ZMIERZCH


KSIĘGA III - JUGA

Rozdział 4. Pan i władca

Sariel patrzył w przestrzeń. W uszach wciąż dźwięczał mu trzask zamykających się za Loką Marijawą drzwi.
Jak bardzo triumfalny wyraz twarzy miał zabójca z Tal’mahe’Ra, gdy wojownik Salubri zastygł w bezruchu, a jego wzrok powędrował ku własnym palcom. Te dłonie, szczupłe i niepokojąco piękne miały stać się narzędziem niewyobrażalnej wręcz zbrodni.
- Możesz odmówić, Sarielu – rzekł Loka, nim zamknął za sobą drzwi – lecz pomyśl o konsekwencjach. Jeśli pozwolisz przebudzić się tej bestii... zginą tysiące. Co najmniej tysiące.
Czy Goratrix wiedział...?
Musiał. To to miał na myśli, mówiąc o potworze, którego stworzył...
Lecz i tak...
Jeśli Loka miał racje, obie ścieżki, oba rozwiązania, będą prowadzić do zbrodni. Do zdrady.
W ciągu całego swego nieżycia Sariel dopuścił się wielu rzeczy, których żałował, lecz nigdy nie zdradził i nigdy świadomie nie naraził na zagładę setek czy tysięcy śmiertelnych. Teraz zaś od jego wyboru zależało, czy dopuści się którejś z tych zbrodni...
Wolno wstał, czując, że jego ciało, tak stabilne w swej nieludzkiej sile, drży. Jego dusza, choć spaczona i strzaskana, obawiała się kolejnego czynu, który poprowadziłby ja do zatracenia...
Potrzebował czegoś stabilnego, czegoś pewnego, czego mógłby się uchwycić. Opoki. Kogoś, kto pokazałby mu, który z wyborów ma większy sens... Twilight i Zac byli niedostępni, wyruszyli na wyprawę do miasta w kanionie... żałował, że nie może być z nimi, wspierać ich i robić coś, co jest proste i łatwe i nie wiąże się z dramatycznym wyborem... A jeśli nie oni są mu w stanie pomóc, to kto?
Sophia. Sięgnął po telefon.
I zadrżał znowu, przerażony. Czyż to nie ona była z nim wtedy, tamtej okropnej nocy?
Pamiętał szaleństwo w oczach diabolistki, symbol oka namalowany na jej czole. Jej głos, w którym pobrzmiewało echo innego głosu... Pamiętał gniew wypełniający jego żyły, Bestię budzącą się w umyśle, opętującą go – płomień gniewu, każący rozerwać pręty oddzielające go od wizjonerki, chwycić jej kruche ciało i jednym niewiarygodnie silnym ruchem rozerwać je, łamiąc kręgosłup i urywając głowę... Pamiętał własny strach, gdy Bestia ustąpiła, on zaś stał w chmurze popiołu, naprzeciw Sophii, przerażonej tym, że mogłaby stać się kolejną ofiarą... Pamiętał też mnicha, ciemnoskórego Kopta z Egiptu, Malkavianina, opiekuna wizjonerki-diabolistki.
- Bluźnierstwo – krzyczał szalony mnich, idąc ku nim po schodach. – Popełniłeś bluźnierstwo, upadły aniele, rozlałeś krew w miejscu poświęconym Jedynemu! Zabiłeś świętą kobietę w imię zemsty.
Sophia opanowała wtedy lęk i stanęła w jego obronie – wierna, kochana Sophia, której serce było większe, niż sama twierdziła.
- Wiedziałeś, że to zrobi, a nie zrobiłeś nic, by ją ocalić. Ona była Tremere i diabolistką, Sariel miał prawo ją zniszczyć!
Lecz Kopt niewiele robił sobie z jej słów, wiedząc i widząc więcej, niż malutka Tzimizce, znając koszmarne przeznaczenie jej klanu, wiedząc o zwątpieniu, które miało opanować Sariela ponad pięć stuleci później.
- Nie rozumiesz nic, dziecię zdradzonego klanu – wykrzyknął, patrząc na węgierską arystokratkę. – On też nie uczynił nic, by zrozumieć. Prorokini mogła powiedzieć mu prawdę, pokazać mu przeznaczenie jego klanu – i jego samego. Sarielu, synu Raguela, syna Samiela, syna Saulota, Ukochane Dziecię twego klanu – teraz jego wzrok skierował się w stronę wojownika Salubri – pomnij me słowa. To, co uczyniłeś dziś, uczynisz ponownie. I jeśli pozwolisz Bestii prowadzić swój miecz, twa dusza przepadnie na zawsze. Przeklinam cię, bluźnierco. Przeklinam na wieki.
To, co uczyniłeś dziś, uczynisz ponownie...
Co miał zrobić? Co miał powiedzieć?
Wybrał numer, pomału przyłożył telefon do ucha, nasłuchując sygnału.
Co miał powiedzieć? „Rozumiem przepowiednię Kopta, Sophio...”
- Sariel! Sarielu, jak się cieszę, że dzwonisz! Co się tam działo?
- Sophio, chcę ten bilet. Lecę do was.
Nie mógł jej powiedzieć. Nie mogłaby udzielić mu rady, nie ona... Ale mogła zawsze kupić mu trochę czasu, odciągnąć decyzję.

***

Dom należący do Tivadara Drugetha stał kilka kilometrów od centrum Krakowa, niedaleko wielkiego cmentarza, ukryty między blokami mieszkalnymi. Wyglądał niezwykle, jak z innego świata, zagubiony pośrodku osiedla, otoczony gęstymi drzewami i murem, na pierwszy rzut oka wyglądający jak ruina. Znakomicie utrzymana w stanie swej ruinowatości, jak się okazało, gdyż właściciel uważał, iż rudery mają swój niepowtarzalny urok, którego utrzymanie może być sztuką.
- Oczywiście, moja matka zamieniła rodowy zamek Drugethów w błyszczące pudełeczko – tłumaczył Tivadar. – Ma to swój urok, a korzyści z czterogwiazdkowego hotelu są niepodważalne. No i oczywiście nie ma mowy o rdzewiejących rurach... Raz kiedy gościła u mnie, popłynęła jej z kranu woda z rdzą... matka zrobiła mi piekło.
Sariel uśmiechnął się, kiwnął głową. Sophia potrafiła robić piekło, to prawda... a znając jej upodobanie do długich, ciepłych kąpieli, musiała być mocno zirytowana rdzą w wodzie...
- Tak czy inaczej – mówił Tivadar, przekręcając klucz w zamku – niezależnie od tego, co mówi matka, uważam, że dbam o mój dom wystarczająco dobrze.
Za ozdobionym nadkruszonymi kolumienkami gankiem i niewielkim przedpokojem znajdował się wielki hol – zaprzeczenie zniszczonej fasady domu. Ciemne ściany i wiśniowej barwy kotary, obrazy przedstawiające górskie widoki, rzeźbiona i złocona balustrada schodów i olbrzymi żyrandol, zwieszający się z wysokiego sufitu – hol porażał swą wielkością, wydając się być o wiele rozleglejszy, niż sugerowałyby to rozmiary domu. A jednak to nie żadne nadnaturalne moce wywoływały to wrażenie, lecz jedynie kunszt architekta, umiejętnie konstruującego iluzje.
- Na dole mam laboratorium. Nie sądzę, żebyś chciał niepokoić swoją duszę wchodząc tam... – Tivadar pokazywał kolejne drzwi, wszystkie zdobione rzeźbieniami i dyskretnymi złoceniami. – Tu jest biblioteka, możesz korzystać z niej do woli. Oczywiście, nie ignoruję nowoczesnych sposobów przekazu wiedzy, więc jeśli zechcesz korzystać z komputera, nie będzie problemu... Ah, nie umiesz się nim posługiwać? To nic, nauczysz się. Tak, zapewnię ci też wizytę na strzelnicy, oczywiście. Och, a tu będzie twój pokój.
- Nie w piwnicy?
- Za kogo ty mnie masz? W piwnicy trzymam... – zawiesił głos, szukając właściwego eufemizmu – eksperymenty. No cóż, rozgość się.
Otworzył drzwi. Sariel nie spodziewał się niczego innego, to co zobaczył – pokój o oknach zabezpieczonych żaluzjami i ciężkimi storami z aksamitu, z obszernym łożem zaopatrzonym w baldachim i kotary, pokryte haftowaną narzutą i zarzucone poduszkami – irracjonalnie dekoracyjne, jak cały dom, utrzymane w tym specyficznym dla południowej i wschodniej Europy stylu, gdzie Orient spotyka się z Okcydentem.
- Dziękuję – skinął głową. Trzeba się było przyzwyczaić do przebywania w takim miejscu. Dostosować się do zleceniodawcy... Wytrzymać ze świadomością eksperymentów trzymanych w piwnicy. Ale czy nie było warto? Kupić sobie odrobinę czasu, odrobinę spokoju, może nawet ostatni kawałek szczęścia – nim nadejdzie nieuchronne.
Tivadar spojrzał mu w oczy, zmarszczył brwi – nawet z tym zamyślonym grymasem na twarzy nie przestając być nienaturalnie i niebezpiecznie pięknym.
- Coś cię trapi? – spytał.
- Myślę.
- Jeśli potrzebujesz rady, moja matka zawsze może zabrać cię do starszych.
Znów pokusa – pojechać tam, do starej twierdzy... zobaczyć miejsce, do którego pierwszy raz przybył jeszcze będąc śmiertelnym... zobaczyć Spokrewnionych, od których mądrzejsi byli jedynie stwórcy klanów – uśpieni głęboko, w tajemnych miejscach... Poprosić o radę...
Nie wydawało mu się to właściwe – zdawać się na decyzję osób, które nie były zaplątane w tę sprawę. Narażać siebie i ich na gniew Tal’mahe’Ra... Jeśli miał ponieść porażkę, jeśli miał popełnić zbrodnię – winien to uczynić, sam podejmując decyzję.
- Oczywiście – skinął głową. – Szanuję waszych starszych i cieszę się, że jednak przetrwali aż do tych czasów. Z chęcią spotkam ich, lecz na razie mam zadanie do wypełnienia, czyż nie?
- Zostaw rzeczy i dołącz do mnie w saloniku przed biblioteką.
Rzeczony salonik był niewielkim pokojem, przez który prowadziła droga z korytarza do biblioteki. Najważniejszym meblem był tu okrągły stolik o inkrustowanym blacie, otoczony miękkimi, głębokimi fotelami – niewielkich rozmiarów, lecz nadzwyczaj wygodnymi. Ponadto stała tu narożna szafka, przeszklona, wypełniona naczyniami – kielichami różnych kształtów i rozmiarów, z najrozmaitszego tworzywa i pochodzących z rozmaitych epok – lecz zawsze doskonale wykonanych i pięknych. Małe hobby pana domu, zapewne, niepozbawione ironii i swoistego pozerstwa, tego samego, które Sariel zdążył już wieki temu dostrzec u Sophii.
Dwa kielichy stały na stole, kryształ oprawiony w srebro, proste, gdyż sama jakość materiału miała być ich główną ozdobą. Przy dnie każdego z nich falowała czerwona ciecz.
To też Sariel znał doskonale – krew przechowywana w odpowiednich warunkach, pita dla przyjemności bardziej, niż dla zaspokojenia głodu. Marnotrawstwo vitae, na które pozwały sobie nader często klany aspirujące do „high society”.
- Krzywisz się – zauważył Tivadar. – Siadaj. Spróbuj. Wiesz, jeszcze żaden śmiertelnik nie umarł od utraty takiej odrobiny. Daj spokój, oni obecnie oddają krew regularnie – co prawda jest to potem niesmaczne, te wszystkie chemikalia... ale przywykli już tak, że my możemy robić, co chcemy. Czyż to nie piękne? Wampiryzm w formie oswojonej – Zaśmiał się.
- Za dużo masz do czynienia z Ventrue chyba.
- Ventrue, mój cudowny, rządzi tym miastem. Moim zadaniem jest sprawić, by nie porządził nim już więcej, niż może miesiąc...
- Mówiłeś.
- Pamiętasz... – Smukła dłoń ujęła oplecioną srebrną siateczką nóżkę kieliszka, uniosła naczynie w górę, wargi dotknęły brzegu. – Mhmm, tak, taki smak zdarza się rzadko... Ta śliczna blondynka, jeśli nie myli mnie powonienie, powinna... Druga moja oferta – zajmij się nią. Odciągnij od tego maga.
- Chcesz go dla siebie.
- Tak.
Sariel nachylił się nad stolikiem, spojrzał w oczy rozmówcy.
- Przemienisz go?
Tym razem twarz Hrabiego wyrażała coś więcej, niż wieczne rozbawienie i ciekawość – oburzenie i lęk.
- Masz mnie za głupca?
- Oni zdecydują sami – Sariel potrząsnął głową. – My będziemy patrzeć, Tivadar. Nie możemy zrobić niczego innego.
Tzimizce skrzywił się i odwrócił wzrok.
- Tak – rzekł niechętnie – wiem o tym.
Sariel pokręcił głową. Rzadkim wydarzeniem musiało być zobaczyć tego dumnego arystokratę w takim stanie. Ktoś, kto udawał przed wszystkimi, że pozbawiony jest uczuć... Tzimizce często byli tacy – to pozorne zimno wraz z niecodziennymi zwyczajami zdobyło dla nich przydomek Diabłów. Umieli być bezwzględni i okrutni, jeśli zaszła konieczność – i często było to okrucieństwo najgorszego rodzaju, zimne i beznamiętne. Tego Sariel w nich nienawidził i to musieli odziedziczyć ich odszczepieńcy, zdegenerowani zdrajcy pokroju Vladimira. Czy odziedziczyli drugą twarz swego klanu? Lojalność, przywiązanie do żelaznego prawa, którego naczelną zasadą były posłuszeństwo starszym i gościnność? Głębokie związki z bliskimi, często w obrębie własnej linii krwi – z rodzicem czy też potomkiem, który często stawał się partnerem na wiele wieków? V, ojcobójca, nie miał w sobie tych zasad i przywiązania.
Ale Tivadar... Sariel zdołał dowiedzieć się, że jego znajomość z Danielem trwa już wiele lat. On sam umiał przywiązywać się do śmiertelnych i robił to nadzwyczaj często, lecz u Tzimizce taki afekt zazwyczaj oznaczał jedno – przygotowywanie do przemiany. Ale przemienić maga? Tremere praktykowali to niegdyś nagminnie, to w końcu było źródło ich istnienia – Tzimizce bronili się przed takim czynem. Dla Tivadara musiała być to wielka tragedia – pokochać go i nie móc zatrzymać przy sobie.
Klan Salubri z kolei miał zasadę „nie przemieniać z miłości”. Legenda mówiła o Kainie, któremu młody pasterz tak bardzo przypominał zamordowanego brata, że pierwszy spośród Spokrewnionych pokochał go – dziwną miłością pełną poczucia winy. Polecił jednemu ze swych potomków przemienić młodzieńca... Widać Saulot nie pragnął swego losu, skoro zakazał swym dzieciom powtarzać ten czyn...
Poczucie winy i nienawiść dla swego losu... – Tok myślenia Sariela zmienił swój tor. – Czy to dlatego...?
Ale Sariel nie miał problemów. Rozstania zawsze były bolesne. Z Elpis spędził dobre dwadzieścia lat, nim stwierdzili oboje, że nie mogę skazywać się na coś tak przerażającego. Opuściła go, a jakiś czas później dowiedział się, że wplątała się w sprawy swego rodzaju. Była tam, gdzie jej miejsce... Potem spotkał ją raz – na kilka lat przed swoim uśpieniem... Była stara i towarzyszył jej syn – owoc związku z kimś, kogo poznała w międzyczasie... Och, jak doskonale Sariel pamiętał oczy chłopca...
Jeśli Elpis mogła związać się z kimś ze swego rodzaju, Twilight też miała do tego prawo. Miłość zaczyna niszczyć, gdy zaborczo chowamy ją dla siebie, kwitnie zaś, gdy dzielimy ją z innymi i całym światem. Czy Twilight rozumiała to, kiedy całowała go tamtej nocy w Londynie? Czy rozumiał to Daniel?
Sariel rozumiał i pragnął powiedzieć o tym Tivadarowi, lecz chyba zbyt wiele ich dzieliło, by węgierski arystokrata mógł to pojąć.
***

Iram opuszczali w pośpiechu.
Zapadał już zmrok, gdy wyjechali z miasta i gdy, nieoczekiwanie, ujrzeli kilka samochodów stojących na pustyni, niedaleko wejścia do wąwozu. Kierowcy i pasażerowie pojazdów nosili pustynne moro i ciemne zawoje na głowach, byli uzbrojeni. Brak było im oznak, wskazujących na jakieś wojsko, prawdopodobnie byli więc terrorystami – lub partyzantami, co często trudno rozróżnić. Zamontowany na jednym z samochodów granatnik połyskiwał złowrogo.
Kilku mężczyzn ostrożnie zbliżało się do kanionu, rozmawiając podnieconymi głosami. Nie spodziewali się znaleźć w tej części pustyni nieznanego miasta.
Któryś dostrzegł dwa samochody wyłaniające się spomiędzy skał. Krzyknął coś po arabsku.
Ryan zaklął, w pośpiechu wykręcając kierownicę. Jego samochód skręcił gwałtownie, zawracając. Drugi podążył za nim w szaleńczej ucieczce przez wąwóz i ruiny.
Za plecami słyszeli warkot silników, grzechotanie żwiru pod kołami. Potem ryk, kiedy duch strażnik, uwolniony przez Lancastera, dostrzegł nowych intruzów, strzał z granatnika, rozrywający skalną ścianę, łoskot osypujących się kamieni.
Oba samochody pomknęły. Wypuszczony strażnik kupił im czas, wystarczająco dużo czasu, by mogli rozpocząć szaleńczą ucieczkę przez pustynię, po bezdrożach, na zachód, dalej od irakijskiej granicy, w kierunku Sakkakah.
Kimkolwiek byli ci, którzy ich znaleźli – strażą graniczną, przemytnikami, partyzantami, Talibami, najemnikami przysłanymi przez kogoś, kto wiedział o tej wyprawie – teraz nie było to istotne. Nawet to, że odkryli miasto, że jeśli przetrwają walkę z duchem – a powinni, bo strażnik był mocno osłabiony – że nie omieszkają zrobić zdjęć i wrzucić ich pewnie do internetu, albo przekazać jakimś naukowcom, że zapewne zabiorą trochę kosztowności z grobów... Nawet to nie było ważne. Zdjęcia i niezwykłe skarby będą tylko budować dalej legendę Iram, które miało pozostać ukryte pośród piasków tak długo, aż ktoś nie zdejmie z niego zaklęcia, przekonany, że nadszedł już czas odsłonić Śpiącym jego sekrety...
Twilight wracała samolotem w towarzystwie Grześka. Daniel z Ryanem zostali w Arabii Saudyjskiej na planowanej konferencji medycznej – Daniel z nadzieją dowiedzenia się czegoś nowego, Ryan chcąc znaleźć nowe kontakty, przydatne w jego planach zainwestowania w sprzęt medyczny. Alex gdzieś zniknęła, pewnie wróciła do Doissetepu, do mistrza. Sokolski pojechał do Hiszpanii, do swojej mentorki – pewnie i kochanki. Zac udał się z Lancasterem do Londynu – spędzał tam teraz większość czasu i Twilight czuła się z tym niezręcznie. To nie ona była tego powodem, ani nie był nim jej związek z Danielem, a jednak nie umiała nie odczuwać poczucia winy. Wymogła na przyjacielu, by odwiedził ją jak najszybciej, może pod nieobecność jej kochanka, czemu nie?
Wiedziała, że będzie czuła się samotnie. Nie mogła nawet porządnie się pożegnać – koszmarne zwyczaje Arabii Saudyjskiej, czador, niemożliwość dotyku. Jedyne, co mogła robić, to patrzeć, patrzeć z takim smutkiem, jakby rozstawali się na o wiele dłużej, niż niecały tydzień. Ale co miała robić? Bez Daniela, bez Sariela, bez Zacka?
Lecieli więc samolotem we dwoje, ona i Grzesiek. Chłopak spał przez większość drogi, Twilight siedziała gapiąc się bezmyślnie na chmury kłębiące się po drugiej stronie. W końcu nie wytrzymała milczenia, i gdy jej towarzysz podróży obudził się, zdecydowała się do niego odezwać.
- Grzesiek... – zaczęła.
Chłopak popatrzył na nią. Miał jasnobłękitne oczy, delikatną twarz, jasne włosy obcięte fantazyjnie, na wzór jakiejś postaci z japońskiego komiksu, albo gry komputerowej... Kiedyś nosił je dłuższe – wtedy kręciły się. Można było wówczas wziąć ich oboje – jego i Twilight – za rodzeństwo. Oboje jasnowłosi, oboje pełni niewinnego uroku.
Pomyślała o tych dziwnych plotkach, przed paroma miesiącami przyniesionymi przez Alex... Wybraniec Nephandi... Grzesiek mówił, że jest wybrańcem, że zrobi wszystko, by na ten przyznany samemu sobie tytuł zasłużyć. Nie, nie sądziła, żeby to on miał być tym „mesjaszem ciemności”... raczej kreował sam siebie w opozycji do tej idei... ale równowaga to równowaga. Jeśli istniał „ciemny” wybraniec, musiał zaistnieć „jasny”. I vice versa. Więc kto miałby być tym wybrańcem ciemności? Nie Zac – owszem, ta idea przemknęła Twilight przez myśl, ale nie... Nie Zac. Nie teraz, kiedy wiedział, co go ściga i czemu, i nie póki żyła ona.
Więc kto...?
- Taaa? – Głos Grześka można by wziąć za obojętny, ale Twilight wiedziała o chłopaku zbyt wiele, by w to uwierzyć.
- Zastanawiałam się... Jeśli ktoś kiedyś, w jakichś okolicznościach... przejdzie przez Czepiec... stanie się Nephandusem... Co dzieje się z jego duszą?
- Wiesz to – wzruszył ramionami.
- Wiem tylko to, co mi mówili. To nie wystarcza. To za mało.
- Domysły. Książkowa wiedza – Grzesiek wydawał się rozumieć – Oni wszyscy tylko dyskutują i zastanawiają się, nie mając oczywistego przed oczyma.
- Czym jest w takim razie oczywiste?
- Wszystkie avatary są częścią tego samego – rzekł z przekonaniem. – Kiedyś były całością i kiedyś znów będą całością. Jeśli jeden z nich zostaje zniszczony – całość zostanie uszczuplona.
- A jeśli dusza zostanie skażona?
- Nie wiem. Ale widziałaś kiedyś to, co nazywają Widderslainte?
- Nie.
- Wiem – chłopak kiwnął głową, potem oparł się w fotelu, zamknął oczy, jakby zamierzał znów zasnąć. – Myśleli, że jesteś jednym z nich, tak?
Potwierdziła skinieniem.
- Ale jedyne, co wiemy to to, że byłaś w Labiryncie. Tak samo, wiemy, że Czepiec wypacza duszę. Czasem ci Nephandi umierają i tyle – wzruszył ramionami. – Gilgul to najgorsze, co oni – miał na myśli magów jako ogół, Tradycje, może Technokrację. Organizację – taką jak Zakon Hermesa, od stuleci próbujący narzucić innym swoje zasady. – wymyślili. Zrobili wyrwę w Gobelinie. Jeśli chcesz znać moje zdanie – powinni tego zabronić.
- A jeśli mają rację?
Znowu popatrzył na nią.
- Myślisz, że mają?
- Nie wiem.
- Przynajmniej nie przyjmujesz ich zdania na pewnik.
- Gdybym przyjmowała, zostałabym w Zakonie.
- Ano widzisz. Te ich wszystkie przekonania... To spekulacje.
- Chciałabym – wyznała – wiedzieć, co naprawdę dzieje się z duszą. Nephandi mnie przerażają, ale zniszczenie duszy... tym bardziej. Gdyby mogła, zrobiłabym coś, żeby...
- Na Horyzoncie, w sali, gdzie spotyka się Rada Dziewięciu, jest dziesięć tronów. Kiedyś zajmę dziesiąty, a wtedy, obiecuję ci, zrobię coś, żeby znieść tę karę.
Dziewczyna uśmiechnęła się. Co prawda nie wyobrażała sobie, jak Grzesiek, nawet, jeśli rzeczywiście zostałby uznany za wybrańca, miałby, nie reprezentując nikogo poza sobą samym, zająć na wpół legendarny Dziesiąty Tron, ale cieszyła się, że w swoich wątpliwościach nie jest odosobniona.
- Tak swoją drogą – dodał Grzesiek – zaproponowano mi... wycieczkę do Labiryntu. „Twojego” Labiryntu, z tego, co wiem.
Zamarła.
- Kto...?
- Eutanatos, Jorge Mesic.
- I zamierzasz...?
Uśmiechnął się szeroko.
- A jak myślisz? Wszystko da się zniszczyć. Labirynt też
Nie wiedziała, czy brać te słowa za objaw pychy i nadmiernej pewności siebie, czy przeciwnie, tej niewzruszonej wiary, jaką miał w sobie Zac. Ale poczuła, że lubi tego chłopaka.
I w końcu dolecieli, i w końcu mogła opuścić samolotowy fotel. Wrócić do domu, pustego co prawda teraz, ale domu, jej domu.
Zamknęła za sobą drzwi, popatrzyła w lustro w przedpokoju.
Spodziewała sie ujrzeć na swojej twarzy opaleniznę – zamiast niej dostrzegła, że na jasnej skórze nosa i policzków pojawiły się nieśmiało pierwsze złociste piegi. Roześmiała się, patrząc na nie. Wyglądała... inaczej. Mniej porcelanowo i nieskazitelnie, bardziej... naturalnie. Pomyślała, że powinna więcej przebywać na słońcu, może wtedy piegi ściemnieją, bo, szczerze mówiąc, podobały się jej. Podobała się sobie cała – okrągłe piersi i biodra, włosy zaplecione w dwa warkocze, przewrotnie dziewczęce, nowoodkryty uśmiech, nowe ubrania.
Okręciła się przed lustrem, podniosła bagaż z podłogi i pobiegła rozpakować się, 
Zza poskręcanych sylwetek oplatających szklaną taflę wyglądał cień. Wyciągał swoje macki, gdy odbicie dziewczyny odbiegało wraz z nią, nieświadomą niczego, nieświadomą pełnego bólu i tęsknoty jęku, wydanego, gdy dziewczyna zniknęła z pola widzenia.
Mrok wycofał się więc, zatonął w Krainie Cienia, tam, gdzie było jego miejsce.
Isztar, Isztar, kiedyś przyjdziesz. Kiedyś przyjdziesz do swojej siostry. Niedługo, już niedługo...
***

Dni bez Daniela dłużyły się. To niecały tydzień – powtarzała sobie, ale nawet i to było za dużo. Nawet telepatyczny kontakt nie był w stanie zastąpić fizycznej obecności, dotyku, seksu. Uznali oboje, że nie będą bawić się teleportacją, nie dla własnej zachcianki, ale mimo to Twilight miała ochotę zaryzykować. Nocami przewracała się z boku na bok, w półśnie szukając nieobecnego kochanka. Za dnia uciekała z domu na tak długo, jak było to możliwe. Włóczyła się po mieście – sama, bo wszyscy, do których mogłaby zwrócić się o dotrzymanie towarzystwa byli nieobecni. Poznawała więc okolicę, ćwiczyła język. Złożyła, nieco się krępując, wizytę rodzicom Daniela, traktującym ją z pełną kurtuazją, jak oficjalną narzeczoną – w końcu nosiła pierścionek – syna. Strasznie bała się tych odwiedzin, w trakcie siedziała spięta, a jednak sprawiły jej przyjemność. I pomyśleć, że jeszcze niedawno bała się Śpiących, nie wiedziała, czy w ogóle byłaby w stanie rozmawiać z nimi, teraz zaś miała do czynienia z parą ludzi bezwarunkowo akceptujących swoje dziwne dziecko – mężczyznę, nie kobietę, maga, nie śmiertelnika. Kochała ich za to. Boże, kochała tak wiele osób i rzeczy, że czasem miała wrażenie, że rozsadzi to jej serce. To było naprawdę przyjemne. Za przyjemne.
Dużo myślała nad tym, co zrobi, gdy Daniel wróci. Miejsca, w które będą musieli pójść razem. Drobne zmiany w urządzeniu mieszkania, które przydałoby się wprowadzić. Rzeczy, które powinna powiedzieć – nie przekazać w myślach, a wypowiedzieć twarzą w twarz. Seks, bo chyba zdążyła się odrobinę uzależnić i z każdym dniem coraz pewniejsza była, że powrót Daniela skończy się czymś spontanicznym, gwałtownym i niezwykle podniecającym. W połowie tygodnia włócząc się, dość bezmyślnie, po usytuowanym w centrum miasta domu towarowym, trafiła na dział z bielizną. Myśl, że mogłaby kupić sobie coś... interesującego... była przyjemna, choć wywoływała też niechciany rumieniec. Twilight musiała wyglądać na mocno speszoną, gdy, zaczerwieniona na twarzy, przeglądała wieszaki i gdy ostatecznie stanęła przed kasą trzymając parę czarnych pończoch z koronkowymi podwiązkami. Ale wiedziała, że będzie warto – sprawienie przyjemności ukochanej osobie było sprawieniem przyjemności sobie samej, no i nie mogła ukrywać: lubiła nosić ładne rzeczy.
Kiedy wyszła ze sklepu, zapadał już zmrok. Powietrze pachniało liśćmi, wiosną. Nie miała ochoty wracać od razu do domu. Późny kwiecień był ciepły tego roku, ta noc zapowiadała się na pogodną, miasto nie zamierzało usypiać. Ogródki kawiarniane ożywały dopiero o tej porze – na stolikach rozstawiano świece, kwiaty w doniczkach i wazonach pachniały intensywnie. Na płycie rynku grupa młodych ludzi urządziła pokaz – młoda, wysportowana dziewczyna tańczyła, obracając zawieszone na łańcuchach kosze z ogniem. Wyginała ciało w przód i w tył, obracała się wokół własnej osi i robiła gwiazdy, ani razu nie gasząc i nie zatrzymując wirujących płomieni. Za jej plecami dwóch chłopaków biło w bębny, trzeci przygotowywał się do żonglowania pochodniami. Twilight przystanęła, przez dłuższą chwilę przypatrując się performerom, potem ruszyła dalej – przez pogrążające się w nocy miasto.
Jakby zapomniała, jak skończył się analogiczny spacer niecałe pół roku temu ale teraz była już inną osobą, wiedziała i umiała więcej. Była pewna, że poradzi sobie w razie problemów. Nie było sensu zamykać się w domu jak w twierdzy.
Będąc przygotowaną na ewentualną konfrontację z wrogiem, nie spodziewała się jednak, że tej ciepłej kwietniowej nocy może natknąć się na kogoś znajomego. Och, wiedziała, że mijając pewien klub na Poselskiej ryzykuje spotkanie z wampirem, nawet bycie znienacka chwyconą za nadgarstek mogła przewidzieć – ale nie, że zabraknie jej tchu w piersiach na widok pociągłej, sinej twarzy i szarobłękitnych oczu.
Prawa dłoń ściskała kurczowo torebkę ze sklepu, lewa chwyciła ukochane długie palce. Nie spodziewała się... nie tu, nie teraz.
- Co tu robisz?
- Miałem nadzieję, że cię spotkam.
Po prostu. Bez wyrzutów sumienia, słowa wyrażające tęsknotę i spojrzenie, sprawiające, że Twilight niemal roztopiła się... Boże...
Ona i Daniel byli kochankami. Obiecali sobie zostać razem do końca życia. Chciała tego. Oboje tego chcieli. Ale Sariel, Sariel tutaj, przy niej, ściskający jej dłoń, przesuwający palcem po nadgarstku...
- Chodźmy – rzekła szybko – gdzieś. W spokojne miejsce.
- Do mieszkania...?
Zabrać Sariela do domu – domu jej i Daniela? To wydało jej się dziwne, nie do końca stosowne, zwłaszcza pod nieobecność Eutanatosa.
- Jakiegoś lokalu. Nie tego tutaj – zaprzeczyła, kierując głowę w stronę pubu.
- Oczywiście – zgodził się.
Pociągnęła go za sobą poprzez pogrążające się w nocy miasto. Znów przez wypełniony ludźmi rynek, potem w jedną z bocznych uliczek, do kawiarenki, która zwróciła kiedyś jej uwagę. Tam usiedli na uboczu, w półmroku, rozpraszanym jedynie blaskiem świeczek.
Czuła się dziwnie, mając Sariela tak blisko siebie. Jeszcze przed chwilą trzymała jego dłoń, a on równie gorliwie ściskał jej palce. Teraz znów odsunął się na bezpieczną odległość i patrzył tylko na dziewczyną, nieodgadnionym, bezwiecznym wzrokiem.
- Więc co tu robisz? – spytała, w roztargnieniu przerzucając strony karty.
- Obiecałem przyjaciółce, że pomogę jej synowi.
- Jesteś tu dla Tivadara?
- Nie darzysz go sympatią.
Pokręciła głową.
- Jeśli ja będę zazdrosna, Daniel będzie miał prawo do tego samego. Nie chcę, żeby był zazdrosny. Nie chcę być zazdrosna. Zazdrość jest czymś... niewłaściwym. Niszczy zaufanie. Kiedy kogoś kocham, chcę mu ufać, rozumiesz?
- Tak... tak myślę.
Pomału sięgnęła do jego dłoni, nakryła ją palcami.
- Kocham cię – powiedziała, uśmiechając się.
- Twilight... jesteś...
Wstała i nachyliła się nad stołem, zbliżając twarz do twarzy Sariela. 
- Z Danielem? Czy to ma znaczenie? Czy jest jakieś wielkie, kosmiczne prawo, zabraniające kochać więcej niż jedną osobę? Jeśli jest, to czemu, jakim prawem jestem w stanie kochać aż trzy? Odpowiesz mi?
- Nie mogę i nie mam prawa – powiedział poważnie – robić nic, co skrzywdziłoby kogoś, kogo ty kochasz. Wiem, że możesz kochać wiele osób. To – uśmiechnął się tak ciepło, że dziewczyna pomyślała, że zaraz się rozpłynie – wielki dar i cieszę się, że właśnie ty go posiadasz. Ale nie wiem, co z Danielem.
- Tivadar Drugeth...
- Jest zazdrosny.
- Wiem. Boi się mnie. Myśli że odbiorę mu Daniela. Nie mogę mu go odebrać.
- Daniel i tak nie jest jego. Ani ty nie jesteś moja.
- Jestem tylko swoja własna.
Jej dłoń wciąż nakrywała jego palce. Uniósł ją, dotknął wargami – wierzchu, spodu, nadgarstka. Na nim trzymał usta – zimne i gładkie – dłużej.
- Jesteś – zgodził się. – I cieszę się, nie masz pojęcia nawet, jak bardzo, że jest ktoś, z kim chcesz być.
Po jego twarzy przemknął cień, Twilight jednak zbagatelizowała go.
Zapewne umysł dziewczyny nie mógł przyjąć do wiadomości tego, jak kruche jest jej szczęście.
***

Spędziła z Sarielem dobrych kilka godzin – na rozmowie, już mniej emocjonalnej. Dowiedziała się o układzie z Sophią, kontynuacji starej przyjaźni. O planach jej syna – przejęciu władzy nad wampirami w mieście, które należało niegdyś do klanu Tzimizce. I co nieco o samym tym klanie, który dla dziewczyny był jak dotąd zbiorem mglistych i sprzecznych twierdzeń i obrazów – legend o przerażających rzeczach, które byli w stanie uczynić z ludzkim ciałem, spotkania z V, danielowej znajomości z Tivadarem Drugethem, która przeczyła wszystkim tym okropieństwom. Usłyszała opowieść o karpackich zamkach i ich władcach, pieczętujących się symbolem smoka – istoty, która w zbiorowej podświadomości mogła oznaczać tak pradawną mądrość, jak i okrucieństwo.
„To zabawne” – pomyślała – „że w moim śnie Daniel nosił herb ze smokiem.”
I zadrżała, gdy do głowy przyszło jej, że Tivadar Drugeth mógłby przemienić jej kochanka.
To była jedna z rzeczy, którą trzeba rozwiązać. Dziwaczny czworokąt – pięciokąt, doliczając Zacka – w jaki byli uwikłani. Wyjaśnić sobie parę niedomówień. Zwłaszcza, jeśli mieli mieszkać wszyscy w tym samym mieście i nie zamierzali rezygnować ze spotkań.
Nie wiedziała oczywiście, jak powie to wszystko Danielowi. Ale prędzej czy później będzie musiała.
Sariel odprowadził ją pod dom. Powstrzymała pokusę pocałowania go. Jeszcze nie teraz. Kiedy dowie się, co myśli o tym Daniel... Kiedy Sariel przestanie się bać Daniela...
Ostatni dzień, ostatnie godziny nieobecności kochanka spędziła chodząc niecierpliwie po mieszkaniu. Tęsknota była uczuciem właściwie fizycznym, a ubranie się w aksamitną sukienkę i nową bieliznę było, no cóż, czymś aż nadto oczywistym. 
„Gdzie jesteś teraz?” – odważyła się w końcu spytać swojego kochanka. Telepatia nie wynagradzała braku kontaktu, ale była użyteczna. „Tęsknię za tobą, kochanie, chcę, żebyś już był ze mną.”
„W samolocie, królewno, niedługo wyląduję... Nawet nie wiesz, jak bardzo chcę wziąć cię w ramiona...”
„Och?”
Siedziała na fotelu, z zamkniętymi oczyma. Więź psychiczna z Danielem była cudowna, ale im bliżej mężczyzna był domu, tym bardziej sprawiała, że oboje niecierpliwili się. Myśli, kłębiące się w głowach obojga coraz bardziej kierowały się w stronę fantazji erotycznych.
„Chcę objąć cię... dotknąć twoich piersi, najpierw przez ubranie... co masz na sobie, kochanie?”
Roześmiała się cicho, do siebie, do ukochanego.
„Sprawdź.”
Pomału przesunęła dłonią po swoim boku, w stronę piersi, przesyłając Danielowi wrażenie dotykowe – miękkość aksamitu i kształt ciała pod nim.
„Och... chcę przesunąć dłonią w dół, na twoje biodra, pod sukienkę...”
Czuła, że jej policzki zaczynając płonąć coraz bardziej – i jak ogień rozprzestrzenia się w dół ciała, w miarę, jak kontynuowali tę dziwną, podniecającą grę. Kiedy dotykała własnych łydek, krawędzi pończoch, ud, czuła, jak Daniel, oddalony od niej o wiele kilometrów, oddycha coraz szybciej. Samolot zbliżał się do lądowania.
Musieli przerwać. Twilight, wyrwana ze stanu podniecenia, czuła przyspieszone bicie serca i tętnienie krwi w dole ciała. Miała wrażenie, że to nie jej własne dłonie dotykały jej – i chciała czuć ten dotyk dalej, mocniej. Kolejną godzinę spędziła, snując się niemalże po mieszkaniu, odurzona, wciąż podniecona, aż usłyszała kroki na schodach i szczęk klucza, pośpiesznie przekręcanego w zamku.
Walizka odłożona na bok, drzwi zamknięte w pośpiechu. Daniel, blisko, bardzo blisko, obejmowany ramionami, usta sięgające do jego warg, oczu, szyi. Jego dłonie na piersiach, na brzuchu, uda obejmujące jego biodra, ściana przedpokoju pod plecami. Palce wsuwające się pod sukienkę, odnajdujące krawędź pończochy. Jej własne usta, znajdujące skórę tuż nad kołnierzykiem koszuli, chwytające ją zębami – niecierpliwe ugryzienie. Uda ocierające się o biodra, dłonie rozpinające guziki koszuli. Palce wczepione we włosy, palce rozpinające spodnie, odsuwające bieliznę. Przyspieszony oddech, ciało ocierające się o ciało, dłonie wczepione w ramiona, usta wtulone w szyję. Krzyczała coś w ekstazie, pewnie jego imię, pewnie słowa miłości. Potem zastygła tylko, łapiąc oddech, nadal obejmując swojego kochanka całym ciałem, czując go w sobie.
- Tęskniłam – zamruczała mu do ucha.
- Ja też – odpowiedział, pomału rozluźniając uścisk, stawiając ją na ziemi. – Boże, jak strasznie za tobą tęskniłem, królewno... Czuję się brudny po podróży, pozwól że zdejmę z siebie ubranie... I z ciebie też...
Jakiś czas później leżeli oboje na kanapie w salonie, gdzie trafili właściwie przypadkiem. Daniel nagi, Twilight ciągle w pończochach, które okazały się być jeszcze lepszym pomysłem, niż myślała.
- Wiesz, spotkałam Sariela.
- Tak?
- Przyjechał, jak twierdzi, pomóc Hrabiemu.
- Drań – Daniel pokręcił głową – planuje coś paskudnego...
- To znaczy? – zainteresowała się.
- Przejęcie władzy w mieście... wspominał mi o tym. Planował to od pewnego czasu, a teraz liczy na pomoc Sariela...
- Sariel się zgodził.
- Tak długo, jak nie ucierpią przy tym Śpiący a Technokracja nie będzie mieć powodów do interwencji, niech robią co chcą... Choć chętnie spotkam się z tym draniem.
Uśmiechnęła się szelmowsko.
- Mogę iść z tobą? On się mnie boi, zdaje się.
- Och? Trzeba go oduczyć.
- Psujesz mi zabawę...
- A jeśli poprosimy, żeby zabrał ze sobą Sariela?
Popatrzyła na swojego kochanka, zamrugała, zaskoczona.
- I...?
- Jeśli ty – powiedział spokojnie – możesz widzieć, jak rozmawiam z Hrabią... Tivadarem... To i ja mogę widzieć cię z Sarielem.
Uśmiechnęła się szeroko i przywarła do Daniela – całym ciałem, całą sobą.
- Kocham cię – wymruczała w jego szyję – Bardzo.
Pierścionek na jej palcu nie był już obcy – pasował na nią idealnie i mógłby tam zostać na zawsze.
***

Książę wyglądał nadzwyczaj młodo, jak na kogoś o takim stanowisku, lecz miał już swoje lata, stulecia właściwie. Urodził się w dawnych czasach i przetrwał wszystkie burze, które przetoczyły się nad Polską – zabory, obie wojny światowe, komunizm. Świadomy istnienia istot innych, niż Spokrewnieni, lecz obdarzonych niemniejszą mocą, nauczył się prześlizgiwać w ich cieniu i zawierać niełatwe sojusze, w których pośrednikami stawali się śmiertelnicy. Ta zdolność pozwoliła mu objąć władzę i wyprowadzić miasto na prostą, choć martwiła księcia niezmiernie obecność Sabatu, który korzystając z powojennego zamieszania osiedlił się w Nowej Hucie. Przypuszczał, że członkowie konkurencyjnej wampirzej sekty chcą znieść władzę Camarilli i wprowadzić swoje prawa, które w jego oczach równały się anarchii.
Książę urodził się jako śmiertelnik w XVII wieku i jeszcze w tym samym stuleciu został przemieniony. Jego stwórca doskonale pamiętał bunt anarchistów – sam przybył do Polski, gdy osłabła władza klanu Tzimizce, niegdyś panów tych ziem. W zawierusze historii próbował mieć wpływ na politykę śmiertelnych i kontrolować Kainitów. Sprowadził do Krakowa przedstawicieli klanu Tremere, a to nie było łatwe zadanie, zwarzywszy na to, że miasto zawsze znajdowało się pod panowaniem sił niechętnym Czarodziejom. Ale udało mu się – zredukować wpływy Diabłów, umocnić Camarillę... A teraz Przemysław Kostrzycki kontynuował jego dzieło, choć nie było to łatwe.
Kilka miesięcy temu miała miejsce ta koszmarna awantura. Łowcy, właściwie inkwizycja... nasłani przez kogo? Swoich podwładnych nie mógł przekonać, że opłaceni przez Sabat – takie bajeczki łykali gładko młodzi Spokrewnieni za oceanem, lecz nie w Europie, gdzie średnia wieku aktywnego wampira wynosiła trzysta lat, gdzie zjawisko rozrzedzonej krwi, „słabych pokoleń”, wciąż było rzadkością... No i w całej aferze brali udział jego podwładni. Jego podwładni! Bartosz był równie porywczy, jak wszyscy Brujah, Kostrzycki mógł też rozumieć, czemu w przedsięwzięciu brało udział paru innych, ale co robił w tym wszystkim Krystian Ryszkiewicz, Tremere? Ten człowiek zawsze go niepokoił...
A teraz Ryszkiewicz stał przed nim z zadowolonym uśmiechem na twarzy – przy jego boku zaś książę widział nieznajomego Spokrewnionego – wysokiego, chudego mężczyznę o srebrzystych włosach i sinej skórze. Dziwna skaza...
Czy on, czy ten chudzielec nie był tu zeszłej jesieni? Wtedy, gdy po mieście rozeszły się plotki, że jacyś śmiertelni znaleźli w podziemiach miasta dziwny sarkofag? Plotki szybko ucichły, ale Kostrzycki przypomniał je sobie teraz.
Zerknął na Justynę. Nosferatu, najmłodsza z primogenu, uśmiechała się tajemniczo. Książę poczuł niepokój. Odziedziczyła ten uśmiech po swojej matce, kobiecie imieniem Magda, którą nazywano Wiedźmą. Wiedźma zawsze uśmiechała się w ten sposób, gdy wiedziała coś więcej – coś, co właśnie stawało się kluczowe...
- Właśnie w tej chwili – Ryszkiewicz wydobył z kieszeni kamizelki zegarek, antyczną „cebulę”. – Tak, dokładnie w tej chwili Sabat podłożył ogień pod Fundację klanu Tremere. To wielka strata, drogi książę, ale konieczna.
Kostrzycki nie był pewien, czy docierają to niego właściwe słowa. Wstał wolno. Jego ochroniarze, świadomi tego, że coś jest nie tak, sięgnęli po broń.
Szarowłosy Spokrewniony spokojnie odwijał płachtę okrywającą podłużny pakunek. Nie śpieszył się – teraz się nie śpieszył.
- Chcę to załatwić pokojowo, drogi książę – mówił Ryszkiewicz, uśmiechając się szeroko. Ujawnione kły lśniły między jego wargami. – Nie jest pan naszym wrogiem, a sądzę, że może być pan kompetentnym sojusznikiem. Nie chcemy marnować krwi... ani kompetencji – dodał, wypierając się diabolizmu.
Lecz czy wszyscy członkowie Sabatu nie byli diabolistami? Przemieniano ich masowo, przetrwać mieli tylko najsilniejsi, dość silni, by kradzieżą krwi zdobyć wyższą pozycję i większą moc.
- Zdrajca!
- Nie, książę – Ryszkiewicz był nadzwyczaj spokojny. – Zawsze byłem lojalny.
- Wobec swojego klanu?
- Czy ja wyglądam jak Tremere? Sarielu, powiedz, czy przypominam ci Tremere? Co byś zrobił, gdybym był Tremere?
- Zabiłbym – odparł srebrnowłosy Kainita nazwany Sarielem.
Płachta spadła na podłogę i teraz Kostrzycki widział doskonale półtoraręczny miecz. Kto, na wszystkie demony, używa miecza w dzisiejszych czasach?
- Drogi książę, pracowaliśmy razem przez tyle lat... nie chcę tego zaprzepaszczać. Oczywiście, proporcje się odwrócą...
- Dość!
Ochroniarze wyciągnęli pistolety. Pierwszy wymierzył w srebrnowłosego, w Sariela. Ten uchylił się – nienaturalnie szybko – i równie szybko ciął, pozbawiając ghula dłoni.
Drugiemu Ghulowi udało się trafić Ryszkiewicza. Kula przeszyła ramię zdrajcy. W tym samym momencie Bartosz z klanu Brujah skoczył na ochroniarza, chwytając go masywnymi ramionami i błyskawicznym ruchem skręcając kark.
- Zbędny rozlew krwi – mruknął z dezaprobatą Ryszkiewicz.
Obaj ghule, jeden martwy, drugi ranny, leżeli na posadzce.
- Zbędny – przytaknęła Justyna skrzekliwym głosem.
Ku swemu przerażeniu książę dostrzegł jej ramię i kołek w jej dłoni, a potem poczuł jak jego ciało drętwieje.
Ryszkiewicz nachylał się nad nim, nie przestając się uśmiechać.
- Nazywam się Tivadar Drugeth i’Tzimizce i od tej chwili jestem Wojewodą na tych ziemiach, które obejmuje w imieniu mojego klanu i Sprzysiężenia Oradei.
Jeśli Kainita zostanie unieruchomiony kołkiem będąc w stanie przytomności umysłu, zachowa tę przytomność przez jakiś czas. Tak więc książę słyszał i widział, co dzieje sie dookoła niego
Ryszkiewicz, nie, nie Ryszkiewicz, lecz Drugeth, uśmiechał się do Justyny.
- Dobra robota.
- W imię przyjaźni między naszymi rodzicami – odparła Nosferatu, szczerząc te nieliczne zęby, które miała.
Pozostali członkowie primogenu, poza nieobecnym, martwym już zapewne ostateczną śmiercią regentem Tremere, zachowywali się, jakby od samego początku brali udział w tym zamachu stanu. Nawet Zborowski, Ventrue, nie zrobił nic, co więcej na jego twarzy malowało się zadowolenie. Zdrajca, czy liczył na zaszczyty pod władzą Sabatu? Bo chyba nie pod władzą Tzimizce... Tzimizce upadli. Potomkowie buntowników żyli w Sabacie, ci, którzy nie dołączyli sie do buntu, żyli gdzieś w Karpatach, wyniszczeni najpierw przez bunt, potem przez okupację turecką, w końcu przez obie wojny światowe... za słabi na taki gest...
Drugeth zajął fotel księcia. Siedział na nim w pozie urodzonego władcy.
-Nie wszyscy obecni – mówił swobodnym tonem – zdają sobie sprawę, kogo reprezentuję. Większość z was jest zbyt młoda, lub przybyła tu, gdy mój klan był już słaby, ale to miasto było niegdyś siedzibą Spokrewnionych z klanu Tzimizce. Zostało nam zabrane, lecz nie na zawsze. Przyszedł czas, byśmy je odzyskali. Nie, nie mówię w imieniu Sabatu, lecz w imieniu Starego Klanu, w imieniu Sprzysiężenia Oradei! Nie zamierzam wyganiać was z miasta ani niszczyć, to nie leży w moim interesie, ani w interesie mojego klanu. Zatrzymacie swoje pozycje i wpływy, choć będziecie musieli podzielić się nimi z tymi z Sabatu, którzy zechcą uznać panowanie klanu Tzimizce i porzucić swoją sektę. Nie odpowiadacie od dziś ani przed Camarillą, ani przed Sabatem, Sprzysiężenie Oradei bierze te ziemie w swoją opiekę, pozostawiając mnie jako swojego reprezentanta. Każdy, kto poprosi o azyl i gościnę na moich ziemiach, otrzyma je tak długo, jak długo nie będzie łamał praw. Prawo Maskarady i inne tradycje Camarilli zostaną zachowane. Uważamy je za korzystne dla wszystkich Spokrwenionych i nigdy nie odrzuciliśmy ich, tak, jak zrobił to Sabat. Zachowam pozycję primogenu jako moich doradców. Obecny tutaj Sariel – wskazał na swego srebrnowłosego towarzysza, który stanął, jak cień, za jego krzesłem – pracuje dla mnie. Nie lubi przelewać krwi, lecz cóż, my wszyscy tutaj jesteśmy krwiopijcami i drapieżcami, prawda? – Uśmiechnął się dla podkreślenia swoich słów. Jeden z obecnych, Gangrel, uśmiechnął się, szczerząc się zwierzęco. – Niemniej jednak, ani ja nie mam ochoty zmniejszać ilość spokrewnionych w mieście... wyjąwszy może sabatową rozrzedzoną krew... Ach, tak, Tremere... nie byli chętni do współpracy, to wielka strata, ale przesądy, które żywią wobec mojego klanu są zbyt... mocno zakorzenione. Sądzę jednak, że tu obecni prędko przekonają się o ich nieprawdziwości. Pan też, panie Kostrzycki – zwrócił się do księcia, który, gdyby tylko mógł, odpowiedziałby mu jakimiś pogardliwymi słowami. – Jest pan zbyt cenną osobą i będziemy musieli kiedyś porozmawiać... Na razie... Justyno, jeśli mogłaby pani pokazać Bartoszowi miejsce, które przeznaczyłem na tymczasowe schronienie dla mego szacownego pośrednika...
Zdrajczyni Nosferetu uśmiechnęła się szpetnie
***

- Więc, Sarielu – Tivadar Drugeth siedział w obrotowym fotelu, należącym dotąd do księcia. Mebel, luksusowy, pokryty wysokiej jakości skórą, wyglądał anachronicznie – lub też anachronicznie wyglądał pełen koronek i aksamitów strój wojewody. Przemysław Kostrzycki był rówieśnikiem Hrabiego, lecz łatwiej przychodziło mu adaptowanie nowych zwyczajów i stylu obecnej epoki. Było więc prawdopodobnie kwestią czasu, nim nowy władca miasta zmieni wystrój gabinetu – Zadanie wykonane. Spisałeś się znakomicie.
- Wypełniałem swoje zadanie – Sariel skłonił się. – I nie zrobiłem wiele.
- Pokazałeś się. wystarczyło obciąć dłoń temu ghulowi – było widać, że się nie wahasz i robisz to, co do ciebie należy. Justyna mówiła mi już – mówią o tobie, że jesteś równie bezwzględny i skuteczny, co Assamici.
- Większość z nich nie spotkała pewnie żadnego Assamity – Sariel uśmiechnął się – daleko mi do nich.
- A jednak, jesteś skuteczny – powtórzył Hrabia, uśmiechając się po swojemu – z rozbawieniem. Nie umiałby chyba inaczej, choć mógł kształtować mięśnie swojej twarzy jak tylko chciał. – I niepokoisz ich.
- To samo było w Londynie – wojownik Salubri pokręcił głową. – Księżna wiedziała, kim jestem, pozostali... bali się mnie. Nie wiedzieli, kim jestem, a gdyby się dowiedzieli, baliby się tym bardziej. Wiem, jakie opowieści mówią o moim klanie i wiem, skąd one się wzięły.
Tivadar machnął pogardliwie dłonią.
- Plotki, pogłoski... rozgłaszane przez Tremere. Nie ma w nich ziarna prawdy...
Sariel chciał się odezwać, zaprotestować. Nie mógł jednak. Pewne słowa nie chciały przejść mu przez gardło.
Loka Marijava przyszedł do niego niedługo po tym, jak Sariel rozstał się ze swymi dziwnymi sojusznikami. Był poważny i nieskłonny do zwyczajowych złośliwości.
- Moja pani przysyła mnie do ciebie – rzekł.
- Czego chce?
- Przekazać ci prawdę.
Sariel niemal roześmiał się – niemal, gdyż wzrok Loki miał w sobie jednak o wiele więcej powagi, niż można by oczekiwać...
- Spotkałeś Goratrixa. Co ci powiedział?
- Pragnie zabić swojego mistrza. Jego mistrz stał się potworem.
- Czy powiedział ci, jak to się stało?
- Nie.
Obaj zamilkli na dłuższą chwilę. Loka wpatrywał się w swego rozmówcę – jego nieodgadnione, czarne jak smoła oczy nie poruszały się, zwinne palce o pomalowanych na czarno paznokciach zabójca zaplótł pod brodą.
- Ani, dlaczego najpewniej tylko ty możesz dojść do lorda Tremere? Że tylko ty możesz zbliżyć się do jego sarkofagu na tyle blisko, żeby zadać mu cios?
Sariel zamknął oczy, otworzył je znowu. Loka nadal siedział naprzeciw niego, tak samo poważny i nieporuszony.
- Nie.
- Sarielu... Jesteś jedyną osobą, która może zbliżyć się do sarkofagu lorda Tremere. Ponieważ lord Tremere nie jest jedynym, który tam spoczywa.
Wtedy Sariel zamarł, czując, że wie, że zawsze wiedział do czego to zmierza, lecz że nigdy nie pragnął tej wiedzy, nie chciał, by pogłoski szeptane w ciemnościach okazały się prawdą, by były tylko propagandą wrogów... Ale żył zbyt dużo i widział już wiele. Nie mógł ignorować tego, co widział – nie ważne, jak naiwny był w swojej szlachetności.
- O czym myślisz, Sarielu?
Głos Tivadara przebił się przez kokon zamyślenia, zagłuszył słowa Loki. Tzimizce przypatrywał się Sarielowi z zaciekawieniem na twarzy.
- Zastanawiam się, co powinieneś zrobić. Z moją tożsamością. Moim klanem.
- Ogłoszę to. Prędzej czy później ktoś to odkryje, a wtedy... Lepiej, żeby dowiedzieli się wcześniej, nie uważasz?
- Tak...
- Co się dzieje? – Oczy wojewody zmniejszyły się do postaci dwóch szparek. – Sarielu?
- Wciąż nie zamknąłem moich spraw z Tal’mahe’Ra – rzekł. To była prawda. Połowa prawdy. – Nie chcę, żeby zaszkodziły wam...
Tivadar wstał, zbliżył się do swego rozmówcy, spojrzał mu w oczy, próbując – bezskutecznie – przełamać siłę woli i odczytać ukryte myśli.
- Umiemy sobie radzić z Ręką, Sarielu. Czy wiesz, ile razy próbowali ci przeklęci szaleńcy wykraść sekrety naszych starszych? Czy wiesz, że oferowali nam układ, kiedy bunt przerzedził nasze szeregi? Ich opieka w zamian za naszą lojalność... nie, za służbę. Za zniszczenie tych, którzy posiedli tę diabelską, jak oni twierdzą, moc kształtowania ciała. Za zniszczenie takich wynaturzeń jak Vladimir...czy badaczy takich, jak moja matka czy ja? Odmówiliśmy. Nie, Sarielu, oni będą prawić ci słodkie słówka, opowiadać o wielkim zagrożeniu dla wszechświata i każą ci wbić ostrze w plecy przyjaciół i ukochanych. Wykorzystają przeciw tobie tę dziewczynę, żeby pokazać ci, że nie masz racji, że powinieneś pracować dla nich. Tak samo, jak zrobił to mój brat. Chcesz tego?
- Jestem im coś winien.
Wojewoda potrząsnął głową.
- Jesteś zbyt honorowy. Ale zrobisz to, co uważasz za słuszne. Pomnij jednak moje słowa, Sarielu.
Twoje słowa, Tivadarze. Twoje słowa przeciw słowom Loki. Przeciw słowom szalonego Kopta. Przeciw słowom Goratrixa. Ktoś kłamie. Lub wszyscy macie rację. Przekonam się jednak o tym dopiero wtedy, gdy sam sprawdzę.
Kiedy stanę przed Saulotem.



Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj