ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 10. Światła i Cienie


Spotkali się w mieście zdążającym ku upadkowi. Niegdyś najpiękniejszy z klejnotów świata, teraz traciło blask, a wrogie wojska otaczały je jak morze.
Bizancjum, stolica upadającego cesarstwa, Bizancjum, nie splugawione jeszcze przez najeźdźców, nie odarte ze swojego piękna. Kopuła kościoła Mądrości Bożej lśniła nawet w nocy, światła odbijały się w niej i w czarnych wodach Bosforu.
Chodzili po ulicach ogarniętego nocą miasta – dwie istoty, noszące imiona upadłych aniołów. Ona delikatna, drobna jak dziecko, śmiejąca się perliście, on wysoki, milczący i zdystansowany. Ona ciemna jak noc, on jasny jak blask księżyca. Jedna noc ukradziona z wieczności, spędzona w miejscach pachnących kwiatami, winem, skórą i krwią młodych kobiet. Jedna noc ukradziona z wieczności, nim rozstali się na całe sto lat, a potem na pół milenium. A teraz podążała za nim, jeden z wielu cieni snujących się po ulicach Londynu.
Umiała patrzeć, widzieć niewidzialne. Uczono ją tego przed wiekami – w kraju, który dziś był własnym cieniem, lecz ciągle skrywał swe tajemnice przed oczyma śmiertelnych i nieśmiertelnych. Nauczono ją, że cały świat jest pełen duchów – i że dziwna bariera odgradza go od innych poziomów rzeczywistości. Kiedyś bariera była słabsza, z upływem wieków wzmacniała się, by teraz zacząć pękać i pruć się. Ponoć oznaką tego była wzmożona aktywność pewnych istot... Jej, która miała za sobą stulecia obserwacji i nauki, wcale to nie dziwiło. Choć, musiała to przyznać, było niepokojące.
Żałowała, że Sariel nie widzi tego, co ona. Pewnie zrozumiałby więcej, gdyby był w stanie dostrzec, jak bariera między światami faluje i wybrzusza się. Że w pewnych miejscach jest cieńsza, a w pewnych – tych należało unikać za wszelką cenę – nienaturalnie gruba. A w miejscu, które tak gorliwie obserwował coś czekało niecierpliwie – równie niecierpliwie jak młody mag i jego opiekunka...
...tak, Tremere zawsze byli głupcami, nie widzieć oczywistego – mówiło coś na dnie jej umysłu.
...czekało na wyznaczony dzień i nikt nie zdawał sobie z tego w pełni sprawy, a i ona sama nie zauważyłaby tego, gdyby nie informacje, które otrzymała, pośrednio co prawda, od pewnego...
...och, ktoś kiedyś kazał ci trzymać się z dala od magów, pamiętasz? Ale ilu magom ich mistrzowie kazali trzymać się z dala od wampirów? Temu, z którym związał się jej syn – na pewno...
...No i mieszanie do tego tych, którzy nazywali się Unią Technokratyczną było fatalnym pomysłem. Najpierw kilka głupich wampirów, a potem zaczną zrzucać bomby atomowe na miasta... Wedrą się do jej kraju, znajdą schronienia jej i innych, zniszczą to, czego nie zniszczyły wieki walk między Spokrewnionymi...
...a Sariel nie powinien się na to zgadzać. Powinna była mu powiedzieć wtedy, kilka nocy temu. Ale miał taką cudownie opiekuńczą minę, gdy poprosiła o pomoc i zapewne był nieludzko wściekły, gdy dowiedział się, jak bardzo pozory mogą mylić. I oczywiście podejrzewał kogoś innego...

***


Patricia Palmer czekała. Niesforne kosmyki raz po raz wpadały jej do oczu, odsuwała je wtedy za uszy, skąd wiatr z powrotem zwiewał je na twarz łowczyni. Irytowało ją to. Zbyt długie, nieposłuszne włosy to zmora każdego strzelca. Gdyby to ona miała obsługiwać karabin snajperski, zaczęła by od obcięcia włosów. Na całe szczęście Hiszpan nie miał takich problemów. Ułożony wygodnie na dachu u jej stóp, cierpliwie wpatrywał się w lunetkę Dragunova. Ona sama przyciskała do oczu cyfrową lornetkę. Nie miała brać udziału w akcji, ale chciała widzieć jej zakończenie. Wiedźma musi zginąć – odwieczne prawo, znane już inkwizytorom w średniowieczu. Patti lubiła myśleć, że jest dziedziczką tamtych ludzi, którzy postawili sobie za zadanie oczyścić świat z sił ciemności. Oczywiście, nie wierzyła w Boga ani inne tego rodzaju bzdury – była racjonalistką, a w świecie racjonalistów nie ma miejsca ani na religię, ani tym bardziej na magię. Liczy się nauka, technika, postęp i bezpieczeństwo ludności. Kiedyś słyszała o jakimś tajnym stowarzyszeniu, które zawiązało się w średniowieczu by bronić tych wartości. Może to była legenda – ale przyjemna legenda.
Hiszpan zwilżył wargę językiem. Gdyby nie takie nieznaczne ruchy, można by uznać, że zasnął na posterunku. Był niewiarygodnie cierpliwy – kiedyś dał im popis swoich możliwości, czekając aż na trawniku pojawi się kret. Zdjął go jednym strzałem.
Mając pod ręką tak doskonałego strzelca, kto potrzebował innego wsparcia? Edward i Miranda przeczesywali miasto, liczyli pewnie, że dorwą Joannę pierwsi. Patti w to nie wierzyła. W walce wręcz szanse mieli dość wyrównane, zresztą celny strzał w głowę jest zawsze najskuteczniejszy – a jakąkolwiek moc Joanna posiadała, nie należało do niej unikanie kul.
Zostawienie ich było nierozsądne. Przecież nie była głupia, musiała wiedzieć, że żyje tak długo, jak oni uważają ja za przydatną. Była wiedźmą, czymś niewiele lepszym niż wampir, wynaturzeniem, zagrożeniem dla ludzkości. Tak samo, jak Edward, jak Miranda, jak ten psychopata Hiszpan – zasady były proste, tak długo, jak byli dla siebie nawzajem przydatni, mogli pracować razem, mogli nawet ze sobą sypiać, ale w chwili, gdyby któreś z nich stało się zagrożeniem, rozwiązanie było oczywiste. Joanna złamała zasadę. Joanna stała się wrogiem.
W kieszeni Patti zawibrowała komórka. Łowczyni spojrzała na ekran. Edward dawał znak, że cel namierzony. Przekazała koordynaty Hiszpanowi i sama skierowała lornetkę na właściwy punkt. Miranda próbowała użyć swoich umiejętności socjalnych, najwyraźniej namawiała Joannę na powrót – to oczywiście nie miało prawa zadziałać, ale przynajmniej wiedzieli, gdzie czarownica jest...
- Jeszcze chwilę... – mruknęła.
Hiszpan ustawiał celownik, gdy ujrzała mężczyznę przypatrującego się jej „koleżankom”. Młodzieniec w okularach stał oparty o latarnię i bawił się zapalniczką. Wesoły płomyczek raz po raz migotał nad jego dłonią. Wesołe brązowe oczy bacznie przypatrywały się rozmawiającym kobietom.
- Co do cholery...?
Hiszpan zamarł z palcem na spuście. Patti pośpiesznie sięgnęła po komórkę. Ledwo zdążyła wybrać numer Edwarda, za plecami obojga rozległy się niespodziewane kroki. Hiszpan zareagował momentalnie, odskakując od karabinu i sięgając do kabury po pistolet. Patti przyklękła, przygotowując się do strzału.
Mężczyzna zbliżający się do nich pod dachu był nieuzbrojony. Uśmiechał się, podnosząc otwarte dłonie. Ozdobione frędzlami końce arafatki łopotały na wietrze.
- Nie chciałem państwa wystraszyć – rzekł, nie przestając się uśmiechać – Jeśli mógłbym wyjąć moją legitymację... Ismael Al’Tijani z Interpolu, prowadzę z moim kolegą śledztwo i wygląda na to, że mogliby mi państwo pomóc...
Interpol – pomyślała Patti – nie przysyła do Nowego Jorku pieprzonych Arabów.
Uśmiechnęła się profesjonalnie, opuściła broń, kazała Hiszpanowi zrobić to samo.
- Patricia Palmer, FBI. Proszę.
Arab zaczął przeszukiwać kieszenie kurtki, tymczasem porzucona komórka odezwała się niespodziewanie głosem Edwarda.
- Patti? Patti, jakieś problemy?
- Przepraszam – kobieta podniosła telefon. – Nie teraz idioto – syknęła w słuchawkę.
Al’Tijani wydobył dokumenty i podsuwał jej pod nos całkowicie legalną legitymację. Mimo to nie podobał jej się ani trochę.
- Patti, ona zaraz zejdzie wam z celownika.
- I dobrze – stwierdził miłym głosem Arab – Jest nam potrzebna żywa.
„Ani słowa, Edward” – chciała zawołać do telefonu, ale łowca był pierwszy.
- Kto to? Wchodzę do akcji Patti.
Hiszpan mierzył Araba spod zmrużonych powiek. Przebierał palcami na rączce pistoletu.
- Nie, Edward – powiedziała spokojnym tonem, ale ghul zdążył się rozłączyć. – Jebany dupek! – zaklęła.
- Pani Palmer, będzie pani miła i zadzwoni znowu do swojego kolegi, zanim mój kolega będzie musiał wkroczyć do akcji – odezwał się Al’Tijani. – Możemy to załatwić pokojowo.
- Dla kogo pracujesz? – spytał Hiszpan.
- Dla Interpolu.
- A skąd Interpol wie o tym, co tu robimy, hmmm?
- Nie chcę problemów, panie Fanel... Możemy negocjować. Jestem bezbronny, widzi pan...
- Tym lepiej – mruknął łowca.
Oczy Araba zabłysły, czubki jego palców zamigotały.
- Próbowałem, panie Fanel. Ostatnie ostrzeżenie.
Patti zaklęła, padła na ziemię, kierując pistolet w rzekomego agenta Interpolu. Hiszpan strzelił. Kula pomknęła, trafiła Araba, który zachwiał się i upadł, krzycząc coś w swoim języku. Patti wydało się, że wszystko dokoła niej dzieje się w zwolnionym tempie – jej własny, chybiony strzał, kłąb płomieni pojawiający się znikąd między dłońmi Al’Tijaniego i pędzący w stronę Hiszpana.
Łowca próbował się uchylić, ognista kula trafiła go w ramię, zapalając ubranie i włosy. Próbował rzucić się na ziemię i stłumić płomienie, ale zamiast tego przeleciał przez barierkę. Patti słyszała jego krzyk.
- Jebany dewiant – wrzasnęła, przypominając sobie, że kiedyś, dawno, dawno temu ktoś przy niej wyraził się tak o czarownikach. W tej chwili to słowo wydało jej się aż nazbyt stosowne.
Arab skrzywił się, być może z bólu. Patti stała nad nim z pistoletem przygotowanym do strzału. Czuła łzy cieknące jej po twarzy.
Oblizała wargę i wycelowała w głowę. Arab uśmiechnął się tylko.
- Przepraszam, panienko. Próbowałem. Idź lepiej spać.
Palec obsunął się ze spustu, ciało opadło się na beton. Patti pogrążyła się w nienaturalnym śnie.

***


Joanna nie wiedziała, kto jest bardziej podejrzany – Miranda, zaczepiająca ją znienacka na ulicy, czy ten młodzieniec w okularach, podążający za nią jak cień. Gdyby mogła, zniknęłaby obojgu z oczu, ale Miranda za wszelką cenę próbowała ją zagadać, okularnik zaś przypatrywał się im obu, uśmiechając się równie radośnie, co tajemniczo.
W końcu spojrzała mu w oczy.
- Jeśli ma pan jakąś sprawę, proszę się nie krępować – oznajmiła.
Miranda zauważyła go dopiero teraz. Zerknęła na niego, potem gdzieś w tył i w górę.
- Dimitrij Jaskodijev – przedstawił się, oderwawszy się od latarni i podchodząc. – Przyszedłem uratować panny życie – oznajmił z rozbrajającą szczerością.
Miranda zgrzytnęła zębami, jej ukryte za szkłami okularów oczy błysnęły wściekle. Joanna nie wiedziała, kogo powinna się teraz zacząć bać – tajemniczego Rosjanina, czy „drugiego ja” łowczyni.
- Panie Jaskodijev... – zaczęła twardym tonem.
Mężczyzna uśmiechał się cały czas, tym razem do Mirandy.
- Panno Vincent, pozwoli pani, że wyższa instancja przejmie opiekę nad panną Baermoon...
- Nie przeszkadzam – odrzekła antykwariuszka, ale w jej głosie wibrowały niebezpieczne tony.
Joanna rozejrzała się trwożnie po skwerze. Jedna z większych ulic Nowego Jorku, biały dzień, wszechobecni ludzie... Najgorsze możliwe miejsce na zasadzkę. Jeśli którekolwiek z nich naprawdę planowało jakiś drastyczny krok, nie pomyśleli nawet...
- Panno Bearmoon... – Jaskodijev podszedł i z miłym uśmiechem ujął ją pod ramię – pozwoli panna...
- Nie – syknęła Miranda.
- Oczywiście. – Joanna uśmiechnęła się szeroko.
Wsparła się na ramieniu mężczyzny. Minęły lata, odkąd ktoś traktował ją z taką kurtuazją. Choć teraz nie o kurtuazję chodziło, a o odciągnięcie z miejsca publicznego.
Miranda, tak jak Joanna się spodziewała, podążyła za nimi jak zły cień. Twarz miała zaciętą, niezadowoloną, jej ręka bawiła się jakimś przedmiotem w kieszeni.
- Jest panna w niebezpieczeństwie, panno Baermoon – oznajmił w końcu Rosjanin, zatrzymując się w bocznej uliczce i kładąc obie dłonie na ramionach kobiety.
- Wiem – mruknęła w odpowiedzi, zerkając na Mirandę, czekającą na rogu. – A pan – spojrzała na niego – pan ratuje mi życie z czystego altruizmu?
- Czysty altruizm to kiepski informator – zmarszczył brwi, widząc, jak Miranda sięga do kieszeni i odbiera komórkę. – niedobrze... mruknął.
Łowczyni skończyła rozmawiać przez telefon i spojrzała na dawną towarzyszkę broni i jej rozmówcę. Przygryzła lekko wargę i sięgnęła za połę płaszcza.
- Panna się odsunie – Jaskodijev wystąpił do przodu, zasłaniając Joannę ramieniem.
Miranda ruszyła w ich stronę, w dłoniach trzymała pistolet. Dobrze – przemknęło Joannie przez myśl – że nie kuszę. To byłoby żałosne...
- Domagam się wyjaśnień – rzekła łowczyni, mierząc w Rosjanina.
- Przyjechaliśmy po pannę Baermoon. A wy stoicie nam na drodze. Byłoby naprawdę prościej i lepiej, gdybyście po prostu pozwolili nam ją zabrać.
-Nie pozwolimy na to – Wściekłość wibrowała w jej głosie. Cień szaleństwa ukrytego głęboko w głowie spokojnej antykwariuszki. Socjopatka. Bestia niewiele lepsza od wampirów, na które polowała.
Wszyscy tym właśnie jesteśmy – przemknęło Joannie przez głowę.
Jaskodijev nieoczekiwanie pchnął ją na ziemię. Huk strzału wypełnił zaułek.
Przygnieciona do ziemi ramieniem rosyjskiego maga Joanna rozpaczliwie próbowała wydobyć spod kurtki własny pistolet. W jej głowie rozsądek i instynkt przeżycia walczył z irracjonalną lojalnością wobec Mirandy.
Wiedziała przecież, że tak będzie, prawa? Że przyjdą po nią.
Jaskodijev uniósł się, wspierając się na jednej ręce uniósł drugą i skierował ją w stronę panny Vincent. Wymamrotał kila słów po łacinie, czubki jego palców rozżarzyły się.
Fala ognia pomknęła w stronę Mirandy. Łowczyni skoczyła w bok, oddając na oślep kolejny strzał. Kula z brzdękiem uderzyła w metalową barierkę.
Szaleństwo – przemknęło Joannie przez głowę. Udało jej się wydobyć pistolet, lecz Rosjanin nadal Przygniatał ją do ziemi. Oczy miał zamknięte, na palcach nadal tańczyły mu płomienie.
Mało subtelny – kolejna urwana myśl, echo niegdysiejszych nauk.
A następny ognisty pocisk mknął już w kierunku Mirandy. Lepiej wycelowany, trafił ją w pierś i pchnął o ścianę. Łowczyni uderzyła głową w mur i opadła bezwładnie na asfalt, znacząc czerwoną kreskę na budynku. W jej ubraniu ziała wypalona dziura, pod nią ciało było zwęglone.
- Dobry Boże – jęknęła Joanna wyplątując się spod Jaskodijeva. Leżąca pod ścianą Miranda wyglądała jak zepsuta lalka...
...krew na murze, krew na śniegu, ślad ciała...
Mag pokręcił głową.
- Odbiło jej – stwierdził.
Mruknęła coś pod nosem. Boże, facet miał rację, miał cholerna rację...
W kieszeni Mirandy rozdzwoniła się komórka. Jak na złość. Jak idiotyczny komentarz...
- Zmywamy się stąd! – Joanna chwyciła Jaskodijeva za ramię.
Mag obejrzał się tylko na bezwładne ciało łowczyni.
- Ale...
- Zabiłeś ja, kurwa. I za to się z tobą policzę, ale chcę od ciebie wyjaśnień, a nie kolejnych ofiar. Idziemy.
Pobiegła, ciągnąc go za sobą. W tyle rozległy się kroki – pewne siebie, ale ostrożne, kroki osoby noszącej mocne, okute buty. Edward. Cholerny fanatyk, mitoman i hipokryta.
Jak wielki czuła do niego żal w tym właśnie momencie. Gdyby choć raz okazał jej coś poza lekceważeniem, może zostałaby. Myślała, że dla niego mogłaby. Dała się uwieść jego wizerunkowi mrocznego wojownika, jak nastolatka... Głupia, głupia, głupia.
W kieszeni Rosjanina coś zaczęło grać skoczną melodyjkę. Nie przestając biec, wyplątał komórkę.
- Mam ją. I trupa. Cholera. Pogadamy jak dotrę – mówił szybko, urywanymi zdaniami. – Co?! Kurwa mać! Zaraz tam dotrę. Mój partner – poinformował. – Jest ranny. Twoi koledzy nie byli bezbronni.
Nigdy nie byli – pomyślała niechętnie. Fakt, że Miranda nie żyje wydawał jej się nierealny. A przecież widziała już śmierć i traciła bliskie osoby, przecież wiedziała kim Miranda jest i widziała, że to ona sprowokowała walkę. Widać i do tej socjopatki musiała się przez ostatnie miesiące przywiązać– i to było równie mocno nie na miejscu, jak śmierć panny Vincent.

***


- Caeron Mustai, człowiek, którego na oczy nie widziałam... – Joanna pokręciła głową. – Ach, na Boga, proszę siedzieć spokojnie! – wykrzyknęła, gdy Ismael Al’Tijani syknął z bólu i cofnął ramię. – Miał pan dość umiejętności, żeby uśpić Patti, niech pan coś zrobi z sobą, zamiast wić się z bólu...
Poirytowana wyrzuciła zakrwawiony kawałek gazy i przyłożyła do rany kolejny, równie mocno nasączony spirytusem. Arab jęknął znowu.
- Mogę wypalić ranę – Dimitrij Jaskodijev uśmiechnął się diabelsko. – Zawsze działa.
- Ani się waż!
- Oferowałem – Rosjanin wzruszył ramionami. – Tak czy inaczej, panno Baermoon, jest panna, jako dawna uczennica w domu Janissary...
- Akolitka – poprawiła.
- Nie istotne – machnął ręką. – Jest panna wzywana do stawienia się na przesłuchanie. Właściwie była panna wzywana już jakiś czas temu, ale że nie stawiła się panna w terminie, dostaliśmy polecenie odeskortowania jej.
- Czego dom Janissary chce ode mnie? Cokolwiek stało się jego głowie, byłam wtedy naprawdę daleko...
Przycisnęła do rany wyjałowioną gazę i zaczęła mocować ją za pomocą bandaża. Al’Tijani był już spokojny. Zaskakująco spokojny, jak na kogoś, komu przed chwilą wyciągnięto z rany kulę... Mimo wszystko jednak trzymał się dobrze – nie zemdlał ani razu, choć stracił naprawdę dużo krwi.
- To nie nasza gestia. Mamy pannę odeskortować przed Trybunał.
- Mam Trybunał w dupie.
Arab zaśmiał się, Rosjanin spiorunował go wzrokiem.
- Panno Baermoon, jeśli nie zechce panna pójść po dobroci, mamy obowiązek zabrać pannę na przesłuchanie siłą. Zapewniam pannę, choć wolimy konwencjonalne środki transportu, umiemy też posługiwać się tymi mniej konwencjonalnymi. W razie czego poniesiemy ryzyko i teleportujemy pannę. Ale chciałbym zauważyć, że zawdzięcza nam panna życie.
- A moi towarzysze broni śmierć.
- Pani towarzysze broni próbowali panią zabić – zauważył Al’Tijani
- Myśli pan, że to mi sprawia wielką różnicę?
Jaskodijev podszedł bliżej, położył dłoń na ramieniu Joanny.
- Przykro mi, panno Baermoon. Ale żaden z nas nie zamierza poczuwać się do odpowiedzialności za panny źle ulokowane uczucia. Gdyby została panna w Zakonie...
- Zakon traktował mnie jak śmiecia – syknęła, zrzucając jego rękę. – Byłam dla nich nikim. Nigdy się nie Przebudziłam, nigdy nie miałam, a jedyna moc, jaką posiadam? Mocno podejrzana.
- Moc? – Obaj mężczyźni równocześnie unieśli brwi.
- Pokażę...
Skończyła obwiązywać ramię Araba, podniosła się i stanąwszy na środku pokoju, uniosła ramiona. Popołudnie było już późne, przez okna wpadały do pokoju czerwone smugi światła. W kątach pomieszczenia cień był głębszy. Sięgnęła ku niemu, pociągnęła za wyimaginowane czarne nitki. Jej głowę wypełnił dźwięk – monotonny, cichy jak szept, nieprzerwany.
Cienie w kątach poczerniały, zadrgały. Nagle pokój stał się ciemniejszy, cichszy, pasma słonecznego światła wydały się bledsze, granica oddzielająca je od mroku – wyraźniejsza. Wdzierały się w ciemność jak ogniste ostrza, przecinając ją, lecz nie rozpraszając.
Joanna skupiła się bardziej, przygryzła wargę. Głos w jej głowie narastał, stawał się uporczywszy – niezrozumiały bełkot, wymieszany z monotonnym szumem morza lub wiatru. Łomotał w jej skroniach.
Cień oplótł ją, zamazał jej sylwetkę. Pomieszczenie nagle stało się ciche, ustały nawet odgłosy ulicznego ruchu.
Obaj magowie zamarli w bezruchu i przez moment Joannie wydawało się, że Czas stanął w miejscu. Pośpiesznie wycofała cienie. Głosy w jej głowie odeszły, pozostawiając po sobie łomocący ból. Zachwiała się, opadła na łóżko obok Ismaela.
To on odezwał się pierwszy.
- To dużo... tłumaczy.
- Tym bardziej – podjął po nim Jaskodijev – powinna panna pozostać pod kuratelą Zakonu. Każdy dar...
- Mam prośbę – rzekła, zmęczona, czując, że głowa zaraz jej eksploduje. – Panowie darują mi kazania, w zamian polecę z panami do Stuttgartu i odpowiem na pytania Trybunału. A potem dacie mi wszyscy święty spokój.

***


W ciągu dnia wokół dopalającej się posesji wyrósł kordon samochodów. Wejścia i dziury w murze zaklejono taśmą, po okolicy kręciła się policja. Po zmroku musiało nieco ucichnąć, ale Sariel nie zamierzał ryzykować. Oceniwszy sytuację z daleka, ruszył do swojego mieszkania. Po drodze próbował zadzwonić, ale Andre był niedostępny. Pewnie wyłączył komórkę albo pozbył się jej na wypadek, gdyby ktoś zamierzał sprawdzić, czy ktoś z Fundacji nie przeżył. Zdrajca, na przykład.
Sariel mógł tylko mieć nadzieję, że to, co wymknęło się ze spalonego budynku nie pozostało niezauważone.
Zbliżając się do swego mieszkania poczuł niepokój. Znów miał wrażenie, że jest śledzony, i znów nie dostrzegł nikogo. Myśl o tym, kto mógł go w ten sposób śledzić, napawała go niechęcią.
Spokojnie, ale zachowując ostrożność, otworzył drzwi. Mieszkanie było puste, tylko na stole leżał przedmiot, którego Sariel nigdy dotąd nie widział – książka, najwyraźniej stara.
Wampir rozejrzał się uważnie. Sprawdził, czy okno aby na pewno jest zamknięte, czy nikt nie kryje się w zakamarkach mieszkania. Jedyną oznaką obecności intruza była jednak książka.
Była stara, choć sądząc z kształtu drukowanej czcionki powstała już po tym, jak Sariel zapadł w swój długi letarg. Mimo to nadano jej formę starego woluminu, oprawiając w skórę i okuwając rogi. W grzbiet wklejono jedwabną taśmę – zakładkę – teraz zetlałą, naw pół rozsypaną. Sariel ostrożnie otworzył księgę – papier był mocny, atrament wyraźny. Na stronie tytułowej widniały greckie litery. Odczytał je z niedowierzaniem, najpierw cicho, potem na głos.
- Podróż po Hadesie – przeczytał główny tytuł dzieła. – Mistrza Stravosa wyprawa do Krainy Umarłych, w roku pańskim 1420 spisana...
Pojedyncza karteczka wyślizgnęła się zza okładki i opadła na podłogę. Sariel podniósł ją. Zapisana była odręcznym, bardzo eleganckim pismem.
Sądzę, że powinieneś to mieć.
Kto, na Mitrę, i skąd, zdobył tę księgę. Kto, na Mitrę, i skąd wiedział o Stravosie? Każda propozycja wydawała mu się nierealna. Ci, którzy wtedy mu towarzyszyli, nie żyli. Stravos umarł mimo jego starań, Elpis – o Mitro, Elpis dała mu kawałek szczęścia, nim odeszła... Kto jeszcze?
Usiadł, przewrócił stronnicę. Pamiętał księgę, w której Stravos spisywał swoje wspomnienia, jego pismo. Druk wydał mu się bezosobowy...
Odkąd pamiętam, naznaczony jestem cieniem. Cień podąża za mną, gdziekolwiek się nie udam. To wieczny towarzysz, mój anioł stróż i prześladowca...
...Jak mam opisać miejsce po drugiej granicy ciemności? Podążyłem drogą, którą szło już wielu przede mną. Szukali wiedzy lub dusz zmarłych ukochanych – ja zaś szukałem prawdy o sobie, odkupienia i uwolnienia. Przypominając sobie dawne historie, wkroczyłem w mrok...
...Spojrzał na mnie, jego oczy wyrażały zdziwienie. „Mam wroga – rzekł – od stuleci on i ja ścigamy się wzajemnie. Pragnę wiedzy – co nas do tego doprowadziło. Jaka skaza na duchu jego lub też moim zmusiła nas do tego? A ty, Stravosie, co ciebie skłania do poszukiwań?”
„Ty masz ludzkiego wroga – odpowiedziałem mu – ja zaś zwracam uwagę sił mroku. Istota przybyła z krain cienia ściga mnie, jej słudzy mnie obserwują. Ty możesz uwolnić się od swego nemezis, ja zaś mogę jedynie modlić się do wszystkich bogów, by zechcieli wesprzeć mnie”...

Sariel przeglądał księgę strona po stronie. Znał tę historię, usłyszał ją od samego Stravosa, potem od Elpis, która wiernie przechowywała zapiski mistrza. Stravos wierzył, że wszyscy troje spotkali się już wcześniej i że więź pomiędzy nimi...
- Mitro! – wykrzyknął nagle, zrywając się.
Zac, za którym nieubłaganie podążało COŚ, aż nadto podobne do istot opisanych przez Stravosa.
Twilight, która przyszła do nich i która wydawała się rozumieć ich obu bez słów.
Więź, która przetrwała stulecia i pojawiła się znowu, żeby połączyć najbardziej niepodobne do siebie osoby.
Potrząsnął głową, niedowierzając własnej niedomyślności. Magowie odradzali się, wracali w kolejnych wcieleniach, coraz silniejsi, czasem nawet pamiętając swoje poprzednie życia. I jeśli spotykali tych, których już znali... Rozpoznawali ich?
On nie miał tej możliwości. Twilight była dla niego Twilight, Zac był Zackiem, nikim innym. I nie – uświadomił sobie – nie było istotne, czy i ile razy spotkał ich poprzednie wcielenia. To nie przeznaczenie sprawiło, że zależało mu na nich – wbrew rozsądkowi, wbrew jego własnej naturze.
Uśmiechnął się. Mimowolnie – i ze smutkiem. Jeśli nawet miał kiedyś jakąkolwiek szansę, zaprzepaścił ją bezpowrotnie. Nie oczekiwał, że którekolwiek z nich spróbuje zrozumieć jego postępowanie.
Czy to nie żałosne, uświadomić sobie uczucia do żyjących, myśląc o ludziach zmarłych przed stuleciami?
I czy wydawało mu się, czy też naprawdę znów usłyszał szelest za oknem?
Wyjrzał. Gałęzie pobliskiego drzewa kołysały się na wierze. Zabłąkany płatek śniegu osiadł na parapecie.
Paranoja jest przerażającą rzeczą, zwłaszcza, gdy sprawia wrażenie pogłębiającej się... Ale czy nie miał prawa jej mieć? W mieście krążył uwolniony demon – inaczej nie mógł nazwać tej istoty. Ktoś odwiedził jego mieszkanie. Te dwa fakty za dobrze wiązały się ze sobą.
Wolno odłożył książkę na stół, przez chwilę przyglądał się wyblakłym złoceniom okładki, po czym sięgnął po telefon. Numer wybierał bez przekonania – ale Andre powinien wiedzieć więcej, niż on.
Tym razem odebrał. Beznamiętnym głosem – czyżby maskował własną niepewność? – poinformował, że nie, nie wie wiele. Że zauważył, iż coś wydostało się z budynku, ale nie wie, gdzie przebywa i co zamierza.
- Wiem też – dodał. – że ktoś był tak już po ataku. Chyba coś wyniósł.
- Na przykład książkę?
- Książkę? – Zdziwienia Andre nawet nie próbował ukrywać. – Czy możemy się... spotkać? Czy mógłby pan ją przynieść?
Niecała godzinę później siedzieli w małej kawiarence w centrum miasta. Jej wnętrze było jak enklawa lata w dobiegającej końca zimie – ściany oplatał bluszcz.
Jakaś młoda kobieta zerknęła ku nim z ciemnego kąta. Okutana w muzułmańską chustę, w znoszonym płaszczu i rozczłapanych adidasach wyglądała, jakby trafiła tu przypadkiem – lecz jej ciemne, bystre oczy nie były oczyma ubogiej emigrantki, a bacznego obserwatora.
Andre przerzucił kartki księgi.
- Ta sama – stwierdził. – ale nie ma wielkiej wartości. Widziałem w bibliotece fundacji parę cenniejszych rzeczy. Ta... – zawiesił głos, szukając odpowiednich słów. – dużo obiecuje. Autor za bardzo zagłębia się we własną biografię, w problemy osobiste. Mało praktycznych informacji.
- To powód, dla którego ta istota miałaby jej szukać.
- Autor nie żyje.
- Być może chce znaleźć jego obecne wcielenie.
Przez twarz Andre przebiegł przykry grymas. Chłopak musiał odnieść lekturę do siebie i zrozumieć z niej o wiele więcej, niż chciał przyznać.
- Znajdzie jedynie pana.
Kelnerka postawiła przed Andre filiżankę, potem ruszyła w stronę stolika zajmowanego przez kobietę w chustce. Domniemana muzułmanka przypatrywała się im ze skrupulatnością naukowca.
Sariel patrzył, jak jego towarzysz machinalnie miesza niesłodzoną herbatę. Robił to wymuszenie, jakby odruchy nabyte, gdy uchodził za wampira, ciągle jeszcze zmuszały go do ukrywania własnego człowieczeństwa. Jaki los czekał go teraz? Zakon Hermesa zabraniał kontaktów z nieumarłymi, ale Andre długo nie był świadomy tego, w jakiej mistyfikacji brał udział. Kara groziła jemu, czy jego „opiekunce”?
- Znałem tego człowieka – powiedział Sariel spokojnie. – Dawno temu. Ktoś, kto dał mi tę księgę, musiał o tym wiedzieć. Myślałem, że pan będzie coś wiedział.
- Nie. Byłem w ruinach... za dnia... przedostałem się jakoś – Skrzywił się znów. – Ktoś tam był, ale nie wiem, kto. Nie jestem nawet pewien, czy to był mag... Tak czy inaczej, demon go chyba ignoruje, interesuje go księga.
Młoda kobieta wyjęła komórkę, zaczęła się nią bawić. Sariel zerknął w jej stronę, ich oczy spotkały się. Aura kobiety migotała lekko.
- Kim ona jest?
- Uczennicą pewnego... sędziego z mojej tradycji... Obiecał mi pomoc w zamian za informacje które jak sadzi posiadam. Moja sytuacja w Zakonie jest teraz równie nieciekawa, jak ta wśród Tremere. Może zapewnić mi opiekę, jeśli pójdę na współpracę. Może nawet pomóc nam pozbyć się tego demona.
- I każe swojej uczennicy nas śledzić?
- To bardziej skomplikowane. To... kwestia bezpieczeństwa.
- Mnie śledzi zdecydowanie zbyt wiele osób. Nie życzę sobie kolejnych.
- To kwestia czasu – odparł chłopak. – Nie będę pana więcej niepokoił.
I gdzie pójdziesz? Znajdziesz dla siebie miejsce wśród swoich, którzy chcą cię wykorzystać? Jeśli nie okażesz się być użytecznym informatorem, mogą cię odrzucić.
Nie powiedział tego. Odebrał księgę, schował ją za kurtkę. Spojrzał w stronę kobiety-szpiega. Wyglądała na podekscytowaną tym, że na własne oczy ogląda wampira, zapewne pierwszego w życiu. Nie miała w sobie wyrachowania, a jedynie dziecięcą ciekawość, która przypominała Sarielowi o Twilight.
Schowała twarz za kubkiem, ale nie mogła przestać śledzić Sariela. Uśmiechnął się, budziła w nim sympatię – mimo instynktownej niechęci, jaką już czuł do tego drania, jej mistrza.
-Wiem, że kiedyś zajmował się pan także demonami – kontynuował Andre – ale obawiam się, że ten człowiek nie pozwoli panu rozwiązać problemu. Jest obowiązkowy i to bardzo.
A to nowość... zgrzyt, dysonans. Ten sędzia robił to z obowiązku czy dla wiadomości, które Andre posiadał? A może dla jednego i drugiego?
- Mam – spytał Sariel wolno. – Nic nie robić?
Chłopak przytaknął.
Wampir pokręcił głową.
- Zobaczę – wstał. – Niczego nie obiecuję.
To coś, ten demon, interesowało się Stravosem. Interesowało się Zackiem. Jego Zackiem. To była sprawa osobista. Zostawić to?
Wyszedł. Kątem oka widział tylko, jak kobieta w chustce wstaje ze swojego miejsca.
Przerzucił przez ramię pakunek z mieczem. Nie zamierzał się z nim rozstawać, nie, dopóki problem nie zostanie rozwiązany w ten czy inny sposób. Z książką też nie zamierzał się rozstawać – a jeśli to czyniło go tymczasowym celem demona – tym lepiej. Jego twarz wykrzywił złowrogi uśmiech.
Ktoś inny uśmiechnął się w ciemnościach.

***


Uśmiechała się. Lubiła ten błysk w jego oczach, zawziętość, obowiązkowość. Uważała, że są słodkie.
I znów komplikacje... Pokręciła głową. Nie przyjechała tu babrać się z demonami. Miała inny cel. Och, jak bardzo nie lubiła sarielowego poczucia misji, wolałaby, żeby demona zostawił magom. Zresztą nie ona jedna przecież.
Widziała, jak Sariel wyjmuje telefon i wybiera numer. Słyszała, jak relacjonuje to co się stało. Znów na pasku Ręki? Skrzywiła się. Tylu spokrewnionych przeciw jednemu Salubri... Och, gdyby dowiedziała się wcześniej, złożyłaby mu lepszą ofertę.
No, ale ci z Ręki byli mądrzy, to musiała im przyznać. Kazali się nie mieszać, jeśli dobrze zrozumiała niezadowoloną minę Sariela.
Chwilę potem chyba wyczuł jej obecność, bo zerknął w jej stronę. Już była gotowa wyjść mu naprzeciw, gdy telefon jak na złość zadzwonił znowu.

***


Właśnie stoję przed drzwiami sali sądowej, eskortowana przez ludzi, którzy zabili moich przyjaciół...
Trudno było o większy paradoks – stwierdziła. Choćby fakt, że ani Hiszpan, ani Miranda nie byli naprawdę jej przyjaciółmi. Jaskodijev i Al’Tijani pomogli jej ostatecznie zerwać tamte więzi, pewnie powinna być im wdzięczna. Nie była. W tej chwili była osobą bez celu i miejsca w życiu. Jedynym, co miała była jej torba, ta sama stara, powycierana torba, którą zabrała odchodząc z domu Dariusa Moley.
Twilight nie miała więcej, gdy poszła w jej ślady. Właściwie miała mniej – pozbawiona nazwiska, tożsamości i przyszłości, biedne dziecko skazane na zagładę... Boże...
Przekroczyła próg sali. Właściwie nie sali sądowej, ale gabinetu, w którym, za ciężkim biurkiem, królował wysoki blondyn ze zniechęconą miną.
- Zguba się znalazła, jak widzę – podniósł na Joannę przenikliwe oczy. – Proszę siadać, nie mam wiele czasu, a pani się guzdrała wyjątkowo długo. – Przegrzebywane papiery szeleściły w jego dłoniach.
- Postoję – oznajmiła, zaplatając dłonie za plecami.
Mężczyzna odłożył papiery, zmarszczył jasne brwi, mierząc kobietę wzrokiem.
- Ach tak?
- Nie nawykłam do siadania w obecności wyższych stopniem.
- Ach tak? Doskonale, im szybciej to załatwimy tym szybciej... – zdanie dokończył mamrocąc pod nosem. – Pani Baermoon, do roku 1997 była pani uczennicą w domu Janissary?
- Akolitką.
- Mam panią wpisaną jako uczennicę.
- Tak. Adept Jaskodijev też.
- A więc – pomachał papierem. – Jest pani uczennicą.
- Odeszłam.
- W roku 1997. Tak. Rozumiem – przeglądał papiery dość niechętnie, dając do zrozumienia, że gdyby nie musiał tego robić, miałby o wiele lepsze zajęcia.
Ta pogarda irytowała ją. Irytował ją młody wygląd śledczego, mundurowa koszula i ciężkie, wojskowe buty, sugerujące profesjonalizm zupełnie innego rodzaju, niż ten, którym powinien wykazywać się kompetentny sędzia. Twardy, wyraźnie niemiecki akcent, przypominający ten możliwy do usłyszenia w filmach o drugiej wojnie światowej kaleczył uszy. Joanna uniosła wyżej podbródek, wydęła wargi.
- Panie Schwarzmann – rzekła, zakładając, że to właśnie on nosił to niemieckie nazwisko. – Zamierza pan pytać mnie o oczywistości? Bo jeśli tak, to marnuje pan nasz czas.
Mężczyzna parsknął.
- Pani Baermoon, gdyby to ode mnie zależało, nie byłoby tu pani teraz. Proszę nie przeciągać, bo nie mam ochoty oglądać pani gęby. Pozwoli mi pani przejść do meritum. – kontynuował, nie zwracając na nią uwagi, przerzucając tylko kolejne kartki. – Czysta formalność i pożegnamy się jak kulturalni ludzie. Panno Baermoon, kiedy ostatnio kontaktowała się pani z przedstawicielami domu Janissary?
- Widziałam się z moim... byłym... mistrzem.
Schwarzmann uniósł głowę, jego wzrok stał się bardziej przenikliwy.
- Jest pani pewna, że to było akurat wtedy?
- To ma być podchwytliwe pytanie?
- Nie – zazgrzytał zębami, wyraźnie zirytowany. – W jakim go pani zastała stanie?
- Złym. Oparzenia na twarzy i dłoniach, szkło w ciele. Pan to wie. Do czego pan zmierza?
Podeszła bliżej, nachyliła się nad stołem, opierając dłonie na blacie. Jej oczy spotkały się z oczyma śledczego. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem – oboje z równie zaciętymi minami, niezadowoleni, wściekli wszystko to, co w ich mniemaniu ucieleśniało się w drugiej osobie.
- Niech mi pani nie utrudnia śledztwa.
- Śledztwa w sprawie czego? Mistrza Zakonu, który przeholował? Niech to wszyscy diabli, panie Schwarzmann, pana wysłannicy zabili dwoje ludzi. Słyszy pan? Dwoje ludzi, kurwa! Żebym mogła tu teraz stać. Kto się zajmie ich śmiercią, co?
Schwarzmann stracił cierpliwość i resztki taktu.
- Ilu naszych zginęło tam na pustyni? Wiesz? Jak nie wiesz, to morda w kubeł! Ktoś nas kurwa zdradził, nie obchodzi mnie banda kretynów latających za jebanymi pijawami, dotarło? Płomyczki mogły pozwolić im cię zajebać. Chuj mi to. Na nic przydatna nie jesteś. Tam są, kurwa drzwi. Do widzenia.
Czerwonowłosa protokolantka siedząca w głębi pokoju zakasłała nerwowo, uderzając szybko w klawisze.
- Doskonale! – Joanna odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.
- Panno Baermoon! – głos śledczego, który usłyszała za swoimi plecami był nadzwyczaj spokojny, jakby wybuch słownej agresji nie miał miejsca. – Rozważała pani ponowną pracę dla Zakonu? Przydałby mi się ktoś taki jak pani. W Londynie jest problem z wampirami i jednym dzieciakiem, który...
- Nie – ucięła.
Drzwi trzasnęły, gdy opuściła pomieszczenie. Farsa. To była durna farsa nie licująca z niczyją godnością – ani jej, ani Zakonu Hermesa. Kto urządził na jej cześć takie żałosne przeznaczenie, za czyją zabawę Hiszpan i Miranda zapłacili życiem? Bo może samemu śledczemu chodziło o mistrza domu, który zapłacił za swoją dumę, ale ona nie miała z tym nic wspólnego. Ktoś interesował się nią samą? Dariusem i jego ranami?
Paskudne przeczucie uderzyło w nią nagle, aż zamarła w bezruchu. Przypomniała sobie kamienną taflę zwierciadła i cienie kłębiące się na krawędziach jej pola widzenia.
- Coś się stało? – usłyszała miękki, kobiecy głos.
Korytarzem szła kobieta, piękność o orientalnych rysach. Jej pytanie brzmiało jak drwina. Joanna podniosła dumnie głowę.
- Nic.
- Marius Schwarzmann... – kobieta bawiła się indyjskim szalem spowijającym jej ramiona. – Ma przykry sposób bycia, jak słyszałam?
- Bardzo.
- Och. Cóż, myślę, że sobie poradzę. Nie mam w końcu nic do ukrycia...
Przemknęła koło Joanny, którą przeszedł nieprzyjemny dreszcz.
- Dlatego właśnie nienawidzę pracować z magami – mruknęła łowczyni, oglądając się na znikające za drzwiami plecy kobiety. – Suka.
Wcisnęła dłonie w kieszenie kurtki i ruszyła w stronę wyjścia.

***


Światła migotały na obrzeżu sceny. Kiedyś w tym miejscu postawiono by świece, dziś odpowiednio skonstruowane lampy wystarczyły, by uzyskać podobny efekt malowniczego półmroku. Na ścianach między lożami jarzyły się podobnym blaskiem ozdobne kinkiety. Ci, którzy siedzieli na widowni mogliby czekać na spektakl, gdyby nie to, że ostatnie przedstawienie tego dnia już się skończyło. Zgromadzili się, wezwani na tę noc i tę godzinę, wszyscy członkowie londyńskiej Camarilli, podwładni nieszczęsnej, szalonej Lauren.
Księżna siedziała w swojej loży, jedną dłonią podpierając podbródek, drugą bawiąc się perłową łezką wiszącą na jej szyi. Dwie kolejne perły zwieszały się z jej uszu. Pamiątka – jak twierdziła – po kimś, kogo utraciła dawno temu... Mówiła o tej osobie ze smutkiem i Sariel zastanawiał się, kto to mógł być. Po raz kolejny czuł, że rozumie tę kobietę – już poprzez jej krew, a widząc, że zdolna jest darzyć uczuciem kogokolwiek poza samą sobą. Mając przed sobą wieczność, hołubiła pamiątkę po kimś, kto odszedł dawno temu. Czy byłaby zdolna do tego w dniach, gdy ciągle była bezwzględną władczynią?
Jej ubranie przypominało jej lepsze dni – szary, dopasowany kostium godny poważnej kobiety interesu zastąpił historyczną suknię. Jakby nagle postanowiła ubrać coś reprezentującego jej funkcję, a nie osobę.
Obaj strażnicy Lauren, w oczach większości wampirów nie odstępujący jej na krok, towarzyszyli jej, ubrani w garnitury. Sariel nie czuł się najlepiej ubrany w ten sposób, miał wrażenie, że wygląda śmiesznie, Harith za to nosił marynarkę z wdziękiem arabskiego szejka.
Jednak zgromadzeni w teatrze Kainici niezbyt wydawali się zwracać uwagę na ich ubiory. Kiedy cała trójka wchodziła do budynku, odsuwali się od nich. Teraz co jakiś czas zerkali w ich stronę, podejrzliwie.
Na scenie tymczasem zjawił się Gerard Hart. Powiódł po wszystkich wzrokiem, zatrzymał go na chwilę a loży księżnej, spojrzał w oczy Sariela. Był pewny siebie, swobodny, ale zdecydowany. Stał na scenie nie jak aktor, lecz jak mówca. I jak mówca odezwał się:
- Na naszych oczach – grzmiał. Teatralna akustyka dodawała mocy jego głosowi. – zginęli nasi bracia, ci, którzy nam zaufali. Zginęli, bo pozwoliliśmy na ich śmierć, bo zignorowaliśmy oznaki rozkładu wewnątrz naszych struktur. Kiedy patrzę na was, tu zebranych, widzę, że wielu z was uważa to, co się stało za powód do radości. Nikt z was nie kocha klanu Tremere, lecz zastanówcie się, co przyniesie nam zagłada jego członków? Polityczne korzyści? Wzmocnienie pozycji? – zawiesił głos w dramatycznej pauzie. – Mylicie się. To pozorne korzyści, wkrótce bowiem utracicie to, co zyskaliście. Zniszczenie naszych braci osłabiło nas. Zachwiało jednością, którą powinniśmy stanowić. Camarilla została stworzona by chronić Spokrewnionych – przed czym? – znów zamilknął, patrząc po zebranych.
Hart wplatał w swe słowa całą moc poruszania tłumów, jaką dysponowali Torreadorzy. Trudno było nie podziwiać jego pasji i siły wymowy, przekonania i talentu oratorskiego. W chwili kryzysu zblazowany mecenas sztuki okazał się godnym przywódcą. Czy z taką pasją przemawiał ponad pięćset lat temu Rafael de Corazon?
- Przed ponad pięciuset laty – podjął seneszal. – Europą wstrząsnęły dwa wydarzenia. W sercu starego kontynentu, naszego kontynentu, popełniono zbrodnię. Młodzi wystąpili przeciw prawom starszych. Wystąpili przeciw rozsądkowi, tradycji, wszystkim wartościom, którymi winniśmy się posługiwać. Głosili bezwzględne prawo dziczy i siły, niszcząc starszych, niszcząc każdego, kto nie opowiedział się po ich stronie, pustosząc siedziby śmiertelnych i zagrażając istnieniu nas wszystkich. Ich brutalne działania nie pozostały bez odzewu ze strony śmiertelników. Zobaczyliśmy, że nawet bydło potrafi być groźne. Wystąpiono przeciw nam, niszczono nas ogniem, pozbawiono naszej władzy. Zdruzgotano, rozbito w pył to, co tworzyliśmy przez stulecia. Tylko jedno mogło nas uratować. Jedność. Jedność! Ona ocaliła nas w tych czarnych dniach, obroniła przed anarchistami i inkwizycją. Bez jedności jesteśmy niczym. Pozwalając na zniszczenie naszych braci, pozwalamy zatriumfować dziedzicom tamtego okrutnego buntu. Wkrótce przyjdą także po nas, niosąc śmierć i zniszczenie, łamiąc prawo Maskarady, wydając nas na łaskę i niełaskę śmiertelnych. Czy tego chcemy? Chcemy być słabi? Poddać się?!
- Dobrze gada! – krzyknął jakiś głos z widowni.
Taktowniejsi Kainici zaczęli wyrażać swój entuzjazm spokojniej, ale po chwili ktoś zaczął klaskać i po chwili brawa wypełniły salę. Tylko siedząca w loży trójka nie przyłączyła się do owacji.
Księżna chwyciła Sariela za ramię, przyciągnęła jego twarz do swojej.
- Ona na nas patrzy! – syknęła mu do ucha.
- Kto?
- Tam – wskazała lożę położoną po przeciwnej stronie sali.
Spojrzał w tamtym kierunku, nie dostrzegł jednak niczego. Przytaknął tylko ze smutkiem. Szaleństwo Lauren pogłębiało się z każdą chwilą.
- Powiedzcie – kontynuował Hart gdy brawa ucichły – Czemu nie możemy być jednomyślni? Czemu w obliczu zagrożenia nie możemy się zjednoczyć? Żyjemy w mieście, którego tradycja zobowiązuje – i pozwalamy atakować się, zabijać naszych, sami tylko kłócąc się o władzę. Nie mamy silnego przywódcy, którzy przeprowadziłby nas przez ten trudny okres. Kogoś, kto siłą swego charakteru mógłby nas zjednoczyć.
- Bezczelny – Harith uśmiechnął się, szczerząc zęby.
- Tak, mamy księżną. Silną kobietę, która prowadzi nas już od ponad wieku. Jej mądrość i rozsądek uchronił nas w trudnych czasach panowania królowej Wiktorii i podczas bombardowania miasta. Lady Lauren prowadziła nas, wielu z nas zawdzięcza jej swoje nieżycie. Lady Lauren wiele wycierpiała, są wśród nas tacy, którzy pamiętają jej ból po stracie potomka. Były dni, gdy twardą ręką zmuszała nas, byśmy podnieśli się z gruzów i na nowo sięgnęli po należną nam władzę nad nocą. Pamiętamy tamte dni, lecz niestety, one przeminęły. Ta, która nam przewodziła, nie staje już na wysokości zadania. Jesteśmy słabi, bo nie mamy przywódcy, zdajemy się na tą, która kiedyś nim była, ale teraz jest tylko własnym cieniem.
Lauren, jak na cień przystało, nie zważała na wymierzone w nią słowa seneszala. Jej wzrok błądził po sali, szukając obiektu przywidzeń. Dopiero po dłuższej chwili skupił się na Harcie.
- Ogień – wymamrotała księżna.
- Przeszedł – rzekł Sariel łagodnie, kładąc dłoń na jej ramieniu. - Nie ma.
- Nie – zaprzeczyła. – To nie koniec.
- Ma rację – mruknął Harith. – Raczej początek końca.
- Co zamierzasz...? – Sariel spojrzał na niego.
Assamita wzruszył ramionami.
- Zaczekam, zobaczę, jak rozwinie się sytuacja. Wrócę do swoich. Jak najszybciej... Nie zamierzam paść ofiarą tłumu z pochodniami. Wybacz.
A „tłum z pochodniami” najwyraźniej zamierzał zebrać się, nawet wampiry ulegają bowiem strachowi przed obcymi, zwiastunami zniszczenia. Któryś z obecnych spojrzał w kierunku loży, mierząc podejrzliwym wzrokiem samotną trójkę. Harith odruchowo cofnął się w półmrok, rozmywając się. Sariel widział, jak kolejne oczy kierują się na nich, niepewne, pełne gniewu.
- Ośmielę się też zapytać – odezwał się znów Hart. Jego głos grzmiał na scenie. – Kim jest towarzysz naszej księżnej? Kim jest przybysz znikąd, który nie podał nawet swojego klanu? Jak mamy ufać komuś, kto bezczelnie ukrywa swoją tożsamość i kto przybył do miasta w chwili naszej słabości? Panie Adler, zechce pan rozjaśnić nasze wątpliwości.
Harith chwycił Sariela za ramię.
- Radzę ci się ulotnić. Ani kłamstwa, ani prawda nie dadzą ci wiele.
- Szukają kozła ofiarnego... – spojrzał na Lauren, wpatrzoną w lożę naprzeciw, jakby w istocie ktoś ukrywał się tam w mroku...
- Nic na to nie poradzisz. Proszę.
Sariel poczuł w dłoni rękojeść noża. Zakrzywiony, doskonale wyważony arabski sztylet. Ile wieków minęło, odkąd ostatnim razem trzymał taki w dłoni? Pomału wycofał się w cień.
- Panie Adler? – ponaglił Hart.
Sariel prześlizgnął się przez oddzielającą lożę od korytarza kotarę. Był wdzięczny losowi za to, że na miejsce swoich spotkań londyńscy Spokrewnieni wybrali akurat to miejsce – teatr pełen wąskich korytarzyków, schodów i zakamarków sprzyjał potajemnym ucieczkom.
Przemknął bocznym korytarzem nie w stronę westybulu, lecz w kierunku garderób. Gdzieś w labiryncie korytarzy i klatek schodowych usłyszał odgłos stóp. Może nie docenił strażników Elizjum? Niewątpliwie znali teatr jak własną kieszeń i byli gotowi na jego ucieczkę. Przyśpieszył kroku, mocniej ściskając nóż.
Spodziewał się, że będą czekać na niego przy tylnym wyjściu – nie mylił się. Dwóch ghuli i wampir. Ten ostatni był Gangrelem – stał teraz w bojowej pozie, na przygiętych nogach. Jego paznokcie były długie, przekształcone w zwierzęce szpony. Odsłonięte zęby były ostre, lśniące – jakby eksponując je wampir zapowiadał, że rości sobie prawo do krwi przeciwnika. Nie można przecież było wykluczyć, że w tej właśnie chwili Hart ogłaszał Krwawe Łowy.
Jeden z ghuli wystrzelił z pistoletu. Sariel skoncentrował się, nadając swoim ruchom nadludzką prędkość. Uchylił się, a kula przemknęła obok niego o włos. Druga otarła się o jego bok, rozdzierając ubranie.
Gangrel wyskoczył w górę, próbując trafić rozczapierzonymi palcami. Uchylając się przed nim, Sariel przejechał nożem po kurtce jednego z ochroniarzy. Pod grubą tkaniną wykwitła czerwona plama. Drugi ghul miał mniej szczęścia, zachwiał się, trafiony nożem pod żebra.
Gangrel, najwyraźniej także posiadający umiejętność akceleracji, wylądowawszy na podłodze, zadał cios uzbrojoną pazurami dłonią. Nim jego przeciwnik zdążył uchylić się przed ciosem, pazury zarysowały cztery szramy na jego plecach.
Pierwszy z ghuli wystrzelił znowu, chybiając. Żaden z walczących wampirów nie zwrócił na niego uwagi.
Odwracając się, Sariel wyszarpnął nóż z ciała ghula. Nie czuł się pewnie z tak niewielką broni, zwłaszcza przeciw lepiej uzbrojonemu wrogowi. Ciął Gangrela, trafiając w ramię.
Ranny wampir skoczył znów w jego stronę, próbując chwycić go i przytrzymać. Sariel cofnął nóż i znów zadał cios. Ostrze zagłębiło się w ciele, zazgrzytało na żebrze.
Szpony wbiły się w ciało Sariela, próbując go unieruchomić. Cios jednak okazał się płytki, nie ograniczył swobody ruchów. Kolejny cios nożem trafił w serce. Gangrel znieruchomiał na chwilę, poczym jego ciało rozsypało się w pył.
Lżej ranny ghul podnosił się pomału, przygotowując się do kolejnego strzału. Jego towarzysz leżał na podłodze, oddychając ciężko i przyciskając dłoń do rany. Nie było czasu na zastanawianie się nad aspektami moralnymi – Sariel błyskawicznie przypadł do sprawniejszego z mężczyzn i przesunął sztyletem po jego gardle. Bryznęła krew. Sariel nie zwracał na nią uwagi – był już pokryty tak własną, jak i unicestwionego Gangrela.
W korytarzach za jego plecami rozległy się kroki – strzały musiały ściągnąć pozostałych strażników i tych spośród Spokrewnionych, którzy byli gotowi do walki. Sariel, ocierając nóż o i tak zakrwawione spodnie, nie czekał na nich. Ruszył do wyjścia, a potem, wciąż nadnaturalnie szybki, na ulicę. Jeśli któryś ze ścigających posiadał tę samą moc, nie dogonił go. Pogrążone w mroku nocy londyńskie uliczki pochłonęły go i ukryły.
Nie czuł się dobrze. Owszem, przywykł już do uciekania, ale nie do pozostawiania swoich suwerenów. Nie sądził co prawda, by Lauren miała spotkać ostateczną śmierć. Zabijanie szaleńców nie leżało w zwyczaju Kainitów, przyzwyczajonych w końcu do Malkavian i ich własnego obłędu. Niemniej jednak, księżna zaufała mu i przyjęła jego wsparcie, udzieliła schronienia. Musiał przyznać, że poczuł sympatię do tej szalonej kobiety i miał nadzieję, że Harith zmieni plany i będzie służył nowemu księciu, jednocześnie opiekując się Lauren.

***


Za plecami słyszała tupot stóp, nawoływania, potem kilka wystrzałów. Wstała. Zacisnęła wargi i wbiła twarde spojrzenie w swojego seneszala.
- Co to ma znaczyć, panie Hart? – spytała mocnym głosem, przypominającym czasy, gdy rządziła miastem.
Torreador spojrzał na nią nie bez zaskoczenia. Ona zaś odsunąwszy zasłony ruszyła w dół, ku scenie. Kątem oka widziała drobną skośnooką kobietę uśmiechającą się do niej z jednej z pustych lóż. Psuła układ, nie była częścią przepowiedni i nie była tu z powodu Lauren. Bawiła się wielkim, złotym krzyżem, a jej oczy lśniły bielą w półmroku.
- Pan pragnie odebrać mi władzę, panie Hart. Tak odpłaca się pan za opiekę i przewodnictwo?
Torreador odzyskał rezon prędko. Nie na darmo pełnił swoją funkcję już od ponad półwiecza, obdarzony był też właściwą swojemu klanowi charyzmą i siłą oddziaływania. Lauren wiedziała też, że pod względem ambicji mógł bez trudu rywalizować z większością Ventrue – także i z nią.
- Zawiodła nas pani. Nie kiwnęła pani palcem, a Sabat wdziera się na nasze tereny. Nie ma usprawiedliwienia dla pani postępków, ani dla tolerowania szpiegów.
- Nie tolerowałam szpiegów, panie Hart – uniosła podbródek, uśmiechnęła się szeroko. Widziała. Widziała jak na dłoni, wszystko było dla niej jasne i przejrzyste. Chłopak i jego mistrzyni. Sariel, syn Raguela. Obca siła, która przed stuleciem próbowała zgnieść jej włości i odebrała ukochanego potomka, a teraz wdzierała się znów w nieżycie jej podwładnych. Taniec między obdarzonymi mocą śmiertelnikami, a nieśmiertelnymi, obserwowany z głębin mroku przez inne siły, groźniejsze, najbardziej pierwotne ze wszystkich... – Brakuje panu większego obrazu. Widzę to. Jesteśmy pionkami przeznaczenia. Musimy się uwolnić, przestać nimi być. Działać samodzielnie. To nie Sabat jest naszym wrogiem. Wróg się zbliża. Wilki zbierają się u bram. – Rozwarła wargi, prezentując kły. Nieznajoma w odległej loży wstała, szeleszcząc taftową spódnicą i koronkami u mankietów. Lauren odwróciła się w jej stronę, spojrzała w błyszczące oczy. – Zginiemy, jeśli tego nie zrozumiemy.
Hart popatrzył po tych uczestnikach spotkania, którzy nie wyruszyli ścigać Sariela. Jego mina była wymowna. Wystąpienie Lauren potwierdzało jej szaleństwo.
Ale ona nie czuła się szalona. Myślała tak jasno, jak nigdy dotąd. Zupełnie, jakby szaleństwo Travisa opuściło ją, pozostawiając tylko niezwykłą, wieszczą przenikliwość umysłu Malkawianina.
Seneszal położył jej dłoń na ramieniu – łagodnie, jak dziecku lub chorej osobie. Wiedziała, co teraz zrobi i spokojnie pozwoliła wyprowadzić się z sali. Po jego minie było widać, że czuł się wspaniałomyślny, biorąc w opiekę oszalałą księżną i wszystkich jej podwładnych. A ona, wychodząc opierała się o jego ramię z uśmiechem triumfu na twarzy. Wkrótce miał pojąć, jak niewiele są warte jego talenty bez wizji, bez obrazu świata.
Wsadzono ją do samochodu. Oparła twarz o szybę. Czuła się samotnie bez Sariela i Haritha. Patrzyła na miasto przesuwające się za oknami. Twór wzniesiony przez istoty, które wolały nie znać się nawzajem. Na skrzyżowaniu jej samochód minął się z czarnym SUVem o przyciemnianych szybach. Nie przeszkodziły jej one – kolejny dar, którego nie zrozumiała? – dostrzec ludzi siedzących wewnątrz. Przeszukiwali miasto, szukając odpowiedzi, które ona znała. Chciała wysiąść, powiedzieć im, wyrzucić wszystko ze swojej głowy. Może zrozumieliby, oni, którzy ukształtowali to miasto, może umieliby zaprowadzić w nim porządek, nawet jej własnym kosztem...
Samochód zatrzymał się przed budynkiem, w którym miała mieszkanie. Lauren wysiadła, spojrzała na wiktoriańską kamienicę wznoszącą się ku ciemnemu niebu. Zamarła, gdy wszystkie wspomnienia związane z tym miejscem powróciły do niej, teraz ukazane w innym świetle.
Za jej plecami gruchnął strzał. Obróciła się jak w zwolnionym tempie. Ghul, który jej towarzyszył leżał na chodniku w przedśmiertnych drgawkach. Zabójca stał kilka metrów dalej, mierząc w jej głowę. Wątpiła, by działał dla Harta, choć wierzył pewnie, że jej śmierć pomoże Camarilli. Głupiec. Uśmiechnęła się po raz ostatni i przyjęła swój los.


***

- Gdzie byłeś?
- Odesłano mnie – głos Haritha po drugiej stronie słuchawki był spokojny. – Myślę, że wiedziała.
Sariel zaklął. Tak, wiedziała – ale to nie umniejszało jego poczucia odpowiedzialności. Ukojenie nieistnienia – oto co jej przyniósł. Przed wiekami jego klan umiał leczyć szaleństwo – on nie posiadał tej zdolności. Wybrał ścieżkę wojownika, nie wiedząc, że kiedyś uczyni go ona niepełnym. Nie miał możliwości rozwinąć mocy uzdrawiania – a i czasu zabrakło, w wieczności zawsze brakuje kilku lat, by zapobiec katastrofie.
Tak jak – pomyślał o fatalnej księdze – zabrakło kilku dosłownie minut by ocalić Stravosa.
Oby już nie powtórzył w przyszłości tego samego błędu.
- Masz szczęście – kontynuował Assamita – że nie wiedzą, gdzie mieszkasz... ale na twoim miejscu wyniósłbym się. Najlepiej z miasta. Choć znając cię, będziesz szukał zabójcy, tak?
- A ty? – spytał Sariel. Nie musiał, znał odpowiedź.
- To już było poza kontraktem. I, jeśli chcesz wiedzieć, ty też jesteś. Hart mnie za to nienawidzi – zaśmiał się sucho, złowieszczo. – Wybacz, moja rola się tu kończy. Powodzenia.
Poczuł się zdradzony. Owszem, harithowe pojęcie honoru było po assamicku specyficzne, ale nadal istniało. Z perspektywy swojego własnego, Sariel oczekiwał, że każe ono Harithowi szukać mordercy Lauren – a przecież Assamita miał prawo czuć, że nie uchybił niczemu. Lauren wiedziała od początku. Wiedziała nawet wtedy, gdy pytała, czy będą przy niej podczas Gehenny.
Ale Gehenna była nadal odległa, Lauren zaś została unicestwiona.
Ruszył w stronę swojego mieszkania. Nie czuł się ścigany – nie przez tutejszych przynajmniej. Tutejsze wampiry, jeśli miał sprecyzować. Ale coś innego cały czas podążało za nim, przemykając się na krawędzi widzialności. Właściwie były to co najmniej dwa byty – z biegiem czasu Sariel nauczył się je rozróżniać. Jeden był ofiarodawcą księgi, drugi – zapewne „szpiegiem” demona. Żadne z nich nie zamierzało się ujawnić.
Zatrzymał się, czując chłód. Skupił zmysły. Przed nim, na ulicy prowadzącej do jego domu, czekały cztery osoby. Stały przez chwilę, a potem zniknęły, wraz z nimi zniknął nadnaturalny chłód, jak wessany przez przestrzeń, która jeszcze przez chwilę wibrowała i iskrzyła się.
A więc Andre i wspomniany przez niego sędzia – a za pewne też jakieś inne osoby – zajęli się problemem. Sariel zaś został z niesmakiem – i poczuciem, że, nie ważne, jak bardzo postarali się magowie, nie zrobili wszystkiego, co mieli do zrobienia. Księga wciąż była w jego posiadaniu. Jej właściciel, wcielenie jej autora – był daleko.








Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj