobec niej planów, które mogłyby mi się nie spodobać...
Zac uśmiechnął się.
- Myślę, że jest ci za to naprawdę wdzięczna. Słuchaj, jakby co... nie zabiję cię, ani nic.
- Co?
- Nie jestem zazdrosny – przełknął ślinę. Nie był pewien, czy mówi prawdę. – To jej decyzja.
Przypomniał sobie, jak szybko Twilight cofała rękę, jak patrzyła w stronę Daniela – niepewna, przerażona.
A sam Daniel odwracał właśnie głowę, próbując ukryć rumieniec – dziewczęcy, podobnie jak niewielkie dłonie.
- Wiesz równie dobrze, jak ja, kogo ona kocha. Myślę, że wiesz to lepiej, niż ja.
- Ale nie lepiej, niż ona sama.
Zamilkli. Cisza zawisła między nimi, gęsta i lepka.
W oddali drzwi domku skrzypnęły, obcasy zastukały o połamane płytki, którymi wyłożona była ścieżka.
Twilight nachyliła się nad oknem samochodu. Miała zmęczoną, zmartwioną twarz.
-Posiedziałam przy niej, zrobiłam jej herbaty, posłałam spać. Możemy jechać?
Zac wzdrygnął się.
-Mam tam teraz do niej wracać...?
-Nie musisz... nie musi, prawda, Daniel?
A Daniel zgodził się – może dlatego, że to Twilight go prosiła, może dlatego, że za dobrze rozumiał, czemu Zac po prostu boi się Hjordis.
***

Obudził się rano w obcym miejscu, w pokoju pachnącym roślinami i orientalnym kadzidłem, na podwyższonym łóżku, pod którym znajdowało się perfekcyjnie czyste biurko i półka z książkami medycznymi.
Mieszkanie tego Eutanatosa...
Zac przeciągnął się ostrożnie, ale łóżko nawet nie zaskrzypiało. Nie używane od lat, stało w pokoju, który z sypialni pomału stawał się pracownią.
Ciekawe było, jak wiele z pokojów w tym pedantycznym mieszkaniu pełniło teraz zupełnie inną funkcję, niż pierwotnie zamierzona. Dysonans, chaos w porządku...
Twilight siedziała w kuchni, wyglądała, jakby była tu na swoim miejscu. Podała Zackowi kubek z herbatą, podsunęła talerz z kanapkami – bardzo równymi, kolorowymi od warzyw. Cały czas uśmiechała się szeroko, poruszała się płynnym, niemal tanecznym krokiem, a złocista spódnica wirowała wokół jej kostek. Przyjemnie było na nią patrzeć.
- Wyglądasz na zadowoloną – zauważył.
Poprzedniego wieczora nie za bardzo mieli okazję porozmawiać – nie w cztery oczy, a przy Danielu Zac wolał, na wszelki wypadek, nie poruszać pewnych tematów. Po nieszczęsnej i niesamowicie krótkiej popijawie wszyscy byli już zmęczeni i poszli po prostu spać. Tylko Daniel zniknął nad ranem – Zac pamiętał, jak na granicy snu słyszał kroki w przedpokoju i szczek zamykanych drzwi – a może mu się tylko zdawało?
- Naprawdę? – Twilight popatrzyła na chłopaka zdziwiona, jakby nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, na jak szczęśliwą wygląda.
- Jasne – potaknął między jednym kęsem kanapki, a drugim.
- Zac, ja... – dziewczyna speszyła się, zaczerwieniła. – Słuchaj, powinniśmy pogadać...
Dokładnie w tym momencie zadźwięczał dzwonek do drzwi. Jak w rasowej operze mydlanej – przemknęło Zackowi przez głowę.
Twilight już była przy wejściu do mieszkania, otwierała, już słychać było głos – donośny, dziewczęcy.
Alex.
Z nią też powinien pogadać. Wyjaśnić, co naprawdę stało się kilka lat temu.
- Jest Daniel? – Alex wbiegła do mieszkania, w przelocie zrzuciła buty z nóg, zajrzała do kuchni. – Oooo, cześć Zac. Ty nie z tą płaską Werbeną?
Chłopak chciał zaprotestować, oznajmić, że Hjordis bynajmniej nie jest „płaska”, ale całkiem pokaźny biust Alex zasłonił mu pole widzenia. Zagapił się.
- Eeee... Hjordis...
- Ona i Daniel – powiedziała rzeczowo Twilight – poszli załatwić sprawę z rzeczami Julii. Do policjanta. Tego współpracownika Daniela.
- Technokraty? O ranyyy... – Alex wzdrygnęła się. – Przecież oni już dawno powinni nas sprzątnąć po ostatnim... nie rozumiem...
- To nie jest im na rękę. Bałagan w mieście nie jest im na rękę.
- Wiem, wiem, Twili, powtarzasz się już po Danielu – Alex machnęła dłonią.
Zac zauważył napięcie między obiema dziewczynami, zobaczył, jak Twilight krzywi się, jak jej oczy lśnią, zagniewane.
Ale Alex zmieniła już obiekt zainteresowania.
- Zaaac – Nachyliła się przed nim, w bardzo kłopotliwy sposób, i uśmiechnęła szeroko. – Rany, ty jesteś magiem! Wiedziałam, że masz potencjał. Hej, na co się gapisz? – odskoczyła niemal w panice.
- Pochylasz się w taki sposób... – Cofnął się spróbował skupić wzrok na czym innym. Zapomniał już, jak drażliwe na punkcie swojej seksualności potrafiły być nastolatki. – Słuchaj, potrzebowałbym zamienić z tobą parę słów.
- Tutaj? – Alex sprawiała wrażenie kogoś, kto prędzej umarłby, niż został w domu zamieszkałym przez „wroga”
Alex, idąca swobodnym krokiem obok niego, była „dziewczynką z wakacji”.
Ale, co właściwie pamiętał z tamtych wakacji?
Pamiętał rodziców, oczywiście, takich, jak zawsze, nie mogących znaleźć wspólnego języka z nim i ze sobą nawzajem. Pamiętał leżaki nad hotelowym basenem i dwunastolatkę, z której woda ciekła mu na książkę. Pamiętał, że ta ciekawska dziewczynka przyjechała tu ze swoim ojcem – zupełnie do niej niepodobnym mężczyzną o bliskowschodniej urodzie i hiszpańskim nazwisku, który zniknął gdzieś nagle, zostawiając małą, nadaktywną Alex pod opieką starszego kolegi i jego „odpowiedzialnych” rodziców. Wycieczkę do parku narodowego, stada zebr i antylop, Alex robiącą zdjęcie za zdjęciem, biegającą w kółko, nucącą coś pod nosem. I coś jeszcze, coś, co było jak rozmazana plama, coś, za co dostał porządną burę od zaskakująco zgodnych rodziców – i z czego wyszedł z odrapanym do krwi kolanem.
Teraz ta ruchliwa dziewczynka była ruchliwą dziewczyną, szczęśliwą, bo jej „ojciec” – jej mistrz, jak się okazało, może nawet ktoś więcej, niż mistrz, o ile Zac dobrze rozumiał jej słowa – powrócił z jakiegoś naprawdę okropnego miejsca, gdzie naprawdę nie powinien był trafić, ale na całe szczęście się udało i znów jest z nią...
Alex była szczęśliwa, Zac coraz bardziej wątpił.
Wymazano mu pamięć. Po prostu, bez żadnych skrupułów sprawiono, żeby zapomniał co stało się tamtego dnia. To nawet nie było nic, co chłopak mógłby uznać za istotne, ale nie o to chodziło. Ingerowano w jego umysł, zrobiono mu de facto krzywdę. Na domiar złego Alex zachowywała się, jakby takie praktyki były normalne. W końcu Zac był wtedy „tylko” – tak właśnie powiedziała! – Śpiącym. Nie można pozwolić, żeby Śpiący wiedzieli za dużo. Dla bezpieczeństwa. Nie samych Śpiących. Magów.
Zazgrzytało nieprzyjemnie, chropowato, jak nóż na szkle. Kim oni byli? Wyższymi istotami? Myśleli, że rządzą światem, że mogą kontrolować ludzi ot tak, po prostu... jakby nie było wszystkich tych innych sił, które też twierdziły, że to robią... A, nie, prawda, były – wampiry, o których Alex wiedziała tyle, że są i Unia Technokratyczna, którą dziewczyna darzyła jeszcze większą nienawiścią niż ta, którą Zac dostrzegł u Hjordis. I o której nie wiedziała naprawdę nic, skoro miała prawo twierdzić, że, choć są magami, tak samo, jak i oni, odcinają siebie od własnych avatarów – co chłopak uznał za niesamowity absurd.
Z całej tej rozmowy wyszedł z chaosem w głowie, jeszcze większym, niż na samym początku – i z paskudnym niesmakiem.
Jakoś nie chciało mu się wierzyć, że Alex reprezentuje poglądy powszechne wśród wszystkich przebudzonych... Choć w świetle jej słów inaczej widział teraz grupkę nowych znajomych Twilight.
Powinien porozmawiać też z pozostałymi, tymi których zdążył poznać tylko z nazwiska.
Na razie jednak wszyscy zniknęli, zajęci swoimi sprawami, zostawiając Zaca i Twilight samym sobie. Może i dobrze – stwierdził chłopak, długo po tym, jak pożegnał się już z Alex.
Szli z Twilight alejką wiodącą przez pas drzew zwany „Plantami”. Okalał on stare miasto, dziwne miejsce, z układem ulic, który chyba musiał zachować się z niepamiętnych czasów. Zac nigdy nie mógł nadziwić się temu, jak niektóre miasta były stare. Nie umiał przywyknąć do miast w Anglii i nie sądził, żeby miał przywyknąć do Krakowa. Nie do dziwnej atmosfery, nie do takiej ilości źródeł mocy – nie żeby wcześniej miał okazję widzieć wiele węzłów, ale... Nie do starych domów i ulic, które zdawały się pamiętać całe minione tysiąclecie.
- Właściwie – zaczęła Twilight, gdy ledwo wyszli z danielowego mieszkania. Przechodzili obok kościoła, w połowie wybudowanego z białego kamienia, w połowie z cegły. Za nim widniał kapiący od secesyjnych dekoracji budynek teatru. – Nie zdążyłam ci powiedzieć o księdze. Jeśli chcesz teraz wrócić i spróbować ją przeczytać...
- Będziemy mieć na to czas, prawda?
Kiwnęła głową.
Przez jakiś czas w milczeniu szli obrośniętą kasztanami aleją. Po prawej mieli ścianę budynków, raz po raz zlaną w jedno z pozostałościami miejskich murów. W jednym z miejsc widać nawet było coś, co niegdyś było bramą – zamurowany ostrołuk i okienka strzelnicze, wąskie szczeliny, wypełnione teraz cegłami. Dalej, na ścianie budynku obok, w dziwacznym zupełnie miejscu, ktoś umieścił wizerunek Matki Boskiej.
Twilight szła, spokojna, poważniejsza, niż przy śniadaniu, z opuszczoną głową, dłońmi nerwowo splecionymi przed sobą, jakby bała się cokolwiek z nimi zrobić – a już na pewno chwycić chłopaka za rękę.
- Coś ci ciąży – zauważył.
To było trudne, nie widzieli się od dawna, w międzyczasie...
W międzyczasie...
Myślał o Sarielu, o drobiazgach, o których mu wspominano...
- Jest... wiele rzeczy... Za wiele.
Wolno szli Plantami. Minęli wzgórze z zamkiem, szarą rzekę, toczącą leniwe, brudne wody.
Opowiedziała mu wszystko. O parze wampirów, oczach Sariela, szponach, pustce i strachu, o człowieku, który wyciągnął do niej dłoń, przesłuchaniu... O tym, jak bardzo bała się – i boi nadal – o nich obu. I że nadal boi się o samą siebie, ale to już nie ma znaczenia, w żadnym wypadku nie ma znaczenia.
- Liczą się inni, nie ja. Ty. Sariel.
- Daniel? – musiał zadać to pytanie. Po prostu musiał.
Westchnęła. Wspomnienie dziwnego pocałunku było zbyt świeże i zbyt wiele uczuć obudziło. Przypomniało o wszystkim, co podsuwała jej wyobraźnia – i czego Twilight analizować nie chciała.
- Rozumiesz, czasem jest tak, że masz świadomość tego, że kochasz iluzję, ale nie chcesz nawet wiedzieć, jaka jest rzeczywistość. Iluzja ci odpowiada, nie chcesz, żeby zniknęła...
- Nie jestem iluzją – zapewnił. – Ani Sariel. Ani to, co nas łączy.
- Kiedyś myślałam, że ja jestem... Do niedawna.
- Dla mnie zawsze byłaś prawdziwa – zapewnił.
Uśmiechnęła się delikatnie zza zasłony loków.
- Dziękuję. Wy nadajecie temu sens... – Zawahała się, zaczęła nerwowo miąć brzeg płaszcza. – Daniel też. Alex... powiedziała ci coś?
Nie mógł nie przyznać, że tak, poza tamtą wycieczką, poza „wyższością” magów, poruszyli też ten temat. Właściwie poruszyła go Alex, ni z gruszki, ni z pietruszki wypaliwszy, że Daniel i Twilight będą razem.
Twilight zmarszczyła się wściekle.
- Ona nic nie wie – mruknęła
- Z nim też rozmawiałem. Wczoraj. Twierdzi, że w żadnym wypadku, jasne, wierzę, ale nie wiem, jak ty się na to zapatrujesz.
- A ty?
- Ja?
- Ty – Usiadła na wilgotnej ławce. Z nagich drzew ściekała woda, ale gdzieś na krańcach gałęzi widać już było nieśmiałe zalążki pączków.
- Wiesz, nie będę cię do niczego zmuszał ani przekonywał, to by nie miało większego sensu, to twój wybór.
- Wybór? Czemu uważasz że muszę wybrać?
- Jak w książce... bohaterka musi wybrać między tajemniczym facetem, który ją ocalił a opiekuńczym typem, przy którym jest bezpieczna... bo może być tylko z jednym z nich. A czytelniczki i tak wybrzydzają na zakończenie... baby... – roześmiał się. Głucho. Sztucznie.
- Czemu uważasz, że muszę wybrać? – powtórzyła. – I co z tobą?
- Ja jestem najlepszym przyjacielem bohaterki – Ciężko klapnął na ławkę obok. – wiesz, kocham ją w pewien pokręcony sposób, bo przyjaciół się kocha, ale nie będę z nią nigdy i nawet nie przychodzi mi to do głowy. Serio. Wiesz, co jest zabawne – kontynuował. – w mangach dla dziewczyn zawsze wiadomo, którego ona wybierze, zawsze to jest ten, który się pojawia na początku, często właśnie ten tajemniczy, co prawda potem okazuje się być totalną ofiarą losu, ale japonki nie umieją wcale przedstawiać męskiej psychiki, więc przedstawiają tylko własne o niej wyobrażenia... Tak czy inaczej, w mangach dla chłopaków bohater często kończy z przyjaciółką z dzieciństwa, oczywiście to nie jest żelazna reguła, ale generalnie...
- Obawiam się, że Alex nie jest dobrym wyborem – Twilight zaśmiała się.
- Ano pewnie nie jest... Słyszałem plotki o jej mistrzu...
- Kocha go – westchnęła. – Wiesz, zazdroszczę jej.
- Niektórzy potrafią kochać – kiwnął głową.
- Niektórzy mogą.
Zamilkli oboje.
Zac oparł się o ławkę, odchylił głowę do tyłu. Miedzy wciąż nagimi gałęziami widział bure chmury i blade skrawki nieba między nimi.
- Słuchaj, bardzo masz mi za złe? – przerwała milczenie.
- Nie.
- Nie masz wrażenia, że... że coś w ten sposób niszczę?
- Nie, skąd taki pomysł?
- Zac... – spojrzała na niego błagalnie. – Powiedz mi, proszę, co mam zrobić. To nie jest łatwe.
- Czego właściwie ode mnie chcesz? Która odpowiedź będzie poprawna?
- Nie wiem...
Westchnął, przysunął się i objął ją ramieniem. Nie protestowała, skuliła się na ławce, oparła mu głowę na obojczyku
- Nie będę podejmował za ciebie żadnej decyzji, zwłaszcza, że nie jestem kobietą. Nie rozumiem takich rzeczy, wiesz? Ale jestem twoim i Sariela przyjacielem i zależy mi na was obojgu. Obiecałem sobie, że zrobię wszystko, co się da, żeby wam pomóc. Widzę, że potrzebujecie pomocy, nie wiem jeszcze do końca, jakiej, nie wiem, co dokładnie mógłbym zrobić, ale obiecałem sobie – jeśli mam ocalić świat, to tylko razem z wami. I, na Boga, jest mi wszystko jedno – przełknął ślinę, zebrał słowa w ustach – czy kogoś wybierzesz, czy nie. Nie sądzę – zawahał się znowu – żeby chodziło o wybieranie.
Podniosła głowę i popatrzyła mu w oczy. Nie był pewny własnych słów. Westchnęła.
- Utkniemy w martwym punkcie.
- Nie musimy. Po prostu się nie przejmuj i rób to, co uznasz za słuszne. Zazdroszczę ci. Masz przynajmniej pewność, że coś czujesz... a ja? Czasem myślę, że podchodzę do tego tak chłodno, że mógłbym mieć spiczaste uszy...
Twilight oczywiście, nieobeznana z kulturą masową, nie zrozumiała jego żartu. Zac nie trudził się nawet z tłumaczeniem go. Oboje po prostu znowu zamilkli.
- Wiesz – podjęła. – Może chodźmy do... – „mnie” powiedziała nieomal. – Daniela, możemy zająć się tą książką. To zawsze będzie lepsze, niż siedzenie tu i zamartwianie się. Po za tym jest zimno...
***

Twilight usiadła na kanapie, podciągając nogi pod siebie. Zac stwierdził, że wygląda ślicznie – i że chyba już wpasowała się w to mieszkanie, nawet w ten pokój, w którym zaczęło pojawiać się coraz więcej jej osobistych drobiazgów. Miska, świeczniki, sztylet, sterta książek, przewieszony przez oparcie fotela sweter – wszystkie te przedmioty wskazywały, że ktoś próbuje mieszkać w tym pokoju. Jak odmiennie to wyglądało od jego własnej graciarni i od bezosobowego mieszkania państwa Rice, od pachnącego ziołami domu Hjordis... Pokaż mi swój pokój, a powiem ci, kim jesteś?
Usiadł obok dziewczyny, najpierw z nogami opuszczonymi na miękki dywan, potem także podwinął je pod ciało, Było wygodnie, bardzo wygodnie. Gorąca herbata pachniała intensywnie, mieszając się z woniami mieszkania – skórą, drewnem sandałowym, wilgotną ziemią w doniczkach.
Twilight otwarła książkę i pomału zaczęła tłumaczyć.
Istota patrzyła na mnie, uśmiechając się drapieżnie. Miała pysk wielkiego kota i kocie oczy, płonące we wszechobecnym mroku. Czułem wiejący od niej chłód i czułem jej pokrewieństwo z moim prześladowcą. Uśmiechała się, szeroko, nie jak kot, lecz jak człowiek – gdyby jakikolwiek człowiek miał usta tak szerokie, jak paszcza bestii, zęby, z których każdy był ostry niczym nóż, i purpurowy jak krew długi jęzor.
Cofnąłem się. Słyszałem szelest za plecami, coś szeptało w mroku, poza granicą mojego magicznego światła. Póki miałem latarnię w dłoni, byłem bezpieczny – ale były istoty, które nawet w jej blasku mogły mnie zaatakować – a ten kot był jedną z nich.
- Gdzie się wybierasz, żywy człowieku? – spytał demon. – W Krainie Cienia nie ma miejsca dla bijącego serca... Mam sprawić, by przestało bić? Mogę to zrobić...
- Gdybyś tego pragnął, już dawno bym nie żył – odrzekłem, ściskając mocniej latarnię.
- Czekam, bo jestem ciekaw – zamruczała bestia. – Po co przybywasz do włości moich i mego rodzeństwa?
- Szukam tego, któremu służą cienie.
Demon zaśmiał się głucho, echo poniosło się wśród ciemności, jakby cienie zdolne były odbijać głos – lub same odpowiadać na dźwięki, zniekształcając je w wycie lub szept.
- Szukasz więc osoby, której nie powinieneś szukać. Szukasz własnej śmierci.
- Moja śmierć szuka mnie samego.
Kot zbliżył pysk do mojej twarzy. Czułem jego zimny odgłos, usłyszałem mlaśnięcie języka.
- Taaaak – rzekł demon. – Widzę... Naznaczony...
Zac wzdrygnął się, mimowolnie.
- Nie za bardzo mi się podoba – mruknął.
Twilight kiwnęła głową, bardzo spokojnie. Położyła mu dłoń na dłoni.
Gdzie ona się tego nauczyła – przemknęło mu przez myśl – tych drobnych gestów, kojenia emocji... Potem pomyślał jednak o wściekłej Alex i uznał, że musiało być to co innego... może to, jak bardzo byli ze sobą związani, jak blisko...
Stravos, autor księgi podróżował przez Kraini Cienia, jak sam je nazywał. Przez Podziemie, Hades, królestwa zmarłych – tak te będące bliżej materialnej Ziemi, jak i położone głębiej. Widział miasta i państwa duchów, widział piekła. Spotkał demony i zmarłych, którzy tak kurczowo trzymali się swej dawnej egzystencji, że mocą i gniewem stali się równi demonom. Czuł obecność czegoś, co nazywał Wirem Zapomnienia, pierwotną siłę, która każdą duszę obraca w niwecz, czyści z tożsamości, a to co pozostało – avatar – odsyła do odwiecznego kręgu życia i śmierci.
To było na równi fascynujące i przerażające.
Stravos ruszył w to okropne miejsce z desperacji – szukać źródła tego, co prześladowało go od najmłodszych lat: istot z cienia, identycznych, jak ta, która ścigała Zacka w Nowym Jorku. Całe życie obudował wokół tej obsesji – nawet, gdy później osiedlił się w Bizancjum, wybrał sobie dom położony ponad przejściem w Zaświaty. Odebrał ten dom Upadłej – ale to nic nie tłumaczy prawda? Zamieszkał nad własną zgubą. Zac widział już jego śmierć, widział w swoich snach uformowane z ciemności pazury sięgające w stronę twarzy starego już maga... Nie mógł pojąć, jak jego poprzednie życie mogło być tak głupie. Zostawiło po sobie uczennicę, młodą, niedawno przebudzoną, niedoświadczoną dziewczynę. Stravos ją kochał, była częścią układu, tak, jak teraz jest nią Twilight...
...ale zostawił ją.
Zac pomyślał, że może nie umie kochać, ale nie umiałby zrobić tego samego.
***

Zac krok po kroku budował swoją wiedzę o sytuacji. Z tego, co powiedziała mu Hjordis, znów ta sama, pogodna, uśmiechnięta i nieco roztrzepana. Z tego, co usłyszał od Alex – miłej, ale czasem przerażającej, czasem nazbyt chaotycznej. Od Michaela Lancastera, kolejnej osoby, spotkanie z którą było dla niego zaskoczeniem. Teraz od Grześka.
Chłopak był od Zacka młodszy o trzy lata - o rok od Alex i Twilight. Miał płową czuprynę, przycięta dość nieregularnie, z pazurkami grzywki opadającymi na jasne brwi i niebieskie oczy. Niespecjalnie wysoki, lecz i nie niski szesnastolatek sprawiał, z delikatną, symetryczną twarzą, wrażenie nader pozytywne – a przy tym wydawał się być wcieleniem niewinności. Aż dziw, że ktoś, kto tak wygląda, był w stanie mieszkać i radzić sobie samemu – ale radził sobie doskonale, w jakiś sposób zajmując na mieszkanie stary, drewniany kościółek na granicy miasta.
Właśnie przyglądał się krytycznie zabytkowej konstrukcji, oceniając wiek i stan pociemniałego drewna i pokruszonych dachówek, gdy zaskrzypiała stara furtka, prowadząca na teren kościoła. Zac przystanął na ścieżce, uniósł głowę, podziwiając tak egzotyczny dla niego widok, jakim był ten drewniany budynek.
Grzesiek odwrócił się.
- Hej – przywitał się. – Co, masz dość czarownic i szurniętych patologów?
- Przyszedłem zobaczyć, jak sobie radzisz.
Grzesiek wyszczerzył zęby.
- Jak widzisz, dobrze.
Mówił po angielsku płynnie, choć z akcentem i czasem w zabawny sposób mylił słowa, niemniej jednak spokojnie można się z nim było dogadać. Dla Zacka, któremu dostanie się na peryferie sprawiło sporo trudności – polegających głównie na próbie dogadania się na migi i łamanym angielskim z miejscowymi – rozmowa z chłopakiem była wręcz ulgą.
Oczywiście, Hjordis nie mogła mu pomóc – miała za wiele na głowie. Pierwszą sprawą były papiery, które doprowadziły do śmierci Julii – analiza śladów rezonansu pozostawionego tak na ciele zmarłej kobiety, jak i na rekwizytach, którymi Ekstatyczka się posługiwała, wykazały, że Juliette Bliss zginęła, próbując zdjąć zabezpieczenia prowadzące do planów pozostawionych przez zmarłego przed wielu laty szalonego maga, jednego z tych, których nazywano Maruderami. Mężczyzna musiał być genialny w swym szaleństwie, bo skomplikowane konstrukcje architektoniczne, które projektował, były same w sobie nie tylko dziełami sztuki, lecz i potężnymi efektami, które, gdyby zaczęły działać, mogłyby zmieniać rzeczywistość. Oczywiście, wymagałoby to wzniesienia ich dokładnie według planów, ale chyba najważniejszą mocą, jaką posiadały, było stawianie barier, wzmacnianych jeszcze przez wiarę i zachwyt użytkowników budowli. Julia zginęła dla tych planów – wedle Hjordis uważała, że były warte jej śmierci i Zac był w stanie pojąć, skąd bierze się u niej takie rozumowanie. Mogło się bowiem okazać, że już wkrótce wszelkiego rodzaju bariery staną się czymś bezcennym.
O całej sprawie z Rękawicą, o wyrwach, które niektórzy uznawali za zwiastun nadchodzącego końca świata, Zac stopniowo dowiadywał się coraz więcej i miał jeszcze więcej się dowiedzieć, gdyż zaplanowana konferencja zbliżała się coraz bardziej.
Z tego co wiedział, uczestnicy zaczynali się pomału zjeżdżać, choć z drugiej strony organizatorzy i reszta miejscowych magów mieli coraz większe wątpliwości, czy Kraków jest bezpieczny – skoro zawieszenie broni z „drugą stroną”, z Unią Technokratyczną, zostało ostatnio naruszone i skoro zaczęły pojawiać się przesłanki, że to naruszenie nie wszystkim jest na rękę. Nephandi musieli zareagować, zagrozić sytuacji – sama ta świadomość była groźna, narastająca paranoja mogła sama z siebie doprowadzić do katastrofy...
A jednak druga strona musiała w jakiś sposób też mieć świadomość zagrożenia, skoro incydent z galerią handlową nie zakończył się walkami, a tajemniczy współpracownik Daniela bez mrugnięcia okiem oddał własność Julii. Alex nie miała racji, przynajmniej nie, jeśli chodzi o tutejszą Technokrację.
Zac był za to bezwzględnie pewien jednego – czekała go okazja do zdobycia naprawdę dużej wiedzy o magach i funkcjonowaniu ich społeczności. O tradycjach, o tych, którzy, jak Grzesiek czy Twilight, z różnych powodów trzymali się poza nimi. Zdecydować się, czy chce należeć do którejś z nich, czy próbować własnych sił.
Wiedział, że potrzebuje mistrza – jako cześć archetypu, który sobie obrał i jako zabezpieczenia, ochrony przed czyhającą na niego ciemnością. Wiedzę mógłby zdobywać jak Grzesiek – sam – ale bohater bez mentora zawsze będzie niekompletny.
Dlatego żałował, że Michael Lancaster potraktował go w taki sposób. Kiedy Zac zobaczył mężczyznę, z którym kiedyś rozmawiał w śnie i od którego mailem otrzymywał nauki, liczył w skrytości ducha, że to właśnie jest mentor, którego potrzebował. Ale Anglik nie zrobił nic. Opanowany, taktowny, nie odzywał się nie pytany, nie składał propozycji. Odległy, obwarowany sztywnym kokonem formalności, chroniącym prywatność, nawet jakąkolwiek tożsamość... Ktoś taki nie nadawał się na przyjaciela, ale nie przyjaźni potrzebował od niego Zac, a mentorstwa, też formalnie rozumianego. I jak na złość, Lancaster wydawał się albo nie widzieć tych oczekiwań, albo też robić wszystko, by uchronić się przed odpowiedzialnością.
Grzesiek zaprowadził Zaca do małego domku położonego w rogu kościelnego terenu. Za budynkiem, za murem, rozciągła się gęsty las, budzący się właśnie po zimie. Mokra gleba pachniała intensywnie, organicznie, jak coś żywego, jakby miała zacząć się poruszać. Czuć było w tym zapachu zapowiedź roślin.
Wnętrze plebani pachniało za to drewnem – wilgotnym, nieco zbutwiałym drewnem ścian i suchym, przesyconym żywicą drewnem, którym lokator domku palił w piecu. Z tym zapachem mieszała się ledwo wyczuwalna woń ludzkiego potu oraz pleśni – ten ostatni zapach był dowodem na to, że jakieś zapomniane przez Grześka jedzenie postanowiło wyewoluować w kierunku zaawansowanej cywilizacji.
Młodszy chłopak znalazł źródło zapachu, przyjrzał mu się krytycznie i bezceremonialnie wyrzucił pleśń przez kuchenne okno, na odgrodzoną deszczułkami kupę kompostu. Potem wygrzebał w lodówce butelkę coli, znalazł w szafce kubki i rozlał napój. Zac, któremu, po długim szukaniu drogi i użeraniu z miejscowymi, naprawdę zaschło w gardle, przyjął go z wdzięcznością.
- Dzięki. Słuchaj, przyszedłem zobaczyć... spytać. O to wszystko. Magów. Tradycje.
- Nie wyjaśniali ci niczego?
- Wyjaśniali – Zac skinął głową. – Ale że każde mówi co innego, wolałbym poznać jeszcze jakąś perspektywę, a że ty nie należysz do nich...
- Jestem wiarygodniejszy?
- Może – stwierdził szczerze. – Nie wiem.
- Słuchaj, ja mogę ci powiedzieć tyle – olej Tradycje. Oni czasem może są i fajni, ale nie pozwalają na kreatywne myślenie. Hermatycy na przykład – popatrz, to, do czego jakiś z nich potrzebuje kredy, łaciny i świeczek, ja mogę zrobić od tak – Pstryknął palcami, a ogień w kominku rozbłysnął jaśniej. – Ja się nie przejmuję, nie działam według ich reguł, tworzę własne.
- Wszystko ma reguły – sprzeciwił się Zac. – Zawsze są jakieś, lepiej je twórczo wykorzystać...
- Akurat ci dadzą. Wiesz, powiem ci coś w tajemnicy – Grzesiek uśmiechnął się szeroko. – Jestem Wybrańcem.
- Co?!
- A tak. Niecały rok temu wypieprzyłem się motorem o drzewo, straciłem przytomność... Obudziłem się z mocą – i nie wiesz nawet, ile się w ciągu tych paru miesięcy nauczyłem. Więcej, niż ci wszyscy dziadkowie z brodami w ciągu całych stuleci. Jeśli świat się ma zjebać, to potrzebny będzie ktoś, kto go uratuje, racja? Więc oto jestem.
Zac parsknął śmiechem – szczerym, choć nieco nerwowym.
- Nie, nie, nie, daj spokój. Kto cię niby wybrał?
- Sam się wybrałem.
Zac zaczął śmiać się jeszcze bardziej.
- No to jest nas dwóch – stwierdził, starając się uspokoić rozbawienie. – Mam się ciebie pozbyć? Może być tylko jeden?
- Dopóki nie przejdziesz na ciemną stronę mocy, nie sądzę, żeby była potrzeba...
Zac poczuł, że w jakiś sposób rozumie tego chłopaka – pod pewnymi względami ulepieni byli z jednej gliny, obaj z głowami pełnymi schematów żywcem wziętych z popkultury, kształtowali siebie według nich.
Grzesiek był na pewno bardziej porywczy, bezpośredni, mniej ostrożny, zakładał bowiem, że ze wszelkiej nieszczerości i ostrożności bierze się zło i niezrozumienie. Świat nie był dla niego tak czarno-biały, jak dla Alex, ale niewątpliwie mógł być prostszy, łatwiejszy do zrozumienie – to ludzie czynili go skomplikowanym, sami na siebie ściągając wszelkie nieszczęścia. Ze swoją kreatywnością, otwartością i niezachwianą wiarą we własną potencjalną wszechmoc, był osobą, która łatwo mogłaby popaść w pychę, naruszyć granice – a jednak Zac widział, że chłopak ma wiele racji w tym co mówi, że rzeczywiście ogląda świat własnymi oczyma, a nie przez pryzmat uprzedzeń – przynajmniej w większości wypadków.
- Nie przejdę. Raczej ciemna strona mnie wykończy – Zac skrzywił się, choć właściwie zamierzał zażartować. Chyba jeszcze nie umiał podchodzić z dystansem do własnego problemu.
- To znaczy?
- Mam coś na karku. Coś paskudnego. Demona. Szuka mnie w kolejnych moich życiach, zabija. Bawi się mną.
Grzesiek pokręcił głową.
- Przesrane.
- Tak. Wiem. Ale skoro na razie żyję, mogę sobie z tym poradzić, prawda? A jeśli jestem w stanie wyciągnąć z tego siebie to... – Zawiesił na chwile głos, zamyślając się. – jestem w stanie równie wiele zrobić dla innych.
Młodszy chłopak uśmiechnął się, po przyjacielsku klepnął Zacka w ramię.
Dwóch wybrańców. Nietypowe. Może skuteczne.
***

We śnie znów widział zwierciadło. Odbijało ludzie sylwetki – czarne, o twarzach skrytych w głębokim cieniu. Mężczyźni, kobiety – siedzieli na ruinach czegoś, co niegdyś było eklektycznym miastem. Między kamieniami wył wiatr – niósł ze sobą chłód, głos i drobinę koloru we wszechobecnej ciemności – motyla o fioletowych skrzydłach. Owad nie walczył z wichurą, lecz unosił się na niej, popędzany przez podmuchy, aż w końcu zatrzymał się i osiadł na krawędzi dłoni jednej z postaci.
Darius zbudził się zlany zimnym potem. Nie powinien był tego robić, ale zszedł na dół, do pomieszczenia, w którym nie był od kilku tygodni.
Na dywanie w korytarzu wciąż jeszcze widniały niedoczyszczone rdzawe plamy.
Drzwi były otwarte. Klucz tkwił w drzwiach.
Darius przystanął, zaskoczony. Czyżby naprawdę przyszedł tu we śnie?
Ostrożnie zajrzał do środka. Pudła i stare meble piętrzyły się pod ścianami niczym fantastyczne budowle, nierówne, chaotyczne pozostałości miasta.
Pakunku z lustrem nie było.
Po kręgosłupie Dariusa przebiegł dreszcz. Mag poczuł nagłe osłabienie, jego kończyny zwiotczały. Jak bezwładny opał na kolana, jęknął zduszonym głosem.
Caeron Mustai powracający nagle z miejsca, z którego mało kto wraca – a rzadko kiedy tak szybko... Wizja spełniona, wizja niespełniona – lęk i świadomość możliwości, setek możliwości, w których upadek Domu powracał jak refren... Lustro, jego rama dotykana dłońmi mężczyzny o oczach starszych od twarzy... przez kobietę z motylem wytatuowanym na ramieniu – tym samym motylem, który we śnie unosił się wraz z wiatrem...
Lustro, przeżarłszy się na wylot przez umysł Dariusa pozostawiło w nim setki wizji, prawdziwych, nieprawdziwych... a teraz zniknęło, zupełnie nagle, jakby miało własną wolę i samo podążyło do nowego właściciela.






Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj