ZMIERZCH


KSIĘGA III - JUGA

Rozdział 5. Wisielec

Od patrzenia na pismo klinowe Zacka bolała głowa. Promieniowanie ekranu zabijało, nawet wydrukowanie fotografii nie pomagało wiele. Kiedy chłopak zamykał oczy, widział rzędy glinianych tabliczek.
„I tyle mam z Iram” – myślał – „wiem, że znak oznaczający gwiazdę, oznacza też boga.”
Okłamywał samego siebie. Miał też sny.
W snach widział drzewo – potężny pień wznosił się pod chmury, gałęzie rozpościerały się w górze niczym parasol – splątane konary tworzyły sklepienie ponad trawiastą równiną, nad głową Zacka. U stóp młodego maga ziemia wybrzuszała się: to masywne korzenie kłębiły się pod glebą, sięgając równie głęboko, jak wysoko sięgały gałęzie. Korona drzewa docierała do najwyższych warstw niebios, korzenie zaś – aż do samego jądra ziemi.
Pień był suchy i chropowaty w dotyku, ciepły – pod dłonią Zac czuł pulsowanie soków. Jak pulsowanie krwi niemalże. Drzewo żyło, choć coś w głębi ziemi niszczyło końce jego korzeni – to coś było jednak zbyt małe, by zniszczyć tak potężną roślinę. Niemniej jednak sama obecność mrocznego bytu gdzieś w głębi była dość niepokojąca. Zac czuł, że wolałby nie spotkać się z nim twarzą w twarz.
A jednak byt obserwował go – choć ukryty w głębi ziemi, miał swoje oczy i tutaj, na powierzchni. Ich wzrok wywoływał zimny dreszcz na karku. Cokolwiek Zac zrobił, był obserwowany.
...nigdy nie zobaczysz swojego prześladowcy – powiedział jakiś głos, głos znikąd. Należał do kobiety, czy może mężczyzny? Tego Zac nie wiedział.
...nie zobaczysz go, póki nie popatrzysz na świat z innej perspektywy.
Sen wracał – czasem ten sam, czasem tylko jego elementy. W jakiś sposób niepokoił, ale Zac przyłapał się na oczekiwaniu go – gdy tylko sprzed oczu znikały rzędy klinów, chłopak, półprzytomny już, wypatrywał drzewa.
Za dnia, kiedy tylko dostawał chwilę wolnego, szukał.
Biblioteczka Lancastera była pokaźna. Znalezienie w niej czegoś na żądany temat nie było trudne, a jeśli czegoś nie było – zawsze można było wybrać się do biblioteki British Museum, lub do Fundacji zarządzanej przez Mariusa Schwarzmanna. I właśnie między tymi trzema lokacjami krążył Zac, czasem zatrzymując się gdzieś pomiędzy – przysiadając z książką w kawiarni albo parku.
Drzewo Światów nawiedzało jego sny – tego był pewien. Idea wyrażona na kolumnie w podziemiach Iram przesiąkła jego umysł, pobudzając odpowiednie elementy podświadomości. Podświadomość zbiorową, o której wspominała Hjordis?
Zaczął czytać Junga – jeśli kultura ukształtowała się w tym, a nie innym świecie, jeśli kształtowała go na swój wzór, teoria podświadomości zbiorowej miała sens. Archetyp Drzewa Światów pojawiający się w snach musiał mieć głębszy sens, odwoływać się nie tylko do indywidualnej psychiki, lecz i do czegoś, co istniało realnie, gdzieś w Umbrze. 
Jeśli jednak istniało, czemu miałoby go wzywać?
Inna perspektywa... Czyż nie zyskał jej w dzień swojego Przebudzenia? Ale jeśli tak, co z kolejnymi etapami wędrówki, której schematy zaczynał pomału śledzić w kolejnych książkach? Przebudzenie to tylko początek ścieżki, po nim następować miały kolejne próby i objawienia – czyżby coś pominął? Stał się bierny? A może oddał swoją wizję komuś innemu – Grześkowi na przykład?
Nie, nie czuł się, jakby ją oddał – przynajmniej nie po to, aby zdjąć sobie z barków nadmierny ciężar. Nigdzie nie było powiedziane, że wybrańców nie mogło być dwóch, w końcu w wielu mitach przewijało się dwóch braci, dwóch synów boga lub synów słońca, a jeśli wybraniec miał mieć konotacje solarne...
Zac przyłapywał się na rozmyślaniu nad tym w chwilach poświęconych na pracę. Kiedy zdarzało mu się zasiedzieć do późna, już po zmroku, kiedy Alex znikała już, śpiesząc do ukochanego mistrza, a Lancaster wypiwszy tradycyjną brytyjską herbatkę zaszywał się gdzieś na górze, Zac spędzał kolejne godziny w salonie lub bibliotece. Z wydrukami, czy z pożyczonym laptopem – zawsze kończył tak samo. Na kartkach kreślił znaki inne, niż pismo klinowe, skomplikowane schematy, w których szukał, o naiwności, rozwiązania zagadek wszechświata.
Czyżby stawał się Hermetykiem? Dużo przebywał ostatnio w towarzystwie Zakonu i gdzie się nie obrócił, widział księgi i diagramy, które próbowały ująć w matematyczne wykresy niuanse duszy. Jak wygląda wykres avatara?
- To, co nazywamy Prawdziwym Imieniem – powiedział kiedyś Lancaster, rozmowny po obiedzie – to w istocie precyzyjny opis danego bytu. W wypadki maga zawiera on w sobie imię avatara, rezonans i tak wiele danych, że sądzę, że analizując je, można by poznać poprzednie wcielenia.
Siedzieli we trójkę, w przerwie w pracy. Alex właściwie nie siedziała, a chodziła dookoła, nie mogąc w stu procentach zapanować nad nadwyżkami energii. czasem tylko przystawała, by wypić łyk herbaty. Niezależnie jednak od swojej ruchliwości – słuchała. Czy Zacowi wydawało się, czy stała się nieco spokojniejsza? Jakby chwile, gdy ona i Twilight niemal skoczyły sobie do oczu były ostatnim kryzysem.
- Jeśli znasz czyjeś prawdziwe imię, możesz tego kogoś kontrolować – zauważyła.
- I tak i nie, Alex...
- No demony można – oświadczyła – mój mistrz kiedyś pomógł jednemu duchowi... myślę, że to był demon...
Lancaster skrzywił się. No tak, Kodeks Hermesa zabraniał nie tylko kontaktów z nieumarłymi – prawdę mówiąc, zakaz stosunków z wampirami był kwestią wtórną i dość późną – lecz przede wszystkim infernalizmu, paktowania z demonami. Jeśli głowa domu Janissary rzeczywiście kiedyś miała taki układ, wyjawienie sprawy...
- Oczywiście – kontynuowała dziewczyna – Mistrz nie wiedział wtedy, że to demon. Ale jedno mnie do dziś zastanawia – ktoś odebrał temu duchowi jego imię... to znaczy, połowę imienia. Drugą mistrz trzymał jako gwarancję... teraz już nie trzyma, ten duch pomógł mu się wydostać z Dziedzin Paradoksu...
Zac w milczeniu pokręcił głową. „To się źle skończy” – pomyślał, przyglądając się twarzy przyjaciółki. Mógł wyobrazić sobie, że to Alex załatwiła całą sprawę – oddanie demonowi „gwarancji” w zamian za uwolnienie ukochanego mistrza. Demon spłacił dług, był wolny. Caeron Mustai wrócił poza swoim czasem, Bóg jeden wie, z jakimi śladami na psychice...
- Ludzie to nie demony. Demony obowiązują inne zasady – pewnym duchom nie wolno zjawiać się na ziemi bez „zaproszenia” na przykład. Im silniejszy duch, tym większa szansa, że nie przedostanie się przez Rękawicę sam. Nie dlatego, że nie ma dość mocy, bo tej ma aż nadto.
- Odgrodzili Ziemię od bogów – przypomniał Zac słowa, które znaleźli w Iram.
Lancaster kiwnął głową.
- To nadanie człowiekowi autonomii, uniezależnienie go od bogów.
- Ludzie zawsze będą zależni od Boga – sprzeciwiła się Alex.
- Jeśli oddadzą się w tę zależność, tak – Anglik uśmiechnął się nie bez pewnej złośliwości, wiedząc, że słowo „islam” oznacza „oddanie”.
- To kwestia wiary.
- Nie muszę wierzyć w bogów, skoro mogę ich przywołać.
Możliwe, że Alex i Lancaster nie zdawali sobie z tego sprawy, ale we dwoje reprezentowali dwa zupełnie skrajne bieguny Zakonu Hermesa. Criamon, dziedzic jednego z najstarszych Domów, mógł co prawda uważać, że Janissary odbiegli od ideałów hermetycznych tak bardzo, że trudno bardziej, a Alex jest ucieleśnieniem tego odstępstwa, ale Zac widział to nieco inaczej. Im lepiej poznawał dziewczynę, tym pewniejszy był, że tkwi w niej gdzieś skłonność do głębokich przemyśleń i intelekt może intuicyjny, ale całkiem pokaźny.
Pogodził się z myślą, że Alex nie zainteresuje się nim nigdy – choć starszy od niej, w jej oczach był dzieckiem, a i tak nikt nie mógł się równać z Caeronem. W sumie, nigdy nie był nawet o krok od zakochania się w niej, po prostu podobała mu się, ze swoim pełnym biustem, wysportowaną sylwetką i całą masą energii. Twilight to co innego, Twilight kochał – mocno, bezwarunkowo i ostatecznie, ale do niej z kolei nigdy by nie „wystartował”, to nie taka miłość, tego był pewien.
Właściwie, nie miał ochoty szukać sobie dziewczyny. Prawdę powiedziawszy, wolałby znaleźć sobie mentora i uważał, że czas na to najwyższy. Tylko, że żaden ze znanych mu magów nie kwapił się z podejściem i spytaniem „Czy chciałbyś zostać moim uczniem?”, a Zac daleki był od narzucania się komukolwiek.
Teraz kursował między Lancasterem a Schwarzmannem. Brytyjski antropolog sadzał go przed zdjęciami pisma klinowego – niemieckiego pochodzenia sędzia zlecał mu porządkowanie akt.
- Trochę papierkowej roboty ci nie zaszkodzi – oznajmił Quaesitor za pierwszym razem. – Chciałem zmusić Feliksa, ale ten szczyl się, kurwa, obija i nic, tylko w WoWa gra.
„Ot, robota ucznia” – myślał Zac, segregując papiery pełne terminów, przy których jego znajomość łaciny okazywała się niewystarczająca. – „nosić wodę, i ani się waż miotły zatrudnić... Tylko żebym ja jeszcze był uczniem...”
Najwyraźniej, jeśli zbiorowa podświadomość zamierzała ukształtować jego życiorys wedle najlepszych jungowsko-campbellowskich schematów, nie kwapiła się do znalezienia mu mentora i ograniczała się do wizji drzewa światów. Lepsze to niż nic – gdyby tylko umiał rozszyfrować wizję i odnieść archetyp do samego siebie...

***

Maj wybuchł nagle, gorącem i kolorami. Śliwa na podwórku kamienicy Daniela zakwitła biało-różowo. Jej gałęzie muskały krawędź balkonu, ożywiając go – dotąd szarego i ponurego, choć czystego, jak wszystko w mieszkaniu Eutanatosa. Teraz balkon miał ożyć – kupili pnące róże, zasadzili je razem. Oboje kochali te kwiaty, oboje kochali rośliny, porządek, ładne rzeczy, dobrej jakości ubrania i stare książki. Uzupełniali się nawzajem i czasem któremuś z nich wydawało się, że zostali stworzeni dla siebie – choć Twilight kilka razy stwierdziła, że to, co ich spotkało, sprzeciwia się przeznaczeniu.
Spotkali się z oboma wampirami. Tivadar Drugeth pomału zaczął przyzwyczajać się do „konkurencji” – Sariel miał z tym mniejsze problemy, choć z drugiej strony był bardziej zdystansowany i gdy podczas spotkania Twilight usiadła obok niego i oparła się o jego ramię, długo pozostawał nienaturalnie sztywny, nawet jak na niego. Zerkał w kierunku Daniela, niemal przerażony, a Twilight robiła wszystko, by go ośmielić.
- Rozmawialiśmy o tym – powiedziała mu, klękając na klubowej kanapie i przysuwając usta do jego ucha. Wiedziała już, co działa na niego, wiedziała, co działa na Daniela, wiedziała, jakie mechanizmy rządzą zainteresowaniem ich obu – inne u śmiertelnika, inne u Kainity. Lubiła to wykorzystywać, znajdowała niewiarygodną przyjemność w prowokowaniu. Wiedźma, dziedziczka Lilith, używająca na żywych i nieumarłych mężczyznach brudnych, uwodzicielskich sztuczek.
- Tak – zgodził się.
- Więc zrelaksuj się... – mruknęła. Miała świadomość tego, że wyczuwa każde naczynie krwionośne w jej wargach.
Ale Sariel daleki był od relaksu. Coś ciążyło na nim jak klątwa, przygniatało go do ziemi. Mógł się do niej uśmiechać, mógł pogłębiać znajomość z Danielem i cierpliwie znosić kaprysy wojewody z rodu Drugethów, ale za tą pozorną radością nieżycia kryło się coś mrocznego.
Gdyby przestał być spięty w jej obecności, może otworzyłby się przed nią – ale wiedziała, że Daniel jest dla Sariela w tej chwili najmniejszym problemem. Liczyła jednak na to, że z Zackiem będzie w stanie rozmawiać inaczej, swobodniej, szczerzej, że uzna go za bardziej skłonnego do poradzenia sobie z zagrożeniami. Nie, żeby Twilight nie była w stanie stawić czoła niebezpieczeństwom, ale Sariel taki już był – rycerz starej daty, zdolny zrobić wszystko, by chronić swoją księżniczkę, nawet i przed sobą samym. Miała świadomość, że wiąże się z takimi a nie innymi mężczyznami – w końcu i Daniel traktował ją czasem, jakby była ze szkła – i musiała przyjąć konsekwencje. Choć milczenie Sariela było najbardziej przykrą z nich.
Tymczasem jednak inne problemy, i te dotyczące jej samej, i te ciążące na świecie, nie znikały. Będąc z Danielem, który miał przerażającą tendencje do brania sobie na barki zbyt wielu ciężarów, widziała to dobrze. Pomagała mu w jego obowiązkach, w misjach, które wyznaczał sam sobie, na tyle, na ile mogła. Gorzej, gdy sprawy ogólne łączyły się z jej własnymi.
Wciąż nie podjęła decyzji co do propozycji Jorge’a i Labiryntu. Odwlekała ją jak tylko mogła, zdając sobie sprawę zarówno z niebezpieczeństwa, jak i z tego, co mogłaby zyskać. Miejscem interesowała się też chyba kobieta-enigma, która przed miesiącem pojawiła się znikąd – barabbi Kultu Ekstazy Scarlett Weaver. Może szukała siedziby dla siebie i tych, których zgromadziła dookoła siebie? Jedno było pewne – konfrontacja miała być nieunikniona.
I była jeszcze jedna rzecz – coś, o czym wspomniał im, niechętnie i nie zdradzając szczegółów, Sariel.
Przeklęte lustro, w którym miała znajdować się jakaś cząstka demonicznej mocy.
Kiedy więc Alex wspomniała Danielowi, że Darius Moley zanim oszalał, zajrzał w jakieś dziwne lustro, Eutanatos zainteresował się od razu.
- Zamierzamy przeszukać jego dom, znaleźć je – tłumaczyła Alex, wyraźnie podekscytowana tym, że w końcu dostaje zadanie inne, niż przepisywanie znaków klinowych. – Mistrz chce, żebyśmy to zrobili, to może być niebezpieczne dla wszystkich... Poza tym, jak można coś takiego trzymać u siebie i nie powiedzieć nikomu – oburzyła się. Zatajanie czegokolwiek przed głową domu zdecydowanie nie leżało w granicach jej światopoglądu. – Jeśli to jest coś demonicznego, to oskarżenie o infernalizm gotowe...
Oczywiście, Alex nie zaproponowała Twilight dołączenia do eksploracji – lecz dla Twilight z kolei oczywiste było, że musi tam iść. Darius był jej mistrzem, jej opiekunem – nawet, jeśli zawiódł w obu tych rolach. Więc Alex musiała w końcu zgodzić się, choć niezbyt chętnie i dopiero po zasięgnięciu rady mistrza – mieszanie Twilitght w sprawy Zakonu Hermesa było dla Alex niezbyt stosowne, chyba i nie bez racji, a tym razem ponadto towarzyszył im inny członek domu Janissary.
Sigrid WeiBzettel była formalnie uczennicą, bo mimo iż jej umiejętności magiczne były już na wysokim poziomie, wiedza o Zakonie Hermesa i znajomość kodeksu potrzebowała wzmocnienia. Sigrid była Przebudzona już zanim dołączyła do Zakonu – pod skrzydła Mariusa Schwarzmanna, który stał się dla niej więcej, niż tylko przewodnikiem w nowym świecie. Zabawne, zważywszy na jej żydowską urodę – lekko garbaty nosek, ciemne oczy i czarne kręcone włosy...
O tym, kim ta kobieta była wcześniej, Twilight zdążyła poznać pogłoski. Sama Sigrid niechętnie mówiła o swojej przeszłości, lecz z paru wzmianek, z zachowania i niewiarygodnego jak na maginię hermetyczną przywiązania do technologii można było wyciągnąć wnioski, iż Unia Technokratyczna odegrała w życiu kobiety niebagatelną rolę. Czemu Sigrid zmieniła strony? To wiedziało pewnie niewielu.
Twilight spotkała ją już kilka razy – raz w Krakowie, gdy Alex wzięła Sigrid na zwiedzanie miasta, potem w Londynie, podczas przygotowań do wyprawy. Wydawało się, że między Sigrid i Alex istniało to porozumienie, którego między Twilight i Alex zabrakło. Ponad trzydziestoletnia Sigrid miała w sobie wiele z młodej dziewczyny – ciekawość i dziecięcy błysk w oczach, niewiarygodne zrozumienie dla młodzieńczych wybryków. Czy tą dziecięcością chciała odsunąć od siebie przykre wspomnienia? Czasem z dziecka przedzierzgała się w cierpliwego słuchacza, ujawniając doskonałą wiedzę psychologiczną. Twilight zauważyła, że dla Sigrid jest zagadką, lecz chyba było to obustronne zainteresowanie.
To ta kobieta miała towarzyszyć im, jako drugi członek domu Janissary, w poszukiwaniu lustra.
Twilight nie mogła powiedzieć, by czuła się komfortowo – wręcz przeciwnie. Po raz kolejny wejść do domu, który opuściła na własne życzenie, było jak włamanie. Czuła się jak intruz – a przecież to kiedyś był jej dom. Nie tak dawno temu znowu.
Jej dom? Nie, tylko miejsce, w którym mieszkała przez jakiś czas. Siedem lat, za krótko, żeby się przywiązać – kilka miesięcy wystarczyło z kolei, żeby znaleźć coś więcej, niż tylko dach nad głową. Wciąż trudno jej było w to uwierzyć.
Ciemne deski podłogi skrzypiały pod ich stopami. Pachniało kurzem – Darius przestał tu bywać, odkąd odkryto jego szaleństwo. Dom zapadał się w ciemność i zapomnienie, tak, jak w ciemność i zapomnienie zapadał się umysł jego właściciela.
Sigrid wydawała się być bezgranicznie zachwycona domem. Z niemal dziecięcą ciekawością – och, Twilight doskonale rozumiała taką ciekawość – zaglądała we wszystkie zakamarki.
Alex wyglądała na niemniej pełną entuzjazmu. Aż klasnęła w dłonie.
- Dobra. Ja i Sigrid mamy przeszukać to miejsce. Jakieś propozycje, od czego zacząć?
- Od góry. Na dole pewnie będą rzeczy najciekawsze – stwierdził Daniel spokojnie.
- Może być i góra – Sigrid wzruszyła ramionami. Wyglądała, jakby było jej obojętne, od czego zaczną – byleby miała okazje odkryć wszystkie sekrety tego domu.
- Były pokoje, których nie widziałam nigdy... kiedyś próbowałam ukraść klucz. Nie udało się. – Twilight pokręciła głową. Czuła się dziwnie. Obrazy przypływały do niej szeroką falą – ona, więzień w tym domu, więzień, którego nie trzymają klucze i kraty, a własna bierność i strach. Nawet te chwile, gdy próbowała się przełamać, kończyły się porażką – ukradzione klucze z brzdękiem upadały na podłogę, a Darius patrzył na nią zimnym wzrokiem. Wystraszona, uciekała wtedy do swojego pokoju. Czuła się bezpiecznie pod gwiazdami namalowanymi na suficie – nieistniejące konstelacje były jak odbicie jej oczu.
A teraz, zabrawszy klucze z gabinetu, szli w górę, ku pomieszczeniom na strychu – tym, których nie znała, tym, które nie ukrywały pewnie lustra, lecz skrywały inne sekrety Dariusa Moley.
Czy Daniel miał rację, mówiąc, że eksploracja tego domu to spełnienie marzenia z dzieciństwa? Czy naprawdę miała kiedyś takie marzenie, czy dopiero teraz stworzyła w sobie przekonanie, że żywiła je od zawsze?
Na ścianie przy schodach pełno było obrazków – widoczki śródziemnomorskich okolic, skały i morze pod intensywnie lazurowym niebem. Małe wioski, cerkiewki przytulone do kamieni. Znała je – czasem pojawiały się nowe, nie wiadomo, skąd.
- Lustro... – myślał głośno Daniel – musiał uznać za ważne... gdyby pisał jakieś pamiętniki...
- Wielu pisze – zauważyła Sigrid – „Opublikuj albo przepadnij” – ponoć Solificati stworzyli to powiedzenie, ale Hermetycy stosują się do niego...
- Ano, wielu magów prowadzi pamiętniki – Alex skinęła głową – choćby na wypadek ciszy albo utraty pamięci. Coś takiego może się zdarzyć.
- Nie pamiętam, żeby pisał – Twilight pokręciła głową. Alex miała rację. Cisza umiała przegryźć umysł i pozostawić go w strzępach. Czy tak wyglądał teraz umysł Dariusa? Wybiórczo pusty? Nie dziwiło Twilight, że jej dawny mistrz zapomniał akurat o niej – o niej, która nigdy nie znaczyła dla niego wiele.
- Jeśli istnieją, miejmy nadzieję, że są tu gdzieś... Choć zrozumienie... – Daniel pokręcił głową. – Skąd on pochodzi?
- Europa wschodnia, zdaje się – przypomniała sobie Sigrid.
- Bułgaria? – spytała Alex. – Macedonia?
- Macedonia. Mówi po grecku.
- Grekę zrozumiem – Akex wyszczerzyła się. Zdolność do języków była jedną z tych umiejętności, których po Alex mało kto się spodziewał – a które dziewczyna jednak posiadała.
Pierwszy pokój Twilight znała – mały, biały pokoik na poddaszu, pusty, jeśli nie liczyć pajęczyn i pożółkłych firanek. Kiedyś Darius proponował jej, że urządzi go dla niej – byłby lepszy dla dziecka, niż ciemny, wielki pokój, w którym ostatecznie zamieszkała. Ale w końcu nie zrobił tego – może zapomniał, a może po prostu uznał, że skoro nie odpowiedziała, to tego nie chce? A ona przyjmowała przecież wszystko, co jej dawał – bezwarunkowo, nie próbując nawet walczyć... Czy nie robiła tego cały czas? Czy nie przyjmowała tego, co dawało jej życie? Ale teraz przynajmniej mogła wybierać, co przyjmie.
- Przypomina mi umysł Dariusa – mruknął Daniel – jest puste.
Sigrid pokręciła tylko głową.
Kolejne pomieszczenie było jednym z tych, których Twilight nie znała. Alex oczywiście podążyła do niego pierwsza – jakby uznała, że te zakazane – dla drugiej dziewczyny przynajmniej – drzwi miały kryć coś nader ciekawego. Ściskała klucz tak mocno, jakby nie zamierzała oddać go bez walki i przekręciła go w zamku pośpiesznie, niemal nerwowo.
Zawiasy zgrzytnęły, ze szczytu drzwi osypał się kurz. Wnętrze pokoju pachniało terpentyną wymieszaną z lekką wonią stęchlizny.
Pomieszczenie zajmowało większość strychu, a niemal całą jego ścianę – pochyłą ścianę, będącą równocześnie dachem – stanowiło okno, wpuszczające do wnętrza duże ilości światła. Nie miało żadnych zasłon, ani żaluzji, było jednak bardzo czyste, jeśli nie liczyć gołębiego łajna zapaskudzającego parapet i ustawiony na nim karmnik dla ptaków. Kilka tłustych, szarych gołębi, nieco innych, niż krakowskie, lecz równie głośnych i brudnych, tłoczyło się za oknem, szukając w karmniku resztek ziarna, bijąc skrzydłami w szybę.
W pokoju panował zaduch, a woń terpentyny wierciła w nosie. Pośrodku stał długi stół z nielakierowanego drewna, pokryty barwnymi plamami farby – na nim zalegały rulony papieru i rozpięte na ramach płótna. Kolejne leżały pod ścianami – niektóre puste, niektóre zamalowane. Na stole pomiędzy papierami widać było też kasety i tubki z farbami, pędzle, słoje i naczynia na rozpuszczalniki, pudełka węgla, sangwiny i pasteli, pęki pędzli, puszki i słoje fiksatywy, poplamione farbą szmatki i rękawiczki, palety, na których zaschnięte plamy farby rozkwitały w abstrakcyjne kompozycje.
Twilight zaniemówiła. Nie spodziewała się znaleźć tu nic takiego, sama bliska była poglądu Daniela, że umysł Dariusa jest pusty – tymczasem w tej pustce rozkwitało piękno, dusza Dariusa Moley musiała być równie głęboko i skrzętnie ukryta, jak te obrazy.
Sigrid podeszła do jednego ze stosów obrazów, zaczęła przeglądać je, odwracać, ujawniając pięknie namalowane, nasycone emocjami krajobrazy. Te same widoki, co na schodach – śródziemnomorskie wybrzeże, skały, gładki lazur nieba, zieleń morza, biel wiosek i cerkiewek. Ta sama dłoń prowadziła pędzel na dużych płótnach, co i na małych.
Pomiędzy krajobrazami znajdowały się portrety – Twilight z zaskoczeniem rozpoznała twarze znanych sobie osób. Joanna. Kolejne kochanki Dariusa. Caeron Mustai. Jakiś nieznany jej młody, nieładny Turek – uczeń w domu Janissary, jak powiedziała Alex. Ona sama w końcu – nieco młodsza, bardziej pucołowata, z oczyma, w których widać było zagubienie. Pokręciła głową – Darius widział, jak się czuła? Wiedział o tym cały czas? Kiedy ona czuła się samotna, zaniedbana, nierozumiana, on wiedział, ale nie zrobił nic, by zmienić ten stan, a tylko utrwalał go na płótnie.
Kolejny obraz przedstawiał kobietę – jej wiek można by ocenić na dwadzieścia pięć lat, może nieco więcej. Opalona, wpadająca w oliwkową karnacja świadczyła o bałkańskim pochodzeniu. Na obnażone ramiona spływały czarne, kręcone włosy, czarne oczy lśniły spod gęstych brwi. Kobiecie daleko było do konwencjonalnego piękna, lecz namalowana była z takim sentymentem, że emanowało z niej to, co można określić pięknem wewnętrznym. Miłość, zmieszana z nostalgią i tęsknotą malarza wypływała z obrazu i uderzała widza.
- Znacie ją może? – spytała Sigrid.
Twilight w milczeniu pokręciła głową. Czuła się zdezorientowana. Znała tę twarz – drugi portret tej samej kobiety wisiał w gabinecie Dariusa.
- Nie miałam pojęcia... Drugi jest w gabinecie, ale...
Gorszy. Nie tak emocjonalny. Nie tak poruszający.
Dusza ukryta głęboko.
Alex podniosła głowę znad szkiców, które przeglądała. Jej oczy zwęziły się, gdy popatrzyła na Twilight.
Sigrid przesunęła dłonią portrecie. Skrzywiła się, na jej twarzy malował się niesmak. Nie podobało jej się tak głębokie wnikanie w czyjąś psychikę? Wdzieranie się w prywatność, w intymność niemalże.
- To... Bardzo osobiste. Bliska mu osoba. Ktoś, kogo kochał, ktoś, kogo stracił. Sądzę, że płakał,kiedy to malował.
- Nie wiedziałam... – powtórzyła Twilight.
- A pytałaś kiedyś? – spytała Alex, celowo chyba bezczelnym tonem.
- Nie wiedziałam, że maluje... Twilight pokręciła szybko głową. – Nie wiedziałam, że to jego obrazy... Jak miałam pytać o coś, o czym nie miałam pojęcia?
- Nie wiem czemu – kontynuowała młodsza z dziewcząt – ale mam wrażenie, że oboje nie chcieliście...
- Przestań! – przerwała jej Sigrid. – Alex. Proszę.
- Ale co? – Alex patrzyła zdezorientowana na Twilight, na obejmującego ją Eutanatosa, na swoją zirytowaną chyba koleżankę z domu.
- Znowu to robisz – Twilight starała się, by jej głos miał jak najspokojniejsze brzmienie. – Znowu mnie oceniasz. Znów zakładasz, że mi na nikim nie zależy.
Druga dziewczyna zamilkła nagle. W zakłopotaniu podrapała tył głowy.
- Przepraszam.
Tego Twilight nie spodziewała się. Pewnie powinna coś powiedzieć, ale chyba nie była na to dobra pora. Patrzyła więc tylko, jak Sigrid wraca do przeglądania obrazów
Starsza Janczarka przekładała kolejne ramy, aż, już gdy Daniel uznał, że w tym pokoju nie znajdą niczego więcej, dostrzegła na samym dnie portret dziewczynki – może dwunastoletniej, podobnej do pięknej kobiety z poprzedniego obrazu. Ciemne włosy i chuda twarzyczka miały w sobie strach, cały portret zaś promieniował smutkiem autora.
Sigrid obróciła go w stronę zebranych.
- A ona?
Tym razem Twilight niemo pokręciła głową. Czuła, jak w oczach zbierają jej się łzy – ze smutku, z zazdrości. Kimkolwiek była ta dziewczynka, Darius kochał ją. Kochał kogoś, kto jeśli kiedykolwiek istniał inaczej, niż tylko jako twarz na płótnie, nie żył już dawno. Ją, nie żywą Twilight, która tak bardzo potrzebowała opieki, wsparcia, uczucia...
Daniel oplótł ją ramieniem, dłonią otarł jej łzy z twarzy. Sigrid pomału odłożyła obraz i wszyscy wycofali się z pracowni.
Kolejne pomieszczenie na strychu było typową graciarnią – tu nie zabawili długo, choć Daniel przez chwilę przyglądał się starym zabawkom i w końcu Twilight zdecydowała się je zabrać. Może z sentymentu, a może z przeczucia, że kiedyś komuś mogą się przydać?
Pietro niżej leżały prywatne pokoje: Dariusa, Twilight, Joanny, może i tego nowego dariusowego ucznia, o którego istnieniu zdążyła napomknąć Alex? Pokoje gościnne, łazienka... Dziwne było oglądać je, jeden po drugim – puste, zakurzone. Pokój Joanny ze śladami po plakatach na ścianach, miękkim, futrzanym dywanem, na którym czasem leżały obie – co Joanna robiła teraz? Gdzie była? – jedząc czekoladki i układając puzzle. Jeden z kawałków układanki zaplątał się w kącie pokoju – błękitny odłamek nieba. Poza nim nie było tu właściwie śladu po lokatorce, choć Alex i Sigrid nie omieszkały przejrzeć i szuflad. Znalazły jedynie fotografię Alice Baermoon – Boże, jaka ona była ładna, z tymi czarnymi, miękkimi włosami, gładką cerą i jasnymi ustami! – a także zagubionym papierosem i zapomnianą notatką, raczej kartką z zapisem luźnych myśli, niż kawałkiem regularnego pamiętnika.
- Myślę, że to był sen, chciałabym, żeby był... Widzieć własną śmierć, to nic przyjemnego. Nie wiem, czy to, nad czym się teraz zastanawiam, jest dobrym pomysłem, ale nie widzę mojej przyszłości tutaj ani w Zakonie. Nie mam mocy - nie mam takiej mocy, jaką oni by chcieli, żebym miała. To co widziałam może być pomyłką, ale może być też wskazówką - byłabym głupia, gdybym to zignorowała. Tu mnie nic nie trzyma, tak myślę... – przeczytała głośno Sigrid.
To było, oczywiście, wdzieranie się w czyjąś prywatność. Prywatność kogoś, na kim Twilight zależało. Mimo to – powtarzała sobie – to była cenna wiadomość. Lustro, prawda? Lustro było ważne...
A poza lustrem – sama Joanna, Darius i tajemnice, które ukrywał przed całym światem. To wszystko łączyło się w jakiś sposób. Darius ukrywał lustro tak, jak ukrywał prawdę o swojej przeszłości, tożsamość kobiety i dziewczynki wyobrażonych na portretach. I ukrywając swoje stany psychiczne, użył zwierciadła, by znaleźć odpowiedź na dręczące go pytania. Cokolwiek widział, nie było to przyjemne i przyprawiło go o szaleństwo.
Własny pokój Twilight był pusty – teraz dopiero w pełni zdała sobie sprawę z jego obcości. Tylko namalowane na suficie gwiazdy mogła uznać za „swoje” – kiedyś, odbijając to, co ludzie czasem widzieli w jej oczach, odbijały ją samą. Teraz... Teraz nawet nie mogłaby zabrać ich ze sobą.
Podeszła do szafy, otwarła ją. Ubrania, które zostawiła wisiały tu nadal, jakby Darius mimo wszystko oczekiwał, że jego podopieczna kiedyś jednak wróci. Między nimi wisiała sukienka z sylwestra. Dziewczyna przesunęła palcami po błękitnym jedwabiu, przypominając sobie, jak czuła się tamtej nocy. Musiała wyglądać ładnie, w sumie chciałaby, żeby zobaczył ją wtedy ktoś, kogo kochała...
Za jej plecami Sigrid i Daniel rozmawiali. Ściszonym głosem, lecz nie tak, by nie mogła ich słyszeć.
- Nie podoba mi się to – mówił Eutanatos, odnosząc się do notatki Joanny. – To miało wiele wspólnego z tym lustrem... Jeśli uda nam się je znaleźć, lepiej będzie w nie nie zaglądać.
- Możecie mi wyjaśnić? – spytała kobieta. – Proszę.
Ciągle trzymała jakieś papiery – wśród nich zapiski Joanny.
- Znaczy co? O tym, że ktoś poza Dariusem miał w tym domu wizje, słyszę po raz pierwszy – wtrąciła się Alex. Nie weszła do pokoju, opierając się tylko o framugę drzwi.
- Możliwe, że ono je wywołuje – rzekła Twilight, wyjmując wieszak z sukienką z szafy.
- Czy sugerujecie, że to mogło mieć jakiś wpływ na... Ciszę? – zapytała powoli Sigrid. – I jeszcze jedno. – Rozprostowała kartkę. – Ta... Joanna pisze o własnej śmierci. W pewnym stopniu przypomina mi to wizje Dariusa.
- Ale Darius widział śmierć Twili – sprzeciwiła się Alex. – Dlatego jest taki przekonany, że ona nie żyje. Ciekawi mnie tylko, dlaczego Darius wziął te wizje za ostateczne i prawdziwe. Czyżby były aż tak przekonujące?
- Cisza jest stanem Umysłu – zauważył Daniel. – Jeśli Darius był święcie przekonany, że to lustro ukazuje mu prawdę, lub też sądził, że jest to jedyna możliwa ścieżka przyszłości – czy wręcz teraźniejszości? Może uważał, że to, co objawi się w wizji, będzie ostateczne. Lub chciał w to wierzyć. Ukojenie strachu. Świadomość jutra. Jedno wydaje mi się być dość pewne – nie był szczególnie stabilny...emocjonalnie, że tak to ujmę.
Sigrid kiwnęła głową. 
- Te wizje były bardzo przekonujące, gdy z nim rozmawiałam, sama byłam skłonna mu uwierzyć... – zastanowiła się. – Przypuszczam, że tkwi w nich ziarnko prawdy.
- Albo przedmiot jest przeklęty – zauważyła Alex – i pokazuje najbardziej niechcianą przyszłość, tę której się obawiamy...
Ruszyli dalej, nie przerywając rozmowy, Twilight z sukienką przewieszoną przez ramię. W tym wszystkim chłodny dotyk jedwabiu uspokajał ją.
- Przyszłość to coś, co wybieramy. Gdyby istniało przeznaczenie, nie byłoby mnie tutaj – powiedziała.
- Zastanawia mnie za to teraz... – Sigrid była wyraźnie zamyślona. – Co zrobić z Dariusem? Na ile jego Cisza faktycznie jest Ciszą? Czy należy go z niej na siłę wyciągać?
- To jest Cisza – Daniel wydawał się być bardzo pewny. – Ale wyciąganie go z niej na siłę... Nie – pokręcił głową – to najgłupszy możliwy pomysł. Lepiej poradzić się kogoś z domu Criamon, oni kiedyś zajmowali się tym, wiem, że pan Lancaster dalej się tym interesuje... Pytanie tylko, czy Darius chce z tego wyjść.
Twilight skrzywiła się. Naprawdę żałowała dawnego mistrza. I jeszcze... jeszcze ten narastający w niej niepokój, jakby coś zignorowała, zapomniała o czymś naprawdę ważnym... jakby coś zdarzyło się za jej plecami...
- Czemu miałby nie chcieć? Czemu ktoś miałby podążać ścieżką prowadzącą do jego śmierci? Joanna starała się tego uniknąć – to rozsądniejsze
- Wiem, kochanie – Daniel przesunął palcami po jej włosach. – Ale to wygodna droga. Pozwala uniknąć odpowiedzialności i poczucia winy. Jego wizje mogłyby być przydatne dla Nephandi.
Alex otwarła kolejne drzwi. Za nimi znajdował się gabinet Dariusa – pełen półek z książkami, wypełniających niemal każdą ścianę – pomiędzy nimi jednak stała szklana gablota, wypełniona naczyniami, figurkami i innymi przedmiotami, które można by uznać za kolekcję. Pomiędzy szklanymi butelkami widniały muszle – białoróżowe, lub wypełnione warstwą masy perłowej, piękne kawałki tropikalnych mórz. Kawałki starych naczyń leżące pomiędzy nimi przypominały o zatopionych ruinach na dnie morza śródziemnego – a skojarzenia te potęgowały kolejne niewielkie widoczki rozwieszone w wolnych miejscach.
Biurko było wielkie, masywne – magowie z Zakonu Hermesa upodobali sobie chyba takie, wykonane z solidnego drewna, stylizowane na antyk lub rzeczywistym antykiem będące. Wielkie biurko budzi respekt, sugeruje, że jego właściciel nie jest byle kim. Jeśli w gabinecie Hermetyka biblioteczka ma być wyrazem wiedzy, to biurko reprezentuje władzę.
Ścianę nad tym masywnym meblem, w przestrzeni między dwoma oknami, zdobił portret. Ta sama piękna kobieta w średnim wieku, której wizerunek mieli już okazję zobaczyć, tym razem ubrana i uczesana nadmiernie elegancko, jakby artysta chciał upodobnić ja do modelek z klasycznych obrazów. Teraz, w porównaniu z tym, co widzieli na strychu, łatwo było stwierdzić, że ten przesadnie akademicki portret jest jednym z gorszych dzieł Dariusa. Wyprany z emocji, sztucznie. Ten ze strychu musiał zmagazynować wszystkie uczucia, by ten z gabinetu stał się portretem na pokaz – by mógł sprawiać wrażenie wizerunku przypadkowej kobiety. Za taki zresztą Twilight brała go przez całe życie i nigdy nie przyszło jej do głowy spytać Dariusa o tożsamość modelki.
Laptop stojący na biurku musiał należeć do ucznia Dariusa – zresztą do niego bardziej, przynajmniej zdaniem obu Janissary, pasowała zawartość twardego dysku. O wiele ciekawiej prezentowała się zawartość szuflad.
Notatki zafascynowały obie Hermetyczki – dane dotyczące siatek kontaktowych i szpiegów w Technokracji ukryte za podwójnym dnem były bezcenne. Równie ważne musiały być notatki dotyczące innych badań Dariusa – tych bardziej historycznych, trochę rzeczy dotyczące Zakonu, trochę – historii powiązań z Porządkiem Rozumu, bo obie frakcje, Tradycje i obecna Unia nie były nigdy ściśle odseparowane, nie ważne, jak bardzo starały się na takie wyglądać. Jeśli masz wgląd w siatkę szpiegów, musisz wiedzieć, skąd się wzięła... Niezależnie od tego, jak fatalnym mentorem i opiekunem był Darius, jako badacz wykazywał się kompetencją.
Na samym dnie szuflady leżało jednak coś, czego nikt się nie spodziewał: jeszcze jeden obraz – szkic na grubym, kredowym papierze, wykonany węglem. Brakowało szczegółowości dynamicznie stawianym liniom, lecz nie ona przecież stanowiła o wartości dzieła, a emocje, je zaś Darius powierzał obrazom nader chętnie. To one przecież były jego pamiętnikiem – nostalgią i tęsknotą za macedońską młodością, za bezimienną kobietą i wystraszoną dziewczynką. Odseparowaniem od obecnego życia, które malował rzadko, raczej dla wprawy. Bólem. Strachem – bo ból i strach wzbudzał ten węglowy szkic.
Kilka kresek tworzyło zarys pomieszczenia – może stodoły, o czym świadczyła jego przestronność i belka pod sufitem. To owa belka była kluczowa, na niej bowiem, na grubym sznurze wisiała ludzka sylwetka.
Zaś z budowy owej postaci widać było, że jest ona kobietą – drobną, szczupłą i niską, bardzo młodą dziewczyną, dzieckiem.
Dziewczynką z portretu.
Twilight zamarła, cofnęła się.
-Boże... – wyszeptała.
Jeśli wzdrygała się, widząc pracownię Nephanduski-malarki, teraz ogarniały ją uczucia o wiele mocniejsze. Nie, nie ważne, kim była Scarlett Weaver. Ważne, kim była, kim mogła być, kim była z pewnością: dziewczynka, którą Darius namalował tylko dwa razy, raz żywą, drugi raz – w kilka chwil od jej śmierci.
-Był na Bałkanach kiedy wybuchła pierwsza wojna, zdaje się – Alex starała się, by jej głos brzmiał normalnie, niefrasobliwie – ale nawet i ona nie umiała wyprać się z emocji, ze zgrozy, z niesmaku.
Darius trzymał ten obraz na samym dnie podwójnej szuflady biurka, Darius trzymał to wspomnienie na samym dnie swojego oszalałego umysłu. Może to poprowadziło go prostą drogą ku szaleństwu? Może dlatego, właśnie dlatego mistrz Moley nie umiał kochać nikogo, na zawsze przerażony tym, co stało się wtedy, czego jedynie kawałkiem był ten wizerunek: bo było oczywiste, że taka śmierć nigdy nie jest przypadkiem. Kto i dlaczego miałby powiesić dwunastoletnią dziewczynkę lub też czemu dwunastoletnia dziewczynka miałaby popełnić samobójstwo.
Obol, obol dla zmarłej córki, najpierw jednej, potem drugiej. Czy wiara w śmierć Twilight nie wpasowywała się – w jakże przerażający sposób – w cały ten schemat?
-Chodźmy stąd... – wyszeptała Twilight. Wiedziała już dość, widziała dość. Tak, nie po to tu przyszła, ale w tym momencie lustro przestawało mieć znaczenie. – Po prostu chodźmy.
Ściany tego domu przytłaczały ją, waliły się na nią. Gdyby nie Daniel, uciekłaby natychmiast. Tylko ze względu na niego zdecydowała się kontynuować eksplorację. Dopiero, gdy otwarli drzwi do magazynu, Twilight uspokoiła się i skupiła na tym, co było prawdziwym powodem ich wizyty.
Znała to pomieszczenie, choć nigdy nie była w środku – Darius zawsze dobrze pilnował kluczy i nie wpuszczał jej do środka. Owszem, próbowała się kiedyś włamać, tak samo, jak i na strych – i skończyło się to równie źle. Darius trzymał tu starocie, dziwne przyrządy i bardziej magiczne elementy swoich „kolekcji” – chyba zbieranie dziwnych przedmiotów też było jakąś typowym dla członków Zakonu hobby...
Co rzuciło im się w oczy, gdy weszli do środka i zapalili światło, to szkło – rozbite kolby i retorty, przewrócona szafka, na której stały kiedyś.
-Tu go pewnie znaleźli – mruknęła Alex.
-A więc tu powinno być lustro – zauważył Daniel.
Lecz lustra nie było i to okazało się aż nazbyt oczywiste – miejsce, w którym kiedyś stał właściwy pakunek było czyste, podczas gdy wszędzie dookoła zalegał kurz. Ktoś zabrał przedmiot – nie Darius, nie jego nowy uczeń, obaj znajdowali się w Doissetepie, a młody mężczyzna, któremu przypadł wątpliwy zaszczyt zostania nowym podopiecznym mistrza Moley o przeklętym przedmiocie dowiedział się dość późno. Darius nie był zdolny do szczerości wobec nikogo.
-Jeśli zabrała je Joanna... – mruknął Daniel.
-Wystarczy ją znaleźć – Twilight kiwnęła głową. Tak dawno nie widziała się z Joanną, nie wiedziała, co z nią, pora to nadrobić.
-A jeśli to nie ona? – spytała Sigrid.
Alex popatrzyła na nią.
-To kto? To dom maga, zabezpieczony, Darius musiałby być naprawdę wielką dupą, żeby dać sobie coś ukraść... Zwłaszcza coś tak cennego.
-Pomyśl, Alex – zauważyła druga Janissary – Tu nikogo nie było od... jak długiego czasu? Dariusa zatrzymano w Doissetepie, tego jego ucznia – też. Każdy mógł się tu włamać. Każdy. Zwłaszcza, gdyby był magiem... Joanna nie była magiem, ale z tego, co wiem, miała pewne możliwości... A jeśli znała to lustro, mogła uznać, że zabranie go stąd to najlepszy pomysł...
„Niezależnie od tego, gdzie Joanna teraz jest...” – pomyślała Twilight. Najwyższy czas ją znaleźć. I spytać Sariela o lustro, z którym on miał do czynienia...
***

Drzewo wznosiło się przed Zackiem – masywny pień utrzymujący gigantyczną koronę splątanych konarów. Kora była gruba, spękana – pocięta głębokimi bruzdami. Gałęzie oplatały niebo – ich struktura przypominała sieć naczyń krwionośnych, nie zdziwiłby się, gdyby w górze, w miejscu rozwidlenia konarów, pulsowało wielkie serce rośliny.
Ale przecież ta roślina sama była sercem – wiedział to doskonale. Drzewo Światów, środek rzeczywistości. Potężny Yggdrasil, korzeniami sięgający piekieł, gałęziami obejmujący zaświaty. Axis Mundi. Widział je wcześniej – na kolumnie w Iram, na setkach ilustracji. Teraz czytał o nim, ale żadna książka nie dawała mu odpowiedzi – skąd ten sen?
Ponad drzewem, na ledwo co widocznym spomiędzy gałęzi niebie, zbierały się czarne chmury. Powietrze było parne i duszne, naładowane elektrycznością. Wiatr głaskał morze traw, które kładło się pod jego pieszczotą, lśniąc srebrzyście i błękitnie: jak fale oceanu, jak łuski węża, jak futro olbrzymiego wilka.
Trawy smagały Zacka po nogach, wiatr rozwiewał kasztanowe kosmyki, gwizdał w uszach. Jego głos był jak pieśń – dzika i pierwotna, wzywająca do czegoś. Zac jednak nie rozumiał słów i mógł tylko patrzeć na monumentalny pień Drzewa Światów.
Obudził go głuchy łoskot gromu dobiegający gdzieś z oddali. Silny wiatr wpadał do pokoju, rzucając okiennicami, szarpiąc firanki. Było zimno.
Zac nie przypominał sobie, by zostawił otwarte okno, wstał jednak spokojnie i ruszył je zamknąć, wyglądając przy okazji na zewnątrz.
Pokój, którego użyczył mu Lancastrer, znajdował się we frontowej części domu, tak, że widać było z niego niewielki ogródek przed budynkiem i rząd domów, tak samo ceglanych, czystych i idealnie angielskich, po drugiej stronie ulicy.
Teraz wiatr wiał szaleńczo, uginając drzewa, kwiaty na klombach, pędząc po asfalcie pył i zapomniane śmieci. Nad londyńskim City, gdzieś nad Tower lub nad London Eye, a może nad tym budynkiem, w którym miała swoją siedzibę miejscowa Technokracja, zbierały się chmury.
Na krawężniku po drugiej stronie ulicy siedziała przygarbiona postać w brudnej kurtce. Wpatrywała się w Zacka bacznie – jednym okiem bo drugie spowijał bandaż. Chłopak poczuł, że jego ciało sztywnieje. Znał tę postać. Szalony, jednooki wampir z Nowego Jorku – śledził go?
Zac, nie myśląc wiele, zbiegł po schodach i wybiegł na ulicę. Tak, jak stał – w piżamie, bez butów.
Kiedy stanął na progu, jednookiej postaci już nie było – krawężnik był pusty, okolicę spowijała cisza, przerywana jedynie wyciem wiatru i szumem uginanych podmuchami drzew. Powietrze było zimne, pachniało ozonem.
- I tyle – mruknął Zac zawiedziony.
Za plecami chłopaka zapaliło się światło, rozległy się kroki.
- Coś się dzieje? – spytał głos Lancastera, rzeczowy, jak zwykle.
- Wydawało mi się tylko – Zac pokręcił głową. – że kogoś widziałem. Kogoś znajomego, ale... musiało mi sie przyśnić. Obudziłem pana?
- Nie.
Rzeczywiście, mężczyzna był ubrany. Musiał pracować do późna w nocy.
- To dobrze. Proszę wracać.
- Ty też. To nie będzie spokojna noc, ale spij dobrze.
- Nawzajem. Dziękuję.
Ruszył po schodach w górę, zastanawiając się, czy Travis był kolejnym elementem snu...
Przystanął w połowie, na półpiętrze. Jak osłupiały, przypomniał sobie słowa ze snu.
„Nie zobaczysz go, póki nie popatrzysz na świat z innej perspektywy.”
To było taki proste, że niemal się zaśmiał.
Z innej perspektywy.
W oddali, nad City, uderzył piorun. Blask błyskawicy mignął za oknem, odgłos gromu ozwał sie dopiero, gdy Zac zamykał drzwi swojego pokoju. Majowa burze brała Londyn w posiadanie.
Chłopak zapalił świece, zdjął koszulę i usiadł na dywanie, krzyżując nogi. Nieco orientalnie, tak, ale robił to, na co sam wpadł, nie to, czego go nauczono, bo w końcu nie uczył go nikt. Zamknął oczy.
Burza zaczynała się nad Londynem. Burza zaczynała się w wizji.
Po raz kolejny zbliżył się do drzewa. Z czułością dotknął jego kory – chropowatej, ciepłej, pulsującej jak żywe ciało.
Zamknął oczy, zaczerpnął powietrza – zimnego, pachnącego elektrycznością. Nad głową chłopaka zbierały się burzowe chmury, po nieboskłonie przebiegały wyładowania elektryczne.
- Co się ze mną stanie, jeśli się nie uda? – spytał głośno, choć nie było nikogo, kto odpowiedziałby mu. – Oślepnę? Umrę? Jaką cenę zapłacę, jeśli nie przejdę tej próby?
Odpowiedział mu głuchy odgłos gromu, daleko i blisko zarazem.
Deszcz zaczął padać, gdy Zac zdjął buty i podkoszulkę i zaczął z mozołem wspinać sie po pniu. Spływające po korze krople czyniły ją śliską i nogi chłopaka zaczęły się obsuwać – prosto na ostre gałązki i twarde wypustki kory, kaleczące ciało aż do krwi. Czerwone strużki pociekły po pniu, rozmywane coraz intensywniejszym deszczem, spływając ku korzeniom, wsiąkając w ziemię. Woda zmoczyła nagie plecy Zacka, w momencie nasiąkły nią spodnie. Włosy zlepiły się w strąki, przykleiły do karku, przylgnęły do czaszki. Deszcz momentalnie spłukiwał pot, lecz nie ułatwiał oddychania – przeciwnie, im wyżej chłopak się wspinał, tym bardziej brakowało mu powietrza.
Stanął w końcu na grubym konarze, dobre dwa metry, może więcej, nad ziemią. Silny, ulewny deszcz siekł drzewo i ciało chłopaka, zmęczone wysiłkiem, pokaleczone o korę i wystające gałęzie. Zac oddychał szybko, płytko, gwałtownie łapiąc powietrze, nienawykły do wysiłku.
Kolejna błyskawica przecięła niebo – wyraźna, rozgałęziające się na boki, niczym sieć drobnych żył, wypełnionych białym światłem, zamiast krwi. Grzmot rozległ się, nim światło zniknęło – piorun uderzył gdzieś blisko.
Zac przełknął ślinę. Bał się. Jakaś część jego świadomości wiedziała, że znajduje się w domu Michaela Lancastera, że nic się nie dzieje... ale reszta odczuwała to wszystko – deszcz, skaleczenia, brak tchu, strach. Chłopak słyszał, jak mogą skończyć się wizje takie jak ta – błąd lub pech może wywołać obłęd lub nawet rany, nie zdziwiłby się, gdyby jakiemuś magowi zdarzyło się umrzeć z szoku...
A to, co zamierzał zrobić, to co zrobić musiał – to mogło szok wywołać.
...Widzący, zasłonięte oczy widzą więcej... – głos Travisa był echem niesionym przez wiatr lub pamięć Zaca, może przez jedno i drugie?
- Tak... – szepnął Zac, odłamując gałązkę, cienką, ale mocną. Pękła łatwo, jakby była uschnięta, choć w dotyku zdawała się równie ciepła, jak reszta drzewa.
Jeden szybki ruch – i gałąź wbiła się w oko.
Zac wrzasnął z bólu. Krew spłynęła mu po policzku, wraz z nią wypłynęła uszkodzona gałka oczna. Na wpół oślepiony, chłopak nagle utracił głębie widzenia. Czy miało to jednak znaczenie, w porównaniu ze wszechogarniającym bólem?
Niemal stracił równowagę, jego stopy poślizgnęły się na mokrym konarze. Rozpostarł ramiona, stając znów prosto. miejsce, w którym stał, drzewo, ziemia w dole – wszystko było zamglone.
- Nie mam sznura – powiedział, może do drzewa, może do burzy? – Niech uda się bez niego...
Przechylił sie do tyłu i runął: głową w dół, z rozłożonymi ramionami, jak wisielec na karcie Tarota.
Jedynym okiem, które mu pozostało, do góry nogami, ujrzał równinę dookoła siebie, smaganą deszczem trawę, pień drzewa.
Czy zawisł w powietrzu, spadając? Może – na jedną chwilę, która jednak wystarczyła – za całą wieczność. Ujrzał ponad sobą, jasno i wyraźnie, gałęzie oplatające niebo. Chmury przepływały między ich ramionami, błyskawice przeskakiwały z jednej na drugą. W gałęziach drzewa zawieszone były światy – i w tej jednej chwili, która była wiecznością Zac zobaczył, jak łączą się w sieć zależności. Cała Umbra uwięziona w koronie Yggdrasila, Dziedziny, bańki rzeczywistości, zawieszone na konarach niczym kwiaty i owoce, bezkresna przestrzeń między nimi, przemierzana przez istoty – ludzi i duchy, i wszystkie inne byty, których nie zawsze umiał rozpoznać. Dostrzegł Rękawicę, migocącą barierę, obejmującą Ziemię, pęknięcia na jej powierzchni i ich przyczynę, dostrzegł demony, czyhające w mroku za nią, i swojego demona pomiędzy nimi – jednego z Siedmiu.
Ujrzał nieba i piekła – tysiące dziedzin stworzonych z ludzkiej wiary. Między nimi – ogród, który mógłby być rajskim, gdyby nie był obcy – i najpiękniejszą, najbardziej przerażającą ze wszystkich kobiet siedzącą pośrodku na tronie z pnączy – Lilith, matkę wszystkiego, avatar Bogini. Ujrzał Odyna, którego naśladował teraz, wisząc na Drzewie Światów. Śivę, pogrążonego w medytacji na szczycie wyniosłej góry. Opiekuna Londynu – stare, celtyckie bóstwo w postaci kruka, którego siedzibę stanowiła Tower. Setki innych bóstw, duchów, demonów, istot, które kiedyś były ludźmi, lecz stały się czymś więcej, tak, jak kiedyś w Krakowie magini imieniem Sława – jedni podróżowali po nieskończonych światach, inni uwięźli samych siebie na straży miejsc i światów.
Ujrzał fortece Tradycji: Doissetep w surowej krainie pełnej ognia. Balador pachnący opium i jaśminem. Cztery wymiary obrazujące cztery pory roku – domenę Verben. Dom Helkara – ponurą twierdzę, należącą kiedyś do Eutanatoi, dziś opanowaną przez ich upadła frakcję. Dziedzinę Horyzontu – cud stworzony, by łączyć Tradycje ze sobą, w jendość.
Ujrzał Konstrukty: domeny Technokracji. Część z nich obcych i zimnych, jak wizje antyutopii, obrazy z filmów, ilustracje do książek Orwella i Huxley’a, kadry z cyberpunkowych komiksów, nieludzkie więzienia, kontrolowane przez maszyny. Inne – ideały, utopijne społeczeństwa przyszłości, spokojne i szczęśliwe, choć sterylne.
Ujrzał Labirynty, ponure siedziby Nephandi, wypełnione po brzegi koszmarnymi snami, przez swe pulsujące czernią serca połączone z samymi korzeniami Drzewa Światów, z czystą siłą Entropii kłębiącą się pod nimi. Dostrzegł pusty tron w Krainie Zmarłych, i złote jabłko na nim, atrybut Pani Ciemności, uśpionej i nieobecnej.
Ujrzał znów bogów – tych najpotężniejszych, ucieleśnienia najbardziej pierwotnych i uniwersalnych idei, nieskończonych zarządców rzeczywistości.
A potem spadł, na głowę, w trawę i w miękkie błoto, na dywan, gdzie ocknął się w mroku, bo jedna świeczka wypaliła się już i rozlała na podłodze w tłustą plamę wosku, inne żarzyły się słabo. Oko bolało go i Zac czuł, że ma zamgloną wizję, ale nie wydawało mu się, by była to oznaka, że nie udało mu się. Raczej... jego umysł pamiętał i przekazywał cząstkę tej pamięci ciału.
Zac czuł się silniejszy, pewniejszy siebie. Nawet własne ciało wydało mu się mocniejsze – nadal chude, za długie i blade, pewnie nie przybyło mu realnej siły, ale w tym momencie energia przepływająca przez młodego maga dodawała energię także i jego członkom.
Za oknem siekł ulewny deszcz. Burza musiała minąć, gdy Zac pogrążony był w transie. Teraz jego uszu dobiegał tylko jednostajny szum.
Wiedział, że widział o wiele więcej, niż był w stanie pojąć. Wizje pomału wypływały z jego pamięci – żaden człowiek nie jest w stanie pomieścić w umyśle całej struktury świata i pozostać poczytalnym. Gdyby Zac chciał zatrzymać w głowie tę prawdę, musiałby zapłacić – oczyma, zdrowiem psychicznym, lub czymś innym, co okaleczyłoby go na zawsze. Stara prawda, mówiąca, iż nie można spojrzeć w twarz Boga – Kosmosu, Prawdy – i przeżyć, tkwiła w nim teraz, wryta już na zawsze w jego umysł. Uświadomił sobie, że tak naprawdę tego oczekiwał kiedyś – objawienia, czegoś, co wywróci jego „ja” na lewą stronę. Otrzymał to i oddał w jednej chwili – bo tak musiało być. Nie mogło być inaczej.
Czuł się spokojny, po raz pierwszy od chwili, gdy rozmawiali z uwięzionym demonem. Znał imię swojej nemesis, ale był gotów stanąć oko w oko z losem – i wygrać. Wiedział, że jeśli ta konfrontacja nastąpi, będzie to miało miejsce we właściwym miejscu i czasie.
Czy Satravos czuł tę pewność? Czy czuł ją którykolwiek z jego następców? Tego Zac nie wiedział, lecz nie miało to znaczenia. Jeśli jego odczucia były iluzją – znaczyło to, że tak właśnie miało być.
Spał tej nocy spokojnie, już bez snów.
Twilight zadzwoniła po południu, cała szczęśliwa. Najpierw myślał, że jej radość wynika z powrotu Daniela z konferencji naukowej, w końcu był to mniej więcej wyznaczony termin, ale okazało się, że są inne powody.
- Sariel jest tutaj. Widziałam go, widzieliśmy się z nim, ja i Daniel. Zostanie dłużej, naprawdę długo, myślę, że nic się złego nie stanie, jeśli przyjedziesz do nas się z nim zobaczyć?
- Nie powinno – odpowiedział jej.
Miał wrażenie, że w swojej wizji widział coś co dotyczyło Sariela, coś niezmiernie ważnego, co powinien mu powiedzieć, ale nie pamiętał tego elementów – tak, jak i pozostałych zresztą... To nic, wszystko miało przyjść we właściwym czasie.
***

Daniel szedł pomiędzy ścianami kolczastych pnączy. Niebo nad jego głową miało barwę czerwieni, zasnutej czarnymi chmurami, poruszającymi się jak żywe istoty. Uschnięte pnącza trzeszczały, łamiąc się pod nogami mężczyzny – także i ścieżka była w całości pokryta splątanymi pędami. Cała trasa, którą przebył, cała trasa, którą przebyć miał – cała była wyznaczona jedną rośliną. Pnącza miały barwę ciemnej zieleni i długie, szare ciernie, ostre jak sztylety. Wyciągały ramiona w kierunku mężczyzny – kolczaste macki, marzące o tym, by wbić się w ciało i wyssać krew.
...intruz, intruz, intruz...
Głos na krawędzi słyszalności. Głos z cienia, bo cień wypełniał przestrzenie między pędami i odległy nieboskłon.
...intruz, intruz, zabić, zabić...
A potem krzyk i płacz – donośny płacz przerażonego dziecka.
Nie musiał nawet się zastanawiać – pobiegł w stronę, z której dobiegał ów głos. Pnącza wyciągnęły macki, próbując go złapać.
Wyciągnął sztylet, ciął rośliny zagradzające mu drogę. Skurczyły się, jak z bólu. Z przeciętej tkanki pociekł sok – ciemny, gęsty jak zakażona krew.
W końcu Daniel dostrzegł – dziewczynka biegła z w jego stronę, przerażona, zapłakana dziesięciolatka w białej koszuli poplamionej czerwienią. Krew ciekła jej z szyi, zlepiając końce jasnych, kręconych włosów, krew płynęła z poranionych stóp, wsiąkając od razu w ziemię, która spijała ją łapczywie.
Za plecami dziewczynki na pnączach wisiały ciała – nabite na ciernie, przeszyte przez pędy rośliny. Okaleczone, rozszarpane, bezokie. Zdeformowane twarze pozbawiono części ciała, lecz widać było, jak zęby na wpół obnażonych czaszek rozwierają się, jakby ostatnim dźwiękiem wydanym przez zabitych był upiorny wrzask.
Daniel zatrzymał się. Dziewczynka zbliżyła się do niego, przywarła, obejmując go w pasie. Schylił się, by ją podnieść. Ciepłe ciałko wtuliło się w jego klatkę piersiową, rozdygotane, mokre od łez i krwi.
- Wszystko w porządku – mówił, przytuliwszy twarz do jasnych włosów. – Jestem tu. Wszystko w porządku.
Dziewczynka łkała, wczepiając palce w koszulę mężczyzny. Krew, która przesiąkła jej koszulę, skapywała do ziemi. Pnącza wyciągały ramiona ku dziecku – spragnione.
- Niedoczekanie – mruknął Daniel.
Przyklęknął na ziemi, nie puszczając dziewczynki, która kurczowo oplotła go nogami i ramionami. Wyciągnął dłoń i położył ją – płasko, zdecydowanym ruchem – na ziemi.
Pnącza sięgnęły po nią, kolce wpiły się łapczywie w ciało mężczyzny. Daniel skrzywił się z bólu, lecz nie poruszył się, gdy ciernie rozszarpywały jego rękę.
Dziewczynka poruszyła się na jego ramionach. Odwróciła głowę, patrząc, jak z dłoni mężczyzny zostają strzępy. Zadrżała, przerażona, lecz nie przestawała patrzeć – wyciągnęła rękę. Krew ściekła z jej paluszków na ziemię, na zmasakrowana dłoń Daniela, wsiąkła w glebę, w krwiobieg upiornych ciernistych pnączy.
Ciemność rozsunęła się, pozostawiając znajomy, ciepły mrok. Twilight poruszyła się pod kołdrą, w ramionach kochanka. Daniel nie spał. Otwarte szeroko oczy patrzyły na twarz dziewczyny, palce wsuwały się w złote loki. Do Twilight pomału docierało, że jest świadoma, że z całego snu pozostał tylko jeden element – ciepłe ciało, które oplatała kurczowo całą sobą.
Przysunął usta do jej skroni i ucałował ją z czułością. Dłoń gładziła plecy dziewczyny, wolno, uspokajająco.
Twilight poczuła, jak jej ciałem wstrząsa spazm płaczu. Wybuchnęła – po chwili, dopiero, gdy cały sens snu dotarł do niej. Płakała ze strachu, ze świadomości, że sny wracają nadal, nieustannie, ze świadomości, że ktoś widział jeden z nich. To było jak katharsis – wyrzucenie z siebie całego lęku i bólu, prosto w pierś ukochanego, który nie pytał nawet, a po prostu był, bliski i ciepły. Przywarła do niego, szukając bliskości – pozbawionej seksualności tym razem.
- Rozumiem – powiedział w końcu, tuląc ją w ciemnościach. – Moja księżniczko... rozumiem...
- Muszę tam iść. – Jak bardzo przerażające były te słowa... ale przecież oczywistym było dla obojga, że kiedyś padną. – Może dowiem się w końcu czegoś o sobie, a nawet jeśli nie... zmierzę się z tym miejscem, wyrzucę je z siebie.



Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj