ZMIERZCH


KSIĘGA III - JUGA

Rozdział 3. Echa w kanionie


Wiatr gwizdał w szczelinach skał. Jego wycie przypominało ludzki krzyk – zawodzenie, płacz, okrzyk wojenny? Echo głosów dawnych mieszkańców, zaklęte w kamieniu, uwięzione na wieczność wraz z miastem, odzywały się teraz, czując ludzi wkraczających do zapomnianego od wieków miejsca.
„To wiatr.” – myślał Zac. „Tylko wiatr.”
Pamiętał jednak to samo miejsce ze swoich wizji, pamięci Gwydiona – ponure, ciemne, pokryte woalem piasku. Ciemna noc, gdy przybyli tu on i Sariel, cień i chłód, demon, czekający niecierpliwie na otwarcie przejścia. Czy ciągle tu był? Czy cały czas czekał, aż ktoś go przepuści... a może, aż mag, który wygnał go kiedyś, wróci?
Zac zadrżał, patrząc po swoich towarzyszach. Stali wszyscy między parą spękanych kolumn, patrząc w głąb wąwozu. Tylko kawałek świątyni był stąd widoczny – majestatyczna rzeźba prastarego bóstwa dopiero miała ukazać się im w swej pełnej okazałości
Szczyt jednej z kolumn, zdobił posąg uskrzydlonego lwa. Druga, złamana w połowie, zgubiła gdzieś po drodze swoje szczątki.
Dno wąwozu wypełniał wymieszany z kamieniami piasek. Częściowo zasypał mur – pozostałości po pierwszym z budynków, na jakie mieli natrafić. Ułożone równo kamienne kostki były osmalone – ślad po niegdysiejszym pożarze.
Pojedynczy kamyk potoczył się ze zbocza, upadł w piach. Idący przodem Ryan uniósł wzrok, spod kapelusza spojrzał na skarpę. Coś mignęło na skale – coś tej samej barwy, co piach.
Ryan skinął głową, ostrożnie zdjął z ramienia dragunova. Słońce błysnęło na długiej lufie, czerwona plamka laserowego celownika pomknęła po skale. Gdzieś w górze rozległ się lwi warkot.
Trzasnął zamek karabinu, gruchnął strzał. Kula trafiła w kamień, robryzgując go, gruchocąc bestię, ożywioną rzeźbę.
Kolejny lwi pomruk rozbrzmiał w kanionie, odbijając się od ścian. Po zboczu potoczyły się kolejne kamienie, gdy bestie wychynęły zza skalnych załomów. Jeszcze jeden okrzyk bojowy – krzyk orła. Jedna z bestii miała kształt człowieka, ptasią głowę i dwie pary potężnych skrzydeł, które swym biciem wywoływały wichurę. Ziarnka piasku zawirowały.
Grzesiek uniósł ramiona, zamykając oczy, skupiając mistyczną siłę w palcach. Energia kotłowała się wokół niego – ilości, do jakich nie każdy mag jest w stanie dojść. Gdy chłopak spojrzał na jedną z kamiennych bestii, ta eksplodowała na setki odłamków.
Daniel wymierzył ze swojego ciężkiego pistoletu, prosto w orli łeb skrzydlatego stworzenia. Kula pomknęła do celu, kierowana albo celnością strzelającego, albo jego magyą. Istota wrzasnęła ptasim głosem – gdzieś z boku odpowiedziała jej druga.
Ryan zaklął, odrzucając karabin i chwytając rewolwer. Kolejny kamienny lew skoczył na niego, niepowstrzymany kulą z pistoletu Kultysty Ekstazy, uszkodzony, lecz nie zniszczony strzałem z glocków Alex.
Twilght stała z zamkniętymi oczyma, uniesionymi ramionami. Wokół jej dłoni wirowały niewielkie smugi bieli – drobne duchy, przywołane skądś. Rzuciły się w kierunku lwa pędzącego na Ryana, wnikając w niego, przelatując na drugą stronę, tak, że bestia zawyła i wylądowała obok celu. Dopiero tam dobiła ją rewolwerowa kula.
Micheal Lancaster stanął w tyle, za pozostałymi. Kątem oka Zac dostrzegł, że trzyma w dłoni różdżkę – pręt z białego drewna, gładki i prosty, dłuższy i bardziej elegancki, niż wszystkie różdżki jakie chłopak widzał dotąd w filmach czy na ilustracjach. Teoretycznie takie coś powinno wyglądać śmiesznie – ale w dłoni Anglika było jak przedłużenie jej i wszystkich idei, stojących za stylem magyi Criamona. Podczas gdy inni stosowali bardziej destruktywne metody walki, Lancaster po prostu wyciągnął dłoń, celując w drugiego skrzydlatego ducha. Zac poczuł mrowienie pod skórą i dostrzegł kilka iskier przeskakujących po różdżce. Przestrzeń między jej czubkiem, a istotą zadygotała, zakrzywiając się w prostej linii. Jakby różdżka wsysała ducha w siebie : zmienił się w smugę a potem zniknął.
Na dnie wąwozu pozostało tylko trochę kamieni. Ryan przykucnął, przygladając się tym, co było strażnikiem, pokręcił głową.
- Gorzej, że potem nie będzie miał kto bronić miasta.
- Wypuszczę tego ducha, kiedy będziemy wyjeżdżać. ten drugi zregeneruje się po jakimś czasie. Ktoś zadał sobie całkiem dużo zachodu, żeby zabezpieczyć to miejsce przed nieproszonymi gośćmi.
Zac poczuł, jak wszystkie oczy kierują się na niego. Rozłożył bezradnie ramiona.
- Na mnie nie patrzcie. Ja tu zginąłem, pamiętacie? Nic nie wiem.
- Ktoś musiał być tu później... – mruknął Daniel – Miejmy oczy i uszy szeroko otwarte.
Ruszyli dalej. Wąwóz rozszerzał się i oto ujrzeli świątynię – potężne schody wznoszące się ku bramie. Majestatyczna figura boga sprawowała władzę nad całym miastem – oszałamiająca, wielka i majestatyczna.
Zac uczuł lekki skurcz w piersi. Lęk? Być może. Uczucie małości w obliczu stuleci, które minęły od czasu, gdy był tu – jako Gwydion – po raz ostatni. Jego wzrok powędrował od świątyni ku centrum miasta. Zasypana studnia – tak. Gruz wypełniał wciąż jeszcze widoczną cembrowinę. Poniżej, na skraju miasta, chłopak zauważył to, czego szukał – dwa wzgórki, wybrzuszenia kamienia. Gwydion i dziewczynka pozbawiona imienia. Tylko ich dwoje pochowano, wszystkie inne ofiary tamtych wydarzeń spalono. Nephandusa też.
Powoli podszedł do wzgórków, przystanął pomiędzy nimi, zamknął oczy i pochylił głowę. Czuł słońce prażące w kark, wiatr we włosach, czuł dłoń, małą i miękką, wsuwającą się w jego rękę, ściskającą go.
- Czujesz coś? – spytała Twilight.
Pokręcił głową.
- Nic. Chciałbym, ale... Tylko żal.
Ścisnęła go mocniej.
- Chodź.
Pozostali stali już pod schodami, na placu, pustym, jeśli nie liczyć zasypanej studni. Schody wznosiły się ku górze, nie tak idealne, jak się wydawało, lecz nadgryzione zębem czasu.
- No to na górę – oznajmił Grzesiek, ruszając.
- Grzesiek, zostań – zawołał za nim Daniel.
- Czemu? – Chłopak odwrócił się. – Sądzisz, że coś na nas tam czeka?
- Nie wiemy.
- No to sprawdzimy – Wzruszył ramionami. – Ja idę.
Sokolski popatrzył po wszystkich i sam wkroczył na schody. Alex wyglądała, jakby sama miała na to ochotę – i nie ruszała tylko dlatego, że nie mogła zgodzić się z Grześkiem.
Zac poczuł dziwny skurcz.
Ciemny otwór drzwi, ziejący jak paszcza, pochłaniająca paszcza... Wiatr wzmógł się, ciepły, zdawało się, ale włoski na karku chłopaka stanęły dęba. Poruszył nozdrzami, podświadomie szukając śladu woni krwi... i dymu...i choroby...
Nic. Pustynia nie pachniała.
- Dobrze się czujesz?
Spojrzał na Twilight. Kiwnął głową. Nerwowo.
- Tak. Tak.
- Jeśli coś będzie nie tak...
- Jesteś ze mną. Co miałoby być nie tak?

***

Grzesiek, z nad wyraz znudzoną miną siedział na najwyższym stopniu schodów, tuż pod podestem. W pewnym oddaleniu od niego Sokolski, kapelusz mocno nacisnąwszy na czoło, w zadumie palił papierosa. Dym unosił się wysoko, skręcając w dziwne sploty. Twarz Kultysty Ekstazy skrywał cień, równie głęboki i czarny, jak otwór wejściowy świątyni. Cokolwiek zaprzątało myśli tego mężczyzny, nie była to grupka, która pozostawszy na dole, rozważała, czy najpierw należy spróbować sięgnąć wstecz w czasie i zobaczyć, co tu się wydarzyło, czy może wejść do świątyni.
- Nie możemy mieć pewności, kto zostawił strażników. Nie Nephandus, skoro zginął, nie Gwydion – z tego samego powodu.
- Wampiry, panie Świętojański? – spytał Lancaster.
- Mało który wampir umiałby takie rzeczy. Mało prawdopodobne.
- Sariel mówił o magu... – przypomniał Zac.
- A my nie wiemy, kim ten mag był. Sam Sariel nie wiedział.
- Zrobił tu porządek – Ryan wzruszył ramionami – dobrą robotę. Mógł to tak zostawić, ale posprzątał po Nephandusie. Wiedział, co robi. Ja bym mu zaufał i wszedł do środka.
- I tak – sprzeciwiła się Twilight – musimy sprawdzić, co się tu działo.
- A nie jesteśmy tu z powodu jakichś inskrypcji w środku? – spytała Alex. – Wiesz, pradawna wiedza i takie tam... Popruta Rękawica, te sprawy...
- Jedno może mieć z drugim wiele wspólnego...
Sokolski wypuścił z ust kolejny kłąb dymu. Zbliżało się południe i słońce stało wysoko, ale cień wokół niego wydawał się być głębszy, ciemniejszy. Grzesiek nie dostrzegał tego. Właśnie rysował coś ostrym kamieniem na stopniu.
- Twilight ma rację – zgodził się Lancaster – musimy to i tak zobaczyć. Imię demona może być ważne. W jakiś sposób ten demon może być zagrożeniem dla nas wszystkich, prawda?
Daniel spojrzał w kierunku szczytu schodów.
- Panie Sokolski!
Kultysta Ekstazy nie zareagował. Nieruchomy, zamyślony.
- Panie Sokolski! – powtórzył Eutanatos.
Dopiero teraz mężczyzna drgnął, uniósł kapelusz. Cień na jego twarzy zblakł, cofnął się.
Zac pokręcił głową.
„Co jest?” – pomyślał.
- Już idę – Sokolski wstał i wolno ruszył w dół, zdeptując po drodze niedopałek. – Tak?
- Potrzebujemy wsparcia – oznajmił Daniel. – Pański talent do patrzenia w przeszłość...
- Oczywiście... – Kultysta Ekstazy uśmiechnął się szeroko i wyjął kolejnego papierosa. – Zamyśliłam się nieco – dodał, zapalając go.
Znajomy zapach tytoniu i goździków wypełnił powietrze, gdy mężczyzna zbliżył się.
- Widział pan coś? – spytał Zac. – Słyszał?
- Cienie. Echa. To właśnie robię, prawda?
- I to – oznajmił mu Daniel – chcemy, żeby pan zrobił teraz.
- Ależ to żaden problem dla mnie. Wręcz przyjemność.
- Kiedy Ekstatyk mówi o przyjemności, zaczynam się bać – mruknęła Alex.
- Gdyby Ekstatyk nie mówił o przyjemności, czułabym się zaniepokojona – zaśmiała się Twilight.
„Przypuszczam – pomyślał Zac. – że cokolwiek ten konkretny Ekstatyk powie, będzie podejrzane...”
Sokolski wreszcie postawił nogi u stóp schodów. Wypuścił z ust chmurę wonnego dymu.
- A więc pora spojrzeć, co się tu wydarzyło... – Pomału wyciągnął zza koszuli wisiorek, srebrny kwiat kalii zawieszony na cieniutkim łańcuszku. Gdy zakołysał nim, słupek kwiatu poruszył się, uderzając o płatki – cichy, melodyjny dźwięk dzwoneczka zabrzmiał dziwnie pięknie – obco w tym ponurym, pokrytym piachem i smaganym bezlitosnymi wiatrami miejscu.
Ekstatyk zakołysał łańcuszkiem mocniej – dźwięk rozbrzmiał donośniej, odbił się echem od schodów. Kolejny dźwięk dzwonka był jeszcze głośniejszy, o wiele bardziej, niż sugerowałaby kruchość srebrnej kalii. Wypełniający przestrzeń dym zgęstniał i pociemniał, stając się czarną niemalże chmurą, ogarniając sobą coraz większy obszar, zacierając sylwetki ludzi i kontury schodów. W gęstniejącym w nienaturalny sposób mroku Zac po raz kolejny usłyszał dźwięk srebrnego dzwoneczka, który prędko stał się ostrzejszy, zgrzytliwy. Już nie pieśń srebrnego kwiatu, a śpiew klingi uderzającej o klingę. Nie srebro, a stal. I sam dym nie pachniał już tytoniem i goździkami, lecz czymś ostrym, nieprzyjemnym i organicznym... Ciężkim, dusznym kadzidłem, palonym mięsem i czymś jeszcze...
Znów zgrzyt stali, uderzenie miecza o miecz. Krzyk bólu, jęk. Chrzęst kroków na kamieniach i żwirze. Przenikliwy krzyk, jak zawodzenie... Monotonny głos gdzieś w górze, tam, gdzie znajdują się schody, tam, skąd dobiega woń kadzidła – głos śpiewa słowa w obcym języku. Echa przeszłości, rozbudzone z uśpienia pieśnią srebrnej kalii i darem Marka Sokolskiego.
Schody są pogrążone w cieniu. Noc rozlała się nad Iram, a światło dawane przez pochodnie wydaje sie być przytłumione. Gęsty, czarny dym snuje się dookoła, pełza po stopniach. Jest jak żywe stworzenie – coś obcego, niewiarygodnie obcego. Przykleja się do kamieni, wnika pomiędzy nie, przesącza się przez skałę, a skała nasiąka nim. Już nigdy Iram nie będzie takie samo, zawsze będzie w nim zaklęta ta mroczna siła,
Mężczyzna w ciemnej szacie wspina się po schodach. Wydaje się być zmęczony – bardzo zmęczony. Garbi się jak starzec, choć jego jasne włosy nie maja w sobie ani jednej siwej nici. Na jego szyi kołysze się wielki srebrny medalion – pokrywają go symbole tak liczne, że zmieniają się w abstrakcyjny wzór.
U dołu schodów leżą ciała. Martwi ludzie, wychudzeni, ze znamionami choroby na twarzach, poskręcane kończyny i twarze wykrzywione bólem.
Nieco dalej, dwóch mężczyzn walczy o przetrwanie, otoczonych gromadą upiornych niemal istot, z których część to demony takiej, jakie Zac już zna, część zaś – byty całkowicie materialne, nieumarli, jakiś rodzaj wynaturzonych wampirów.
Walczący także są wampirami. Jeden z nich jest niski, pomarszczony, a jego twarz jest – co nietypowe – czarna jak heban. Nóż, który trzyma w dłoni, jarzy sie czerwienią i nie musi dotykać ciała, by zadać ranę. Jakiś rodzaj magii, jakiś rodzaj wampirzej magii... Drugi walczący to Sariel – tę sylwetkę można poznać wszędzie. Porusza się płynnie, jak w swoim żywiole, jego miecz zatacza eleganckie łuki, tnąc cień i martwe ciało, pozostawiając za sobą smugi popiołu i czarnego dymu.
Mężczyzna z medalionem wspina się po schodach, ku temu, który stoi u ich szczytu.
Można spodziewać się po Nephandusie szaty z mrocznym kapturem ocieniającym twarz – pomarszczoną jak u trupa lub też przystojną w mroczny sposób. Ale twarz pod kapturem to twarz młodzieńca, niewiele niż Zac starszego. Śniada, o semickich rysach, nawet atrakcyjna. Szalona.
Dłoń ściska nóż, czarny, czarny od zaschniętej krwi, z pokrzywioną rękojeścią, która wygląda jak skamieniały fragment czegoś żywego... jak ścięgna, jak mięśnie...
Nephandus odchyla głowę w tył, kaptur zsuwa się na jego plecy. Unosi twarz ku ciemnemu niebu, unosi dłonie, tę z nożem i tę pustą. Z jego ust wydobywają się wyrazy – jakiś wschodni język, niewątpliwie. Monotonny zaśpiew, od którego dreszcz przechodzi po karku. Nephandus wzywa demona. Jego imię pojawia się raz po raz – Namtar, Odźwierny Pani Ciemności, stary bóg zarazy. To na jego cześć ta ofiara, dziesiątki zmarłych powalonych chorobą. Ich śmierć otworzy bramę – w tym miejscu, w tym właśnie miejscu, które kiedyś śmiało szydzić z Upadłych. Ono pierwsze pozna chwałę jednego z Siedmiu, tego, któremu cześć oddaje Nephandus.
Gwydion jest już niemal u szczytu schodów. Unosi dłoń, zaciska ją na medalionie. Przywołuje słowa – formuły mocy, doskonale wyuczone, opanowane do perfekcji. Kieruje medalion na Nephandusa.
Ten dopiero teraz dostrzega zagrożenie. Przerywa inkantację i spogląda na Gwydiona. Jakże stare i bezdenne są czarne oczy, obce w młodej twarzy. Twarz może być szalona, ale oczy... oczy są bardziej nieludzkie, niż u jakiegokolwiek wampira, jakiego Zac widział.
Strumień płomieni wystrzeliwuje z medalionu prosto w pierś Upadłego. Ten śmieje się.
- Naznaczam cię – mówi i ciska sztyletem.
Ostrze wbija się w pierś Gwydiona i mag pada – padają oba na schody spowite czarnym dymem i czarnym cieniem. Przestrzeń krzyczy nieludzko, krzyczy demon, złapany w pułapkę Rękawicy, oszukany. Spoza bariery spogląda na Gwydiona, który osuwa się, z niedowierzaniem spoglądając na krew rozlewającą się po ciemnej szacie.
W końcu nie ma już żywych w mieście – tylko dwa wampiry stoją ponad zwłokami ludzi. Sariel i ciemnoskóry Kainita, jeden z Assamitów. Ciała zaścielają niemal plac – zmarli z zarazy, zabici w walce...
Zacowi wydało się, że czuje smród zwłok, ciężki zapach choroby. Miał świadomość, że gdzie i kiedy się znajduje, że słońce zalewa swoim blaskiem wysokie schody świątyni, że tuż przy nim są ludzie, którym może zaufać, których uważa za przyjaciół...
A jednak czuł lęk, mdłości i drobne ziarenka pisaku kujące twarz, dym gryzący oczy i swąd palonych ciał. Widział znużenie na twarzy Sariela – dobrze mu znane, nie zmienione od stuleci – i chłodną obojętność Assamity. Widział dwa ciała zakopywane na uboczu – Gwydiona i wspomnianą wcześniej dziewczynkę. Wiedział, że uścisnął dłoń Twilight – nie dlatego, że ona potrzebowała wsparcia, ale dlatego, że to właśnie jemu było potrzebne.
„Mam być silny” – pomyślał. – „A wszyscy robią coś za mnie. Ja tylko idę za nimi, nic nie umiem...”
Zimny wiatr dmuchnął mu w plecy. Chłopak zadrżał.
- W porządku? – Twilihgt, nie puszczając jego dłoni, patrzyła na niego.
- Tak. W porządku – Uśmiechnął się do niej. – Przynajmniej wiem, co mam na karku – Powiódł wzrokiem po pozostałych. – Możemy ruszać dalej.
Może to było nieuczciwe z jego strony... nie, na pewno było. Ale pozostawił niepokój dla siebie. Z tym ciężarem musiał poradzić sobie sam, dość już, że narażał Twilight, Sariela... pozostałych... na niebezpieczeństwo, które ściągnął na niego Gwydion.
Nienawidził Gwydiona, tego człowieka o twarzy tchórza, niepewnych, lękliwych ruchach, przeciętnych rysach. Może dlatego, że sam tak bardzo go przypominał? Gdyby spojrzał w twarz Stravosowi i wszystkim pozostałym, których imion nie znał – nie rozpoznałby siebie, nie tak bardzo, jak rozpoznawał się w smutnych, zmęczonych oczach Gwydiona. Powinien podziwiać nieszczęsnego maga, który nieoczekiwanie i wbrew własnej woli dokonał tak wielkiego czynu. To nic, że zginął przy tym i skazał swoje kolejne inkarnacje na wolne, bolesne śmierci – jakie to miało znaczenie w obliczu tego, ilu ludzi ocalił? Wiedział, że nie ma innego wyjścia – ili magów, nawet po wielokroć potężniejszych, odmówiłoby takiego poświęcenia?
A jednak Zac czuł do niego nienawiść i żal – jedno i drugie wymieszane z szacunkiem. I zazdrością. Co ja powinienem zrobić – ja, który nazwałem się wybrańcem i daję odebrać sobie to miano przez kogoś, kto chyba bardziej na nie zasłużył? Co mnie pozostało? Podążać ślepo za własnym przeznaczeniem, gdy inni dookoła biorą je we własne ręce i kształtują wedle woli? Nie, to też nie jest ta droga.
Przyjechałem tu odnaleźć siebie. Co znalazłem? Wątpliwości, których nie umiem wyrazić nawet przed najlepszą przyjaciółką. Zwłoki zakopane w pisaku. Żal. Chłodny powiew na karku, wszechobecny... czy inni też go czują? Co jest po drugiej stronie rękawicy? Czy Namtar czyha, czekając aż przyjdę – ja, właśnie ja, Zachary Rice – czy wszystkie poprzednie śmierci nie miały na celu sprowadzenia mnie w to miejsce, bym...?
***

Duchy pustyni cofają się przed nią, gdy stąpa po pisaku, nie pozostawiając śladów. Woal cienia ciągnie się za nią – jej tren i welon ślubny. Peleryna z mroku i chłodu. Duchy pustyni szepcą cicho, przerażone, a ich głosy obijają się echem od wyniosłych ścian kanionu. Duchy pustyni poznają ją, bo kiedyś istota tego samego, co ona rodzaju była tu, spoza Rękawicy kierowała swoimi pionkami, próbując się przedostać. Jej ślady ciągle unoszą się tutaj – ciemne smugi płonące od gniewu, smakujące popiołem.
Jej ludzka część boi się. Jej ludzka część szarpie się, próbuje wyrwać, ale to, co przybyło z samego dna Otchłani trzyma mocno. Nie zamierza oddać tego, co z takim trudem przyszło mu zdobyć. Szepce swemu ciału, martwemu-żywemu ciało kojące słowa, kołysanki z samego dna ciemności. Prastare pieśni żałobne, stare zaklęcia... Niektóre z nich stworzono w tym kraju, w dawnych, dawnych czasach, wtedy, gdy Pani otrzymała jedno ze swoich imion... A może, gdy powołała ją do istnienia ludzka wiara? Któż wie...
Ludzka część przypatruje się wędrowcom. Woła ku nim, wyciąga zrozpaczone ramiona... a cień śmieje się tylko
Patrz na nich, jak sądzisz, co są w stanie zrobić? Przyszli szukać wiedzy w złudnej nadziei, że starożytni znali sekrety niedostępne ludziom obecnie... O, naiwni! O, iluzjo wiedzy zamkniętej w wiekowych księgach, wyrytej na ścianach grobowców! To ułuda, kolejne pytania, nie odpowiedzi. Tu, na tych schodach, po których wspinają się ku górze, próbowano wezwać demona. Wyczułaś już jego woń. Zapamiętaj ją. To – twój brat. To – twoje dziedzictwo. Jesteś częścią tego układu.
Czy masz go wezwać? Nie, nie do tego cię powołano. Jego tu zresztą już nie ma... A i jego plany są inne, niż...
Ach, tak, chłopiec, którego znasz. Nosi znak, czyż nie? Biedak. Każdy demon cienia rozpozna go i może zechcieć zabić – lub użyć. Obiecać mu wyzwolenie w zamian za pakt... Och, tak, moja piękna, moje naczynie, i my też możemy to zrobić...
O, a oto i świątynia... kiedyś czczono tu bogów, którzy dziś są już martwi. Czyż to nie ironia? Oni utracili swych wyznawców, skarleli i rozsypali się w pył, ale my, my jesteśmy wieczni, tak, jak wieczny jest lęk – przed cieniem, chłodem, nagłą śmiercią, gniewem, zemstą, zdradą, czarną magią, złą żądzą... A lęk jest siłą tak potężną, że zawsze znajdą się ci, którzy będą go czcić... Mężczyzna, na którego patrzysz, mężczyzna, który cię słyszy, ten, który ogląda się teraz i spogląda w najgłębszy z cieni zaległych w sanktuarium... On idzie na krawędzi lęku, moja ukochana – kiedyś zachwieje się i upadnie wprost w nasze ramiona...
Na razie patrz – oto opowieść zapisana na ścianie sanktuarium, oto znaki i płaskorzeźby. Kiedyś to, co zwie się Rękawicą nie istniało, dasz wiarę? Kiedyś świat duchów i świat ludzi był jednym...
***

- ...bogowie i demony chodzili pomiędzy ludźmi i decydowali o ich losie...
Trzcinowa laska Michaela Lancastera przesuwała się po znakach wyrzeźbionych na skale. Niegdyś pokryto je polichromią – nawet teraz gdzieniegdzie zachowały się jeszcze resztki farby. Znaki wykonano w dwóch alfabetach – jednym z nich było klasyczne pismo klinowe, drugim – dziwny, przypominający arabskie litery język, z którym mieli już do czynienia. Pomiędzy znakami pisma widniały rzeźby figuralne. W głównej sali świątyni przedstawiały one procesję – władca i jego małżonka prowadzili orszak dostojników, kapłanów i tancerek do wewnętrznego sanktuarium. Ono samo jednak ozdobione było w o wiele praktyczniejszy sposób, gdyż zawierało opowieść mitologiczną i prawdopodobny opis rytuału.
- ...Byli jednak ludzie, którzy pragnęli niezależności. Nie chcieli lękać się demonów krążących wokół ich domostw, ani być zdanymi na kaprysy bóstw. Chronili swe osiedla, oddzielając porządek od chaosu, tworząc bariery, przez które żaden demon, duch ani nawet bóg nie mógł przedostać się niewzywany. To miasto – Anglik wskazał wyrytą w kamieniu mapę osiedla – było chronione taką barierą. Bramy, z których jedną mijaliśmy były jej częścią. Rzeźby, które stały kiedyś na kolumnach, to Lammastu – opiekuńcze duchy, strzegące miejsc świętych... a niegdyś miasto uważano za przestrzeń sakralną.
- Jako oddzieloną od tego, co na zewnątrz, czy tak, panie Lancaster? – spytał Daniel.
Criamon kiwnął głową.
- Dziś mało kto o tym myśli, ale tak. Wszystko wskazuje na to, że niegdyś miasto było otoczone czymś w rodzaju proto-rękawicy... – zmarszczył brwi. – Pytanie tylko, kiedy i jak ta idea rozprzestrzeniła się na cały świat...
Alex, która w międzyczasie krążyła po sali, robiąc zdjęcia płaskorzeźbom, uniosła głowę znad aparatu.
- A co jest napisane dalej?
- Z tego co rozumiem – zaczął Lancaster ostrożnie – A wiele niuansów mi umyka, bo znam tylko pewne aspekty tego języka – dotknął laską „arabskich” znaków – miasto miało własny rytuał. Był on co jakiś czas odnawiany, a tutaj są instrukcje – i ilustracje.
Grzesiek spojrzał w dół. Centralną pozycję w sanktuarium zajmował bowiem basen, duży, choć niezbyt głęboki.
- Jakieś krwawe ofiary z ludzi? – spytał podejrzliwie.
- Nie wiem... Nie, nie sądzę. Rytualna kąpiel, owszem, podobnie, jak krew zwierząt ofiarnych i odrobina... tak, krwi władcy. Popatrz.
Chłopak zbliżył się do reliefu. Ukazany był na nim mężczyzna we wspaniałej szacie, stojący nad brzegiem basenu i ceremonialnym nożem nacinający sobie nadgarstek.
- Choć oczywiście – kontynuował Lancaster spokojnym tonem – niewykluczone, że potem chwytano go i pozwalano mu się wykrwawić. Aczkolwiek jak wiadomo, ludzie zawsze znajdywali sposób do złożenia ofiary zastępczej, istnieje też zasada „całość za część”, która, jak twierdzi Frazer...
- Całość za część, czyli wystarczy kropla krwi? – spytał Grzesiek.
- Tak. Wystarczy.
- Doskonale.
Chłopak wyjął z kieszeni scyzoryk, stanął nad basenem i szybkim ruchem przeciął skórę na przegubie dłoni. Czerwień zabłysła na obrzeżach rany i spłynęła do basenu, rozbijając się na jednym z wypełniających dno kamieni. Jedno uderzenie w ciszy.
Zac zbliżył się, bez słowa wziął scyzoryk z dłoni Grześka i powtórzył gest. Kolejna kropla krwi upadła na dno basenu.
Nic się nie stało, tylko dreszcz przeszedł chłopakowi po karku. Kątem oka Zac dostrzegł, że jego młodszy kolega wzdryga się lekko. Również to poczuł?
„Właśnie staliśmy się częścią tego miejsca” – pomyślał Zac. O dziwo, ta myśl przyniosła mu spokój. Nawet, jeśli w Iram wydarzyło się tyle przerażających rzeczy, miasto nie było złe samo w sobie. Kiedyś jego władcy, królowie i kapłani, strzegli swych poddanych przed demonami, walczyli z nimi i ich wyznawcami, i, choć w jakimś momencie swej dumnej historii ulegli, ich wspomnienie wciąż było żywe.
- No cóż, może dołożyliście mały kamyczek do rękawicy – rzekł Lancaster, uśmiechając się nieznacznie do obu chłopaków. – Ja sam... – znów spojrzał na reliefy - ...zastanawiam się nad czymś, ale czy mam rację, zobaczymy jeszcze... Będę potrzebował jak najwięcej zdjęć i czasu, dużo czasu, zanim to przetłumaczę, zanim wyłapię wszelkie niuanse...
- Pomogę – zadeklarowała Alex.
- Tego oczekuję – Anglik kiwnął głową.
Dziewczyna z zadowoleniem wróciła do robienia zdjęć.
Ryana i Sokolskiego reliefy interesowały w znacznie mniejszym stopniu. Obaj, choć niezależnie od siebie, spacerowali dookoła basenu, patrząc na rzeźby, ale nie zastanawiając się raczej nad ich znaczeniem. W końcu Ryan dotarł do drzwi w tylnej ścianie.
- Schody w dół – oznajmił. – Ciekawe, co tam jest...
- Pięć poziomów lochów i Mroczny Lord Nephandi na ostatnim – rzucił Lancaster, nie odrywając wzroku od napisów.
Zac parsknął szczerym śmiechem.
- Grał pan w Dungeons and Dragons?
- Też kiedyś byłem studentem – odparł Criamon spokojnie.
- Ciekawe czy pił, palił trawkę i uprawiał seks... – mruknęła Alex. Kiedy mężczyzna spojrzał na nią z miną wyrażającą naganę, pokazała mu język.
Anglik pokręcił jedynie głową, wyraźnie nie mając ochoty kłócić się z dziewczyną, która zresztą najwyraźniej nie do kłótni dążyła, niezależnie od tego, co myślała teraz Twilight. Jeszcze chwilę poświęcił na kontemplowanie płaskorzeźb otaczających basen, poczym sam zbliżył się do schodów w dół, za nim zaś podążyli pozostali.
Latarka Ryana, który przy schodach stał już od dłuższej chwili, ukazywała wiodące w dół stopnie – wąskie i nadkruszone, strome, wijące się spiralą w dół, w głąb pradawnej skały.
Schody wiodły aż do podziemi miasta – tu, w katakumbach, spoczywali zamarli, każdy w osobnej niszy, ubrany w bogato wyszywany klejnotami strój. Część ciał zachowała się jako naturalne mumie, z części jednak pozostały kości, włosy porastające czaszkę i strzępy ubrań, z których większość drogich kamieni zdążyła się już osypać. Na głowach zmarłych tkwiły bogate diademy, bransolety opasywały ich ramiona i kostki. W blasku latarek wszystkie te klejnoty lśniły niewiarygodnie – patrząc na nie, można by uwierzyć we wszystkie opowieści o przepychu dworów wschodnich władców.
Pośrodku korytarza leżał jeden samotny szkielet – bezwładny, z twarzą zwróconą co ziemi i rozrzuconymi ramionami. Przy szczątkach pasa przytoczony miał sztylet – oraz sakwę, z której wysypywały się zrabowane klejnoty.
- Przeklęte? – zastanawiała się Alex.
- Możliwe – odparł Zac – albo uruchamiają jakiś mechanizm i – zerknął na Sokolskiego i jego kapelusz – zmiażdży nas wielka, kamienna kula.
Centralną część katakumb zajmowała sala o suficie podpartym grubą kolumną. Gdy przyłożyć do niej ucho, dało się słyszeć zduszony warstwami kamienia plusk wody gdzieś w głębi – kolumna była zarazem studnią, cudem planowania, który winien znaleźć się w każdym podręczniku historii. Była też dziełem sztuki, gdyż zdobiły ją kolejne reliefy. U jej podstawy bóg, ten sam, który strzegł świątyni, pokonywał wielkiego smoka wynurzającego się z praoceanu. Ciało smoka stawało się podstawą świata, ukazanego powyżej – wizerunki miast, oddzielonych od siebie pasmami gór i morzami, opasywały kolumnę pierścieniem. Oto kraina ludzi, świat porządku stworzonego po pokonaniu pierwotnego chaosu... Dalej, u szczytu kolumna stawała się jednak czymś niezwykłym – przeradzała się bowiem w stylizowany wizerunek drzewa, w gałęzie którego wplecione były gwiazdy, słońce, księżyc i opiekujące się nimi bóstwa... Może nie dziwiłby ten motyw w innym miejscu, kto jednak wyrzeźbił drzewo w mieście wznoszącym się na pustyni?
Lancaster zatrzymał się, wpatrzony w kolumnę, kręcąc głową.
- Drzewo światów... – powiedział półgłosem. – Metaforyczne wyobrażenie rzeczywistości.
- To coś... – Ryan zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć – nordyckiego?
- Też – hermetyk kiwnął głową – to dość powszechny motyw, ale rzadki w tej części świata... Nie przestaje mnie fascynować to miasto, naprawdę... Chciałbym móc zostać tu dłużej...
Trzasnęła migawka, zabłysła lampa, gdy Alex zaczęła uwieczniać kolumnę na zdjęciach.
- Cóż, będzie pan musiał ograniczyć się do fotografii – Daniel pokręcił głową. – Nie możemy tu zostać zbyt długo.
- Wiem – zgodził się Lancaster – liczę na twoje umiejętności, Alex.
- Jasna sprawa!
Dziewczyna zabrała się za kolejne zdjęcia, z energią i entuzjazmem
Grzesiek wolno zbliżył się do kolumny, dotknął palcami wyobrażonego w kamieniu pnia. Powiódł wzrokiem wyżej, ku koronie drzewa, ku ciałom niebieskim i wyobrażeniom bóstw.
- O czym myślisz? – spytał Zac, podchodząc.
- Czy Drzewo Światów ma owoce? Czy wyrosną z nich nowe drzewa, nowe wszechświaty?
- To metafora, Michael powiedział – Alex, która przyklękła przy nich z aparatem, wzruszyła ramionami, by po chwili znów nacisnąć na wyzwalacz. Lampa błyskowa rozjaśniła podziemia białym blaskiem.
- Myślę, że ma – Zac z powagą skinął głową – Raz na jakiś czas, kiedy jest potrzebne nowe drzewo. Kiedy nadchodzi Ragnarok – może dziwne było mówienie takich rzeczy w samym środku Arabii... Ale jeśli cały świat jest tym samym, pewne idee są wszędzie... Archetypy, narodzone z ludzkich myśli, splatające się w jedno w zbiorowej podświadomości i kształtujące rzeczywistość. – Wtedy Drzewo wydaje z siebie owoc, owoc zaś spada w Pustkę i zapuszcza korzenie. I Świat zaczyna się na nowo.
- A koło – usłyszał chłopak głos Daniela – znów zaczyna się obracać...
Zamilkliby, wsłuchani w ciszę i w myśl, która narodziła się między nimi, ale Alex prychnęła znowu i po raz kolejny strzeliła migawką. Musieli więc przerwać, a wkrótce ruszyli dalej, wracając na górę, przeszukać kolejne pomieszczenia świątyni i pałacu.
Niemal wszystko, co zachowało się w Iram, było z kamienia lub gliny. Rzadziej z metalu – jeśli nie liczyć klejnotów, w które ubrano zmarłych, znaleźli niewiele kosztowności – nieco monet, kilka mieczy, napierśnik z żelaza, wyraźnie rzymskiego pochodzenia i drewnianą tarczę, wyschniętą na wiór tak, że mogłaby rozsypać się pod wpływem każdego dotyku. W pomieszczeniu, które niegdyś było pałacową kuchnią, odnaleźli liczne dzbany i inne gliniane naczynia, za małymi drzwiami zaś – spichlerz, kamienny basen, wrogu którego zawieruszyło się kilka ziaren.
Zapewne wiele interesujących rzeczy mogliby znaleźć, gdyby przeszukali naprawdę starannie całe miasto – jednak brakowało im na to czasu, jak również i przygotowania. Iram stanowiło materiał na badania archeologiczne na dziesiątki lat. Same malowidła zdobiące tak pałac, jak i kompleks świątynny – wyblakłe i spękane, ale zachowane w doskonałym stanie – pokazywały losy królestwa zapomnianego przez historię, niewielkiego państwa, trwającego w tym miejscu przez stulecia – obok potęg Asyrii i Babilonii, mocarstwa macedońskiego i cesarstwa rzymskiego. Państwa, obejmującego początkowo to niezwykłe miasto i wiele innych osad, w przeddzień swego upadku skurczonego do rozmiaru jednego kanionu. Kiedyś miasto ludzi, rządzone przez potężnych władców, spośród których niejeden musiał być przebudzony, potem jedna z placówek Assamitów, doskonale ukryta pośród pustyni, w końcu zaś ostatni bastion Upadłych, gdy w jedenastym wieku przybyli z Zachodu krzyżowcy zmuszeni byli walczyć nie tylko z niewiernymi, lecz i z prawdziwym złem. To miasto widziało wiele historii, zapomnianych dziś i co najwyżej nikłym echem rozbrzmiewających w legendach...
Najcenniejsze przedmioty znaleźli w pomieszczeniach otaczających świątynię – archiwach i biurach, pokojach kapłanów. Jak każda bliskowschodnia monarchia teokratyczna, także i Iram miało doskonała biurokrację. Na glinianych tabliczkach, ułożonych starannie w kamiennych skrzyniach, zapisywano wszystko – od rachunków i list zakupionych zwierząt ofiarnych, po imiona władców i kapłanów oraz korespondencję dyplomatyczną. Tabliczek, pokrytych dwoma rodzajami pisma, były setki. Gdyby mieli zabrać je wszystkie, potrzebowaliby być może dodatkowego samochodu, a na pewno – wielu setek dolarów na łapówki. Samo sfotografowanie, na co zdecydowali się bez dyskusji właściwie, zajmowało godziny.
I właśnie szukając kolejnych tabliczek znaleźli coś, czego nie spodziewał się nikt.
Niewielki pokój musiał być kiedyś kolejnym archiwum, gdyż pod jego ścianami stały skrzynie z tabliczkami – ale ktoś ingerował później w to miejsce, ustawiwszy naprzeciw drzwi kamienny tron. Na tym tronie, prostym, choć przytłaczającym swą wielkością, siedziało ciało – wysuszona mumia mężczyzny w arabskiej szacie. Zwłoki zachowały się tak doskonale, że wciąż widać było, iż mężczyzna miał regularne rysy i orli nos. Czarne włosy wysuwały się spod białego turbana, spiętego nad czołem wielkim klejnotem, którego barwa przechodziła od czerwieni do fioletu. Dłonie mumii spoczywały na podłokietnikach tronu, na jednym z zaciśniętych na kamiennej poręczy palców widniał prosty, czarny pierścień.
U stóp tronu siedziało drugie ciało – kobieta w białej sukni, przytulona do nóg mężczyzny, z zamkniętymi oczyma i uśmiechem zastygłym na wieczność na wargach. Nosiła identyczny pierścień na palcu – gładką, czarną obrączkę.
Ostatni władca Iram pozostał w swym mieście, pilnując go na wieczność, a jego małżonka trwała wraz z nim.
Daniel przystanął, obejrzał zwłoki uważnie, od klejnotu, aż do pierścienia.
- Mag, który przybył oczyścić miasto – stwierdził. – I zmarł tu. Niech zostanie.
„Jak wszyscy” – pomyślał Zac – „w tym mieście umarłych.”
Dziwne było patrzeć w tę zasuszoną twarz... Jeszcze dziwniej jednak byłoby spojrzeć w twarz Gwydiona. Może... może powinien stanąć nad jego grobem, w spokoju, w samotności i zastanowić się nad tym wszystkim?
Alex, z pomocą Ryana i Grześka, pod komendą Lancastera, zaczęła wyjmować tabliczki ze skrzyń i układać je w równych rzędach na podłodze. Sokolski zainteresował się tym z kufrów, który nie zawierał zapisków. Między kamiennymi ścianami skrzyni lśniło złoto, ale marny był to łup – jeden naszyjnik i prosty pierścień. O wiele wspanialsze klejnoty leżały w katakumbach na dole. Czy stąd ktoś wyniósł kosztowności? Zapewne mimo strażników rabusiom udawało się czasem coś zdobyć, wyjść z miasta i przekazać dalej legendę o Iram zaginionym pośród pustyni...
Daniel nie uczestniczył w eksploracjach, w zamyśleniu przypatrując się mumii... Zawodowe zainteresowanie? Zapewne. Twilight stała przy swoim kochanku, przytulona do jego ramienia. Zajęta.
Zacowi było to tylko na rękę. Ostrożnie wycofał się do wyjścia, zbiegł po schodach świątyni.
Czuł się nieswojo, sam w tym miejscu, z obliczem boga wpatrującym się w niego kamiennymi oczyma... Ale przecież to nie opiekun miasta Iram był dla chłopaka celem. Daniel mógł kontemplować ciało nieznanego maga – Zac miał coś ważniejszego: grób własnego poprzednika.
Suchy wiatr rozwiewał mu włosy. Gwizdał w szczelinach skał, zawodząc ponuro, ale chłopak w pewien sposób już do tego przywyknął. Słońce pomału schodziło w stronę zachodu i czerwieniało, cienie wydłużały się i pogłębiały. Za kilka godzin miała zapaść noc, na razie ciągnęło się jeszcze popołudnie – złociste i spokojne, choć w załomach głazów czyhał już mrok i chłód.
Mogiła rzucała długi cień, choć sama była niewielka, częściowo zatarta i przysypana piaskiem. Gdyby Zac nie wiedział, że tu jest, możliwe, że by jej nie zauważył.
Czuł, jak drobinki piasku uderzają go w skórę.
- Jak się czujesz? – usłyszał głos za swoimi plecami.
Spojrzał na Twilight. Nie dostrzegł jej, gdy się zbliżała.
- Sądziłem, że będziesz... wiesz, z Danielem.
- Poradzi sobie beze mnie. Ty też mnie potrzebujesz.
- Radzę sobie – Zac wzruszył ramionami. – Jak widzisz.
- Na zewnątrz – pokręciła głową, chwyciła go za rękę. Popatrzyła mu w oczy. Jej jasna cera była odrobinę zaczerwieniona od ostrego słońca, a na nosie pojawiło się kilka bladozłotych piegów. – Jestem twoją przyjaciółką i widzę wiele rzeczy. Nie wszystko jest w porządku.
- To znaczy?
- Niepokoisz się.
Westchnął.
- Wiesz, wszystko idzie tak gładko...zbyt gładko. Kiedy... kiedy stanie się coś złego? Podświadomie oczekiwałem jakiejś... nie wiem, konfrontacji. Że ten demon czeka tu na mnie, że mnie tu zwabił, żeby mnie dorwać i zakończyć to... Może jestem dla niego zbyt mało ważny...? Nie wiem, niepokoi mnie to, przyszliśmy, zdobyliśmy wiedzę i... co dalej? Co to wszystko oznacza – dla mnie? Oczekiwałem... czegoś wielkiego. Nie nadeszło – rozłożył bezradnie ramiona.
- Poznanie prawdy o sobie nie jest dość wielkie?
- Jest ale... – potrząsnął głową – wychowałem się na filmach, w których musiało stać się coś dramatycznego...
- To, że nie stało się teraz, nie oznacza, że nie stanie się kiedyś.
- Wtedy nie będę gotowy.
- Będziesz. Bardziej, niż teraz.
Uśmiechnął się nieznacznie.
- Może masz rację. Może powinienem się przyzwyczaić, to nie film, ani gra, żadnego Mrocznego Lorda na dnie pięciopoziomowych lochów... A jeśli jesteśmy nawet czyimiś pionkami, ten ktoś gra nami bez scenariusza.
Wiatr zawiał mocniej, chłodniejszy. Szczeliny w skale załkały przeciągle.
Twilight zadygotała.
- Wracajmy może – zasugerowała. – Oni na pewno już skończyli, będziemy stąd iść...
- Jasne.
Ruszyli z powrotem do świątyni. Nim doszli na miejsce, pozostali stali już na zewnątrz, czekając. Sokolski wypalał kolejnego papierosa. Wzrok miał jak zawsze nieobecny, wpatrzony w cień kłębiący się w załomach.
„Ciekawe co widzi” – zastanawiał się Zac. „Ciągle tamtą scenę? Możliwe, jeśli naprawdę ma dar do patrzenia w przeszłość...”
Cienie. Echa, na nowo uśpione między skalnymi ścianami Iram.



Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj