SMOK, DZIEWICA I JEDNOROŻEC


Las lśnił od odcieni zieleni. Bujne liście pokrywały gałęzie drzew, trawa ozdobiona była kwiatami w soczystych barwach – niebieskich, żółtych, czerwonych, nawet złotych i srebrnych. W zielonej gęstwinie śpiewały ptaki, równie kolorowe, jak kwiaty. Niebo miało intensywnie błękitną barwę, słońce było jasne, niemalże złote.
Stała na polanie, nie do końca świadoma tego, skąd wzięła się w tym miejscu – i równocześnie świadoma tego, że powinna tu być. Podobnie właściwa była suknia, którą miała na sobie – ciemnoczerwona, długa, aksamitna. Spomiędzy jej rozcięć lśniła jedwabna biała suknia spodnia. Z włosów spływała cienka jak mgiełka chusta.
Omiotła polanę wzrokiem i ujrzała zwierzę stojące pomiędzy drzewami. Jednorożec o białej sierści, srebrzystej grzywie i ogonie patrzył na nią niebieskimi oczyma, oczyma, które znała i których spojrzenie przeszywało ją dreszczem. Wolno ruszyła ku niemu, pragnąc dotknąć śnieżnobiałej sierści, miękkich chrap, lśniącego, spiralnego rogu.
Nagły szelest spłoszył jednorożca, który skoczył pomiędzy drzewa i zniknął. Odwróciła się. Na skraju polany stał mężczyzna odziany w czerń. Coś niepokojącego było w jego spojrzeniu, zaś na jego piersi widniał herb – zielono-srebrzysty smok. Zadrżała na ten widok, czując, że nie powinien był jej tu spotkać, a tym bardziej nie powinien był widzieć jednorożca. Bez słowa odbiegła w las.
Nogi same zaniosły ją ku wzgórzu, z którego ujrzała zamek – wysoki, ozdobiony setką smukłych wieżyczek. Biały kamień lśnił w słońcu, lecz jakże przerażająco wyglądało smocze godło na wszechobecnych chorągwiach... Mężczyzna w czerni był panem tych ziem. Rządził tym zamkiem – i nią, bo na skutek wydarzeń, które napawały ją niezrozumiałym smutkiem. Była jego gościem, podopieczną – może więźniem?
Za plecami usłyszała dźwięk trąbki. Spomiędzy drzew wyjeżdżali jeźdźcy. Uzbrojeni w łuki, z sokołami na ramionach, z psami na smyczach, wracali z łowów. Wracali bez zwierzyny, którą mieli nadzieję upolować – uświadomiła to sobie w jednej chwili. Srebrnogrzywy jednorożec miał być ich łupem, ona zaś miała być przynętą. Och, nienawidziła ich za to, a najbardziej nienawidziła tego, który jechał na czele – pana zamku.
Przygryzła wargę i skracając swoją drogę pobiegła do zamku. Jeśli już ma być więźniem w tym miejscu, nie da im satysfakcji, nie pozwoli im upolować pięknej istoty, która z jakiegoś powodu postanowiła jej zaufać – i której ona pragnęła dotknąć.
Szła, pewna, że idzie dokładnie tam, gdzie iść powinna. Poprzez krużganki i dziedziniec, ku rozległym ogrodom, jakimś cudem mieszczącym się za zamkowymi murami. Tu barwy były jaśniejsze, lecz niemniej radosne, niż w lesie. Młoda zieleń pokrywała gałęzie drzew i krzewów, po pergolach i altanach pięły się róże. Wszechobecne – różowe, herbaciane, białe jak śnieg, błękitne. Róże kaskadami spływały z murów, różane krzewy pierścieniem otaczały marmurową fontannę, w której szemrała krystaliczna woda. Na brzegu fontanny pięć dam w ozdobnych sukniach rozmawiało, czasem głośno, czasem szeptem. W oddali za nimi młody mężczyzna w barwnym stroju grał na lutni radosną melodię. Gdy zbliżyła się, podniósł głowę i spojrzał na nią żółtozielonymi oczyma. Jego długą twarz o podbródku pokrytym rzadkim, młodzieńczym zarostem rozjaśnił uśmiech sympatii.
Skinęła głową minstrelowi. Miał znajomą twarz – podobnie jak dwie spośród siedzących na brzegu fontanny niewiast. Mimo zachęty z ich strony nie przyłączyła się do nich, lecz ruszyła dalej, w głąb ogrodu.
Stąpając między rabatami pełnymi różnobarwnych kwiatów, klucząc po alejkach, nachylając się pod łukami pergoli, zaszła przed mur otaczający wewnętrzną część ogrodu. Przez wygięte w formę arabeski pręty furty widziała krzewy różane. Na żadnym z nich nie widać było kwiatów, liście zaś były młode, ledwo rozwinięte, jasnozielone, jakby w tym dziwnym zakątku nadal trwała wiosna, podczas gdy na zewnątrz kipiało już lato.
Ze zdziwieniem odkryła, że na jej szyi na cienkim, srebrnym łańcuszku wisi klucz. Mały, ozdobny, kruchy – pasował jednak do zamka. Drzwi zamknęły się za nią cicho. Ruszyła dalej, ku centrum, ku krzewowi stanowiącemu serce ogrodu. Tu spośród młodych liści wystrzelał jeden kwiat – nie rozkwitły jeszcze w pełni, lecz zdradzający już piękną, głęboką czerwień płatków, równie intensywną, jak czerwień jej sukni.
Uniosła dłoń i dotknęła róży. Płatki były gładkie jak jedwab i ciepłe jak ludzka skóra. Poczuła, jak w tym samym momencie przeszywa ją dreszcz. Fala gorąca rozlała się po jej ciele, wprawiając je w podniecone drżenie. Jak oparzona cofnęła palce. Jej serce biło gwałtownie, jej pierś falowała, na policzkach wykwitł rumieniec. W jakiś dziwny sposób róża była nią samą – lub ona była różą. I to nie jej palce miały dotykać kwiatu...
- W zamkniętym ogrodzie kwitnie najpiękniejszy ze wszystkich kwiatów – usłyszała głos gdzieś daleko nad sobą. Uniosła głowę i ujrzała okno wieży – wewnątrz minstrel rozmawiał z mężczyzną w czerni, tym samym, który wystraszył ją w lesie. – Róża, która ciągle nie rozwinęła się z pąka. Biada temu, kto spróbuje zburzyć mur lub wyłamać bramę, lecz ten, kto zdobędzie klucz, będzie mógł wejść do ogrodu. Róża rozwinie się wówczas i ogród zakwitnie, piękny jak nigdy.
To był jej ogród. Ona miała klucz. Mogła dać go komuś, pozwolić, by pod czyimś dotykiem rozchyliły się czerwone płatki...
Zapadła noc. Nagle, niespodziewanie – a jednak we właściwym dla siebie czasie. Była w komnacie – swojej komnacie w wieży. Stała oparta o parapet, patrząc na mężczyznę stojącego w dole. Wysoki, smukły, o delikatnych rysach i długich palcach, odziany w białą zbroję, jasnowłosy rycerz patrzył na nią smutnymi, błękitnymi oczyma. Znała go. Jej serce cierpiało, gdy na niego patrzyła. Uniosła dłoń ku łańcuszkowi na szyi, pragnąc rozpiąć go i rzucić rycerzowi klucz. Zawahała się, zastygła z dłonią zaciśniętą na kluczu.
- Przeklęty rycerz, który nigdy nie zazna spokoju – usłyszała głos. Trubadur siedział za jej plecami, z lutnią na kolanach i bezbrzeżnym smutkiem w oczach, z delikatnym uśmiechem na wargach. – Nie ważne są pragnienia, jego klątwa nie zostanie cofnięta. Do końca świata będzie się błąkał w świetle księżyca, piękny i wieczny, zawsze samotny.
Poczuła łzę na policzku. Spojrzała za okno, lecz przeklętego rycerza już nie było. Tylko gdzieś między drzewami zalśniła srebrzysta grzywa jednorożca.
Zadrżała, wybiegła z komnaty i ruszyła przez zamek prędkim krokiem. Zwolniła dopiero w na krużgankach, widząc pana zamku idącego z przeciwka. Na jej widok zatrzymał się, jego oczy pełne były tęsknoty równie silnej, jak ta w oczach rycerza-jednorożca. Znała to spojrzenie, znała tę tęsknotę i pożądanie, znała je z innego miejsca, innego czasu...
- Panie. – Dygnęła, spuszczając wzrok.
- Moja pani – Jego głos był miękki, pełen ciepła. Zaskoczyło ją to, choć równocześnie tego właśnie się spodziewała. – Cieszę się widząc cię tutaj.
- Panie, moja obecność dla wielu jest ważna – odrzekła.
- Ja widzę w tobie więcej, niż widzą inni.
Potrząsnęła głową, nadal starała się nie patrzeć w jego oczy. Wypowiedziała słowa pożegnania, skłoniła się i ruszyła dalej.
W ogrodzie snuły się jedwabiście miękkie, błękitne cienie. Gwiazdy i księżyc wyglądały, jakby wyhaftowano je srebrną nicią na granatowej tkaninie. Ogród pachniał różami i jaśminem, w gałęziach drzew śpiewały słowiki. Jednorożec zniknął, ani on, ani rycerz nie pozostawili po sobie śladów.
W jej komnacie, na stole, leżał kawałek pergaminu. Napisano na nim wiersz, najpiękniejszy, najbardziej chwytający za serce wiersz, jaki w życiu czytała. O niej i dla niej, napisany z miłości. Przycisnęła pergamin do serca, myśląc o przeklętym rycerzu.
Znów był dzień, wypełniony blaskiem słońca, gwarem i dźwiękiem trąbki. Siedziała na ustawionej na błoniu trybunie, w otoczeniu pozostałych dam, z minstrelem u stóp. Dookoła powiewały barwne proporce i chorągwie z heraldycznymi zwierzętami, konie niecierpliwie grzebały kopytami w ziemi. Rycerze, którzy mieli potykać się dziś przed jej oczyma, przejeżdżali wzdłuż trybun jeden za drugim. Ich zbroje lśniły w słońcu, w ich oczach pełno było odwagi i miłości do dam, których imiona pragnęli wysławić swym zwycięstwem.
Pan zamku był pośród nich, w ciemnej, niemal czarnej zbroi, ze smokiem wymalowanym na tarczy, dosiadał konia czarnego jak smoła. Złowrogi, czarny rycerz strzegący jej jak skarbu, który pragnął zachować dla siebie. Zadrżała, przypominając sobie wiersz poprzedniego wieczora i nie przestawała drżeć, gdy to ją wymienił jako tę, której cnoty pragnął wynieść ponad cnoty wszystkich innych niewiast. Skinęła lekko głową, dłoń zaś zacisnęła na kluczu na szyi. Srebro paliło jej skórę.
Trąbka ogłosiła początek turnieju, ruszyły konie, kopie zatrzeszczały, rozbijając się o tarcze. Zachrzęściły zbroje pokonanych. Czarny rycerz triumfował, wysadzając z siodła przeciwnika za przeciwnikiem. Jego rumak poruszał się z gracją, on sam zaś wydawał się nie męczyć ani trochę. I w końcu, gdy wydawało się, że na placu boju nie pozostał już nikt, zjawił się ten, na którego czekała cały czas. Przeklęty rycerz, z jednorożcem w herbie, w srebrnej zbroi, na koniu białym jak śnieg. Nie unosząc przyłbicy, wyzwał na pojedynek zwycięzcę, ten zaś podjął rzuconą rękawicę.
Patrzyła, jak ścierają się pośrodku błonia, na tle barwnego tłumu. Biały promień i czarny wicher uderzyły w siebie z impetem i wściekłością. Zabłysł jak złoto piasek wzbijający się spod końskich kopyt. Wszystko zamarło w ułamku sekundy, gdy kopie uderzyły w tarcze. W martwej ciszy usłyszała, jak uderza jej niezdecydowane serce.
Kopia ześlizgnęła się po czarnej tarczy. Przeklęty srebrzysty rycerz zachwiał się w siodle, przeleciał przez łęk i upadł. Pan zamku wstrzymał wierzchowca, uniósł przyłbicę, jego złociste oczy zabłysły triumfalnie. Pokonany przeciwnik podniósł się i zdejmując hełm z szacunkiem skłonił głowę.
Poczuła ukłucie bólu, gdy spojrzały na nią błękitne oczy pokonanego. Smutek, tęsknota – i bezsilność. I zrozumienie, gdy rzucała zwycięzcy chustkę, a srebrny kluczyk zawieszony na jej szyi zalśnił w słońcu.
Jej przeklęty rycerz odjechał, jednorożec zniknął, ona została sama w zamku pilnowanym przez smoka. Podczas uczty, która miała miejsce po turnieju, oczy barwy miodu patrzyły na nią z bezgranicznym uwielbieniem, ona zaś z trudem zmuszała się do odwracania wzroku.
Ktoś jeszcze przyglądał się jej cały czas, niemal nie zwróciła uwagi na pożądliwy wzrok mężczyzny który, o dziwo, nie przypominał jej nikogo znajomego. Nie wspomniała o nim ani słowem panu zamku, mimo, iż gdy kolejnego dnia wszyscy wyruszyli na polowanie, nie oddalał się do niej. Jego czarny rumak był zawsze przy boku jej konia, jeździec zabawiał ją rozmową, adorował, ona zaś myślała o jego delikatnych palcach przekręcających klucz w zamku, o jego wargach dotykających różanych płatów.
W końcu jednak jej strażnik, jej opiekun, jej rycerz ruszył wraz z innymi za jeleniem o lśniącej złoto sierści i porożu rozłożystym niczym kandelabry, ona sama zaś znalazła się w tyle, wraz z mężczyzną, który poprzedniego dnia przyglądał się jej ponad stołem.
-Pani – rzekł, chwytając uzdę jej konia – Widzę, że pozostali wyprzedzili nas. Dogońmy ich.
Wiedziała, co się dzieje, widziała, że zdążają w zupełnie innym kierunku, lecz nie zaprotestowała więcej, niż powinna i nie wcześniej, niż w chwili, gdy ujrzała zamek z ciemnego kamienia, ponury, dziwnie pusty w porównaniu z tym, w którym mieszkała. Bała się, lecz był to lęk dziwnie spokojny, coś w głębi niej wiedziało, że wszystko, co się dzieje musi się wydarzyć. Broniła się więc, bo musiała się bronić, i było to nieskuteczne, bo nieskuteczne być miało. Została zaciągnięta do komnaty gdzieś na szczycie wieży i nie mogła powstrzymać swego porywacza od rozdarcia sukni. Mogła jedynie zyskać na czasie, próbując wyszarpać się z niechcianego uścisku i bronić się aż do chwili, gdy drzwi komnaty otwarły się w końcu i przybył wyczekiwany ratunek.
I nie dziwiło ją to, kim był mężczyzna, który stanął w drzwiach. Jego obecność była tu naturalna, oczywista, wynikająca z całości, podobne, jak miecz, podany przez minstrela, który jak znikąd zjawił się w pomieszczeniu.
Jej czarny rycerz, z ogniem w miodowych oczach, zaatakował. Ostrza mieczy zderzyły się ze szczękiem, posypały się iskry. Cios padał za ciosem, przeciwnicy krążyli wokół siebie, ona zaś czuła, że z emocji słabnie coraz bardziej. Może nie chciała widzieć zakończenia walki, może sprawił to nadmiar emocji, a może stało się to, co miało się stać, bo w końcu osunęła się w ciemność.
Gdy się ocknęła, obejmowały ją ciepłe ramiona. Ponad złocistymi oczyma zwieszał się kwiat róży. Byli w ogrodzie, zamkniętym ogrodzie, do którego tylko ona miała klucz. Poczuła, jak dreszcz przebiega po jej kręgosłupie.
-Panie – rzekła – jesteś mile widziany w moim ogrodzie.
Pochylił się, ujął kluczyk w dłoń i ucałował go. Następnie nachylił się nad nią i kolejny pocałunek złożył już na jej ustach. Ciemnoczerwona róża ponad nimi delikatnie rozchyliła płatki.


 

Powrót    Uwagi?   Zajrzyj