ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 11. Daniel

Doszła do wniosku, że powinna sprecyzować swój stosunek do Daniela – może nawet przewartościować go. To, kim Daniel był dla niej i, co ważniejsze, kim chciałaby, żeby był. O tym, kim ona była dla niego miała niejakie pojęcie, była nawet świadoma tego, że nie jest mu fizycznie obojętna. Jego przekształcone ciało miało swoje odruchy i nie pozostawało bez wpływu na psychikę. Zdawała sobie sprawę z tego, w jaki sposób Daniel mógłby o niej myśleć. Nie czuła z tego powodu niepokoju ani zakłopotania, a raczej pewnego rodzaju smutek. Musiała też przyznać, że okłamała i jego, i siebie, gdy stwierdziła, że jego płeć nie ma dla niej znaczenia. Teraz widziała, jak daleko zaszły zmiany – a może bycie mężczyzną było dla Daniela najbardziej naturalną rzeczą na świecie? Był teraz swobodniejszy, pewniejszy siebie, zmiana odbiła się korzystnie nawet na jego wyglądzie. Kobietą był nieładną – jako mężczyzna mógł uchodzić za atrakcyjnego.
Tylko oczy nadal miał ciemne. Musiało ciążyć mu coś więcej, niż niewłaściwa płeć. Ukrywał to za okularami i zimnym uśmiechem i zapewne tylko Twilight widziała fragment jego prawdziwej twarzy – tej, którą odsłonił przed nią w umbralnej fortecy.
Czy to z winy tamtego wampira ukrywał się za maską? Co mu zrobiła ta istota, że próbował być martwy za życia? Czy – zadawała sobie pytanie Twilight – ja też jestem taka? Nieczuła, nieludzka, z ciemnością w oczach?
Chciała znowu ujrzeć Daniela bez maski, ale nie odartego siłą ze wszystkich osłon jak w Indiach – chciała, żeby obnażył się dobrowolnie – przed nią.
Czasem zastanawiała się na tym, jak bardzo to pragnienie bliskości było niewłaściwe... I chciała, żeby ułożył sobie życie. Znalazł kogoś, kto nadałby jego życiu sens – nie wampira, który uczynił go zimnym, a kogoś żywego. Ona nie mogła być tą osobą. Zbyt wiele ich dzieliło i za bardzo...
Nie, nie uważała się za niebezpieczną. Nie teraz. Ale gdyby pozwoliła sobie na luksus pokochania Daniela, skończyłoby się to źle. Ona przecież też miała ciążące nad sobą przekleństwo uczucia do wampira. Gorzki smak straty, lęk, uporczywie powracające sny, z których budziła się z uczuciem rozrywającej tęsknoty.
Czy Daniel czuł to samo?
Lepiej stracić, niż być pustym.
Jorge spotkał się z nią znowu. Miły, otwarty, swobodny. Opowiadał o wiedzy zbieranej przez stulecie przez badaczy rekrutujących się spośród Przebudzonych i Śpiących śmiertelnych, wampirów i innych istot współpracujących z „organizacją”.
- Narodziliśmy się wiele stuleci temu w Indiach i do dziś jesteśmy tam silni. Powstaliśmy w wyniku błędów mojej tradycji, kiedy kilku spośród nas przekroczyło wyznaczone przez Chakravanti granice. To był upadek i zbrodnia, ale nasi nieumarli bracia umieli znieść go z podniesioną głową i wykorzystać swój nowy status dla dobra naszej grupy. Owszem, obłożono ich anatemą, ale byli wśród nas tacy, którzy widzieli w ich istnieniu korzyści... Potem zaczęliśmy się rozrastać, wynieśliśmy nasze idee do Europy – przez Persję i Grecję, gdzie misteria śmierci były silne, dalej na Zachód, gdzie przejęły je te, które mówią o sobie Verbenae. Interesuje je życie, owszem, ale rozumiały, jak bardzo spleciona jest z nim śmierć. Czciły Lilith, a to w naturalny sposób wiązało je z wampirami... W epoce średniowiecza i renesansu większość Verben związanych z nami zginęła, niestety, obecnie magowie stanowią wśród nas mniejszość – ale wpływową mniejszość. Moja pani, Królowa Mieczy, jest najpotężniejsza z nich, liczą się z nią nawet nieumarli przywódcy naszej organizacji.
Twilight potakiwała, przysłuchując się. Jorge nie podawał nazw, ona nie miała odwagi pytać. Przypuszczała, że Daniel opowiedziałby jej własną wersję historii – w końcu kilka dni wcześniej spytała go o Lilith i to, co opowiedział, nie pokrywało się ze słowami Jorge’a.
- Widzisz, zależy nam na przetrwaniu pewnych starych frakcji i linii krwi – i mówię tu o liniach krwi tak w ludzkim, jak i w wampirzym rozumieniu tego określenia. Dlatego Sariel jest dla nas bezcenny – zdajesz sobie sprawę z tego, jakie były losy jego klanu. Jednoczymy takich jak on – bezcenne relikty tego, co zostało bezsensownie zaprzepaszczone. Krew to wiedza, mówiąc współczesnym językiem – informacja. Niesie w sobie cała twoją tożsamość, dziedzictwo twoich przodków. Może stanowić niewiarygodną siłę.
Pomyślała o własnej krwi na palcach Sariela, o rozchodzących się w misie purpurowych smugach. O Danielu przecinającym swój nadgarstek, żeby obudzić Sariela. Nie wiedziała, na ile Jorge i jego mocodawcy wiedzą o tym, ale jeśli krew rzeczywiście ma aż taką moc, jej więź z Sarielem była niewiarygodnie silna na poziomie mistycznym. Przerażało ją to.
Wolnym ruchem potarła szyję.
Jorge uśmiechnął się łagodnie, przysunął do niej lekkim, swobodnym ruchem. Próbował zmniejszać dystans, wchodzić w jej przestrzeń osobistą. Sztywniała wtedy, gotowa wycofać się w każdej chwili, zamierała, kiedy jego twarz zawisała nad nią. Nie wiedziała do czego zmierzał, lecz element uwodzenia obecny w jego zachowaniu był tylko drogą do jakiegoś celu. Jeśli Jorge jej pragnął, to nie dla niej samej ani nawet dla własnej przyjemności.
- Ciągle cię boli? – spytał. – To zawsze zostaje, przykro mi z powodu tego, co się stało. Wiesz, że żadne z nas tego nie chciało, Sariel też. Nie wiń go.
Położył rękę na jej dłoni. Dziewczyna cofnęła się.
- Nie winię.
Czego on chciał? Czego ten przeklęty drań chciał od niej, traktując ją w ten sposób? Jej twarz pomału czerwieniała – bardziej z gniewu niż ze wstydu.
Odsunęła się. Byle nie czuć jego ciepła, byle być jak najdalej... Jorge zmarszczył czoło. Wstał.
- Dość na dziś – zadecydował. – Widzę, że nie jesteś zadowolona.
„Nawet nie wiesz, jak bardzo” – pomyślała. Wstała, uśmiechnęła się sztucznie.
- Dziękuję. Będzie miło spotkać się znowu.
- Będę czekać. A, byłbym zapomniał... Pokaż rękę.
Ujął jej nadgarstek i we wnętrzu dłoni umieścił coś niewielkiego, chłodnego i okrągłego. Z uśmeichem zamknął jej dłoń.
- To dla ciebie – rzekł.
Spojrzała. Znajoma grecka moneta, towarzysząca jej od dawna.
- Skąd...
- Zgubiłaś. Ja znalazłem. Niech ci dobrze służy.
W jej wnętrzu coś zadrżało, ale nie okazała tego.
***

Luty dobiegał już końca, lecz śnieg nadal pokrywał skały grubą warstwą. Tylko dni stawały się coraz dłuższe, a zorze polarne blakły. Powietrze było lodowate i czyste jak kryształ, największe miasto Islandii – niewiarygodnie małe. Śnieg padał niemal co noc, rano trzeba było odśnieżać podjazd, a Hjordis bezczelnie zwalała to na Zaca. Po kilku dniach stwierdziła, że wyrobił sobie od tego mięsnie, chłopak jednak uznał to za grzecznościowy komplement. Mięśni na swoim chudym ciele nie zauważał, na brodzie wyrosło mu zaledwie kilka kłaczków, nieco bardziej rudawych, niż reszta włosów.
Jego wiedza prezentowała się lepiej, niż wygląd, choć Hjordis nie była zbyt dobrą nauczycielką. Z jej chaotycznych uwag wyłowił jednak podstawowe informacje dotyczące społeczności magów i najważniejszych dręczących ją problemów. I aktualnych wydarzeń, które wcale nie wyglądały ciekawie, a sama Hjordis, zaplątana w to wszystko po uszy, sama miała ograniczoną wiedzę.
- Widzisz, Rękawica, to, co oddziela ten świat od Umbry, sprawdzała się świetnie, jak dotąd – tłumaczyła wiedźma cierpliwie. Leżeli na rozłożonym przed kominkiem futrze, przed nimi płonął ogień, obok nich stały kubki z grzanym winem i miska z orzechami, które Hjordis pochłaniała w ilościach większych, niż można by się spodziewać po kimś tak chudym, jak ona. – Ostatnio zaczęły się problemy. Nie mamy pojęcia, co się dzieje, kilku z nas wysunęło teorię, że Technokracja tak bardzo próbowała utrwalić barierę, że coś poszło nie tak... rozumiesz, zbytnio naprężona tkanina pęka w końcu... Tak czy inaczej mnie wyznaczono do badań, mnie i parę innych osób, no ale nie tylko my się tym zajmujemy, wielu próbuje robić to na własną rękę. Za kilka tygodni zbierzemy się porównać wyniki, może dojdziemy do porozumienia, ale wiesz, z magami ciężko bywa... – Skrzywiła się, sięgnęła po orzecha. – Cóż, jeśli chcesz, zabiorę cię tam, może znajdziesz kogoś, pod kogoś zechcesz się podczepić.
- Och, myślisz, że zechcę?
- Jasne. Jeśli to będzie odpowiednia osoba...
- A co z tobą?
- Nie będę płakać – Przetoczyła się na plecy. – Jestem dużą dziewczynką.
Roześmiał się. Hjordis czasem zachowywała się, jakby nie była wiele od Zaca starsza, ale czasem, w blasku ognia albo podczas seksu chłopak widział w jej oczach coś niewiarygodnie starego. W myślach nazywał to „spojrzeniem Bogini” i zastanawiał się, na ile avatar wiedźmy świadom jest jego własnego avatara.
Teraz też, mimo jej niefrasobliwego zachowania i szerokiego uśmiechu, widział w jej oczach ten obcy ogień.
- Dis...
- Tak? – ułożyła się na boku, podparła głowę dłonią.
- Czemu to zrobiłaś?
- Co?
- Zabrałaś mnie stamtąd.
- Bo miałam na to ochotę.
- Spać ze mną? Uczyć mnie?
- Zaopiekować się tobą, chyba... – Ognie w jej oczach wzmogły się. Stare, stare jak skały. – Może jednak spotkaliśmy się w poprzednim życiu... Nie wiem. Lubię cię. I nie zostawia się maga samego, zwłaszcza nie takiego, za którym lata paskudztwo.
- Nie boisz się?
- Radzę sobie, naprawdę – Uśmiechnęła się szeroko. – Wiesz, nawet, jeśli to tu przyjdzie, mam przyjaciół. Julia jest kochana, Serge ma wielki talent, naprawdę wielki... Holloway jest mądra, choć sztywniara. Lopez i Fernandez są czasem nieobecni, ale mają dużą wiedzę... Grace ma naprawdę wielki dar, jest bystra jak cholera... Raven pomoże każdemu, a Shin może jest przerażający, ale nie znam nikogo, kto walczyłby lepiej niż on.
- Twoi przyjaciele?
- Współpracownicy... niektórych mogłabym nazwać przyjaciółmi. Julię na pewno. Cóż, gdybym się bała nie byłoby mnie tu teraz, z tobą czy bez ciebie. Wiesz, nie martw się, że ściągniesz innym problemy na głowę. Przygotuj ich na to.
- Racja – mruknął, myśląc o osobach, które nie miały tego podejścia. Naprawdę, naprawdę chciałby, żeby to rozumieli. Ale nie mógł im nawet wytłumaczyć, że i on jest jednym chodzącym problemem...
Dni mijały, jednostajne, spokojne, zagubione w mroźnej ciszy. Łatwo było zapomnieć o upływie czasu. Pochłaniał książki z biblioteczki Hjordis – nie tak liczne, jak by sobie tego życzył. Trenował swoje skromne możliwości. Pomagał wiedźmie w domu. Kochał się z nią i prowadził długie dyskusje. I mimo, że to wszystko było przyjemne, nie chciał, żeby trwało wiecznie. Chciał wyruszyć w świat, zobaczyć jak najwięcej. Spotkać znów Sariela i Twilight, zrozumieć ich, pomóc, pomóc sobie, choć to ostatnie było jakby mniej ważne – nie to, na czym mu zależało, a konieczność. Chciał dowiedzieć się jak najwięcej i dokonać jak najwięcej.
Jednego dnia Hjordis wyjechała – zostawiła tylko kartkę z informacją, że musi ustalić coś w sprawie konferencji, że wróci wieczorem i żeby zadbał o siebie.
„Żadnych banałów o tym, że mnie kocha” – zauważył z uśmiechem.
Zadbać o siebie umiał. Nauczyła go paru rzeczy, nawet podstaw gotowania, choć sama nie należała do specjalistów w tej dziedzinie. Niemniej jednak umiała zrobić coś w rodzaju gęstej potrawki naszpikowanej mięsem i warzywami, on zaś potrafił sobie ją podgrzać. I właśnie podczas obiadu poczuł coś dziwnego – mrowienie pod czaszką, jakby... przeczucie obecności? Jakby coś tę obecność blokowało, niedopuszczało dostać się do Zaca, jego umysłu... Przypomniał sobie, co Hjordis mówiła o zabezpieczeniach nałożonych na dom... Boże, ktoś go szukał, a on siedział tu, zagrażając Werbenie...
Wyszedł. Na zewnątrz niebo stapiało się jedno z morzem i płynnie przechodziło w śnieżną połać.
- Dobra, co tym razem? – wykrzyknął w białą pustkę. Serce waliło mu szybciej, niż by chciał. Demon? Ktoś szukający Sariela? Ktoś jeszcze inny, z inny, nieznanym – ale na pewno złym – celem?
„Ty jesteś Zac?” spytał głos, zdaje się, że męski.
- Tak – chłopak zmarszczył czoło, rozglądając się. – Czego, do cholery?
„Chciałem zamienić parę... słów. Myśli. Nie musisz mówić głośno, wystarczy, że się skupisz.”
„Taaaa... wiem. Nie przywykłem...”
Zaiste nie przywykł, zwłaszcza nie do głosów znikąd. Wolałby widzieć nieznajomego rozmówce. Może łatwiej byłoby mu wtedy zaufać? O ile był godzien zaufania...
„Nazywam się Daniel Świętojański. Chciałem upewnić się, czy wszystko z tobą w porządku.”
„Jak widzisz” – Wzruszył ramionami. „Czemu zawdzięczam tę przyjemność?”
„Twilight na tobie zależy, a więc czułem się zobowiązany.”
„Co z nią?” – Zac ożywił się. Oby to naprawdę był ktoś, kto wie... choć trochę...
„Jest ze mną... z nami... w Krakowie. Wszystko z nią w porządku.”
„Mam nadzieję. Zniknęła dość nagle, dała potem znak życia, ale... Cholera...” – Skrzywił się „Powiedz jej, że jest idiotką i że nie mogę tak po prostu dać się tak traktować? To jest idiotyczne. Jak w durnym filmie, to nie jest film, to rzeczywistość, powiedz jej to...”
Nieznajomy zaśmiał się. Zac czuł jego rozbawienie, szczere, pełne sympatii.
„Oczywiście. Coś dodać? Myślę, że chciałaby wiedzieć co robisz... w takim miejscu.”
Chłopak nabrał ochoty skulenia się i zapadnięcia pod ziemię.
„Tak jakby próbuję się czegoś dowiedzieć... Zebrać się do kupy... Jestem gościem jednej takiej babki, Hjordis, Werbeny. Pewnie nie długo, bo mówi coś o wybyciu do jakiegoś dziwnego kraju... Moment, ty z Polski jesteś?”
„Tak”
- A niech to! – wykrzyknął, zrywając się z kamienia, na którym siedział. – Cholera, człowieku, no to wygląda na to, że jadę do was!
Poczuł – bo inaczej się tego nie dało nazwać – że jego rozmówca się uśmiecha. Z zadowoleniem, ale z odrobiną smutku.
„To dobrze. Twilight potrzebuje kogoś, przed kim będzie się w stanie otworzyć. Będziemy czekać na ciebie.”
„Jasne.” – spróbował przesłać mentalny uśmiech, nie miał pojęcia, czy w ogóle mu się to udało.
Twilight nie umiała się otworzyć? Mógł to zrozumieć. Smuteku, który odbierał od tajemniczego mężczyzny – już nie.
Niemniej jednak perspektywa spotkania się z Twilight, ustalenia paru rzeczy – przynajmniej ustalenia – odpowiadała mu.
***

Drzewo na podwórku zgubiło swoją śnieżną okrywę, ale gałęzie ciągle miało czarne i nie kwapiło się ze zdradzeniem swojego gatunku. Twilight czekała cierpliwie, odliczając dni do wiosny, odganiając myśli o tym, że mogłaby tej wiosny nie dożyć.
Umrzeć z powodu pustki w sercu.
Daniel stał się odległy, a ona odsuwała go coraz bardziej. Jorge miał rację – bała się złamać mu serce.
Siedziała z czołem wspartym o szybę, patrzyła na gołębie wyrywające sobie kromkę chleba. Głupie ptaki, nie umiały współdziałać.
Pukanie do drzwi oderwało ją od obserwacji. Wiedziała, kogo zobaczy na progu. Pewnie dlatego, że Daniel ostatnio bardzo często pojawiał się w jej przemyśleniach.
- Mogę?
- Wejdź.
Zamknął za sobą drzwi, rozejrzał się po przytłaczająco pustym, bezosobowym pokoju. W jego mniemaniu wystrój musiał zapewne pasować do właścicielki.
Twilight skrzywiła się, próbując odgonić tę myśl. Jeśli uczucia Daniela były tak sprzeczne, jak podejrzewała, nie rozumiała ich wcale.
Mężczyzna usiadł na krześle, milczał chwilę, nim postanowił się odezwać.
- Mieliśmy ostatnio pewne problemy – rzekł. – Przemyślałem to i obawiam się, że mogą się powtarzać, może być nawet gorzej... Chodzi o sny.
- Domyślam się.
- Chciałem zaproponować wspólną medytację. Pozwoli nam lepiej to kontrolować.
Wydęła usta, odrzuciła głowę do tyłu.
- Cóż, każdy potrzebuje czasem trochę prywatności – powiedziała wolno, tak bardzo obojętnym tonem, jak tylko była w stanie.
- Zawsze możemy zerwać tę więź... Jeśli jej nie chcesz...
Poczuła narastający gniew. Czemu uważał...? Nie widział...?
- Uważasz, że nie chcę? Że cię nienawidzę? – wykrzywiła się, zmarszczyła twarz. – A, tak, dla ciebie twoje teorie zawsze są prawdziwe.
Daniel zamilkł. Wstał wolno, nie spuszczając z Twilight wzroku.
- Że nie umiem... – zacięła się. Przypomniała sobie twarz Jorge’a, niebezpiecznie bliską... Że złamie mu... – Małe, czarne serduszko – mruknęła.
Daniel spojrzał na nią, usta miał otwarte szeroko, jakby pośpiesznie próbował łapać powietrze. Jego ciało zgięło się wpół. Poczuła to. Poczuła, jak jego serce uderza mocniej, za mocno, jak fizyczny ból przeszywa mu klatkę piersiową. Zamarła.
- Nie chciałam... ja nie chciałam... to nie moje słowa... - Podeszła do Eutanatosa i położyła dłoń na jego ramieniu. Jej oczy wypełniły się łzami. - Daniel, jeśli chcesz, powiem im, spróbuję ich zostawić, przynajmniej spróbuję, nie chcę, nie chciałam przepraszam, przepraszam... – Objęła go w pasie i przycisnęła głowę do jego piersi. – Nie chciałam, przepraszam, nie chciałam, nie zostawiaj mnie, tylko mnie nie zostawiaj, proszę, przepraszam.
Ramiona zamknęły się wokół niej, delikatna dłoń dotknęła jej policzka, ocierając łzy. Uniosła wzrok, spojrzała Danielowi w oczy. Czuła, że jej gardło zatyka ciężka kula.
- Zależy mi na tobie – wyksztusiła. – Kocham cię. Nie wiem, czy to wynika ze mnie, czy to odbicie twoich uczuć, to, o czym mówiłeś, ale... zależy mi na tobie. Proszę, przepraszam...
- Skąd... wiesz...?
- Fragmenty, domysły, jeśli się mylę...
- Nie mylisz się – Objął ją mocniej, zagłębił nos w złotych lokach. Drżał. – Przepraszam... myślałem, że ci nie zależy... Jestem głupi...
- To ja... jesteś pierwszą osobą, której powiedziałam... To bardzo trudne, nie umiem użyć odpowiednich słów, to zawsze za wiele albo za mało, nie wiem, jak mogłabym oddać to, co czuję... rozumiesz? Nie zniosłabym... Może to odbicie, ale... jesteś blisko i... Wiesz, jak bardzo się bałam wtedy? Że jednak coś z tobą będzie nie tak... Że w następnym życiu będą szukać kogoś, kogo już nie będzie... Sariel, Zac, ty...
- Już dobrze, już dobrze...
Czuła, że jest co najmniej tak samo przerażony jak ona i że chyba trudno mu uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Ona sama miała wrażenie, jakby pozbyła się wielkiego ciężaru. Jeszcze przed chwilą nie wiedziała co robić, jej słowa trafiały w pustkę, a teraz, obejmowana ciepłymi, delikatnymi ramionami czuła się bezpieczna, nadal przerażona, niepewna, ale bezpieczna.
- Proszę, nie zostawiaj mnie...
- Nie zostawię – szepnął.
Wiedziała, że nie do końca wierzą w słowa, które właśnie padły i że nie do końca rozumieją ich znaczenie, ale i tak czuła się bezpieczna i szczęśliwa. W tej chwili świat wokół niej mógłby się zawalić, a ona nie zauważyłaby tego nawet.
Daniel odsunął się, spojrzał jej w twarz. Wyglądał jak w transie, jego oczy były niemal nieobecne. Uśmiechnęła się przez łzy. Bała się, ale czuła ulgę. Wyrzuciła to z siebie.
- Moja kochana dziewczynko – Daniel pochylił się i pocałował ją w czubek głowy. – Tak strasznie się bałem... Że nie umiesz się przywiązać do nikogo, kto jest obok ciebie...
Usiadł na łóżku, objął ją ramieniem. Wtuliła się w niego. Jego ciepło i zapach uspokajały.
- Umiem, jak widzisz.
- Cieszę się.
- Mam nadzieję – dodała po chwili, odsunąwszy się odrobinę – że rozumiesz, że miłość może oznaczać wiele rzeczy?
- Tak – kiwnął głową. – Nie martw się, nie zrobiłbym niczego, na co byś się nie zgodziła.
- Yhm.
Właściwie było jej wszystko jedno. Nie rozumiała do końca własnych uczuć, właściwie jeszcze przed momentem nie powiedziałaby, że może nazwać je miłością. Teraz jednak to właśnie słowo wydawało jej się najwłaściwsze – choć obejmowało zbyt wiele znaczeń. Gdzieś między nimi było to, co czuła do Daniela – unosiło się bezwładnie, nie mogąc się dookreślić, ale było przyjemne, zwłaszcza, gdy Eutanatos zdjął okulary i patrzył na dziewczynę swoimi prawdziwymi oczyma – tymi jasnymi jak miód, tak szczęśliwymi, że przez moment Twilight przeraziła się, że ma przed sobą obcą osobę.
Ale to był jednak Daniel, bliski jak nigdy dotąd, uśmiechnięty, bez maski. Ten właśnie Daniel, za którym tak tęskniła.
Może kochała go tylko dlatego, że odbijała jego uczucia jak lustro. Może nie miała własnych uczuć. Nie ważne. Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem czuła się tak szczęśliwa.
***

Przez cały weekend Daniel chodził uśmiechnięty, zmieniony nie do poznania. Za którymś razem zapomniał okularów – zostawił je u rodziców, jak stwierdził. Większość czasu spędzał z Twilight, z Alex, która rzadko kiedy opuszczała teraz miasto, czasem z Lancasterem, Dorianne i Grześkiem, jeśli ten ostatni oderwał się od swoich zajęć – budował ponoć golema.
Alex przyniosła do pensjonatu stertę gier planszowych, namawiała wszystkich na grę. Wydawała się być pogodna, choć czasem milkła i wpatrywała się w przestrzeń, jakby chciała dosięgnąć wzrokiem odległe rejony Umbry i Dziedziny Paradoksu, gdzie przebywał uwięziony jej mistrz. Jednak zdawała się już przyzwyczaić do swojej sytuacji i, jak powiedziała kiedyś gorzko, najwyraźniej przyzwyczaił się do niej także i jej dom.
Twilight ciekawa była, co ma na ten temat do powiedzenia Jorge, ale nie kwapiła się do spotkania z nim. Za dobrze pamiętała to, co mówił o Danielu. Zresztą jeśli chciała być wobec Daniela fair – przynajmniej próbować – musiała odrzucić ofertę Jorge’a i jego towarzyszy. Nie miała poczucia, że krzywdzi w ten sposób Sariela – przekonana była, że wampir poradzi sobie, przynajmniej pod tym względem. Jeśli miała mu jakoś pomóc, musiała znaleźć inny sposób.
Niedzielę spędzili więc razem, jak dziwna, zupełnie niedopasowana rodzina. Tego dnia Twilight przyłapała się nawet parę razy na uśmiechaniu się – bez wyraźnego powodu. Chyba po prostu znalazła tu coś w rodzaju własnego miejsca...
W poniedziałek wszystko to prawie rozsypało się na kawałki.
Koło południa Daniel zjawił się w pensjonacie. Wyszedł z pracy wcześniej, ale przyniósł ze sobą jej mniej kłopotliwą część – raporty, notatki do swojej kolejnej pracy naukowej, kolokwia studentów. Przyniósł też test wiedzy ogólnej, który miała wypełnić Twilight – Eutanatos uparł się, że dziewczyna powinna znaleźć sobie jakieś miejsce wśród Śpiących, ona zaś nie miała nic przeciwko. Alex wybłagała drugi test i obie siedziały, rozwiązując je, gdy zadzwoniła komórka patologa.
Daniel odebrał.
- Dzień dobry. Tak. Słucham. Dobrze... – każde kolejne krótkie zdanie wypowiadał głosem coraz poważniejszym – i coraz bardziej zaniepokojonym. Potem rozłączył się, popatrzył na wyświetlacz, a następnie na obie dziewczyny. – Alex... – zaczął. – Nie wiem, co się dzieje, ale nie podoba mi się to. Nie rób niczego głupiego, zostaw pistolet w domu.
- Co się dzieje?
- Mój współpracownik zadzwonił... Chce żebyśmy oboje pojechali do Galerii Kazimierz, dzieje się coś niedobrego...
- Twój współpracownik – Technokrata? – spytała dziewczyna. – Ufasz mu?
- Od pięciu lat wie, kim jestem i nie zabił mnie. Widziałaś go.
- Taaaa – mruknęła Alex pod nosem. – Mnie tu coś śmierdzi.
- Mnie też – zgodził się Daniel. – Ale nie sądzę, żebyśmy mieli wyjście. Twilight...
- Tak?
- Idź do biblioteki, do pana Lancastera i do Doriany. Dobrze?
Twilight kiwnęła głową.
- T... tak.
- Wszystko będzie dobrze. Obiecuję ci. Wszystko będzie dobrze.
- T... tak.
Nie była w stanie wiele więcej powiedzieć. Daniel tylko dotknął jej policzka dłonią – jego palce drżały – i oddalił się. Alex ruszyła za nim, wściekła, zapewne też dlatego, że nie mogła zabrać ze sobą broni.
Twilight patrzyła przez chwilę, jak czarny SUV Eutanatosa odjeżdża sprzed kamienicy. Potem pobiegła tak szybko, jak tylko umiała, w stronę biblioteki. Po drodze zaczęła szukać umysłem obojga antropologów – nie było to łatwe, gdyż cały czas czuła zdenerwowanie Daniela – gdy dotarła, oboje stali przed drzwiami budynku. Opowiedziała im pokrótce, co się wydarzyło, zresztą nie musiała nawet, bo chwilę potem zadzwonił telefon Lancastera.
- Jesteśmy w Galerii Kazimierz – Anglik usłyszał w słuchawce głos Daniela. – Jest z nami grzesiek, zabrali go sprzed jego domu. Nadal nie wiem, co jest grane, dostałem od mojego współpracownika SMSa, napisał, że jest mu przykro i...
W słuchawce rozległ się głośny zgrzyt, potem trzask zakłóceń i sygnał urwał się.
Twilight poczuła, jakby ktoś próbował zerwać jej więź. Uczepiła się jej kurczowo, wzmacniając ją.
Dorianne zaklęła pod nosem.
- Cholera. Jedziemy tam. Twilight, zostajesz tutaj.
Dziewczyna spojrzała na Indiankę. Widziała swoje odbicie w brunatnych oczach – twarz dziecka.
- Nie – oznajmiła twardo.
***

Przed głównym wejściem do budynku stało kilka samochodów policyjnych, wóz strażacki, karetka pogotowia i dwa czarne vany bez żadnych oznakowań. Kilkoro zdezorientowanych ludzi próbowało rozeznać się w sytuacji, paru innych wyległo na ulicę, zwabionych niecodziennym zdarzeniem. Kilku z nich szeptało coś o awarii, inni – o zamachu bombowym.
Sama galeria handlowa stała na swoim miejscu, ale wydawała się być zamglona, lekko zamazana. Zapewne Śpiący nie zauważyliby tego, jednak trójka magów widziała wyraźnie, że coś jest nie tak.
- Rozejrzę się tutaj... – Dorianne zmarszczyła czoło – wy zobaczcie, jak wygląda sytuacja z innych stron.
- Jeśli pani może, proszę skontaktować się z profesorem Wiślickim. Powinien wiedzieć, co się tu dzieje, to zmienia zupełnie rozkład sił w mieście.
- Tak zrobię. Trzymaj się, Twilight – Indianka pogładziła dziewczynę po głowie, jakby ta była dzieckiem.
Twilight podążyła za Anglikiem. Wszystko w jej wnętrzu było jak poskręcane i pozawiązywane na małe supełki. Czuła każdy swój organ, skurczony do nienaturalnych rozmiarów i serce, walące wściekle w głębi piersi.
Lancaster kluczył, omijając z dala zbiegowisko, które zdążyło się już zgromadzić przed galerią, przeszli więc bocznymi ulicami na rozległy cmentarz znajdujący się vis a vis centrum handlowego. Twilight z niejakim zdziwieniem ujrzała rzędy ozdobionych hebrajskimi napisami macew, stojące w cieniu rozłożystych drzew. Niejasno pamiętała wzmianki o Żydach żyjących kiedyś w tym mieście, ale nie spodziewała się tak dużego cmentarza.
Antropolog ulokował się niedaleko ogrodzenia, w miejscu, z którego mógł widzieć wjazd na podziemny parking. Na zablokowanej ulicy stał jeden samochód policyjny, jeden van obsługi technicznej i jeden czarny samochód, którego przyciemniane szyby mówiły same za siebie. Przy zamkniętych wrotach kręcili się ludzie.
- Tu jest spokojniej – stwierdził Lancaster. – Możemy założyć, że skupili się bardziej na froncie.
Twilight przywarła do kraty odgradzającej cmentarz od ulicy.
- Czego oni chcą?
- Nie będę ryzykować pytania. Póki co trzeba się skupić na wyciągnięciu ze środka ludzi.
- Tak – Kiwnęła głową. Czuła strach – nie tylko swój, ale i uwięzionego w budynku Daniela. O życie, o ludzi, o świat, strach ciężki jak granit.
- Spróbujemy przyjrzeć się drugiej stronie – mruknął Anglik.
Czubkiem laski zakreślił na żwirowanej alejce krąg. Kazał dziewczynie stanąć wewnątrz niego i zamknąć oczy. Gdy je otworzyła, jej zmysły widziały już inny świat.
Cmentarz tchnął smutkiem i spokojem. Pod złocistym niebem kołysały się konary wyniosłych drzew, pod nimi wznosiły się nagrobki – już nie proste macewy, a skomplikowane rzeźbione konstrukcje, których niemożliwa architektura zawierała w sobie życie zmarłych i uczucia żyjących. W oddali za płotem widniał dziwny byt – kokon ze srebrzystej nici, na której uwijały się chmary miniaturowych pajączków. Pojedyncze nitki odchodziły od kokonu – część w kierunku wysokiego budynku ze lśniącego, niebieskiego szkła, część w nieznanym kierunku.
- Co... to? – spytała Twilight.
- Mówi się na to Pająki Wzorca. Drobne duchy Statyki, wzmacniają rzeczywistość – i, jak widać także dzieła Technokracji. Ta struktura je przyciąga...
- Co to jest?
- Bąbel wewnątrz Rękawicy. Odcięty w połowie drogi między tym światem a Penumbrą. Nie wiem, co zamierzają, ale takie coś to okropne partactwo – skrzywił się. – Mało subtelne i ryzykowne.
- Jak się z tego... wydostać? – spytała.
- Rozerwanie tego wymaga zapewne sporej biegłości w sferze Ducha. A to tylko jeden z problemów...
Dziewczyna zadrżała, przycisnęła ręce do piersi. Gdyby mogła, zdusiłaby własne niespokojne serce.
- Jakich...?
- Liczne zabezpieczenia, widzisz?
- Tak – kiwnęła głową, przypatrując się oplatającym strukturę niciom kwintesencji. Kolejne linie musiały być połączeniami sympatycznymi – magya Korespondencji i Umysłu. – No i wypchnięcie całego budynku będzie...
- Owszem. Ze wszystkimi tymi Śpiącymi w środku i z Technokracją czekającą przed bramą? – pokręcił głową. – ryzykowne, co najmniej. Spróbujmy inaczej. Daj mi rękę.
Jego dłoń była chłodna, nie lodowata, jedynie chłodna. Twarda, mocna, zdecydowana, choć skórę miał gładką, zadbaną. Nie było w jego dotyku ani krztyny czułości, a jedynie profesjonalna opiekuńczość.
Wyciągnął drugie ramię, czubkiem laski zakreślił w powietrzu kształt drzwi. Przestąpił przez próg, pociągając Twilight za sobą.
Znaleźli się w Penumbrze, skąpani w nieziemskim, złocistym świetle, otoczeni czarnymi cieniami nagrobnych posągów. Żal straty ciążył w tym miejscu, cichy, spokojny, lecz przytłaczający i oczyma wyobraźni Twilight ujrzała samą siebie składającą kwiaty na grobie. Otrząsnęła się.
Lancaster wolno szedł alejką. Żwir chrzęścił pod jego butami i laską.
Dziewczyna ujrzała postać przechadzającą się pomiędzy drzewami. Ukształtowany ze smutku, duch miał postać anioła wyrzeźbionego w piaskowcu, poczerniałego od czasu i deszczów. Ciemne zacieki żłobiły w jego twarzy bruzdy jak po łzach. Spoglądał na dwójkę magów gładkimi, pozbawionymi źrenic oczyma, które jakimś cudem wyrażały bezbrzeżny żal.
Twilight odruchowo uścisnęła beznamiętną dłoń Anglika, który nawet nie zauważył tego gestu, zajęty kurtuazyjnym kłanianiem się duchowi.
- Witaj – rzekł. – Wybacz, że cię nachodzimy, ale potrzebujemy informacji.
Anioł skinął głową. Jego puste oczy ślizgały się po obojgu magach.
- Wiesz może, co stało się tam? – ruchem trzymającej laskę dłoni wskazał miejsce, gdzie powinna być galeria.
Anioł wolno obrócił kamienną głowę, przez chwilę wpatrywał się w dziwaczną strukturę zastępującą budynek, powiódł wzrokiem po niciach energii, aż do błękitnego wieżowca, potem z powrotem.
- Przyjechali – odezwał się. Gdyby mech porastający nagrobki miał głos, brzmiałby on tak właśnie – aksamitnie, wilgotno i miękko. Pachniałby wodą i ziemią. – Z urządzeniami. Przeszli na te stronę. Coś przynieśli. Popełnili błąd, ale popełnili go świadomie... – Odwrócił głowę, spojrzał prosto na Twilight, jakby była dla niego o wiele bardziej interesująca, niż galeria. – Serce tego dziecka jest rozdarte.
- Kiedy to było?
Gdyby duch mógł mrugać, niewątpliwie by to zrobił. Popatrzył na Anglika, jakby musiał przypomnieć sobie, o czym gość właściwie mówi.
- Nie tak dawno, chwilę temu... niewiele, w porównaniu z wiecznością smutku... Czuję strach i smutek, lęk i niepewność.
Czuła to samo – i strach, przepalający strach. O ludzi wewnątrz budynku. O siebie.
Nie jej strach – uświadomiła sobie. Nie umiałaby się tak spontanicznie bać o nieznanych Śpiących. Jej lęk o tych wszystkich ludzi był wykalkulowany. To Daniel bał się naprawdę. I myślał o czymś, co jej się nie podobało.
Czasem można zdobyć większą moc. Nagle, jednorazowo sięgnąć do prawdziwej potęgi, po cały dostępny potencjał. Po to, co niektórzy nazywają „dziką magyą”, a co może objawić się najwyżej dwa razy w życiu maga. Raz spontanicznie, przy jego przebudzeniu, drugi i ostatni raz może zostać użyte w pełni świadomie. Za cenę ofiary, własnego życia.
Boże, o tym Daniel myślał... Jakby życie tych wszystkich obcych ludzi miało aż taką wartość...
Może miało. Może powinno mieć i dla niej...
Ale nie o nich się przecież bała.
Lancaster skinął duchowi głową, dziękując mu za pomoc i pozwalając się oddalić. Potrząsnął głową.
- Niewiele – stwierdził.
Gdy wyszli z Penumbry, znów poprosił Twilight o otwarcie połączenia. Zgodziła się z ciężkim sercem, wolałaby móc uspokoić jakoś Daniela... ale czy zaplanowanie wszystkiego nie było tez sposobem uspokojenia?
„Ktoś z obecnych próbuje opanować sytuację” – poinformował ich Eutanatos. „Grzesiek siedzi z laptopem i próbuje włamać się do systemów, wiemy już, że na dole, przy urządzeniach jest jakaś dziwna maszyneria, teraz nieaktywna. To mogą być nawet HIT Marki”
O HIT Markach Twilight jak dotąd jedynie słyszała. Mechaniczni zabójcy Technokracji, stworzeni do eliminacji wszystkich tych, których Unia określała mianem Dewiantów rzeczywistości. Nawet w tym mieście, spokojnym przecież, znajdowały się środki konieczne do przeprowadzenia w razie czego Pogromu. I choć nikt nie powiedział tego teraz wprost, groźba wisiała w powietrzu.
Czemu? Czemu akurat teraz i w taki sposób?
„Mam łączność” – przekazał Grzesiek. „Z gościem, który tym zawiaduje. Nazywa się Ayao. Twierdzi, ze nie chcą zrobić krzywdy ani nam, ani tym ludziom, to jakiś eksperyment...”
„Co się stanie, jeśli uszkodzimy Rękawicę?” – w myślach Anglika czuć było niesmak. Jedna z nielicznych emocji, jakie posiadał. „Nie byłem skłonny podejrzewać Technokracji o taki brak rozsądku, aż do teraz.”
„Ja też.” – zgodził się Daniel.
Jakaś obca obecność, zdecydowanie męska odchrząknęła,
„Gdybyśmy spróbowali przerwać ten bąbel... Przyglądałem się mu, Pająki Wzorca kłębią się na nim.”
Lancaster pokręcił głową.
„Naprawią każdą wyrwę, panie...”
„Marek Sokolski. Ja tu jestem z przypadku.”
„Jeśli naprawią wyrwę” – zauważył Daniel. „to może będą w stanie przywrócić Rękawicę do jej naturalnego stanu.”
„Jeśli przerwiemy bąbel w jednym miejscu” – podjął Anglik. „powinno udać się wypchnąć galerię do rzeczywistości. Pająki załatają to, co zostało rozerwane.”
Gdzieś w tle poczuli triumfalny „okrzyk” Grześka.
„Zerwałem im łączność” – oznajmił chłopak. „Trochę im zajmie naprawienie jej... Mogę zająć się przerwaniem bariery z kwintesencji, ale na Sferze Ducha się nie znam...”
„Proszę, panie Lancaster, proszę zadzwonić do profesora Wiślickiego, poinformować go o sytuacji...” – poprosił Daniel.
„Panna Daves już się tym zajęła. Powiedziała, że poinformuje też innych.”
„To dobrze. Mój mistrz i pani Kuźnica powinni mieć wystarczające możliwości, żeby rozerwać to coś.”
W całej tej intensywnej wymianie myśli Twilight nie uczestniczyła – ale czuła jedno i to sprawiło, ze przynajmniej część kamienia spadła jej z serca – Daniel nie rozważał już samopoświęcenia, zamiast tego skupiając się na współpracy z pozostałymi.
Zaraz potem zadzwoniła Dorianne. Przewidująco ściągnęła na miejsce Michała Forgota – który zresztą zjawiłby się i tak, sądząc z tego, jak był wściekły, zjawiłby się i tak. Wkrótce zobaczyli ich – Eutanatosa łatwo było poznać po czerwonym swetrze pod rozpiętym płaszczem i powiewającym na wietrze szaliku, Mówczynię Marzeń po czarnym warkoczu.
- No jasna cholera! – Forgot nie przywitał się nawet porządnie. – Mamy bałagan nieziemski, siedzimy w samym jego środku, a ten idiota mój uczeń – w oku cyklonu.
- Nie mówi mi pan niczego nowego – rzekł Lancaster spokojnie.
Dorianne przykucnęła, dotknęła dłonią ziemi, zmrużyła oczy, badając zapewne wszystko to, czego oni już się dowiedzieli.
Eutanatos wyjął komórkę, starą „cegłę” z antenką i symbolicznym wyświetlaczem.
- Niech odpowie, suka – mruknął.
Anglik uniósł pytająco brwi.
- Kto?
- Kuźnica, niech ją szlag! Mam ochotę jej przywalić, i to porządnie, – Spojrzał z nienawiścią na telefon.
Twilight otwarła usta, chcąc cos powiedzieć, ale zamilkła. Jeszcze będzie na to czas... Ale zapamiętała te słowa i coś w jej głębi poprzysięgło, że Eutanatoska zapłaci za to – Jorge też, ich mocodawcy także.
Mistrz Daniela westchnął ciężko, wsadził komórkę do kieszeni.
-Ok – rzekł, zacierając ręce. – do roboty, mili państwo.
Schylił się, podwinął nogawkę spodni i wyjął zza niej nóż. Podobny, orientalny, zakrzywiony lekko posiadał Daniel, ale sztylet Forgota był o wiele bardziej ozdobny, z rękojeścią ukształtowaną w kobiecą postać. Czerniona i złocona, z krwawym kamieniem między piersiami, przypominała posąg z Kalkuty.
Dorianne także trzymała nóż – prosty, myśliwski, z rękojeścią z kości. Wokół palców tej samej dłoni opleciony miała rzemień woreczka, który zazwyczaj nosiła na szyi. Drugą ręką sięgnęła do jego wnętrza i zamaszystym ruchem sypnęła garść zielonkawego pyłu.
Twilight mogła się co najwyżej przyglądać. Czuła się słaba, nieprzydatna, bezsilna. Uczepiła się kurczowo myśli Daniela, próbując jakoś ukoić jego nerwy, ale nawet to nie pomagało.
Po drugiej stronie dziwaczna struktura zaczęła falować. Pająki Wzorca zamarły na chwile, poczym zaczęły biegać, szukając uszkodzeń.
Forgot mamrotał pod nosem, dłoń z nożem wyciągnął przed siebie, rozcinając przestrzeń. Dorianne i Lancaster powtórzyli ten gest.
Bąbel wybrzuszył się i trzasnął, bariera rozeszła się, rzeczywistość zadrgała, wygięła się, jęknęła głośno.
Zamykająca wjazd do podziemnego garażu roleta wydęła się, naprężone do granic możliwości metalowe listwy zaczęły pękać jedna po drugiej. Rozległo się wycie alarmu, potem warkot silnika, gdy czarny Suzuki Grand Vitara wyskoczył z garażu i pomknął ulicami, biorąc błyskawiczne, ostre zakręty.
Pająki Wzorca rozbiegły się, zaskoczone i błyskawicznie ruszyły naprawiać nadwerężoną strukturę Rękawicy.
Wycie policyjnej syreny dołączyło do alarmu, jeden zabłąkany samochód ruszył w pogoń za SUV-em, by po chwili zatrzymać się nagle i zawrócić, już spokojnie, rezygnując z pościgu.
Do zniszczonego wyjścia, przez które zaczęli wylewać się ludzie, podjechał jeden z vanów, jego pasażerowie poczęli przyglądać się uszkodzeniom – ale tego czwórka magów, oddalająca się w pośpiechu z miejsca zdarzenia, już nie widziała.
Forgot biegł szybko, niemal gubiąc po drodze szalik. Lancaster starał się zachować spokój, ale zarówno Twilight, jak i Dorianne szybko przyśpieszyły od zwykłego chodu, do biegu.
Samochód zatrzymał się kilka przecznic dalej. Jako pierwszy wysiadł z niego kierowca – Grzesiek, jak się okazało, zadowolony z siebie, nabuzowany adrenaliną. Za nim pozostali – Alex, niemal zgrzytająca zębami, Daniel i nieznajomy mężczyzna, około trzydziestoletni, przystojny blondyn o podłużnej twarzy zakończonej mała bródką.
Twilight nie widziała nikogo i niczego, tylko Daniela przed sobą. Po prostu rzuciła mu się na szyję. Nic innego nie miało znaczenia. Kochała go, po prostu kochała, bez względu na to, jakie miały być tego konsekwencje. I w tej chwili była najszczęśliwszą istotą po tej stronie Rękawicy, zapewne po drugiej też. Technokracja, Nephandi, wszystkie wampiry świata – mogli przyjść, była na to gotowa. Zresztą nie zauważyłaby ich pewnie.
Widziała jego zaskoczenie, ale nie tłumaczyła się. Obejmowała go długo, potem wsunęła rękę w jego dłoń. Uścisnął jej palce. Poczuła, że jest szczęśliwy – że żyje, że ma ją przy sobie, że wybiegła mu na spotkanie w taki sposób.
- Boże wielki, idioci! – Forgotowi cisnęły się na usta głównie epitety.
- Żyjemy! – Daniel wyraźnie odetchnął z ulgą.
- Chyba pomieszałem im szyki! – Grzesiek cały czas uśmiechał się szeroko, z dziką satysfakcją kogoś, komu udało się dokonać wielkiego czynu. 
- Jeśli spróbują nas teraz dorwać, popamiętają! – wykrzyknęła Alex, zaciskając pięść.
Nieznajomy mężczyzna, najspokojniejszy ze wszystkich, oparł się o maskę Vitary i zapalił papierosa. Zapach tytoniu, wymieszany z zapachem goździków rozszedł się szybko w chłodnym powietrzu. Dorianne machinalnie wyciągnęła dłoń, prosząc o drugiego papierosa. Zaciągnęła się, zaniosła koszmarnym kaszlem i wyrzuciła prawie nie ruszonego papierosa na ziemię. Blondyn uśmiechnął się do niej ciepło, przedstawił się.
Dla Twilight wszyscy oni mogliby nie istnieć. Ściskała delikatną, ciepłą dłoń i nie puszczała jej. Szła przy Danielu, blisko, kiedy zmierzali do biura profesora Wiślickiego. Nie puściła go i na miejscu. Kątem oka widziała zdziwienie Alex, kątem oka widziała nieznajomego mężczyznę przypatrującego się im z ciekawością. Potakiwała, słuchała, nie słyszała niczego, po za tym, co najbardziej ją interesowało.
Dziwny układ panujący w tym mieście – słyszała o nim wcześniej – ciche zawieszenie broni między Tradycjami, a Unią Technokratyczną – był zagrożony. Alex mogła myśleć na ten temat swoje, ale Daniel wyglądał na przerażonego. W końcu jego współpracownik nie był zwykłym człowiekiem, znał jego nazwisko, teraz też nazwiska pozostałych – Alex, Lancastera, Grześka i mężczyzny, którego właśnie poznali. Jeśli ten incydent miał być początkiem tego, co Unia Technokratyczna nazywała pogromem...
Twilight mocniej ścisnęła danielową dłoń, na tyle uspokajająco, na ile potrafiła. Z przeciwległego kąta Alex spojrzała na nią wilkiem.
- A im co? – mruknęła do siebie, ale dość głośno, by być słyszaną. – Walentynki już były.
Twilight udała, że tego nie usłyszała, nie umknął jednak jej uwadze niezadowolony wyraz twarzy Daniela.
Treść rozmowy z Wiślickim umknęła jej zupełnie. Umknęłoby jej też nazwisko blondyna, gdyby nie to, że stanął przed nią i przedstawił się sam. Marek Sokolski, Kultysta Ekstazy. Dla niej w tej chwili równie dobrze mógłby nie istnieć.
Wracali we dwójkę ona i Daniel, pozwoliwszy pozostałym iść przodem. Nawet Alex pozwoliła im na to, choć ociągała się i zerkała na nich raz po raz. Twilight zastanawiała się, co też mogło ją ugryźć. Nie mogła dojść do niczego. Zresztą to i tak nie było teraz ważne.
- Cieszę się, że już po wszystkim – rzekła, opierając się o ramię Eutanatosa. Jakoś ten gest wydał jej się naturalny. – Bałam się – przyznała. – O ciebie.
- Moja kochana dziewczynka... – nachylił się i pocałował ją w czoło.
- Nie strasz mnie więcej – mruknęła, zaciskając mu palce na marynarce. – Byłam gotowa iść i zmusić ich, żeby was wypuścili. Naprawdę.
- Nie rób tego.
- Ty nie rozważaj samopoświęcenia.
Daniel wciągnął powietrze.
- Twilight...
- Wiem, bałeś się, że może nie być innego wyjścia. Ale pomyśl w takiej sytuacji o tych, którzy zostają na zewnątrz, dobrze?
- Dobrze.
- Ale wiesz, jednak cię za to lubię. Jesteś dobrym człowiekiem, najlepszym jakiego spotkałam w życiu.
Zaprzeczył, oczywiście, ale uśmiechnął się i znów pocałował ją w czoło. Miał ciepłe usta, pomyślała, że niewiele brakuje, by przepalił jej skórę. Sprawiały jej przyjemność te pocałunki – delikatne i opiekuńcze, ale nieco gorętsze niż mogła się spodziewać.
Przemknęło jej przez myśl, że kiedy rzuciła mu się na szyję, powinien był zrobić coś więcej, niż tylko ją objąć. Że nie przeszkadzało by jej to wcale.
Bał się? Myślał, że kim jest dla niej? Opiekunem, starszym bratem?
Pewnie tak.
- Boże, Twilight, nie wiesz nawet, jaki jestem szczęśliwy... Nie wiem, co się stanie teraz, nie wiem, czy nie będę musiał uciekać... Mój współpracownik ma jakieś problemy z powodu tego, co się stało, oddelegowali go gdzieś, tyle wiem. Nie wiem, czy nie zechce się mnie pozbyć, kiedy wróci... ale na razie po prostu się cieszę z tego, że to przeżyliśmy.
- A pozostali z Technokracji?
- Nie mam pojęcia - pokręcił głową – jak to wpłynie na rozejm. To były jakieś odgórne wytyczne, może ich odpowiednikowi naszej Rady nie podoba się to co się tu dzieje... Nie chcę o tym teraz myśleć – uśmiechnął się uspokajająco. – Rozmawiałem ostatnio z moimi rodzicami – Zmienił temat. – powiedziałem im wszystko o sobie. To nie było łatwe, ale zaakceptowali mnie. Oczywiście, jeśli coś się stanie, będą zagrożeni, ale przynajmniej zdają sobie z tego sprawę. Twilight, czy miałabyś coś przeciw – jego głos stał się ostrożny, twarz – zakłopotana. – gdybym cię im przedstawił? Chcieli poznać moich znajomych, a na początek lepiej nie przyprowadzać im ani Alex, ani Grześka.
Zgodziła się, choć nie rozumiała ani tego, czemu Daniel czuł, że musi się tłumaczyć z tego zaproszenia. Jeśli chciał, żeby poznała jego rodzinę – czemu nie, to całkiem przyjemna myśl, że ktoś chce dać ci wgląd we własną prywatność.
Pamiętała bezosobowy dom Zaca – podobnie bezosobowy, jak jej obecny pokój – i strach chłopaka, że państwo Rice będą mieli coś przeciw gościowi. Rodzice Daniela, których rzeczywiście odwiedzili dzień później, nie przypominali ani trochę tego, co Zac opowiadał o swoich. Para starszych już ludzi zamieszkiwała pełne eklektycznych drobiazgów mieszkanie w neorenesansowej kamienicy. Oboje wydawali się być zadowoleni z tego, że ich dziecko – ich syn, teraz już zdecydowanie syn – odnalazł wewnętrzny spokój i pewną namiastkę szczęścia. Twilight doszła do wniosku, że gdyby miała prawo posiadać rodzinę, chciałaby, żeby ta rodzina była właśnie taka. Czuła sympatię do tych ludzi, uśmiechających się do niej, starających się z nią porozumieć nie do końca perfekcyjnym angielskim i obsypujących komplementami za każdym razem, gdy niezdarnie używała pojedynczego polskiego słowa. Do inteligentnego mężczyzny, którego rysy były bardziej kanciastym – bardziej męskim – odpowiednikiem rysów Daniela, do ciepłej kobiety, która gdzieś na boku szepnęła swojemu synowi parę słów, po których Daniel zerknął na Twilight z zaskoczeniem, jakby widział ją po raz pierwszy. Do ich mieszkania, do ciasta, które dostała na deser – i którego zjadła chyba trochę za dużo, pierwszy raz w życiu zjadła czegoś więcej niż powinna. To wszystko było nierealne, należało do zupełnie innego świata.
Powiedziała to, kiedy wyszli.
- Wiesz, ja żyłem w tym świecie trzydzieści dwa lata – odpowiedział Daniel, rozkładając ręce. – Dla mnie to normalne. Aż dziwię się teraz, że tyle umiałem przed nimi ukrywać. Czuję się, jakby kamień spadł mi z serca.
- Mimo to... to dziwne... inne...
- Wiem. Twój mistrz zrobił ci krzywdę, nie pokazał ci, jak wygląda życie, nie zapewnił ci nawet domu. Chciałbym móc ci to jakoś wynagrodzić.
- Mój mistrz... – powiedziała cicho, poczym zamilkła na moment. – Ciekawa jestem – podjęła – co się z nim dzieje.
Daniel wyglądał na zdziwionego.
- Nie wiesz? – spytał. – Alex ci nic nie mówiła?
Potrząsnęła głową.
- Nie.
- Znaleźli go poparzonego i rannego. I w... złym stanie umysłu. W Ciszy.
- C... Co się stało?
- Nie wiem. Alex powinna wiedzieć więcej.
- Alex... – Twilight zacisnęła palce. –Alex ostatnio...
- Alex jest w ciężkiej sytuacji. Pomyśl o jej mistrzu.
Ostatniej uwagi dziewczyna nie zauważyła nawet, skupiona na innych myślach.
- Muszę z nią porozmawiać, tak czy inaczej. Dowiedzieć się czegoś więcej.
- Na razie mam dla ciebie propozycję. Nie potrzebujesz czasem czegoś... Czegoś do ubrania albo chociażby jakichś drobiazgów?
Twilight popatrzyła na niego zaskoczona, z zakłopotaniem potarła palcem górną wargę.
- W sumie przydałyby mi się świece... kreda... jakaś misa... Ale... Jak miałabym ci się odwdzięczyć?
- Nie musisz. Nie teraz. Może kiedyś.
Nie protestowała już. Po ponad dwóch godzinach zakupów stwierdziła z przerażeniem, że kiedyś będzie musiała się odwdzięczyć naprawdę solidnie, bo w pensjonacie zjawiła się obładowana mnóstwem toreb, zawierających nie tylko potrzebne do magyi rekwizyty, ale i parę drobiazgów, które zwyczajnie wpadły jej w oko, a nawet kilka ubrań. Najgorsze było to, że wśród tych ostatnich znalazła się jakimś cudem aksamitna sukienka, krótka i dopasowana do ciała. Myśli o niej, zwłaszcza wspomnienie, jak czerwony na twarzy był na jej widok Daniel, wywoływały zażenowanie. Ale sukienka wylądowała w torbie, a torba w dłoniach dziewczyny.
Alex siedziała w kuchni, nachmurzona nad zimnym kubkiem herbaty. Ożywiła się, gdy oboje weszli do pomieszczenia, przywitała ich, z trudem trzeba było odwodzić ją od grzebania w zakupach. Dopiero gdy Twilight zaproponowała jej rozmowę, młoda Hermetyczka zmieniła obiekt zainteresowania.
- Nie ma sprawy – stwierdziła. – O co chodzi?
Twilight jednak mimo wszystko nie chciała rozmawiać przy Danielu.
- Wyjdziemy?
- Eee? Jasne.
Alex zsunęła się z krzesła, narzuciła kurtkę, ubrała buty.
Na zewnątrz dął zimny, wilgotny wiatr. Buty zanurzały się niemal po kostki w wodzie wymieszanej z solą i piaskiem, na trawnikach spomiędzy resztek śniegu wyglądało czarne błocko. Po szarawym niebie płynęły kłębiaste chmury, z nagich drzew ściekała woda.
Ruszyły przed siebie, milcząc długi czas. Alex raz po raz zerkała ciekawie na Twilight, walczącą z wpadającymi do oczu włosami i słowami, które znów nie chciały układać się w sensowne zdania.
- No i? – Alex odwróciła się, odgarnęła brunatne kosmyki z twarzy.
- Wtedy, przy tym co się stało... potem...
- O co ci chodzi? – Alex wyglądała, jakby zupełnie nie rozumiała.
- To co powiedziałaś... o Danielu i o mnie...
- No i?
- Alex, ja wiem dobrze, co czuję, nie musisz dorabiać do tego własnych teorii. Nie chcę, żebyś to robiła.
- Ale to po was widać – dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Co?
- Trzymałaś go za rękę.
- To jeszcze nic nie znaczy – Twilight pokręciła głową. – To skomplikowane. Bardzo skomplikowane. Nie rozumiesz.
- Nie, nie rozumiem, może mi wytłumaczysz?
- Nie mogę. Obiecałam.
- No to nie oczekuj ode mnie zrozumienia.
Zamilkły. Szły, poniekąd bez sensu i celu, przed siebie, ulicą w stronę błoń. Szeroka połać łąki, teraz połać błota, uschłej trawy i resztek śniegu, ciągnęła się na dobry kilometr. Po obsadzonym drzewami deptaku wzdłuż niej spacerowali i przejeżdżali na rowerach ludzie. Niedaleko, ponad ogrodzeniem, wznosiły się drzewa parku – Twilight przypomniała sobie, jak pierwszy raz spotkała się tam z Jorgem... Teraz powinna...
- Alex – zaczęła znowu. – czemu mi nie powiedziałaś...?
- O czym znowu?
- O moim mistrzu.
- A skąd miałam wiedzieć, że cię to będzie interesować?
- Był – Twilight zacisnęła zziębniętą pięść, przycisnęła ją do kurtki. – moim mistrzem. Powinnaś mi powiedzieć.
- Myślałam, że cię to nie będzie interesować.
- Dlaczego?
- Bo nie wyglądasz jakby miało.
- Alex... Czemu mi to robisz?
- Czemu ci robię co?
- Nie próbujesz mnie nawet zrozumieć...
Alex odwróciła się, popatrzyła na Twilight zielonymi oczyma – gniewnymi i zaskoczonymi.
- Próbuję cię zrozumieć. Próbowałam przez cały czas, chciałam do ciebie dotrzeć, pomóc ci, ale do ciebie się mówi jak do ściany – podniosła głos. – Wiesz co, mam dość. Już więcej nie będę. Jeśli nie chcesz mojej pomocy, to by było na tyle. Mam szczerą nadzieję, że nie skończysz w Czepcu, ale jeśli jednak – to już nie będzie moja wina.
Odwróciła się, zamiatając przestrzeń włosami, ruszyła z powrotem, nie oglądając się za siebie.
Twilight stała przez chwilę na deptaku, mijana przez przechodniów i rowerzystów. Nieruchoma i nieobecna.
„Mam szczerą nadzieję, że nie skończysz w Czepcu, ale jeśli jednak – to już nie będzie moja wina.”
- Co ty wiesz... – wyszeptała. – Co ty o mnie wiesz...
Ruszyła w stronę pensjonatu, pod wiatr. Krople brudnej wody rozbijały się jej o twarz, włosy wyrwały się z gumki i furkotały za plecami.
Trzasnęła drzwiami wejściowymi, wkroczyła do kuchni, popatrzyła na Daniela.
- Proponowałeś mi kiedyś – wyrzuciła z siebie na jednym oddechu. – żebym zamieszkała u ciebie. To nadal jest aktualne?
Kiwnął głową.
- To dobrze. Nie mam ochoty mieszkać pod tym samym dachem, co Alex.
***

To tak się zdobywa własny dom?
Przemierzała puste pomieszczenia, dotykała boazerii, skórzanych obić kanap, liści roślin, badała stopami fakturę parkietu, kafelków i miękkich dywanów. Próbowała dojrzeć cokolwiek za oknami, przyjrzeć się podwórku, ulicy. Czytała tytuły na grzbietach książek i opakowań na płyty DVD. Boże, znalazła się w czyimś domu, w mieszkaniu wypełnionym obecnością, niemal zapachem właściciela. Czuła się jak intruz wdzierający się w cudzą intymność, a równocześnie chciała stać się jej częścią, wtopić się w to mieszkanie, zapuścić korzenie jak jedna z licznych roślin oplatających tu ściany.
Gdyby mogła sobie na to pozwolić...
Spojrzała na księgę leżącą na stole w pokoju, który teraz należał do niej. Tom ciężki jak wyrzut sumienia, przypominał o całej drodze, jaką przebyła by znaleźć się w tym miejscu. Aż tak niewiarygodnie daleko zaszła? Aż tak bardzo się zmieniła? Dziecko o pustych oczach dorastało szybciej, niż mogłoby się spodziewać...
Postawiła księgę na półce, odsunęła dywan i nakreśliła kręgi. Czuła się jak świętokradca, ale ukrytego pokoju nie mogłaby użyć tym bardziej. Przynajmniej miała nową misę...
Znalazła go szybko, za szybko nawet. Był w pobliżu. Był gotów się z nią spotkać w każdej chwili, ale czekał cierpliwie.
Nie wierzyła w jego cierpliwość, ale nie powiedziała tego. Szybko ubrała płaszcz i buty, zamknęła drzwi na klucz. Trochę kluczyła wąskimi uliczkami starego miasta, choć przypuszczała, że gdyby Jorge chciał, odkryłby, skąd przyszła.
Czekał wsparty o ogrodzenie osłaniające remontowaną płytę rynku, po kostki w wodzie, niezadowolony, ale czujny jak drapieżny ptak. Czy to właśnie to spojrzenie, przenikliwe i zimne, czyniło go w jej oczach atrakcyjnym? Przygryzła wargę, uniosła podbródek i zbliżyła się pewnym siebie krokiem.
- No nareszcie! – Nie krył satysfakcji. – Dziewczyno, co się działo, że nie miałaś czasu?
- Dużo rzeczy. Kuźnica nie dała znać?
- Nie rozmawiamy ze sobą za często. Więc?
Początkowo chciała mu opowiedzieć, ale z upływem czasu mijała jej na to ochota. Jeśli był takim ignorantem, niech nim pozostanie. To nie jego problem. Popatrzyła mu prosto w oczy.
- Koniec – oznajmiła. – Koniec.
Nie zrozumiał. Patrzył na nią jak oniemiały, żółtawy blask latarni odebrał jego twarzy wszelką miękkość.
- Powiedziałeś, że mogę odejść, więc odchodzę – oznajmiła. – Dość. Koniec.
- Czemu?
- Daniel.
Jorge uniósł brwi. Wysoko. Bardzo wysoko.
- Co? Co ty wygadujesz?
- Daniel. Kocham Daniela. Nie chcę, żeby się martwił.
- Spałaś z tym czymś? – W głosie mężczyzny słyszała niedowierzanie. – Jesteś obrzydliwa.
Bez słowa trzasnęła go otwartą dłonią w twarz.
Z jeszcze większym niedowierzaniem dotknął palcami policzka. Twilight stała naprzeciw niego z uśmiechem drapieżnej satysfakcji na ustach.
- Jeszcze raz powiesz coś takiego, Jorge, a powieszę cię na twoich własnych flakach.
- Dobrze – jego głos stał się spokojniejszy. – Jak chcesz. Ale jeśli sądzisz, że to ci coś da, to się grubo mylisz. Dziecko, naprawdę ci się wydaje, że osiągniesz cokolwiek co chwilę zmieniając zdanie? Zadurzasz się i biegniesz od razu do twojej nowej miłości, zostawiając za sobą wszystko inne. Jesteś niezdecydowana i zapłacisz za to naprawdę dużą cenę.
Odgarnęła za ucho luźny kosmyk włosów. Wiatr zerwał się nagle, silny, pachnący wilgocią.
- Być może. A być może nie.
- Gdybyś zmieniła zdanie...
- Tak, wiem.
Odwróciła się i ruszyła ulicą. Coraz silniejszy wiatr targał jej luźno związane włosy, kiedy znów kluczyła ciemnymi uliczkami. Nie bała się nawet, nie zastanawiała się na co może się natknąć, szła po prostu z powrotem do domu, jej domu, miejsca, które sama wybrała i sama chciała uczynić swoim domem.
„Jesteś niezdecydowana...”
Wiatr niósł za nią słowa Jorge’a, słyszała w uszach jego pełen zawodu i złości głos.
„Spałaś z tym czymś? Jesteś obrzydliwa.”
- Może powinnam z tobą?! – krzyknęła, kiedy zamknęła już drzwi. Z wściekłością kopnęła ścianę. Żałowała, że uderzyła go jedynie raz. Mogłaby... mogła to zrobić. – To nie twoja sprawa. Czuje to co czuję, tobie nic do niego, jasne? Jasne?! – wykrzyczała w sufit.
Tego wieczora zasypiała długo, niespokojnie, jak zwykle w nowych miejscach. I jak na złość, znów nawiedził ją koszmar. Zupełnie, jakby to, że znalazła miejsce, które chciała nazywać domem nie miało znaczenia. Jakby cały czas należała gdzie indziej.
Miała krew na stopach, krew zalewała jej szyję i spływała na białą koszulę. Nie wiedziała, jakim cudem jest w stanie biec z tymi ranami. Nie wiedziała, czemu jest ranna. Wiedziała, że musi biec i że nigdy naprawdę nie ucieknie. Głosy i śmiechy dźwięczały jej w uszach, wzywały do powrotu. Tu było jej miejsce, tu miała pozostać. W niekończących się korytarzach wyrzeźbionych w kości.
Wybiegła z korytarza i ujrzała labirynt z powykręcanych krzewów, rozciągający się w dole. Groteskowe rzeźby przedstawiające dwa lwy szczerzyły zęby, spomiędzy których zwisały strzępy mięsa. Głowy pod stopami kamiennych bestii wznosiły swój niemy krzyk przerażenia ku niebu, na którym ciemne chmury kłębiły się i formowały w coraz bardziej określony kształt.
Głosy z labiryntu miały rację, powinna była zostać... Leżące w dole ciało kobiety, na wpół pożarte przez krwiożercze pędy krzewów... I ten kształt, ten ciemny kształt, spoglądający prosto w jej twarz...
Cofnęła się i poczuła dłoń chwytającą jej ramię: jedną, drugą, trzecią... Jakby ktoś chciał ją zatrzymać, zmusić do powrotu...
Szarpnęła się, dłonie wczepiły się w jej ciało, paznokcie szarpały ubranie i skórę. Krzyknęła, wyciągnęła ramiona, szukając kogoś kto jej pomoże, kiedyś miała takie osoby, ludzi, których kochała... Gdzie byli teraz? Martwi. Wszyscy martwi. Kolczaste pędy pożerały ich ciała, pochłaniały krew, wrastały w miejsca, gdzie niegdyś były oczy – szaroniebieskie, żółtozielone, złotobrązowe...
Krzyk przerwał ciszę kamienicy. Dziewczyna siedziała na łóżku, rozglądając się i próbując pojąć gdzie jest. Dopiero po pewnym czasie dotarło do niej, do kogo należy mieszkanie – jak również to, że właściciela w nim nie ma. Drżąc wstała i pomału zaczęła przemierzać mieszkanie zapalając kolejno wszystkie światła. Na koniec ostrożnie weszła do ukrytego pokoju, gdzie przez jakiś czas siedziała na wielkim łóżku, wpatrując się w przeniesione z przedpokoju lustro. Dopiero, gdy dotarło do niej, że nic się nie dzieje i że Daniel jest bezpieczny, dopiero, kiedy poczuła jego obecność, uspokajający przekaz, odetchnęła z ulgą. To był sen, tylko sen...
Przez moment rozważała ponowne zaśnięcie w tym pokoju, ale wydało jej się to niestosowne. Pogasiła wszystkie światła i wróciła do siebie.
***

Drzwi nie zaskrzypiały, kiedy otwarł je szerzej. Wślizgnął się do pokoju z poczuciem winy, usprawiedliwiając się jedynie swoim niepokojem.
Leżała na kanapie na wznak, z ramieniem nad głową. Oddech unosił jej klatkę piersiową, wypływał przez rozchylone usta.
Stanął nad nią i patrzył długo. Pamiętał, kiedy przyszła do niego po raz pierwszy – Pustooka, o gładkiej twarzy. Teraz nie przypominała już lalki, zmieniła się – pomału w jej oczach i mimice zaczynały pojawiać się emocje – nie kontrolowane, spontaniczne uczucia dziecka.
Tym była – dzieckiem, siedemnastolatką o wybuchowej emocjonalności osoby o wiele młodszej. Małą dziewczynką, naiwnie oczekującej opieki i kierownictwa. I jak niewiele zabrakło, żeby niewłaściwe osoby roztoczyły nad nią tę opiekę...
Sam nie wiedział, czy jest właściwą osobą. Mógł grać rolę opiekuna dziewczyny, ale czy mógł nim być? Nie, skoro, ilekroć na nią patrzył, nie mógł ignorować faktu, że miała dojrzałe ciało – jakby w kontraście do okrągłej, dziecięcej twarzy. Domaganie się czegokolwiek od dziecka było niemoralne – zwłaszcza, że to dziecko skupiało swoje myśli i fantazje na kim innym.
Kiedy o tym myślał, czuł żal i zazdrość – choć nie miał do tego prawa. Sam nie dotknie, ale innemu też nie pozwoli – pies ogrodnika, smok pilnujący księżniczki w wieży.
Taka została mu rola? Strażnik odpędzający tak łotrów, jak i rycerzy, tak żywych jak umarłych. Jaką przyszłość mógł mieć taki związek księżniczki ze smokiem, jeśli nie unieszczęśliwienie obojga? Wieża jest bezpieczna – i prędko staje się klatką, może złotą, ale zawsze klatką, i dla strażnika, i dla strzeżonego.
Nachylił się, odsunął kilka kosmyków z czoła dziewczyny, palcami pogładził jasną skórę, nie mając odwagi złożyć na niej pocałunku.
- Śpij dobrze, moja królewno – powiedział półgłosem.
***

Na aksamitnej kurtce widniała plama krwi, krew zakrzepła na podbródku kobiety, strumyczki spływały po skórze – z nosa, uszu, kącików zeszklonych oczu. Splecione w drobne warkoczyki włosy spadały na ramiona jak martwe węże na głowie gorgony. Palce zaciskały się kurczowo na skórzanej torbie.
Mężczyzna patrzący zza chmury pachnącego goździkami dymu widział więcej. Pęknięte organy wewnętrzne i ślady magii, ciągle jeszcze drgające wewnątrz stygnącego ciała.
- Jak pan się tu dostał? – rozległ się gniewny głos funkcjonariusza policji.
Tleniony blondyn strzepnął popiół z czubka papierosa, spojrzał na oficera z wyrazem bólu na przystojnej twarzy.
- Ona... Juliette... nie żyje...? – jęknął.
Policjant nie dosłyszał teatralnej przesady w jego głosie.
- Proszę stąd wyjść, zanim zostanie pan aresztowany za utrudnianie śledztwa.
Za jego plecami, w drzwiach przedziału stał szczupły, ciemnowłosy mężczyzna w garniturze, w okularach przesłaniających złociste oczy. Przyglądał się z zainteresowaniem scenie – martwej kobiecie na ławce i mężczyźnie ze srebrną lilią na szyi. Odchrząknął.
Blondyn spojrzał na niego, uśmiechnął się porozumiewawczo.
- Proszę wyjść i nie przeszkadzać mi w pracy – polecił sucho lekarz sądowy, wchodząc do przedziału i zbliżając się do martwej kobiety.
„Kto to, panie Sokolski?” – spytał na innym poziomie
„Juliette Bliss, z Kultu Ekstazy. Miałem odebrać ją z dworca.”
„Za godzinę u mnie w pracy.”
Marek Sokolski minął policjantów i jak gdyby nigdy nic wysiadł z pociągu. Na płycie dworca zapalił kolejnego papierosa. W pasmach dymu widział ażurowe struktury dworca po drugiej stronie, drobne mechaniczne pająki biegające po mosiężnych kolumnach i srebrzysty ślad prowadzący od martwej Julii – w nieznaną, odległą przestrzeń...






Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj