ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 12. Dawni Przyjaciele

Sariel zbudził się z letargu z uczuciem pustki. Czegoś zabrakło – lub może zawsze brakowało w jego egzystencji. Nie był pewien.
Nie, wiedział doskonale, ale uparcie odsuwał od siebie myśl, że mógłby choć próbować zaspokoić tę potrzebę na dłużej, niż chwilę. Za wiele osób zostawiało go w ten czy inny sposób.
Był głupcem, wiedział to, za dużo myślał o własnej samotności, zupełnie, jakby sprawiało mu to perwersyjną przyjemność. Nie sprawiało. Samotność miała smak prochu, bo tylko proch pozostawał.
Przesunął dłonią po skórzanej okładce książki, uśmiechnął się. Może nie tylko proch. Może coś więcej – ludzka dusza, nieśmiertelna, powracająca w wiecznym kręgu śmierci i odrodzenia... Nadzieja...
Miał nadzieję zapadając w martwy sen każdego ranka, miał nadzieję budząc się każdego wieczora, miał nadzieję prąc dalej przez obcy, nieprzyjazny świat, trzymając się kurczowo własnej tożsamości, po raz kolejny pozbieranej z odłamków, na nowo spojonej. Pozostały rysy, ale i one miały niedługo zasklepić się i zniknąć zupełnie. Tak długo, jak wiedział, że może kochać – poniekąd zawsze te same osoby – tak długo jego samotność nie miała być wieczna.
Usłyszał pukanie. Na wszystkie piekła, nie spodziewał się gości, jego adres był tajemnicą jego, Lauren i Haritha, chyba, że Amanda Batts... ale poprzedniego wieczora nikt nie czekał na niego, nikt nie przyszedł po niego za dnia... Oczywiście, Chandra, czy jakie było jej prawdziwe imię, oczywiście inni magowie, ale...
Za drzwiami stał Loka, ubrany tym razem w zwyczajny płaszcz, z żółtym, kaszmirowym szalem owiniętym wokół szyi. Wydawał się być zwyczajnym młodzieńcem, nieco tylko bladym i mocno niezadowolonym. Krytycznie przyjrzał się wnętrzu mieszkania, potem jego wzrok padł na książkę.
- Co to?
- Pamiątka po jednym Tremere – skłamał Sariel – który okazał się nie być Tremere.
- Ach. Zastanawiałem się, czy za ten bałagan odpowiadasz ty, czy para szpiegów, ale już wiem kto... –Loka rozsiadł się, z ostentacyjnie znudzoną miną przerzucił kartki księgi. – Od kiedy to Tremere zajmują się Krainami Cienia?
Sariel wzruszył ramionami.
- Ty mi powiedz.
Loka zmarszczył brwi. Widząc Sariela w nader dobrym humorze zachmurzył się jeszcze bardziej. Odłożył książkę na stół – zbyt gwałtownym ruchem. Skóra z plaśnięciem uderzyła o gładki blat.
- Nie ma Hoskinsa. Dobra robota – rzekł niechętnie.
- Dalsze wytyczne?
- Tak między nami, Krzyżowcu... więcej z ciebie kłopotu, niż pożytku. Ściągnąłeś Diabła do miasta.
Nigdy dotąd Loka nie sugerował nawet, że V stanowi dla niego jakikolwiek problem. Wręcz przeciwnie. Sariel postanowił podjąć grę. Oparł się dłonią o stół, nachylił, patrząc głęboko w skośne oczy wysłannika Królowej Mieczy.
- Diabła czy demona? Ten drugi, o ile wiem, jest unicestwiony lub spętany.
- Wiesz, o co mi chodzi.
„Nie wiem, nie wiem, Loka, ale domyślam się, że nie o V... Gabrielle Tennant zginęła od czystego ciosu, V lubi cierpienie...”
- Boisz się Tzimizce, Loka? Karykatury? Cieni na ścianie?
Loka zazgrzytał zębami. Jego oczy zalśniły niebezpiecznie.
- Nie mów o cieniach, Sarielu. Nie masz pojęcia, o czym mówisz. I nie, to nie ma nic wspólnego z cieniami. Radzę ci jak najszybciej zniszczyć tę, jak to mówisz „karykaturę”. Czeka cię wiele pracy, naprawdę wiele i nie mamy ochoty pozwalać temu czemuś zająć ci więcej czasu, niż to będzie potrzebne.
Ciekawe, które „coś” miał na myśli. V, czy tę... drugą istotę? Cienie... wiedział o demonie? Nie był zbyt wylewny – można było to zwalić na karb niechęci, ale Sariel nie był w nastroju sprzyjającym byciu manipulowanym.
- Nie zamierzam poświęcić temu uciążliwemu problemowi więcej czasu, niż będzie to potrzebne, owszem, ale skąd u ciebie nagle taki pośpiech? Macie problemy?
Loka wstał pośpiesznie. Sariel dostrzegł, że jego palce drgają nerwowo.
- Jeden z nas wyczuł wiatr z zewnątrz... Próbuje wykroić dla siebie więcej, niż powinien. Próbował przeciągnąć na swoja stronę twoją ukochaną, Sarielu, i nie udało mu się. Twilight już nie jest nasza, ale teraz nie będziemy jej odzyskiwać... Ale Jorge jeszcze narobi nam problemów... Dlatego pewne rzeczy musimy wprowadzić w życie szybko – Niechętnie położył Sarielowi dłoń na ramieniu. Zapewne posilił się przed chwilą, bo jego ręka była ciepła. Skrzywił się – nie wiadomo, czy z powodu tego, co mówił, czy z powodu kontaktu fizycznego z osobą, do której czuł niechęć. – Sarielu, nie masz prawa ufać dawnym przyjaciołom. Mogą chcieć dobrze, ale nie wiedzą i nie rozumieją. Możesz wybrać bezpieczny kokon i stagnację, próbować oszukać samego siebie i przeznaczenie swojego klanu... albo stawić mu czoła. Do ciebie należy wybór.
- A ty dasz mi gotowe rozwiązanie?
- Nie ja, może moja pani. Może ten, z którym masz się spotkać.
- Ten, z którym...
Loka cofnął dłoń, pokręcił głową.
- Nic więcej. Uporaj się z wynaturzeniem. Znajdź mordercę księżnej. Potem dostaniesz wskazówki, gdzie szukać najbardziej przeklętego.
- Może nie mam ochoty na zagadki, co, Loka? Może przydałoby się usłyszeć parę konkretów, skoro mam podjąć właściwą – dla was właściwą – decyzję?
- I tak zrobisz to, co będziesz chciał – Loka stwardniał znowu, jego głos zbliżył się do warknięcia. – Powiedziałem ci za dużo, więcej, niż zasługujesz. Pamiętaj o tym. Na twoje szczęście, nie jestem taki, jak Jorge. Umiem myśleć. Powodzenia.
Dziwnie było słyszeć te słowa padające z jego ust. Zazwyczaj Loka nie życzył powodzenia, zazwyczaj przekazywał rozkaz, a w skrytości ducha pragnął, by Sarielowi podwinęła się noga. Teraz musiało mu naprawdę zależeć... albo Jorge naprawdę robił problemy...
Te jednak nie należały do zmartwień Sariela. Lauren nie żyła, a uczucie pustki, z którym zbudził się wieczorem przypominało o tym dobitnie.. Myślał, że efekt więzów krwi już minął, ale jak widać nadal coś łączyło go z szaloną księżną. Lojalność? Tak. Zawiódł, uciekając i pozwalając jej zginąć. Był jej coś winien.
Obwinianie Harta było prostą drogą, za prostą. Torreadorzy umieli przemawiać, porywać innych do działania, ale w przemówieniu seneszala nie było najmniejszej sugestii uśmiercenia księżnej. Ktoś musiał podjąć tę decyzję samodzielnie. Osobista zemsta? Sariel nie wiedział. Nie znał Lauren. Dopiero poprzedniej nocy dowiedział się, że miała kiedyś potomka. Ile rzeczy, których nie wiedział, mogło zaważyć na tym, co się wydarzyło?
Pół godziny później stał w biurze Amandy Batts.
Na jego widok Ventrue zaklęła siarczyście, wyciągnęła dłoń, chcąc dzwonić po ochronę.
Był szybszy. Przywarł do niej, uchwycił kruchy nadgarstek. Drżała – wampirzyca drżała z lęku i podniecenia, jak dziewczyna w horrorze. Ofiara w szponach potwora. Zauważył, że była młoda – nie to, że w chwili Przemiany nie miała jeszcze trzydziestu lat, ale i ta przemiana nie nastąpiła dawno. Biedna dziewczyna z romantycznymi bzdurami wtłoczonymi do głowy... Czy jej stwórca stał nad nią wtedy tak, jak Sariel teraz, szczerząc śmiercionośne kły i napawając się strachem? Chory sukinsyn. Biedna, chora dziewczynka.
- Nie chcę twojej krwi, Amando – rzekł, poluźniając uścisk, ale dając Ventrue do zrozumienia, że nie powinna próbować ucieczki ani wzywania ochrony. – Nie jestem Assamitą.
- Więc czym...?
- Czymś, w co i tak byś nie uwierzyła. Czymś, o czym pewnie nawet nie słyszałaś. - Była za młoda, żeby znać nazwę jego klanu, żeby choć podejrzewać, że noszenie na czole chusty nie jest objawem ekscentryzmu. – Amando, złożyłem Lauren przysięgę. Jestem jej winien znalezienie zabójcy, więc dla niej, jeśli kiedykolwiek cokolwiek dla ciebie znaczyła, pomóż mi.
- Jesteś Malkavianinem? – spytała.
- Poniekąd jestem szalony. Tak, bliżej mi do Malkavian, niż do innych klanów. Jakakolwiek informacja, Amando.
Biedna, biedna dziewczynka. Patrzyła na niego jak na kogoś, kim dla niej nie mógł być. Ktoś pragnął widzieć w nim rycerza, ktoś – potwora – a on nie mógł być żadnym z nich. Pewnie dlatego, że był oboma na raz. Puścił ją. Oparła się o stół z wyrazem ulgi i zawodu na twarzy.
- Jesteś szpiegiem Sabatu? – spytała wprost.
- Nie. O ile wiem, nie ma szpiega sabatu. Jest jeden szalony Tzimizce, który szuka mnie – i jeszcze jedna istota, obawiam się, że też nie zainteresowana waszymi sprawami. Ja chcę tylko dorwać tego, kto zabił Lauren. Resztę możecie sprzątać sami.
- Ogień?
- Nie mam z tym nic wspólnego – zaprzeczył – posłuchaj, mieliście szpiega. Chandrę Rai. Ale o ile wiem, ona już nie istnieje. A ci, którzy zniszczyli Tremere... No cóż, chodziło o nią.
Nie kłamał, w pewnym sensie tak właśnie było. Batts pomału znów stawała się twardą, beznamiętną kobietą interesu. Sięgnęła do szuflady biurka po paczkę mentolowych papierosów. Zaciągnęła się z miną, sugerującą, że dym nadal działa na nią odprężająco.
- Sugeruje pan, panie Adler, czy jak się pan nazywa, że nie ma żadnego problemu?
- Tak. Tak długo, jak będziecie kontrolować sytuacje, nic wam nie grozi. Ale jeśli dacie się rozproszyć, może Sabat rzeczywiście się tu zjawi.
- I pan liczy, że nie wezwę ochrony?
- Mogłaś – uśmiechnął się. – Ale tego nie zrobiłaś. Amando?
Wypuściła dym z papierosa, niespiesznie. Spojrzała na Sariela, potem w kierunku bocznych drzwi. Te otwarły się bezszelestnie. Stanęła w nich dziewczyna w czerni, ta sama, która zazwyczaj usługiwała Lauren.
- Słyszałaś? – spytała Amanda.
Ghulka skinęła głową. Sariel przyglądał jej się uważnie, przypominała mu kogoś, kogo musiał kiedyś przelotnie minąć... ale ile na świecie było chudych dziewcząt o wąskich biodrach i czarnych włosach obciętych na pazia?
Podeszła, popatrzyła mu w oczy. Skrzywiła się. Potem spojrzała na Batts, w milczeniu skinęła głową.
Ventrue strzepnęła popiół z papierosa.
- Niech się pan łaskawie wynosi z mojego biura, zanim i na mnie ogłoszą Krwawe Łowy.
Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, Sariel spojrzał na ghulkę.
- A pani nie boi się, że wina spadnie na nią?
Wzruszyła delikatnymi ramionami.
- I tak jestem martwa - powiedziała
Pierwszy raz słyszał jej głos. Zazwyczaj w milczeniu wykonywała polecanie Lauren, która nigdy nie zwróciła się do niej po imieniu. O ile ta bezwieczna kobieta miała jakiekolwiek imię...
- Mogę mówić – kontynuowała. – Mogę się narazić. Proszę się o mnie nie martwić.
Mówiła to tak swobodnym głosem, że Sariela przeszedł dreszcz. Nigdy nie uważał, by uzależnianie śmiertelnych od krwi było właściwe. Nigdy czegoś takiego nie uczynił. Ghule potrafili być przerażający, a ta kobieta była tego dowodem. Słuchał jej jednak cierpliwie, odkładając na bok swoje poglądy.
- Wie pan, że lady Lauren miała syna – powiedziała to nie jak pytanie, a jak cos oczywistego. – Sto lat temu. Zginął. Zniszczyli go śmiertelnicy, łowcy. Moja pani twierdziła, że niektórzy z nich mieli nadnaturalne zdolności i że pracowali dla królowej. Wiedziała coś więcej, albo się domyślała...
Sariel skinął głową. I on się domyślał – wiedział doskonale, kogo Andre wykorzystał do zniszczenia Fundacji.
- To była większa czystka – kontynuowała ghulka. – Zginęło wielu z nas, ginęli też śmiertelni, także ci sami obdarzeni mocą. Nie wiem, ile wie pan na ich temat...
- Dość.
Kiwnęła spokojnie głową.
Szła pewnym krokiem, wysokie obcasy jej butów uderzały o płytki w korytarzu, a potem o kostkę brukową. Po drodze narzuciła na ramiona czarny płaszcz z wojskowym zapięciem, wsunęła na dłonie cienkie skórzane rękawiczki. Z jej perfekcjonizmem sama mogłaby być Technokratką... Mogłaby być Tremere, mogłaby być magiem z Zakonu Hermesa... wszystkim.
Zmierzył ją wzrokiem, uważnie – nauczony przykładem Andre i Chandry – przypatrując się jej aurze. Nie miała mocy. Zwykła śmiertelniczka, której śmiertelność została zawieszona mocą vitae.
- William... syn mojej pani... zginął bo ktoś dał tym ludziom informacje dotyczące miejsca gdzie się schronił. Było z nim jeszcze kilku przebudzonych. Nie mieli szans – miała spokojny głos, ale Sariel widział smutek w jej aurze.
- A ich bliscy do dziś nie mogą wybaczyć?
- Tak – kiwnęła głową. Przystanęła, spoglądając na ulicę. Samochody, wciąż liczne w centrum miasta o tej porze, przemykały jeden z drugim, jak duchy wyłaniając się z mroku i jak duchy w nim niknąc. – Są podstawy, żeby uznać, że moja pani wiedziała o tym, co ma się stać – i nie zrobiła nic. Rozumie pan? Sądzą, że ich poświęciła.
Wychyliła się w stronę ulicy, machnęła dłonią. Czarna taksówka zatrzymała się. Ghulka podała kierowcy adres i wsunęła się na tylne siedzenie, Sariel usiadł obok niej, układając na kolanach pakunek z mieczem.
- Jak było naprawdę?
Odwróciła twarz w stronę okna. Jej palce przesunęły się po opasującej nadgarstek cienkiej złotej bransoletce.
- To nie jest istotne – rzekła matowym głosem.
- Więc co jest?
- Alan Worthington. Brujah. To typowe, że musi należeć do tego klanu, prawda?
- Może.
- Jego ojciec zginął tamtego dnia. To jedno. Drugie – książę nie ma prawa poświęcać własnych podwładnych w ten sposób. Jej śmierć to kara za tamtą zbrodnię – i za to, ze pozwoliła zginąć Tremere. Kara wymierzona bezprawnie, ale nikt nie będzie teraz szukał winnego. Poza panem.
- A pani mi pomaga.
- Tak – skinęła głową. – Ja też wierzę w sprawiedliwość.
***

Niegdyś była to dzielnica nędzy, rozsławiona na cały świat osobą seryjnego mordercy – dziś Whitechapel było barwną dzielnica, w której rdzenni londyńczycy stanowili zdecydowaną mniejszość. Większość przechodniów miała ciemne twarze i przeważnie hinduskie rysy, nierzadko można było usłyszeć język inny, niż angielski.
Przy głównych ulicach domy były odnowione, w wielu z nich mieściły się restauracje, galerie i puby, jednak im dalej od reprezentacyjnego centrum, tym bardziej dzielnica przypominała to, czym była pierwotnie. Jeszcze nieco w bok od głównej ulicy znajdowała się niewielka kawiarenka, jakby ostatni bastion cywilizacji – jej nazwa, „Londyn Pod” była jak sygnał, że mijając to miejsce wchodzi się do innego świata.
Dalej w głąb wąskie uliczki przypominały labirynt. Zapuszczone podwórka pełne były śmieci, ze ścian osypywał się tynk. Większość latarni nie działała – część była zbita, część tylko wymagała wymiany żarówki. Główne źródło światła stanowił więc blask sączący się z okien. W półmroku cień idącego ulicą mężczyzny wydłużał się i zwielokrotniał, przytłaczając samą sylwetkę, której przygarbienie nie ukrywało smukłości ani sprężystego kroku.
Dom stał w zakamarku Whitechapel, pomiędzy innymi, które podobnie jak on pamiętały lepsze dni. Nikt nie kwapił się jednak odbudowywać starych domów robotników, może czekając, aż się rozpadną. W tym budynku paliły się światła, a gdy tylko przybysz zapukał do drzwi, rozległ się szczęk zamków i inny dźwięk – szczęk przeładowywanej broni. Kilka luf mierzyło w ukrytą pod kapturem starej, ortalionowej kurtki, twarz.
Gość uniósł głowę, wyprostował się. Rozłożył ręce i uśmiechnął się, prezentując rząd idealnie równych, spiczasto zakończonych zębów
- Chciałem się tylko przywitać... Zobaczyć z waszym szefem.
Jeden z uzbrojonych mężczyzn odsunął celownik od oka.
- W sprawie?
- Jego bezpieczeństwa. Ma ładną twierdzę, ale nie sądzę, żeby pewne osoby nie mogły się do niej dostać, gdyby chciały.
- I myślisz, że my cię zaprowadzimy, hę? – parsknął ochroniarz. – Śnisz.
- I owszem – rozległ się głos z głębi korytarza.
Za kordonem ochrony stał właściciel rudery, wampir, który w chwili przemiany musiał mieć nie więcej, niż dwadzieścia lat. Jego oczy były o wiele starsze, niż młodzieńcza twarz, zdradzały wiek i wewnętrzną siłę. Nie był wysoki, ale postawa i sprężysty krok zdradzały dużą sprawność fizyczną. Ciemne włosy mężczyzny były mocno zaczesane do tyłu i splecione w warkocz, ubranie zaś stanowiło prawdziwie eklektyczną mieszankę – od okutych, wojskowych butów, poprzez niebieskie dżinsy i koszulę w orientalne smoki, aż po aksamitną marynarkę z odprutymi rękawami, każdy z nich przynależał do innego stylu i epoki.
Gość uśmiechnął się szerzej. Zsunął z głowy kaptur, pozwalając długim, czarnym włosom rozsypać się wokół ostrej twarzy o nienaturalnie dużych, nienaturalnie migdałowych oczach. Jego skóra miała dziwny odcień – kredowa biel wpadała w fiolet.
Wampir, właściciel posesji, zmarszczył czoło.
- Ach, gdzie ja mam maniery! – Gość, nie próbując nawet przekraczać granicy wyznaczonej przez ochroniarzy, skłonił się tylko – głęboko, zgodnie z dawno już zapomnianym zwyczajem. Wyglądało to trochę jak parodia ukłonu, bo i ubiór przybysza był zbyt współczesny, i uśmiech niezgodny z manierami. – Vladimir, lecz wszyscy nazywają mnie V. Nie miałem przyjemności być przedstawiony księciu tego miasta, lecz z tego co wiem, obecnie panuje tu swoiste bezkrólewie? Co jest o tyle zabawne, że królowa śmiertelników dalej żyje, o ile się nie mylę...
Brujah zaplótł ramiona na piersi.
- Czego szukasz u mnie?
- Z tego co wiem, księżna miała swojego strażnika...?
- Tchórz zbiegł – Alan Worthington wyszczerzył zęby.
- Mylisz się.
- Był jednym z was.
- Nie – V pokręcił głową – nie był. Jestem tylko ja. A on... on jest czymś innym. Bardzo wściekłym czymś innym.
- Więc – Brujah uśmiechnął się szerzej – zmierzymy się z wściekłym „czymś innym”, Vladimirze z Sabatu... a potem zobaczymy, jak można wywrócić to skostniałe miasto do góry nogami.
***

Noc upłynęła Sarielowi na bezskutecznym poszukiwaniu Alana Worthingtona. Adres, który podała bezimienna ghulka był nieaktualny. Obecnie znajdował się tam opuszczony w wyraźnym pośpiechu dom, większość okolicznych mieszkańców nie wiedziała wiele. Nic dziwnego – na blokowiskach mało kto zwracał uwagę na sąsiadów, nawet, jeśli zamieszkiwali budynek pochodzący wyraźnie z innej epoki.
Teraz dom z początków dwudziestego wieku stał pusty – nie od dawna, bo podjazd był wysprzątany, a okna czyste. Gdy zajrzało się do środka, można było ujrzeć pozostawione wewnątrz meble – i tylko meble – pokryte najwyżej kilkudniowym kurzem. Brujah wyprowadził się na dwie noce przed zabójstwem księżnej – w końcu potwierdził to starszy człowiek, mieszkający w okolicy.
- I bardzo dobrze – dodał – bo ten młody człowiek robił za dużo hałasu. Mafia jakaś albo co – zerknął podejrzliwie na Sariela. – pełno było u niego mętów i cudzoziemców – kolorowych, Irlandczyków, Polaków... – prychnął, zapewne zastanawiając się, czy rozmówca do tych mętów nie należy.
Sariel tylko podziękował mu tylko. Następnego wieczora planował zjawić się w okolicy wystarczająco wcześnie, by spytać młodszych mieszkańców.
Ta noc, ciepła, zapowiadająca nadejście wiosny, lecz nieprzyjemnie duszna, z powietrzem wypełnionym smogiem, była niezmiennie męcząca. Poczucie beznadziei i marazmu, mające może źródło w okolicy, odmiennej od starego Londynu, a może w samym Sarielu, przytłaczało. Jakby wszystko, co robił, skazane było na porażkę...
I jeszcze to uporczywe poczucie bycia obserwowanym...
Przystanął, obrócił się szybko wokół własnej osi, licząc na to, że obserwator będzie wolniejszy. Pomiędzy czarnymi pniami drzew, między blokami i garażami, w okolicy starej willi, migały cienie.
- Pokaż się!
Wydało mu się, że słyszy złośliwy, kobiecy śmiech i szelest tkaniny.
Potem szczupła męska sylwetka zmaterializowała się na skwerze. Coś mignęło za jej plecami, jakby teleportujący się mag przeszkodził komuś w planowanym ujawnieniu się.
- Wybacz, nie zamierzam podsycać twojej paranoi.
Daniel nie wyglądał na świadomego tego, że słowa Sariela nie do niego były skierowane. Na jego bladej, wyraźnie zmęczonej twarzy malował się przepraszający uśmiech. Dłonie rozkładał w znanym już wampirowi geście – nie mam broni, nie chcę cię skrzywdzić.
- Mam ostatnio wrażenie bycia śledzonym – Sariel zerknął w stronę drzew, skąd, jak mu się wydawało, dobiegał śmiech.
- Może mogę pomóc?
- Próbuj.
Daniel ruszył w stronę drzew, ostrożnie, zwinnie jak kot. Wampir zauważył, jak bardzo zmieniła się sylwetka Eutanatosa od ich pierwszego spotkania. Już nawet nie to, że zmienił się sam zapach i rysy twarzy Daniela – jego ciało ostatecznie nabrało męskich proporcji, z nieco szerszymi ramionami, musiało też stać się bardziej muskularne i sprawne fizycznie.
W krzakach coś zaszeleściło, miauknęło. Kot wysunął łeb, spojrzał na obu mężczyzn z wyrzutem w żółtozielonych ślepiach, parsknął i jednym susem zniknął z oczu.
- Ktoś tu był – Daniel skinął głową – wampir. Jeszcze przed chwilą.
Sariel stanął obok niego. Ich długie cienie mieszały się z cieniami gałęzi.
- Tyle to wiem.
- Chodźmy do ciebie.
- Jeśli jestem podsłuchiwany, to i tam – wzruszył ramionami. – Ta osoba była u mnie, tak myślę.
- A więc nie V...
Wampir ściągnął brwi.
- V? Skąd wiesz...
- Długa historia. Chodźmy.
Noc wolno zbliżała się do końca, ale do świtu było jeszcze dość czasu, żeby dotrzeć do mieszkania i odbyć rozmowę.
Po drodze Sariel dostrzegł, że nie tylko fizyczność Daniela się zmieniła – lecz i jego zachowanie. Eutanatos był wyraźnie zmęczony, miał podkrążone oczy, ale uśmiechał się – szczerze i z zadowoleniem. Sariel nie spodziewał się takiego podejścia. Przywykł już do myśli, ze mag nie darzy go sympatią, obwiniając za pewne – nie bez przyczyny – o rany Twilight. Możliwe też, że był zazdrosny, choć ta ostatnia perspektywa była co najwyżej kłopotliwa. Tymczasem tego wieczora Eutanatos wyglądał, jakby kochał cały świat, z Sarielem włącznie. Złośliwości zniknęły bez śladu. Wampir ledwo powstrzymał się od zapytania o powód.
- Mam znajomego wampira. Dość starego.
To Sariel podejrzewał już od pewnego czasu. Mag miał za dużą wiedzę, zdobycie jej samodzielnie nie wchodziło w rachubę.
- Z tego samego klanu, co V, ale... ze starszej jego części.
- Czemu dopiero teraz mi to mówisz?
- Nie wiedziałem – Daniel rozłożył ramiona, bezradnie i szczerze. – Przepraszam cię. Teraz wiem i mówię, może w ten sposób zdołam... nadrobić parę rzeczy. V nie tylko nam dwóm się naraził. Mój znajomy też ma z nim nie załatwione porachunki i tylko czeka, aż któryś z nas dobierze mu się do skóry. Jest gotowy pomóc.
Dotarli do celu. Wokół budynku było cicho, ani jedno światło nie paliło się w oknie, tylko przecznicę dalej całodobowy sklepik tkwił na posterunku.
- Kim jest twój przyjaciel? – spytał Sariel, otwierając drzwi.
- Nawet nie podał mi swojego nazwiska... Mówi o sobie Hrabia, zapewne rzeczywiście jest hrabią. Sam długo myślałem, że jest z Sabatu... może dlatego nie mówiłem ci o nim, on i V są... różni.
Sarielu, nie masz prawa ufać dawnym przyjaciołom...
- V jest inni, niż Tzimizce, których znałem.
- Tak. Zapewne. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że Hrabia gra na więcej stron –Twarz maga posmutniała niespodziewanie, zapadła się. – Kiedy dowiedział się o tobie, potem o V... cóż, nie ma skrupułów, żeby wykorzystać ciebie, mnie... Twilight.
- Oszukiwano nas obu – stwierdził Sariel gorzko.
W świetle, które zapalił, ujrzał okładkę księgi.
Stravos. Bizancjum. Sophia.
Śmiech i szelest tkaniny.
- Owszem. Mają to w naturze, czyż nie? Chciałem cię przeprosić znowu.
- Słucham?
- Przeprosić – mag usiadł na kanapie, założył nogę na nogę. – Zachowywałem się jak kretyn. Przepraszam za to. Chyba obaj mamy ze sobą więcej wspólnego, niż chciałem przyznać.
- To znaczy?
- Potrzebę... pomagania innych – zarumienił się lekko, jakby się tego wstydził. – I pewną młodą kobietę, którą próbujemy chronić. Wiesz – Uniósł głowę. – Rozmawiałem z Zackiem ostatnio. To sympatyczny młody człowiek, zależy mu na Twilight, a jej na nim...
O co mu chodziło? Sariel ściągnął brwi. Daniel mówił swobodnie, nadal się uśmiechał, ale w jego słowach pobrzmiewała jakaś gorycz.
- Wiem – skinął głową. – Cieszę się, że z Zackiem wszystko w porządku... Jeśli możesz mieć na niego oko...
- On sam ma oko na siebie. Radzi sobie doskonale. Zapewne niedługo będzie u nas. Cieszę się, że on i Twilight się spotkają. – położył nacisk na ostatnie zdanie, wbijając w Sariela wzrok.
Czego oczekujesz, magu? Zmieniłeś obiekt swojej zazdrości? Chcesz, żebym potwierdził twoje obawy? Zac nie odbierze ci Twilight – i nie odbierze jej mnie. Nie widzisz tego? A ponoć to ja jestem głupcem...
- To dobrze. Pozdrów go ode mnie... – zawahał się, wstał i podszedł do szafki. Wyjął książkę – jedną z nielicznych, które tam leżały. Daniel spojrzał na niego zdziwiony – a bardziej chyba na stary tom w skórzanej oprawie, który spodziewałby się bardziej znaleźć w bibliotece Hermetyka. - ...i daj mu to.
- Co to?
- Dla Zaca. Zrozumie, kiedy przeczyta – musiał wyglądać na zmartwionego. Zdecydowanie nie chciał tak wyglądać. To Zac powinien zadecydować, czy się martwić, czy nie. On miał tylko zareagować – cokolwiek się stanie, nie zostawi go... Ani Twilight. Zbliżył się do Daniela tak bardzo, że mógł poczuć jego zapach – pot, krew i woń korzennej wody toaletowej. – A to przekaż Twilight.
Pocałował maga w ciepły, gładki policzek, na tyle szybko, by ten nie zdążył zareagować.
- Przekażę – Daniel potarł skórę w miejscu, w którym dotknęły jej zimne usta. Jego jasna karnacja uczyniła zakłopotany rumieniec łatwym do zauważenia.
Sariel uśmiechnął się tylko, nie bez pewnej, mimowolnej, złośliwości. Może to tylko podsyci w Danielu tę głupią zazdrość... Dlaczego miał ochotę podrażnić nieco Eutanatosa?
Usiadł na swoim miejscu, splótł dłonie na kolanach, spokojny, rozluźniony.
- Cieszę się. Co do samej książki... Trafiła do mnie w dziwny sposób...
- Jaki?
To śmieszne. Kiedy ten człowiek robił wszystko, by go obrazić, Sariel nie czuł się głupcem tak bardzo, jak w tej chwili. Pocieszała go myśl, że Daniel nadal mu w tym dorównywał.
- Mówiłeś, że nas oszukano. Wiem, kto oszukał mnie – i wiem, kto próbował zmusić mnie do myślenia. Niestety masz rację, jestem głupcem – pokręcił głową. – Otaczają mnie mądre kobiety, za mądre dla mnie. Wiem, komu zawdzięczam ten dar i mam wrażenie, że ta osoba ma jakiś układ z twoim znajomym. Przyniosła mi tę księgę, wiedziała, że znałem autora... nie wiedziała, jak sądzę, że znam go teraz, ale...
Sądzę – pomyślał – że mam sojuszników. Innych, niż ci, którzy chcę mnie wykorzystać...
...mogą chcieć dobrze, ale nie wiedzą i nie rozumieją...
Nie, jeśli miał jakiś wybór, to nie byli nim Loka ani Królowa Mieczy. Już nie.
Kiedy Daniel odszedł, Sariel długo patrzył przez okno. Czekał, z nadzieją, że znów ujrzy przemykający cień, usłyszy śmiech.
Zawsze myślał, że wszelkie jego przyjaźnie skazane są na zagładę. Jak widać, mylił się.
***

Daniel czuł się odrobinę głupio. To, czego chciał od Sariela było osobiste, ale ukrywanie tego przed Twilight... Zupełnie, jakby zabraniał jej spotykać się z wampirem, co nie było prawdą. Ostatnim, czego chciał, było odciągnięcie jej od osób, na których jej zależało. Jeśli zamierzała do nich kiedyś odejść, zrobi to i tak...
Czuł się jak złodziej, zakradając się do własnego domu wczesnym rankiem, znów zerkając na dziewczynę śpiącą w salonie, zwiniętą tym razem w uroczy kłębek włosów, koszuli nocnej, ramion i nóg. Kłębek oddychał pełną piersią i mruczał coś, zapewne mając miły sen. To dobrze, bo Daniel pamiętał noce, w które Twilight rzucała się na łóżku. Czasem budził go impuls lęku, silny, nieprzyjemny. Za którymś razem zbudzili się oboje i spędzili w kuchni milczącą godzinę nad kubkami z herbatą.
Tej nocy jednak Twilight nie miała koszmarów. Daniel spokojnie położył się spać – na te dwie godziny dzielące go od planowanego wyjścia do pracy. Znów to samo, za wiele na głowie, nieprzespane noce... Martwa Kultystka Ekstazy w kostnicy, przygotowania do konferencji – za dużo tego, zdecydowanie za dużo... Czekał na przybycie Zaca i jego towarzyszki – Werbeny, przyjaciółki tej zmarłej Ekstatyczki... Na przybycie całej gromady magów, z ich paradygmatami, zaszłościami, niechęciami, spiskami, z tym wszystkim, czego nienawidził i w co wplątywał się cały czas.
Po prostu nie umiał inaczej, nie umiał wycofać się, choć chciałby. Chciałby przynajmniej mieć prawo do marzeń o spokoju, o jakimś kawałku zwykłego życia, może o kimś ukochanym przy boku. Musiał zadowolić się Twilight – gościem w jego domu, niepewnym, stale grożącym odejściem. Musiał zadowolić się kobietą, która zgodziła się spotykać z nim co jakiś czas w zamian za pieniądze. Musiał w końcu próbować zadowolić się pobieżnymi spotkaniami z kimś, kto nigdy nie podał mu swojego imienia i kto cały czas wykorzystywał go jak narzędzie...
Ale jakkolwiek te relacje miały się skończyć, póki trwały Daniel zamierzał skorzystać z nich na tyle, na ile mógł.
Korzystał więc z każdej ukradzionej bezlitosnemu przeznaczeniu chwili spędzonej z Twilight. Siadywał z nią w jednym pokoju, rozkładał na stole raporty z sekcji, kolokwia studentów albo pisaną właśnie pracę naukową i pracował w milczeniu, wsłuchany w oddech Twilight, czasem w jej ściszony głos powtarzający jakieś polskie słowo lub zdanie. Była zdolna, inteligentna, uczyła się szybko i pilnie, chyba to lubiła – może dla tego, że rzeczy, które lubiła było równie niewiele, jak ludzi, na których jej zależało...
Zastanawiał się, jak będzie wyglądało jej spotkanie z Zackiem. Jaki będzie sam Zac.
- Widziałem się z Sarielem dziś w nocy.
- I?
- Przeprosiłem go... – potarł w zakłopotaniu kark.
Twilight patrzyła na niego zdziwiona.
- Za co?
- Byłem dla niego niesprawiedliwy. Obwiniałem o to, co ci się stało... Niepotrzebnie. Zależy mu na tobie, mnie też, w tej sytuacji – Uśmiechnął się, nie podejrzewając nawet, że dziewczyna mogłaby wykryć w tym uśmiechu ślad smutku. – powinniśmy się dogadać, nie sądzisz?
- Powiedziałeś mu...
- Że jesteś bezpieczna, że nie go nie winisz... – Wstał, przeszedł na chwilę na korytarz, wrócił z książką. – Ma poczucie winy, ale myślę, że sobie z nim poradzi. Wiesz, jesteśmy do siebie za podobni... Kazał dać to Zackowi.
Twilight przyjrzała się okładce, pomału zaczęła czytać grecki napis.
- Kraina zmarłych...? Czy to nie coś, co powinno interesować ciebie?
- Nie znam greki, a po za tym, jeśli to dotyczy Zaca, nie będę się w to mieszał bez pozwolenia. Twilight...
- Tak?
Daniel zaczerwienił się, kaszlnął nerwowo.
- Tobie też mam coś przekazać...
Zapamiętała to jako najdziwniejszy pocałunek w całym swoim życiu. Wargi Daniela przywarły czule do jej policzka, tylko na moment, ale ten moment wystarczył. Miała wrażenie, że zostawią na jej ciele znamię. Zapragnęła cofnąć się. Nie miała pojęcia, jak odbierać ten pocałunek, pod kontem inicjatora czy wykonawcy. Każda z opcji wydawała się jej równie niesłuszna. Dodatkowo wizja Sariela przekazującego pocałunek Danielowi była... dziwna, zabawna, poniekąd przyjemna. Twarz dziewczyny pokryła głęboka czerwień.
Miał rację, on i Sariel byli do siebie podobni, widziała to i widziała, że kocha ich obu za podobne cechy. To był dziwne.
- D... dziękuję...?
- Za co?
- Za... przekazanie?
- Cała przyjemność po mojej stronie – Po jego uśmiechu widać było, że faktycznie sprawiło mu to przyjemność.
„Pewnie to nie jest dla niego takie dziwne... być całowanym przez wampira.”
Cieszyła się, że rumieniec skrywa jej niepokój.
- O czym rozmawialiście? – zagadnęła.
- Byłem mu winien przeprosiny. I informację o wampirze, który cię zranił. Mój znajomy ma z nim własne porachunki, jak się okazało... – Daniel zawiesił głos.
- Twój znajomy znów coś planuje – dziewczyna zmarszczyła nosek.
- Pytał, czy mógłbym kogoś znaleźć... maga... Myślę, że szuka sobie ucznia.
Nie pytała, skrzywiła się tylko. Sprawa wydawała jej się jasna. Ten wampir chciał kogoś przemienić, to nie był Daniel i Danielowi się to irracjonalnie nie podobało, mimo iż zapewniał ją, zaklinał, że wszelkie myśli o nieśmiertelności porzucił już dawno. Mimo, że twierdził, że ten jego Spokrewniony obiecywał ponoć, że „pewnych rzeczy się nie robi”.
Ale Daniel był gotów na jedno jego skinienie znaleźć nieszczęśnika, który go zastąpi. Daniel najwyraźniej zapomniał, co spotkało Dorianne.
- Jesteś zazdrosny?
Eutanatos zamyślił się, zapatrzył w ścianę. Jego dłoń, machinalnie i nieświadomie, powędrowała na włosy Twilight, a potem na jej kark. Dziewczyna zadrżała. Lubiła dotyk, chyba trochę za bardzo, bo ten powędrował po jej kręgosłupie w dół, zmuszając do poruszenia się, otarcia o ciepłą, miękką dłoń.
- Nie... Martwię się tylko, że stąd odejdzie. Nie chciałbym tego... Gdyby on odszedł, gdybyś ty odeszła... Gdyby moja kabała...
- Ja?
- Wiem, że kiedyś... – jego palce bezwiednie gładziły podstawę czaszki Twilight. – zechcesz odejść. Masz swoje sprawy, swoje życie, Sariela, Zacka. Nie będę cię zatrzymywał. Znajdę wtedy... jakiś sposób.
Coś w niej drgnęło, gwałtownie, boleśnie. Miała ochotę... zrobić coś. Cokolwiek.
I jeszcze ta dłoń na karku...
Wysunęła się spod niej ostrożnie, dopiero wtedy Daniel zauważył co robił. Cofnął się jak oparzony.
- Przepraszam, nie powinienem...
Coś w jego ciele drżało lekko, aż chciała sprawdzić, dotknąć.
Chciała płakać.
Wstała szybko.
- Miałeś mieć... jakieś spotkanie?
- Tak.
- Z tym... Wampirem?
Odchrząknął nerwowo
- Nie - zaprzeczył
Wiedziała, domyślała się, że kogoś widuje – w dość oczywistych celach. Nie wydawało się to jej czymś niewłaściwym, obudzone po przekształceniu ciała potrzeby wymagały zaspokojenia. Jeśli sypianie z tą osobą pomagało mu, jakiekolwiek pretensje byłyby niepotrzebną głupotę. Uśmiechnęła się szeroko.
- Rozumiem. Baw się dobrze. A przy okazji...
- Tak?
- Jak się widujesz z tym wampirem, to gdzie się spotykacie?
- Nie idę dziś do niego – powtórzył, jakby chciał ją uspokoić.
- Do kogoś żywego – kiwnęła głową. – Wiem. Ale tak z ciekawości.
Podał jej adres, nawet nie zastanawiając się nad tym, myśląc pewnie o osobie, z którą się umówił.
Kiedy wyszedł, kiedy już była pewna, że się nie wróci, sama założyła buty i płaszcz.
Mieszkanie w centrum miasta miało tę podstawową zaletę, że nie musiała daleko chodzić. Przemykała się tylko ostrożnie, z nadzieją, że nie natknie się na Daniela i jego partnerkę – lub partnera. Nie natknęła się. Po kilkunastu minutach znalazła kamienicę, nad bramą której wisiał szyld pubu „Gotyk”.
Zeszła krętymi schodami prowadzącymi do gotyckiej piwnicy. Z dołu dobiegał jej uszu gwar rozmów i muzyka, dziwna, pełna średniowiecznych chórów wymieszanych z nowoczesnymi instrumentami, z tekstem w jakimś obcym języku, podobnym do Polskiego, ale jednak nim nie będącym.
Szła wolno, niepewnie, jak w transie. Młodzi ludzie, zgromadzeni przy stolikach, najczęściej odziani w czerń, oglądali się za nią z ciekawością.
- Narzeczona wampira – usłyszała czyjś przejęty głos.
Obróciła się, podświadomie szukając tego, kto to powiedział. Zanim jednak zdążyła znaleźć ową osobę, jej wzrok natrafił na oprawione w antyramę zdjęcie, zapewne kadr z jakiegoś filmu. Przedstawiało młodą kobietę w sukni eksponującej dekolt i szyję, obejmowaną – zaborczo – przez bladego mężczyznę w stroju rodem z XVIII lub XIX wieku. Twilight odwróciła wzrok, nie chcąc patrzeć na fotos. Ruszyła przed siebie.
Tak, szukała wampira, a ten lokal wydawał się być jednym z najbardziej odpowiednich dla takiej istoty. Jakby stworzony dla Spokrewnionych na miejsce spotkań – i łowów.
Wampir siedział rozparty w miękkim fotelu w kącie sali, który, będąc najbardziej ustronnym, umożliwiał zarazem obserwację reszty lokalu. Przed nim na stoliku leżały jakieś papiery – pożółkłe rękopisy wymieszane z wydrukami. Przyglądał się im, przerzucając je jedną długą dłonią, drugą trzymał przy uchu telefon komórkowy.
Twilight stanęła nad nim. Płonące w wolnostojącym kandelabrze świece sprawiały, ze jej cień rzucany na papiery, stolik i Kainitę chwiał się i falował.
Wampir uniósł głowę. Migdałowe w kroju oczy zwęziły się, wąskie brwi spotkały się u nasady nosa.
- Wybacz, matko, porozmawiamy później – rzekł do telefonu i rozłączył się.
Niespiesznie schował komórkę za atłasową, haftowaną w orientalne kwiaty kamizelką. Machinalnie wyrównał koronkowe mankiety koszuli.
- Usiądź – zaproponował, wskazując dziewczynie miejsce na kanapie.
- Wiesz kim jestem – bardziej stwierdziła, niż spytała.
- Ależ oczywiście – uśmiechnął się szeroko. Spomiędzy wąskich, czerwonych warg błysnęły białe zęby. – Dlatego proponuję, żebyś usiadła. Mogę też zaproponować ci coś do picia. Na mój koszt. Czyste. Co ty na to?
- Podziękuję – mruknęła.
Usiadła. Skórzana kanapa była równie wygodna, jak te w domu Daniela. Można było się w niej zapaść. I stracić czujność.
- Przypuszczam – podjął wampir – że ty też doskonale wiesz, kim jestem?
- Nasłałeś na mnie inkwizytorów. Dorianne przez ciebie...
- Ale suma sumarum – przerwał jej – nic się nie stało ani tobie, ani jej. – Nachylił się nad stołem, wyciągnął dłoń, przesuwając nią w powietrzu, jakby chcąc dotknąć dziewczyny i równocześnie walcząc z tym pragnieniem. – Gdybym naprawdę skrzywdził którąkolwiek z was, Daniel...
- Daniel może dla ciebie zrobić wszystko, a ty traktujesz go jak śmiecia! – wykrzyknęła.
Wampir uniósł brwi – wysoko, w wyrazie najwyższego zdziwienia.
- Co ty mówisz, księżniczko?
- Wiesz, co mu zrobiłeś? – Czuła, że przestaje panować nad sobą. Jej ciało dygotało, w oczach zbierały się łzy. – Przez siedemnaście lat miał tylko ciebie. Bawiłeś się nim. Ty... 
Przerwała, wpadając w nerwowy szloch. Wampir pokręcił głową, wstał i znowu wyjął telefon.
- Witaj. Wybacz, że ci przerywam... – mówił, patrząc na dziewczynę skuloną na kanapie, wstrząsną spazmami płaczu – ale chyba mam coś, co należy do ciebie... Nie, nie odważyłbym się nawet... To znaczy, mógłbym, ale... Tak, oczywiście, czekam. Nie dotknę jej nawet. – Rozłączył się, popatrzył na Twilight, która widziała go zza zasłony łez. W jego uśmiechu widać było złośliwe rozbawienie. – Oj, królewno, miło, że masz dość odwagi, żeby walczyć ze Smokiem, ale nie masz jeszcze dość siły... – Usiadł, znowu wyciągnął rękę, w ostatniej chwili wzbraniając się przed dotknięciem policzka dziewczyny.
Kilka minut później do lokalu jak burza wpadł Daniel. W niezapiętym płaszczu i z ogniem w oczach wyglądał jak wcielenie niszczycielskiej siły. Patrzył na wampira wzrokiem, który mógłby zabić.
- Nie dotknąłem.
- Spróbowałbyś.
Eutanatos usiadł na kanapie i objął Twilight ramieniem. Dziewczyna wtuliła się w niego, szlochając nadal. Czuła się koszmarnie. Głupia, głupia dziewczynka, która nie wie, czego chce i co powinna z tym zrobić...
- Przyszła sama – Wampir rozłożył ręce, wykreślając koronkowymi mankietami nader malownicze koło. – Miała do mnie pretensje, że się tobą bawię. Daniel, powiedz, oszukałem cię kiedyś?
Siedemnaście lat. Przez siedemnaście lat ta przeklęta istota...
- Zabroniłem ci zbliżać się do mojej kabały.
- I popełniłeś kardynalny błąd – nie zabroniłeś twojej kabale zbliżać się do mnie. Jestem wobec ciebie fair. Ale uważaj na przyszłość, co mówisz temu ślicznemu stworzeniu, kiedyś może w imię źle zrozumianych informacji dokonać wielkich zniszczeń.
- Dzięki za radę. Twilight? Chodź, wracamy do domu, kochanie.
Wyszli, odprowadzani wzrokiem wampira. Dopiero na zewnątrz Daniel zdecydował się zadać pytanie.
- Co cię podkusiło?
- Mówiłeś, że szuka kogoś... czułam, że... nie podoba ci się to. Bałeś się, że cię zostawi. Nie chcę, żeby cię skrzywdził.
- Nie dam się skrzywdzić – objął ją ramieniem i cmoknął w czoło, wyraźnie rozbawiony zaszłą sytuacją. – Co cię nagle skłoniło do stanięcia w mojej obronie? Byłaś zazdrosna?
Jeśli uśmiechnięty, otwarty na ludzi Daniel kochał tego wampira równie mocno, jak kiedyś kochała go zamknięta w sobie, ponura Daniela...
- Troszeczkę – przyznała Twilight cicho, chowając rumieniec w ramieniu Eutanatosa, który roześmiał się głośno i szczerze.
Twilight miała do siebie pretensje – oderwała Daniela od spotkania, zepsuła mu wieczór i zmarnowała szanse na seks. Z drugiej jednak strony czuła egoistyczną satysfakcję, z uwagi, którą poświęcił jej teraz. Z tego, że zrobił im po kubku gorącego kakao z grubą warstwą przeraźliwie słodkiej pianki, że wyciągnął z biblioteczki grubą książkę dla dzieci z zamiarem czytania na głos.
Była w tej chwili małą dziewczynką, wtuloną w swojego opiekuna, wsłuchaną w irracjonalnie niewinną i pogodną opowieść, zaskakująco odległą od świata na zewnątrz.
A potem Daniel nagle położył się na kanapie, z głową na kolanach Twilight. Uśmiechnął się szeroko do dziewczyny, która zamarła, zaskoczona tym gestem.
- Jesteś przerażający – wydusiła z siebie w końcu.
- Wiele kobiet mi to mówi ostatnio.
Nie zamierzał chyba zmieniać pozycji. Zresztą Twilight nawet nie próbowała go do tego skłonić. Zaśmiała się i czubkami palców pogładziła jego czoło.
***

Przyszła pod wieczór, zapewne jeszcze przed zachodem słońca, bo stała już pod drzwiami, gdy Sariel się zbudził. Nie była tą, którą chciałby ujrzeć najbardziej – żadną z tych dwóch kobiet.
- Musi się pan śpieszyć – oświadczyła zaraz po tym, jak wpuścił ją do mieszkania. – Zaczyna się robić coraz bardziej nieciekawie.
Bacznie przyglądał się korytarzowi za jej plecami, ale nie dostrzegł tam ani nie usłyszał nikogo.
Poprzedniej nocy spędził ostatnie chwile przedświtu czekając. Na nic. Może Sophia, jeśli to faktycznie była ona, odeszła, zostawiając go? To jednak nie byłoby w jej stylu.
- Panie Adler? Panie Sarielu?
- Proszę mi wybaczyć. Zamyśliłem się.
- Nie powinien pan. Wczoraj w nocy do miasta przyjechał Tremere, wysoko postawiony. Ma ze sobą całą świtę, kilku ghuli, mówią nawet o gargulcach... Dowie się o panu prędko, nie ma pan czasu, jeśli chce pan pomścić Lauren, proszę to zrobić tej nocy. Mogę...? – Nie czekając na odpowiedź wślizgnęła się do mieszkania.
Rozłożyła na stole plan miasta.
- Tutaj - Popukała palcem w papier. – Przeszukałam wczoraj papiery Lauren, pewnie ten Tremere wie już, że to robiłam.
Mówiła beznamiętnym tonem. Jakby oczekiwała własnej śmierci.
Sariel westchnął.
- Słuchaj, mogę spróbować... zabrać cię...
- Utrzymać?
- Nie wiem – myśl o uzależnieniu kogoś od krwi była nieprzyjemna. Przemienienie jej byłoby równie dużą krzywdą.
- Dziękuję za dobrą wolę – Pierwszy raz ujrzał uśmiech na jej twarzy – łagodny uśmiech nastolatki. – Ale odmówię. Służyłam Lauren, wcześniej jej synowi – Obróciła bransoletkę na nadgarstku. – Jestem gotowa za nich umrzeć. Nie powiem ani słowa na temat tego kim pan jest. Proszę. Proszę się nie obwiniać, a robić to, co do pana należy.
- Dobrze.
Jeśli odmawiała, nie miał obowiązku udzielać jej pomocy. Nie teraz przynajmniej.
Podziękował, zebrał się i wyszedł, zamykając drzwi. Kiedy oddalał się ghulka, której imienia wciąż nie znał, nadal stała przed jego domem. Pomyślał, że Sophia może mogłaby ją przygarnąć, ale Sophia nadal milczała.
Piątkowy wieczór w Whitechapel był jasny i gwarny. Z jednego z klubów, które Sariel mijał, dobiegała muzyka, dziwna, na przemian pulsująca rytmem, to znowu rozpływająca się w arytmicznej, sennej melodii. Obok wejścia grupa młodzieży paliła papierosy i marihuanę, dym wił się w powietrzu wąskimi smużkami, łącząc się w jedną chmurę pachnącą tytoniem i ziołami. Zerknęli z zainteresowaniem na mijającego ich mężczyznę o niecodziennej urodzie, jedna z dziewcząt, mocno wydekoltowana, mimo niskiej temperatury, uśmiechnęła się i zatrzepotała granatowymi od tuszu rzęsami.
Minął ich, długo czując na swoich plecach niemal drapieżny wzrok dziewczyny. Czuł się nieswojo z tą pewnością siebie, którą okazywali niektórzy młodzi śmiertelnicy, z tym, jak bardzo łatwo stawali się łowcami, oni, którzy w oczach wampirów nigdy nie przestawali być ofiarami.
Wszedł między domy, w głąb ulicy. Pasma smogu snuły się tuż przy ziemi, żółte w świetle latarni. Na gzymsie starego okna siedział duży, czarny ptak, jeden z kruków z Tower. Przekrzywiał głowę, przyglądając się przemierzającemu miasto wampirowi. Potem zerwał się do lotu, trzepocąc skrzydłami, kracząc głośno i zniknął na tle czarnego nieba.
Cień oderwał się od jednej z kamienic, zmienił w postawnego mężczyznę o ciemnej skórze, ubranego w wojskową kurtkę i masywne buty.
- Kogoś szukasz, srebrnowłosy? – spytał człowiek, szczerząc zęby.
- Może.
- Szef nie chce cię widzieć, wiesz? – dodał, najwyraźniej wiedząc co jest grane.
- Ale ja chcę widzieć jego.
- Daruj sobie, nikt cię w tym mieście nie kocha. Ja bym spierdalał, póki bym mógł.
- Dzięki za ostrzeżenie – Sariel spokojnie ruszył dalej.
- Hej, a ty, kurwa, gdzie idziesz? – Mężczyzna położył mu na ramieniu ciężką dłoń. – Powiedziałem, że szef cię nie chce widzieć.
- Wspaniale. Myślisz, że sobie ze mną poradzisz?
- Nie bardzo – Gdzieś w mroku coś szczęknęło niebezpiecznie. – Nie sam.
Przeraźliwy warkot rozległ się w uliczce, naboje posypały się jak grad.
Sariel padł na ziemię. Poczuł, jak coś rozrywa mu ubranie i wbija się w ciało.
Kątem oka widział, że mężczyzna, który go zaczepił, przywarł do ściany i że wyciąga teraz pistolet.
Zaklął w duchu. Spodziewał się powitanie, ale nie tu i nie teraz.
Gdzieś w oddali trzasnęło okno lub drzwi, ktoś w popłochu przebiegł ulicą obok, nie oglądając się na miejsce, z którego słychać było strzały.
Seria ustała, lecz gruchnął kolejny strzał, oddany przez ciemnoskórego mężczyznę.
Sariel, już zdążywszy uruchomić swoje zdolności, uchylił się. Niezdarnym – kule uwięzłe w ramieniu i plecach sprawiały ból – ruchem zrzucił z pleców poszarpany serią pakunek.
Kolejny strzał, z innej strony, kolejna kula wbijająca się w bark, przeszywająca go na wylot. Krople krwi bryzgające na ścianę.
Broń palna jest zdecydowanie szybsza, niż miecz, zwłaszcza, jeśli ten, kto jej używa, jest przygotowany do konfrontacji.
Wyciągając broń z pochwy, wymierzył kopnięcie ciągle stojącemu pod ścianą pierwszemu z przeciwników, teraz przeładowującemu własny pistolet – wolno, bardzo wolno.
Mężczyzna zorientował się za późno, pewnie nie przewidując, że jego przeciwnik będzie tak szybki. Stracił równowagę i upadł na ziemię.
Sariel stał już w bojowej pozie, ściskając rękojeść. Miecz wydał mu się nagle niezgrabny, nieporęczny – ale był jedynym, czego mógł teraz użyć.
Nasłuchiwał.
Kolejny szczęk, znów terkot.
Nim strumień pocisków pomknął w jego stronę, Sariel przeturlał się poza ich zasięg – a równocześnie na tyle blisko strzelca, by móc go dostrzec.
W uliczce, za rozstawionym trójnogiem z karabinem maszynowym stała Azjatka. Przygryzając wypalonego papierosa, nakierowywała ogień na Sariela.
Skoczył, wysoko, wyżej, niż się spodziewała. Puściła cyngiel, sięgnęła za obszytą futerkiem kurtkę, ale nim zdążyła zrobić cokolwiek więcej, ostrze wbiło się w jej pierś. Upadła, przyszpilona do chodnika.
Kolejny strzał, krótka seria gdzieś z góry, dwa pistolety, o ile Sariel dobrze rozpoznawał. I szczęknięcie za plecami – to ciemnoskóry zdążył wstać.
Sariel zdecydował, że nim zajmie się później. Złapawszy się drabinki przeciwpożarowej, po kilku chwilach był na dachu. Człowiek, który tam na niego czekał, był ghulem. Pierwsze cięcie zarysowało tylko jego ciało, nie przebijając granicy nadnaturalnej odporności. Drugie, okupione kolejną kula, tym razem w okolicach brzucha, rozpłatało młodego mężczyznę na pół.
Sariel czuł się słaby. Kule tkwiły w jego ciele w różnych miejscach, jedna czy dwie – na poziomie serca. Pozwolił swojej krwi zaleczyć rany. Pociski z brzdękiem posypały się na ziemię.
W dole, w oddali zawyła policyjna syrena.
Niedobrze... Ocenił swoje szanse na przeskoczenie na kolejny dach, po czym zdecydował się jednak wrócić na ziemię.
Ciemnoskóry mężczyzna mógł w końcu powiedzieć policji to i owo i Sariel miałby więcej problemów, niż dotąd.
Facet czekał na niego, przywitał go strzałem. Spudłował. Jedno cięcie rozcięło mu brzuch, drugie miłosiernie obcięło głowę.
Syreny zawiły bliżej.
Sariel zniknął w uliczce. Przeklinał swojego pecha i to, że ktoś – Amanda Batts? Ghulka bez imienia? Nieznany Tremere? – zdążył ostrzec Alana Whortingtona.
Minął ukryty w piwnicy bar, kilka podwórek, przeskoczył płot.
Dom wyglądał jak twierdza, otoczony prawdziwymi zasiekami we śmieci i blachy falistej. W paru beczkach płonął ogień, w oknach błyszczały lufy.
Do diabła.
Forteca, prawdziwa forteca, a on porywał się z motyką na słońce, nieprzygotowany, głupi.
Śmiech. Szyderczy tym razem, choć równie rozbawiony, jak ten z poprzedniej nocy.
Czy można po śmiechu odróżnić jednego wampira od drugiego? Czy wszyscy Tzimizce śmieją się tak samo, wszyscy Malkavianie – równie szaleńczo, wszyscy Nosferatu – chrapliwym śmiechem gruźlika?
Obrócił głowę.
Przy płonącej beczce stał mężczyzna w ortalionowej kurtce. Smukły i wysoki niemal tak jak Sariel, z kapturem odrzuconym na plecy, z włosami powiewającymi na wietrze jak strzępy pajęczyny.
Irytujący w swojej irracjonalności i pewności siebie.
- Nie myślałem, że jesteś tak głupi, krzyżowcu... Ile masz lat? Parę dobrych setek, chyba miałeś więcej szczęścia niż rozumu...
Obok V stał niższy wampir, młodo wyglądający, z ciemnym warkoczem spadającym na kark.
- Bawisz się nim, Vladimir – stwierdził niechętnie. – Załatwmy to.
- Chcę go – V uśmiechał się spokojnie. – Patrzeć, jak ponosi porażkę. Znowu.
Duży, czarny ptak zatrzepotał skrzydłami, usiadł na dachu starego domu.
- Krzyżowcu, wiesz, twoja dziewczyna...
Sariel uśmiechnął się. Nie tylko on był nieprzewidywalny i głupi, jak widać. To pocieszające.
- Może ty przyjdziesz do mnie, V, co? Mam cos, co bardzo ci odpowiadało, wolisz, żeby strzelcy pana Worthingtona zmarnowali moją krew?
Ptak zakrakał, głośno, przeciągle. Coś zaszeleściło w krzakach. Jeden z ludzi Worthingtona poruszył się niepewnie.
- Cicho tam, kurwa! – zaklął Brujah gromkim głosem. – Chodź tu, parszywy śmieciu, którego nawet Sabat nie chce. Miejmy to z głowy.
Coś zaszeleściło znowu, strażnik posesji zacharczał paskudnie, szarpnął się za swoim kawałkiem blahy falistej, tak, że jego but kopnął w nią w przedśmiertnym spazmie.
- Co jest, kurwa!?
Po chwili rozpętało się piekło.
Coś dużego i naprawdę paskudnego wyrosło jak spod ziemi miedzy zasiekami, rzuciło ciałem nieszczęsnego strażnika w kolejne stanowisko. Rozległ się grzechot karabinowych serii.
V wskoczył na przewaloną beczkę, w panice patrząc na twór – typową dla swego klanu olbrzymią bestię – nie będący jego własnością.
Sariel uśmiechnął się tylko.
- Rychło w czas...
Skoczył w stronę zdezorientowanego Worthingtona. Brujah kucnął, unikając ciosu.
Kolejny trafił, zazgrzytał o żebra. Następne pchnięcie przebiło serce, wyszło drugą stroną – chmura prochu pojawiła się w miejscu, w którym przed momentem stał Alan Worthington, zamigotała w powietrzu i opadła.
V miotał się przez chwilę, potem nie namyślając się skoczył w stronę płotu i zniknął.
Stwór, cięty seriami z karabinów, miotał się, tratując wszystko na swojej drodze. Jego futro zajęło się ogniem. Ogarnięty płomieniami, wpadł na drzwi domu, rozbijając je w drzazgi. Po chwili ogień trysnął z wnętrza budynku.
Ostatnia kula wysunęła się z zasklepionej rany, wypadła przez rozdarcie kurtki i zabrzęczała na bruku.
Sariel czuł się paskudnie. Nie chodziło o sam ból, choć ten był przykry. Istota, która mu pomogła – która została, był to pewien, wysłana by mu pomóc – nie była przyjemnym widokiem. Obawiał się, że była kiedyś – jeszcze nie dawno – człowiekiem.
Jaka jest różnica, jeden Tzimizce, czy drugi? V – Vladimir, jak nazywał go Worthingotn – miał zginąć, ale czy to było sprawiedliwe? Nie tylko on zabijał niewinne osoby.
- Przykro mi.
Mała dłoń o długich, pomalowanych na karminowo paznokciach, leżała na ramieniu Sariela.
- Myślałem, że zdecydujesz się na efektowniejsze wejście... – rzekł, nie odwracając się.
- To był pies. Właściwie kilka psów. Szykowałam paskudę na Vladimira. Przynajmniej uratowałam ci skórę.
Obrócił się, spojrzał na drobną, trójkątną twarz okoloną czarnymi lokami. Dokładnie taką jaką zapamiętał – tylko starszą, smutniejszą.
- Powinnam była przyjść wcześniej. Ale to nic – uśmiechnęła się. – Poradzimy sobie.
Czuł niesmak. Mimo wszystko czuł niesmak.
Nie ufaj dawnym przyjaciołom...
***

Chuda, czarnowłosa ghulka stała wyprostowana jak struna. Przed nią siedzieli dwaj mężczyźni, Kainici – seneszal Gerard Hart i nowoprzybyły do miasta Sebastian Melville, Tremere, obecnie jedyny w Londynie. Teraz ci dwaj stanowili nieformalny nowy primogen.
- Złamała zasady – stwierdził Torreador leniwym głosem. – Powinna zginąć.
Kobieta nie drgnęła, jej twarz przypominała wyciętą w alabastrze rzeźbę
- Bo chciała pomścić śmierć swojej pani? Cóż, to się zdarza... Niemniej jednak jest za cennym źródłem informacji, żeby ją uśmiercać...
- Pomogła członkowi Sabatu...
Sebastian uśmiechnął się samym kącikiem ust.
- Gdzie ten pański Sabat, panie Hart? Sądząc z rozbicia do jakiego doszło, już dawno powinien wdzierać się do Elizjum... A tymczasem doszło do zaledwie dwóch zabójstw – jasne, był ogień i bałagan, ale jakoś uznałbym Sabat za zasłonę dymną... – Nie patrzył na Harta, a na swoje własne, zgrabne i wypielęgnowane dłonie.
- Pański klan...
- Taaaak – Sebastian przeciągał słowa. – Wieeeem. To nie był Sabat, mogę pana zapewnić panie Hart... – zerknął na ghulkę. – A ty wiesz coś o tym, prawda?
Przygryzła czerwoną wargę.
- To nie wampiry, a inna siła – rzekła. – Moja pani... starała się omijać ją z dala.
Tremere skrzywił się. Inne siły za bardzo bruździły – i sam nie raz już żałował, że przyszło mu sprzymierzyć się z jedną z nich. Jednak w obliczu pewnych niepokojących wieści te inne siły były pewniejsze niż jego własny klan... Przykre, jak nisko upadli i jak daleko odeszli od tego, czym kiedyś byli.
Czasem marzył o tym – o dniach chwały, których nie było mu dane doświadczyć. Przynależność do tego, a nie innego klanu była nazbyt przytłaczająca – jeszcze przed stu laty upajał się własną mocą, teraz beznadziejnie tęsknił za inną, która nie była i nie miała być mu dana. Pozwalając się przemienić skazał samego siebie na wieczne nienasycenie. To jego klan był odpowiedzialny za tę niemożliwą do wypełnienia pustkę – karmiący się iluzjami głupcy, sądzący, że garść sztuczek zastąpi im prawdziwą wiedzę? Zwykły członek klanu nie miał dostępu nawet do strzępów wiedzy, ukrywanych skrzętnie przez regentów i wyższych stopniem – aż do Rady Siedmiu. Oto wampirza linia krwi, której celem miało być zgłębianie sztuk tajemnych i wiedzy stała się ściśle zhierarchizowanym społeczeństwem, którego najniżej usytuowani członkowie otrzymywali jedynie kłamstwa i ochłapy.
Pomału Sebastian Melville stawał się odszczepieńcem w obrębie własnego klanu. Pnąc się po drabinie hierarchii, prowadził badania, za które groziło mu unicestwienie. Czytał pisma Theresy Kymeny, mistyczki wyklętej przez Tremere w XII wieku i stare księgi, spisane jeszcze przez organizację magów, która potem miała stać się jego klanem. Odnalazł dzieła samego Goratrixa – najbardziej przeklętego spośród wszystkich, tego, który jako pierwszy dokonał na sobie Przemiany, potem zaś zdradził – i nawiązał potajemne i ryzykowne stosunki z odszczepieńcami w szeregach Sabatu. Wierzył głęboko, że przerażająca prawda o pochodzeniu Tremere wyzwoli nieszczęsny klan z pułapki, w której zamknęło go własne szaleństwo. Kymena i Goratrix byli kluczami, które miały tę pułapkę otworzyć.
Kymena nie istniała już jednak, unicestwiona za swe „zbrodnie”. Goratrix z ukrycia rządził Tremere Sabatu, jednak pięć lat temu wszyscy jego podwładni zginęli w nagłym pożarze w Mexico City. Sebastian został sam – przerażająco sam, z cieniem Rady Siedmiu za plecami. Miał niejasne przeczucia, że to właśnie starsi klanu pociągnęli za sznurki, które unicestwiły odszczepieńców i że on sam uniknął tego samego losu jedynie dlatego, iż Siedmiu nie spodziewało się żmii na własnym łonie.
Nie poddawał się. Prawda leżała w zasięgu ręki, musiał tylko odnaleźć kilka elementów układanki. W desperacji sięgnął po najbardziej niepewne źródło wiedzy – zakazane kontakty z magami. Jednego z nich zmuszony był od siebie uzależnić i nie podobało mu się to, lecz cel uświęca środki...
Niecały rok temu nieoczekiwanie pojawił się nowy sprzymierzeniec, w grudniu zaś – informacja, która wprawiła Sebastiana w zdumienie.
Od tego czasu wampir czekał. Czekał cierpliwie, utajony, posłuszny wobec klanu. Gdy spłonęła londyńska Fundacja, zjawił się na miejscu, oferując zdezorientowanemu, słabemu primogenowi swoją pomoc w ustabilizowaniu sytuacji. Wiedział, co zastanie – młody mag był użyteczny i umiał wyciągać informacje od własnego rodzaju... Ktoś w Zakonie Hermesa szukał informacji wśród wampirów i znalazł zamiast nich regenta-infernalistę i związanego z nim demona... Wakat w tak wielkim mieście dawał możliwości... Ale było coś jeszcze...
Wszystko wskazywało na to, że Sebastian Melville znalazł tego, na którym tak bardzo zależało jego nowemu sprzymierzeńcowi.
Mark Adler, który nie podawał nazwy swego klanu, teraz ścigany pod zarzutem współpracy z Sabatem, odpowiadał rysopisowi jak ulał – za wyjątkiem jednego szczegółu, ale ten właśnie szczegół musiała ukrywać opaska na czole...
- Będę omijać – rzekł do ghulki. Nie zamierzał postępować inaczej. Niech magowie mają swoje zwycięstwo. Hoskins i tak zasłużył na swój los. Niech sprawa przyschnie. – A co do Sabatu, myślę, że to tylko mistyfikacja... – spojrzał na wyraźnie przerażonego Torreadora. – Proszę, niech się pan nie zamartwia, panie Hart... celem był Charles Hoskins, nie żaden z nas. Miał poważne zatargi z tą „inną siłą”... Sprawy klanu, rozumie pan?
- Pozostaje Mark Adler...
- To też jest – Sebastian Melville oblizał kły – sprawa mojego klanu.





Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj