ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 9. Sny i Koszmary

Mężczyzna imieniem Stravos zbudził się w środku nocy. Blask księżyca wlewał się przez okno do jego zagraconego pokoju, promienie spływały na w połowie zapisane karty pergaminu. W srebrzystym świetle greckie litery poruszały się jak żywe istoty, pełzły po kartach, wypełniały przestrzeń pracowni. Wszystkie litery, których nie zdoła zapisać, te, które zginą wraz z nim gdy cienie wypełzną z zakamarków, z mrocznych uliczek miasta i upomną się o swoje.
Wstał cicho, by nie budzić młodej kobiety, swojej uczennicy, największej miłości swego życia. Czubkiem palca dotknął poczerniałego knota świecy. Nasączony łojem sznurek zaskwierczał i rozbłysnął złotym płomieniem. Kropla płynnego wosku spłynęła w dół i zawisła na zaschłej girlandzie zwieszającej się z mosiężnego lichtarza.
Zanurzył pióro w wyszczerbionym kałamarzu, otrząsnął nadmiar atramentu. Zaostrzona końcówka zaczęła rysować na pergaminie kolejne linie, litery materializowały się pośpiesznie, koślawe i chaotyczne tak, jak chaotyczne były jego myśli. Jego światem był teraz szelest pergaminu i cichy trzask płomienia, zgrzytanie pióra po cienkiej cielęcej skórze.
Bose stopy przemknęły po posadzce. Nie usłyszał tego. Młoda kobieta stała naga w kręgu rysowanym przez światło księżyca, z dłońmi skrzyżowanymi na szpiczastych piersiach patrzyła na siwą głowę kochanka wciśniętą między zgarbione ramiona. Niezauważona, obserwowała, jak pisze próbując ocalić choć odrobinę wiedzy, którą zdobył w ciągu swojego życia. Teraz liczyła się każda ukradziona chwila, każde zanotowane słowo. Cienie kłębiły się wokół nich, pierścień zaciskał się.
***

Przygryzła wargę. Jej podopieczny wyglądał na śmiertelnie – cóż za parszywa ironia losu – przerażonego. Przypominał dziecko – bardzo blade dziecko, bojące się czyhających w ciemnościach potworów. Lecz jego lęki miały bardziej realną przyczynę, niż monstrum zaczajone w szafie lub pod łóżkiem. Równie niematerialne, istniejące przede wszystkim w jego głowie, ale o wiele bardziej prawdziwe i niebezpieczne.
Rozwarła zęby, czując, jak wbijają się w skórę. Spojrzała przenikliwym wzrokiem na chłopaka, który skulił się jeszcze bardziej w fotelu. Zabębniła palcami w blat stołu.
- Uciekłeś ode mnie – oznajmiła karcącym tonem.
Podniósł oczy.
- Musiałem.
- Nie musiałeś, mój drogi. – Wstała, płynnym ruchem zbliżyła się do niego. – Czego oczekiwałeś?
- Nie mogę tu zostać. Nie rozumiesz nawet, co to za miejsce.
- Wiem, że się boisz – Nachyliła się lekko w jego stronę, przytłaczając go swoją obecnością. – Panicznie wręcz.
- A co ty byś czuła, gdybyś miała takie sny, jak moje? Pod drzewem w ogrodzie coś śpi, coś obserwuje moje ruchy, nazywa naznaczonym, wie, kim jestem. Mam tego dość. Jak i tego, jak mnie oszukiwałaś.
- Chciałam sprawdzić, czy się nadasz.
- Sprawdzić? Przygotowywałaś mnie do tego od samego początku – niemal prychnął.
- Tak. Wiem.
Wybrała niewłaściwa osobę – widziała to coraz wyraźniej. Miała nadzieję, że chłopak będzie miał dość samozaparcia i woli przetrwania, by okazać się użytecznym, on jednak wolał unikać wszelkich wyzwań. Bał się, unikał jakiegokolwiek kontaktu, momentami jedynie wegetował. A teraz jeszcze to. Do diabła...
- Powtórz raz jeszcze – zażądała.
- To miejsce jest skażone. Nawiedzone. Jego właściciel nadal tu jest, przychodzi do mnie w snach. Wie, kim jestem, wiedział to nawet, kiedy ja nie wiedziałem. Nie mogę tu zostać.
Opowiedział jej o swoich snach, o szaleńcu o niezdrowej cerze i zapadniętych oczach, o szeptach, o cieniach wypływających spomiędzy kamieni, o mrocznej sile uśpionej pod wielkim dębem w ogrodzie. Chandra słuchała, niezadowolona, ale coraz lepiej pojmując przynajmniej tę cześć strachu Andre. Ona sama musiała stać się niewrażliwa na takie omeny. Od lat zbierała informacje i na nich się skupiała, zamykając się na wszystko, co dobiegało z zewnątrz. Nawet, gdy zasugerowano jej porzucenie zadania, odmówiła. Nie liczyło się nic innego, tylko wizja, misja, której znaczenie chyba zdążyło chyba zatrzeć się... Nie liczy się cel, a sama droga...
Spojrzała na pogrążony w wieczornej ciszy ogród. Białe czapy śniegu przykrywały trawnik, ceglany mur, gałęzie drzew. Rozłożysty dąb wydawał się przywierać do ziemi, przyszpilony niewidzialnym ciężarem. Gdzieś w głębi domu skrzypiały ponuro schody, nocna ciemność stała się głębsza, organicznie lepka wypływała spomiędzy cegieł.
- Rozumiem – rzekła wolno. – Powiedz teraz, co planujesz?
Chłopak przesunął palcami po okładce starej księgi. Napisany ręcznie, po grecku, niewielki wolumin.
***

Jednej rzeczy na temat Camarilli Sariel był pewien – ich oficjalne spotkania były śmiertelnie nudne. Instytucja Elizjum sztucznie podtrzymywała kontakty między spokrewnionymi – puste i oficjalne do bólu. Patrząc na to zgromadzenie nie umiał powiedzieć, kim byli naprawdę. Wywyższający się, uważający się za lepszych od śmiertelników i siebie nawzajem, udający przed całym światem, nędzna parodia prawdziwych, tętniących życiem dworów dawnego świata. Zamknięta społeczność, dusząca się w wieczności. Lauren z jej szaleństwem przerażała, bo rozbijała układ – podobnie jak on sam, jak Andre i jego opiekunka. Inni, nawet Harith, którego Sariel szanował, byli po prostu aktorami grającymi swoją rolę w tym wielkim, dość kiepsko wyreżyserowanym przedstawieniu.
Pomyślał, że najwyższy czas, aby coś się stało. Czuł, że zaczyna wsiąkać w tło. Nie był stworzony do bezruchu.
Jego życzenie zaczęło się spełniać zaskakująco prędko. Na początku zjawił się Andre wraz z opiekunką. Ona weszła pewnym krokiem, on jak zawsze przemykał się chyłkiem za nią. Sariel spojrzał na niego. Chłopak skulił się, jakby pragnął wniknąć w nieobecny w jasno oświetlonym westybulu cień. 
Wpatrywał się, wyłapując drobne nieścisłości, których nie zauważyłby zapewne nikt nieświadomy. Mięśnie klatki piersiowej poruszające się niemal niezauważalnie z każdym oddechem, prawie perfekcyjnie zamaskowany zapach krwi. Drobiazgi, które można by pominąć, nie wiedząc czego szukać. Maskowanie nieperfekcyjne, ale który ze spokrewnionych spodziewałby się szpiega? Prędzej rzeczywiście pariasa – wampira pozbawionego pewnych cech klanowych.
Rzucił okiem na zajętą rozmową Chandrę. Ona, starsza, bardziej doświadczona i silniejsza, maskowała się oczywiście lepiej. Ciekawe, czy potrzebowała do tego tej energii, o które czasem mu mówili... Pewnie tak. Ale nawet, jeśli miałaby zużywać jej nieziemskie ilości – nawet wtedy to, co robiła było samobójstwem. Prędzej czy później znajdzie się ktoś, kto będzie wiedział, na co zwrócić uwagę. Ostrzec ją? Nie miał powodów. Nie była tu dla niego. Wydać? Była zapewne potężna, skoro mogła sobie pozwolić na takie ryzyko. Pociągnęła Andre za sobą – miała dość mocy, by chłopak uwierzył... Mogła go zniszczyć – i zapewne próbowałaby zniszczyć i Sariela, gdyby stanął jej na drodze. Dzika karta, nieprzewidziany element – jak długo jeszcze? Niedługo, niedługo, trzeba działać szybko, nim wieści się rozniosą... Lauren przewiercająca szalonymi oczyma – wiedziała...?
Nie było jej tu dziś. Kazała mu przyjechać, ale sama się nie zjawiła.
Kobiecy pisk, przeciągły krzyk przerażenia zdominował szmery rozmów i stukanie butów. Dumna Torreadorka podwijała długą suknię jak przewrażliwiona dama na widok myszy. Coś przeczącego jej zmysłowi estetyki musiało wedrzeć się do pomieszczenia. Kolejny krzyk zaskoczenia, racjonalny i opanowany, jak przystało na nieumarłego, dobiegł od innego ze zgromadzonych wampirów, potem rzucony nóż błysnął w powietrzu, szybując między Kainitami i przygważdżając do ziemi trzepocącą się białą istotę wielkości ludzkiej dłoni. Gdy Sariel znalazł się przy niej, w tym samym momencie, co Harith, właściciel skrytobójczego noża, przekonał się, że w istocie była to dłoń. Obcięta w nadgarstku, blada tak, że widać było biegnące po jej wierzchu błękitne żyłki, miotała się spazmatycznie na czubku assamickiego noża. Należała do ghula – wyciekało z niej vitae, a nie krew śmiertelnika. Prawdopodobnie należała do kobiety – była drobna i wysmukła. Jej paznokcie pomalowano czarnym lakierem.
- Co to ma być? – seneszal Gerard Hart zazgrzytał zębami.
- Jeśli dostanę, przekonacie się – zaproponowała Chandra głosem słodkim jak miód.
Sariel uśmiechnął się niemal sardonicznie, wyjmując rękojeść sztyletu spomiędzy ciemnych palców Assamity. Uniósł go w górę, prezentując rękę, która w ostatnim skurczu wbijała czarne paznokcie w swoje wnętrze.
- Zabawka Sabatu stwierdził.
Seneszal, który właśnie wydawał ghulom polecenie zamknięcia drzwi teatru, skrzywił się z niesmakiem. Torreador, podobnie jak piszcząca dama. Jego poczucie estetyki zostało poważnie obrażone.
- A pan skąd to wie, panie Adler? – spytał podejrzliwie.
- Nie słyszałem, żeby do Camarilli należał jakiś klan, który byłby w stanie zrobić coś takiego. – Puknął palcem w stygnącą dłoń. – To raz. A dwa – paznokcie. Z tego co mi wiadomo, częścią Sabatu jest tak zwana „Czarna Ręka”...
Andre stał na uboczu, przyglądając się dłoni z fascynacją równą obrzydzeniu.
- Pańska wiedza jest zadziwiająco szczegółowa – wycedził seneszal. – Panie Adler, może łaskawie zechce nam pan zdradzić swój klan? W sumie nie podzielił się pan z nami tą informacją, ja uważam to za, jakby to rzec... niegrzeczne...
Sariel wyszczerzył zęby, powiódł wzrokiem po zebranych.
- Zapewniam, że nie miałbym możliwości zrobienia tej zabawki. I szczerze powiedziawszy, nie bawią mnie takie rzeczy. A co do mojego klanu, powiedzmy, że mam powody, żeby go nie ujawniać – powiódł wzrokiem po zebranych, starając się nadać swojemu spojrzeniu jak najwięcej wymowności. Każdy niemal klan miał jakąś odrębna linię krwi – tych, którzy wybrali niezależność tak od Camarilli jak i od Sabatu, tych, którzy z jakiś powodów oddzielili się wcześniej. Jeśli uwierzą, że należy do którejś z nich, lub że jego ekscentryzm jest charakterystyczny dla któregoś z ich własnych klanów – tym lepiej.
Ochroniarze wrócili powiadomić o zamknięciu drzwi. Jeden z nich przyprowadził dwie śmiertelne kobiety – teatralne sprzątaczki. Jedna starsza, zasuszona, o twarzy gryzonia, druga młodsza, całkiem ładna, choć zgarbiona i nieśmiała, wyglądały na kompletnie zdezorientowane. Może nawet domyślały się – o ile nie wiedziały – czym jest spotykające się po ostatnim spektaklu towarzystwo. Na widok uciętej dłoni, która Harith zdejmował właśnie ze sztyletu i podawał Chandrze, starsza z kobiet zzieleniała. Młodsza powiodła wkoło zlęknionym wzrokiem. Jeden z obecnych na sali wampirów przyglądał się obu sprzątaczkom zbyt ostentacyjnie.
- Śmierdzi tu ludzkim strachem – stwierdził, gdy pozwolono kobietom wyjść z sali – choć nie z budynku. Powiódł przy tym wzrokiem po sali, aż Andre skulił się jeszcze bardziej.
Ludzki strach. Żałosne.
Ale nie to absorbowało Sariela w tej chwili. Ręka, wyniesiona właśnie niemal triumfalnie przez Chandrę, była o wiele bardziej palącym problemem. Oczywiście nie spodziewał się, by twórca tego „okazu” został odnaleziony – nie tej nocy i nie w tym budynku – ale pewien był, że obserwuje on i znakomicie się bawi. Co więcej, przypuszczał, że zna tożsamość żartownisia, a to tym bardziej mu się nie podobało. Spodziewał się tego, oczywiście spodziewał się, ale miał nadzieję, że nie tu i nie teraz...
- No to mamy twojego Tzimizce, tak? – spytał Harith, odciągając go na bok.
- Zapewne.
- Chyba twój piękny plan nie zadawania się z nim będzie nieskuteczny.
- Niemniej jednak daję ci prawo do jego krwi.
- To miłe – Assamita wyszczerzył zęby. – Nie miałem dotąd okazji spróbować vitae jednego z Diabłów.
- Może będziesz miał – rzekł Sariel bardziej cierpkim tonem, niż sam po sobie oczekiwał.
Jeśli to był V... Powinien zginąć. Powinien zginąć za hańbę jaką stanowił i za to co uczynił...
Ale zabicie go było mimo wszystko czymś niewłaściwym i tym bardziej było takie wysługiwanie się do tego celu kim innym. Tchórzostwo.
Nie przemykał się przecież pod ścianami jak ten biedny chłopak – i nie zamierzał tego robić. O wiele rzeczy mogli go oskarżyć, lecz nie o tchórzostwo. Nie stworzono go, by biernie czekał na rozwój wydarzeń. Twór, który Chandra wyniosła z westybulu budził jego odrazę, lecz cała sytuacja była dokładnie tym, na co czekał. Nareszcie. Nareszcie coś się działo. Wyzwanie, któremu musiał podołać – nawet, jeśli efekty mogły być przykre.
Pozwolił towarzystwu pozostać w „bezpiecznym” westybulu i sam wyruszył zwiedzać zakamarki teatru. Nie był jedynym, jak się zorientował – Andre też wybrał się na rekonesans. Może po to, by uniknąć Spokrewnionych – nie byłoby to dziwne. Może po to, by coś znaleźć – to już bardziej prawdopodobne. Sariel nie zamierzał wchodzić mu w drogę.
Jeśli to był V... Jak myśli tak wypaczony umysł? Działania Malkavianina miałby w sobie więcej logiki niż to... Nastraszyć zebranych, sprowokować... Panika. Pogłoski o Sabacie...
Jeśli to Loka... to nie wykluczone, oczywiście, choć on i jego pani mieli inne sposoby, by przypomnieć o sobie, oboje mieli zbyt wiele klasy, by bawić się w takie gierki... Choć oczywiście niechęć Loki...
V był więc najbardziej prawdopodobny. Jak myśli tak wypaczony umysł...
- Przepraszam... – Drżący głos przerwał mu rozważania. Obok niego stała młodsza sprzątaczka. Dygotała.
- Tak?
- Proszę pana, ja... – miała minę zapędzonej w kąt myszki, ale w brązowych oczach lśnił błysk inteligencji. - ...tu się dzieje coś niedobrego, prawda? Jak pan myśli...
- Wszystko będzie w porządku – rzekł miękkim głosem, kładąc jej dłoń na ramieniu.
O Mitro, czemu los musiał mu to zrobić, zsyłać mu wystraszone śmiertelniczki?
- Jeśli by się coś stało, obroni mnie pan?
Wzdrygnął się. Pułapka? Przyjrzał się kobiecie uważnie, naprawdę uważnie. Wokół skulonej sylwetki wibrowała jej aura – brak było w niej anomalii wskazujących na działanie jakiejkolwiek nadprzyrodzonej siły. Trochę ciekawości – ale to nie dziwiło go bardzo. Strach, dużo strachu.
- Jeśli będzie trzeba – powiedział ostrożnie.
- Dziękuję – odrzekła. – Wie pan, ja tutaj pracuję od paru lat... widziałam rycerzy na scenie, ale pierwszy raz widzę takiego, który byłby prawdziwy...
Uśmiechnęła się i zniknęła w jednym z korytarzy. Sariel patrzył za nią wciąż niepewny. Może powinien był przestać podejrzewać wszystkich dookoła? Była człowiekiem, a ludzi potrzebował, zawsze ich potrzebował. W ich obecności czuł się... ludzki. W ich obecności to czym był nagle nabierało sensu.
Wracając do westybulu napotkał Andre. Chłopak miał nastroszone włosy, jakby kopnął go prąd, ale po za tym wyglądał całkiem normalnie.
- Byłbym wdzięczny, gdyby miał pan dla mnie chwilę czasu - powiedział
- Znalazł pan coś?
- Nie w sprawie tego co się właśnie stało – chłopak rozejrzał się po pomieszczeniu – jeśli mógłbym zasugerować rozmowę w jakimś odosobnionym miejscu...
- Oczywiście – zgodził się Sariel. – Proszę za mną.
Dwie klatki schodowe oplatały westybul, wiodąc na balkon i wyżej, do łazienek i biur pracowników. Zawijające się fantazyjnie poręcze powleczone były pozłotą, po kamiennych stopniach spływał dywan barwy zakrzepłej krwi. Kotary tego samego koloru zasłaniały wyjścia na balkon i drzwi toalet. Półmrok klatki schodowej i korytarzy rozjaśniały umieszczone w kinkietach lampy. W ich blasku zdjęcia aktorów zawieszone w wielkich antyramach wydawały się Sarielowi niemalże żywe. Gwiazdy Her Majesty’s Theatre spoglądały na niego ze ścian, uśmiechając się tajemniczo. O ileż bardziej prawdziwi byli ludzie z fotografii, niż zagubione towarzystwo na dole...
Starsze zdjęcia miały barwę sepii, nowsze były czarno-białe, najnowsze rzucały się w oczy za sprawą intensywnych kolorów.
Na drugim piętrze, przy korytarzu wiodącym do biura dyrektora, wisiała, w otoczeniu rycin przedstawiających zapewne poprzedni budynek teatru, fotografia przedstawiająca piękną blondynkę w białej sukni. Kobieta musiała być wschodzącą gwiazdą tego teatru. Sariel widział ją już parę razy na plakatach, ale dopiero na ten fotos zwrócił uwagę. Biała, wydekoltowana suknia eksponowała mleczną skórę szyi, ramion i piersi, włosy spływały miękką falą na plecy kobiety. Niemal czuł jej zapach, ciepło i fakturę skóry, przyśpieszony puls...
Mogła mieć, ile? Ponad dwadzieścia lat, zapewne, ale zdjęcie wykonano tak, by nieco ją odmłodzić. Oświetlenie i może jakieś inne zabiegi, o których Sariel nie miał najmniejszego pojęcia, wydobywały z jej ciała dziewczęcą miękkość. Uśmiechała się, rozchylając lekko umalowane usta, patrząc na widza brunatnymi oczyma, zalotnie, nieco wyzywająco.
Rycerz. Rycerz szukający księżniczki.
Zerknął na przypatrującego mu się Andre. Oczekiwał nagany, pytania, wątpliwości – ale chłopak nie powiedział nic, oderwał tylko wzrok od zdjęcia aktorki i ruszył w dalszą drogę do gabinetu.
Sariel przekręcił klucz w drzwiach, zapalił światło, wydobywając z półmroku wielkie, ciemne biurko, obitą czerwonym pluszem kanapę i kolejną kolekcję fotosów i rycin zdobiącą ściany. Usiadł na krześle, Andre przysiadł na brzegu kanapy. Starał się nie patrzeć na swojego rozmówcę, głowę miał spuszczoną, mówił cicho.
- Wiem, że to zły moment, ale może to się wiązać ze sprawą. Mam pewne przypuszczenia, że regent Tremere jest infernalistą.
Sariel uśmiechnął się. Kolejna informacja, na którą czekał.
- Dowody?
- Raczej przypuszczenia. Księgi, do których zdobyłem dostęp i... W fundacji jest coś... niepokojącego. Zapewne pan lepiej się na tum zna. Ma pan jakieś... doświadczenie hmmm... praktyczne... umie sobie poradzić...
- Och?
- Myślę, że byłoby panu na rękę zniszczenie fundacji Tremere, prawda? Abstrahując od infernalizmu regenta.
- Myślę, że powinien mnie interesować przede wszystkim jego infernalizm.
- Ale cieszyłby się pan, gdyby fundacja została zniszczona, prawda? A w obecnej sytuacji, kiedy Sabat krąży po mieście...
„To nie Sabat, a pojedynczy wampir, który bawi się z nami w kotka i myszkę” – pomyślał Sariel, ale tego nie powiedział.
-Zniszczenie fundacji nie leży w moich możliwościach. Służę księżnej – to raz. Dwa, interesuje mnie infernalista. Jeśli będę miał możliwości unicestwienia go, zrobię to.
- A gdyby fundację zniszczył kto inny, na przykład rzeczywiście Sabat?
„Albo jakiś mag, który ma dość bycia manipulowanym i zabawy w szpiega mimo woli?”
- Zapewne szukałbym Sabatu – odpowiedział spokojnie.
Andre uśmiechnął się z zadowoleniem. Chłopak najwyraźniej miał dość gry, do której nie był ani przekonany, ani stworzony. Znalazł jakiś sposób na pozbycie się małego problemu i zniknięcie z nieżycia londyńskich wampirów – Sariela naprawdę nie interesowało jaki, przynajmniej nie tak długo, jak ten sposób będzie trzymać się z dala od niego. Prawdę powiedziawszy, kilku unicestwionych Tremere nie uważał sukces. Gdzieś odpłynęło pragnienie zemsty, które żyło w nim pięćset lat temu – i jeszcze w pierwszych miesiącach po przebudzeniu. Teraz ich los był mu obojętny.
Wrócili. Na dole towarzystwo zaczynało skakać sobie do gardeł. Gdyby nie to, że świt był coraz bliższy, Londyn zapewne miałby wkrótce paru spokrewnionych mniej.
Oczywiście, nie znaleźli niczego poza rozbitym słojem, w którym ktoś przeniósł rękę. Sprawca zamieszania musiał być już daleko, zapewne nie ryzykował nawet obserwowania efektów swojego czynu.
Sariel przypuszczał, że czekał na inne konsekwencje.
***

Świtało i teatr opustoszał. Pozostali jedynie śmiertelni pracownicy i dwóch nadal pilnujących budynku ochroniarzy-ghuli. Obydwie sprzątaczki zakończyły już ostatni obchód i uporządkowały parę efektów frustracji nocnych gości. Starsza zakładała płaszcz, młodsza siedziała na ławce, bawiąc się zdobiącą jej nadgarstek bransoletką. Wyglądała na spokojną, o wiele spokojniejszą niż jej koleżanka i spokojniejszą, niż była w ciągu nocy.
- Gabrielle? – starsza kobieta uniosła głowę znad wiązanych właśnie butów. – Coś się stało?
- Nie, po prostu... ładna bransoletka.
- Nosisz ją odkąd cię znam.
- Tak? No cóż, możesz ją zatrzymać – Gabrielle ześlizgnęła się z ławki. – Na pamiątkę.
- Pamiątkę? – sprzątaczka spojrzała zdziwiona na swoją koleżankę, która zsuwała właśnie bransoletkę z nadgarstka.
- Pamiątkę po brutalnie zamordowanej Gabrielle Tennant – zaśmiała się.
Druga kobieta stała jak oniemiała patrząc, jak ciało Gabrielle rozpływa się nagle w kałużę krwi, bulgocącej i pulsującej jak żywa. Dopiero długo, długo po tym, już po tym, jak ostatnie krople krwi wypłynęły przez kratkę kanalizacji, zaczęła wrzeszczeć. Miała już zdarte gardło, kiedy przybiegli ochroniarze.
***

- Nazywam się Emma Lloyd. Pracuję tu od dwunastu lat. Gabrielle od pięciu. Nie wiem, co się tu dzieje. Nie chciałam wiedzieć. Nigdy. Czemu nie wołają panowie policji? Boże, pierwsza raz... nie wiem co się tu dzieje, ale jeszcze nikt nie zginął... nigdy nikt...
Sariel zachowywał spokój. Nie przypuszczał, że ktoś byłby w stanie tak bezczelnie zagrać jemu i pozostałym na nosie. Był przeświadczony, że sprawca zamieszania wymknął się, on tymczasem cały czas był obecny w budynku, co więcej, obserwował go i bezczelnie zaczepiał, prosząc o ochronę i nazywając rycerzem.
Miał żal do siebie. Znowu uległ własnej skłonności do altruizmu i pragnieniu, by móc komuś zaufać. Miał ochotę rozszarpać tę istotę za jej bezczelność i za to, co zrobiła biednej Gabrielle.
Dlaczego nie brał pod uwagę legend – tych, które mówiły, że istnieje możliwość odzyskania na dwadzieścia cztery godziny śmiertelności... Kiedyś sam przecież zastanawiał się, czy nie mógłby podarować komuś takiej iluzji...
- Policja dowie się o tym – rzekł tak łagodnym głosem, na jaki mógł się w tej chwili zdobyć. – ale wątpię, żeby ktoś z nich był w stanie znaleźć mordercę. Rozumie pani?
- Wolałabym nie rozumieć – odparła, przygryzając wargę.
Nie tłumaczył jej. Zapewne ktoś zmodyfikuje jej pamięć – dla wielu spokrewnionych takie działanie było niemal rutyną. Emma Lloyd wróci do domu, nie wiedząc, co naprawdę spotkało jej koleżankę, może nawet nie pamiętając, że taka osoba kiedykolwiek istniała.
I za to też chciał kogoś ukarać.
Przejrzał raz jeszcze dokumenty zabitej sprzątaczki. Prawdziwa Gabrielle Tennant miała twarz o wiele bardziej pospolitą, niż uzurpator, który nie odmówił sobie najwyraźniej przyjemności poprawienia natury. Wygładził rysy, uniósł nieco zewnętrzne kąciki oczu... I przede wszystkim, ta inteligencja i ciekawość, które Sariel zauważył uprzedniej nocy, nie należały do Gabrielle, a do innej, obcej osoby.
Nie, mniej obcej, niż Sariel by chciał.
Odłożył dokumenty, klucze do mieszkania sprzątaczki wsadził do kieszeni kurtki. Wyciągnął telefon – Mitro, czasem nie wiedział, jakim cudem nauczył się z tego urządzenia korzystać – i wybrał numer.
- Panie Ahrn, jeśli interesuje pana wczorajsza sprawa, sugerowałbym spotkanie.
Chłopak był przerażony, oczywiście. Jakby oczekiwał że ktoś, mimo braku jakichkolwiek dowodów, będzie próbował pociągnąć do odpowiedzialności właśnie jego. Sariel opowiedział mu pokrótce co się wydarzyło. Andre przełknął ślinę w rozbrajająco ludzkim geście, o raz kolejny dowodząc, jak słabo przywykł do ukrywania się. Próbował jednak nadrabiać mina i stwierdził, że odnalezienie sprawcy byłoby tylko potwierdzeniem teorii obecności Sabatu. Myślał o swoim planie nadzwyczaj intensywnie i kiedy obaj zmierzali w stronę mieszkania Gabrielle, parę razy zerkał na komórkę. Ciekawe, czyjego sygnału oczekiwał? Swojej opiekunki czy innych sojuszników? Z jego miny nie dało się tego wyczytać.
Osiedle, które przemierzali, mogło równie dobrze znajdować się w każdym innym dużym mieście – betonowe bloki były idealnie anonimowe, pozbawione jakichkolwiek cech charakterystycznych, jeśli nie liczyć numeracji i prymitywnego graffiti, zdobiącego niektóre ściany. Klatka schodowa budynku była czysta, choć ponura, na drzwiach mieszkania nie było widać żadnych śladów, które mogłyby świadczyć o włamaniu, ale Sariel, pamiętając słowa drugiej sprzątaczki, wiedział, że to o niczym nie świadczy.
Ledwo otworzył drzwi, poczuł zapach rozkładających się zwłok – w ciepłym mieszkaniu bakterie szybko zaczęły działać. Andre pozieleniał na twarzy, krzywiąc się koszmarnie. Sariel uznał, że nie widzi tego ewidentnego dowodu – inne kwestie zaprzątały jego myśli bardziej, niż tożsamość chłopaka.
Gabrielle leżała na podłodze w salonie, miała rozkrzyżowane ramiona i wyraz zaskoczenia na twarzy. Musiała umrzeć szybko, oszczędzono jej długiej agonii, przebijając po prostu klatkę piersiową kilkoma długimi, ostrymi obiektami – szponami. Sariel skrzywił się, przypominając sobie inne szpony, te, które przecięły gardło pewnej dziewczyny. I jak na złość, akurat w tym wypadku śmierć nastąpiła natychmiast, jakby zabójcy nie zależało na cierpieniu ofiary, a tylko na zawłaszczeniu jej tożsamości.
Przesunął dłonią po twarzy kobiety, zamykając martwe oczy. Obejrzał się na ciągle stojącego w korytarzu Andre.
-Nic tu po nas – rzekł. – Trzeba wezwać policję, śmiertelni muszą zająć się ciałem.
Chłopak chyba odetchnął z ulgą, kiedy wyszli z powrotem na mroźne powietrze. I widać nie miał ochoty bawić się dalej w detektywa, bo oznajmił, że wraca. Może to było rozsądne z jego strony – zająć się dalej planami pozbycia się problemu, jaki stanowiła fundacja Tremere... Taki podział zadań był całkiem sensowny, zwłaszcza, że sam Sariel jeszcze tej samej nocy stwierdził, że nie wie, czego powinien szukać.
W filmach, za pomocą których Fei próbował nauczyć go, jak funkcjonuje „nowa” rzeczywistość, zaznaczało się na mapie miejsca, w których morderca dokonał zbrodni, potem łączyło się je linią i otrzymywało odpowiedź. Nie rozumiał nigdy, po co. Nie spotkał się z kimś, kto chciałby zamanifestować w ten sposób swoje poglądy – a widział już wielu szaleńców i psychopatów. Nie tylko dwudziesty i dwudziesty pierwszy wiek miały swoich seryjnych morderców, miasta od zarania dziejów przyciągały bestie w ludzkich skórach – i te umarłe, i te nadal żywe. Niektóre zabijały, by przetrwać, inne dla własnej przyjemności zadawały cierpienie. Z tymi ostatnimi Sariel miał do czynienia nie raz. Zawsze wywoływali niesmak. On sam zabijał, zabijali jego przyjaciele – ale czerpanie satysfakcji z cudzego bólu było poniżej godności większości Spokrewnionych. Poniżej jego godności z pewnością.
Nie poniżej godności V... Czy śmierć tej kobiety to na pewno jego sprawka? Sariel poznał go zbyt dobrze, by nie mieć wątpliwości. Zabicie kogoś w czysty sposób nie było w jego stylu. Większość tych jego ofiar, które Sariel widział, było świadomych, że dzieje się z nimi cos złego... Wykrzywione z bólu twarze nie przypominały zaskoczonego oblicza Gabrielle.
Coś się nie zgadzało. Albo V znów miał wspólnika, albo jego śladem podążał ktoś jeszcze. Loka? Loka powiedziałby wprost, o co chodzi... A gdyby próbował ostrzec Charlesa Hoskinsa, nie robiłby tego w tajemnicy przed swoim „wspólnikiem”. Rachunek był prosty – kolejny gracz wmieszał się w cała sprawę. Zakrawało to nieomal na farsę – ilu mógł mieć wrogów?
Nieprzyjemny głosik podpowiadał mu, że wielu i że liczba ta będzie rosnąć.
***

Kiedy chłopak przyszedł, Chandra po raz koleiny czytała list. Było pewną niedorzecznością trzymanie go przy sobie tutaj, choć za mało prawdopodobne uważała, by któryś z Tremere rozpoznał herb widniejący na urzędowym papierze. Zbyt wiele setek lat minęło, ci Spokrewnieni, którzy pamiętali początki klanu najczęściej byli pogrążeni w letargu. Nawet Hoskins mógł nie wiedzieć – mimo, że wszystko wskazywało na to, że jego stwórca przejął dom bezpośrednio od jakiegoś maga.
Andre sprawdzał, ona sprawdzała. Przed około czterystu laty właściciel rezydencji został zamordowany na londyńskiej ulicy. Jego dom został w dość pokrętny sposób przejęty najpierw przez domniemanego ucznia, potem przez inne osoby. Sanctum maga przeszło pod kuratelę wampirów i przez kolejne wieki żaden Przebudzony nie próbował nawet go odzyskać – mimo Węzła w ogrodzie, a może właśnie z jego powodu. Może kolejne osoby odpowiadające za Londyn uznały, że bezpieczniej będzie, jeśli to, co spało pod drzewem będzie spało na terenie Spokrewnionych? Że Wampiry nie zorientują się, że coś jest nie tak?
Oczywiście, nikt nie przewidział, że w sprawę wmiesza się ona. Jej działanie było zbyt szalone, żeby ktokolwiek mógł w nie uwierzyć... Tymczasem dowiedziała się już, że wraz z domem Tremere zagarnęli księgi maga – niebezpieczne nierzadko, księgi, które mogłyby wywołać nawet i wojnę. Widziała kilka z nich – zapewne te najmniej niebezpieczne. Andre czytał je – parę naprawdę dobrych opracowań dotyczących duchów i demonów, których nie powstydziłaby się porządna biblioteka Zakonu Hermesa. I dwie o wiele dziwniejsze rzeczy – jedna była pamiętnikiem jakiegoś greckiego maga, treść drugiej przypominała majaczenia szaleńca. Fragmenty obydwu mogłyby swobodnie stanowić część niesławnego „Malleus Nephandorum”... Jeśli takie rzeczy można było pokazać młodemu „wampirowi”, co Regent trzymał dla siebie?
Niewątpliwie Charles Hoskins był niebezpiecznym osobnikiem i zniszczenie go było doskonałym rozwiązaniem – Chandra myślała, że można wykorzystać do tego Sariela, ale Andre udało się, podczas jednej ze swoich nielegalnych eskapad na miasto, nawiązać przypadkiem kontakt z inną siłą...
Odłożyła list, spojrzała zimnym wzrokiem na Andre, który stał w progu przyjmując kamienny wyraz twarzy.
- Obawiam się – rzekła – że będę musiała wyjechać na parę dni.
- Coś się stało?
-Tak – skrzywiła się. – Bałagan.
Starannie złożyła list, włożyła go na powrót do koperty i schowała do wewnętrznej kieszeni żakietu. Wstała, poprawiła dłońmi fałdy sukni. Wszystko to robiła pomału, przyglądając się chłopakowi. Andre stał wyprostowany, jego czarne spodnie i koszula były gładkie, nieomal sztywne, bez zbędnych fałd. Zamiłowanie do absolutnego ładu i nieskazitelności własnego wizerunku odziedziczył po niej... szkoda tylko, że nie umiał ich wykorzystać.
- Nie powiesz, jaki?
- Mój drogi – powiedziała miękko – Ty zajmiesz się bałaganem tutaj, ja postaram się przeżyć spotkanie ze śledczymi gdzieś tam. Domyśl się, jakich śledczych mam na myśli. Lepiej, żebyś nie znał szczegółów.
Kiwnął głową. Jego milczenie było niemal irytujące.
- Nie dowiedzieliście się wiele na temat osoby, która postanowiła nastraszyć Elizjum? – spytała jeszcze.
- Znajomy Sariela, jak przypuszczam.
- To dobrze. Trójoki zajmie się nim, a tamci – fundacją.
- Co z księgami?
- Jak zamierzasz je wynieść?
- Nie wiem. Sądziłem, że ty będziesz miała jakiś pomysł. Zabezpieczyć przed ogniem, teleportować... cokolwiek...
Westchnęła, pokręciła głową. Perspektywa ocalenia książek, nawet tych najniebezpieczniejszych, kusiła.
- Gdybyśmy mogli to zrobić tak, żeby Hoskins nie zauważył naszych działań... Ale najcenniejsze rzeczy ukrywa... Możemy co najwyżej wynieść pojedyncze woluminy... Mam mieszkanie w mieście, jeśli zabiorę tam parę egzemplarzy, nikt nie uzna tego za cos dziwnego... pod warunkiem, że będą to książki ogólnodostępne, a nie nielegalne skarby, które dał ci Hoskins.
- Oczywiście – zgodził się z wyraźnym żalem w głosie.
- Zajmiesz się w takim razie Hoskinsem i jego podwładnymi... Ja mam inne zadania.
Wszystko się komplikowało i Coraz częściej zaczynała rozważać rezygnację – ale czy miała porzucić to zadanie, czy tylko zmienić jego formę, zniszczenie Fundacji było małym zwycięstwem nie tylko nad klanem Tremere, lecz może też nad Nephandi, którzy mogli mieć oko na regenta-infernalistę. Nie, nie podobał jej się pomysł z mieszaniem do sprawy jeszcze jednej siły, ale to było najlepsze, co mogła zrobić, nie narażając się na wykrycie. Jeśli więc Andre przez przypadek skontaktował się z człowiekiem związanym z Technokracją, należało to wykorzystać. Jeśli ona i chłopak oddalą się dość szybko, Unia najwyżej uzna, że chodziło o porachunki między wampirami... Oddawać węzeł to też nienajlepszy pomysł, ale w tych burzliwych czasach Technokracja to lepsze rozwiązanie niż Nephandi. I gdyby ktoś kiedyś miał pytać Lakszmi o motywacje, które kierowały nią w tamtej chwili, powiedziałaby dokładnie to samo.
***

Kolumny pięły się w niebo, niewiarygodnie wysoko łączyły się ze sobą siecią krystalicznie przeplatających się żeber. Były jak las, rozciągający się w nieskończoność - gigantyczna katedra zawieszona w pustce, wypełniona niemal namacalną ciemnością, w której kłębach niknęły ściany – o ile w ogóle jakieś były.
Bezkresny labirynt naw i transeptów rozbrzmiewał echami kroków. Nogi stąpały po gładkiej posadzce z jednolicie szarego kamienia, zmierzając w niewiadomym celu.
Nie, znał swój cel. Serce – serce katedry, żywe, bijące serce martwej, kamiennej konstrukcji. Było gigantyczne – wypełniało całą przestrzeń, od posadzki, aż do ginącego w cieniu sufitu – a przecież wciąż nie był to cały jego ogrom. Było aniołem – gigantem spętanym łańcuchami, które oplatały go i sięgały w mrok, ku ścianom, gdzie je przykuto. Inne, przymocowane do masywnych obręczy wpuszczonych w podłogę, naprężały się i dzwoniły spiżowym głosem, gdy tylko anioł poruszył się niespokojnie w swoim śnie.
Spojrzał w górę, próbując dostrzec twarz niebiańskiego posłańca, którego, za przewiny bądź tylko mocą boskiego kaprysu, upokorzono w ten sposób. Ze swej pozycji tuż przy gigantycznych stopach widział jedynie kolana, wznoszącą się nad nimi muskularną pierś i długie, białozłote włosy spływające po posągowym ciele. Gdzieś w tyle, w mroku, lśniły skrzydła – teraz pozbawione niegdysiejszego blasku, lecz nadal jaśniejące czystą bielą.
Anioł poruszył się niespokojnie, zadrżały jego ramiona, zatrzęsły się łańcuchy. Pochylił się – przebudzony, lub nadal we śnie, ukazując twarz, delikatną, andrygoniczną, nieziemsko piękną. I dopiero wówczas, gdy jego oblicze znalazło się w polu widzenia Sariela, niebianin otworzył oczy, by spojrzeć nimi – pełnymi bezbrzeżnego smutku – na swoją ziemską powłokę, małą, kruchą i na zawsze skażoną.
***

Obudził się, nim jeszcze słońce zaszło całkowicie. Przez wąskie szczeliny między żaluzjami sączył się słaby, czerwonawy poblask. Ostrożnie rozchylił listwy. Czerwone linie ostatnich promieni słońca spełzły na podłogę.
Patrzył, jak nikną, jak narasta wypełniający mieszkanie cień. Ile razy w ciągu ostatnich setek lat miał okazję oglądać choć ślad zachodzącego słońca? Przypomniał sobie inny zachód, ten, który, jak myślał legionista imieniem Marek, miał być dla niego ostatnim. Oczekując własnej śmierci, żegnał odchodzący blask boga. Modlił się, by Mitra dał jego duszy walczyć u swego boku. Pamiętał własne zęby przecinające skórę, czerwone krople krwi upadające na ziemię. Nie wiedział wtedy, że przyjdzie mu oddać coś więcej, niż tylko krew.
Czerwone smugi na podłodze zblakły i Sariel został sam w ciemnościach. Siedział, nasłuchując. Coś krążyło wokół niego, czyhało za bezpieczną granicą murów, nie mogąc samowolnie naruszyć świętości schronienia.
Wstał, pomału podszedł do okna. Delikatnie uniósł żaluzje. Na horyzoncie cięgle jeszcze majaczył poblask zachodu. Sariel otworzył okno, spojrzał w ciemność. Wydało mu się, że coś pierzcha spod okna, przemyka między drzewami. Gdy jednak wytężył wzrok, pragnąc ujrzeć choć ślad tej obecności, nie zobaczył nic. Pozostało jedynie niesprecyzowane uczucie, majaczące na granicy nadnaturalnych zmysłów. Coś, czego on sam nie mógł dostrzec, przemykało w cieniu, drażniąc go i prowokując.
Przypomniał sobie ciało, które pokazywał mu Harith, dłoń w teatrze, zwłoki Gabrielle. Ostatnie noce były dla niego pełnym napięcia oczekiwaniem. Andre niemal nie pojawiał się w Elizjum, nie kontaktował się. Lady Lauren trwała w dziwnej apatii – szeptano, że spędza dnie bez snu, że jej ghule słyszeli, jak budzi się z nieludzkim wrzaskiem. Na ile to były plotki nie wiedział nawet sam Sariel. Spotykał ją czasem idącą korytarzem teatru, towarzyszył jej w loży, gdy oglądała po raz kolejny ten sam spektakl. Wpatrywała się w scenę pustymi oczyma, nawet usłużnie podsunięty przez jej świtę kieliszek krwi traktując jak coś należącego do innego świata. Zapewne już na zawsze pogrążyła się we własnej rzeczywistości. Sariel, który jeszcze niedawno sądził, że rozumie ją choć trochę, oddalał się od niej. Zapewne efekt więzi krwi osłabł – a księżna nie kwapiła się do odnowienia go. Jedno było pewne – jej czas się kończył. Trwali przy niej we dwóch – on i Harith – i tylko ich obecność nie pozwoliła Seneszalowi i reszcie primogenu wyeliminować Lauren. Jednak to nie ona rządziła – nie rządzili też jej dawni doradcy. Spokrewnieni kłócili się o władzę, szukali szpiegów Sabatu i obwiniali się wzajemnie. Obaj ochroniarze szalonej księżnej patrzyli na to z obrzydzeniem.
- Sam bym to zakończył – przyznał się kiedyś Harith – ale krew jej potencjalnych wrogów ma większą wartość.
Przynajmniej nie był hipokrytą. Sariel stwierdził, że lepiej się czuje w towarzystwie wampirów jawnie odrzucających ludzką naturę, niż tych, które starały się jej trzymać. Zastanawiał się, skąd to się bierze. Nie czuł się przy Haricie lepszy – nie tak, jak przy V. – ale czuł się po prostu sobą.
Brakowało mu towarzystwa śmiertelnych. Mijał ich cały czas, polował na nich, czasem podziwiał. Jasnowłosa aktorka, primadonna grająca rolę Christine, przyciągała jego wzrok. Kiedyś minął ją w korytarzu. Ciągle nosiła białą suknię, kostium z przedstawienia. Ponad jej ozdobnym wycięciem rysowały się ramiona i szyja kobiety. Zapragnął ich dotknąć, pogładzić jasną, ciepłą skórę, ucałować biegnącą pod nią tętnicę. To nie był zwykły głód – ten mógł zaspokoić na ulicy Londynu – a zupełnie inna potrzeba. Od wieków był sam, ale pamiętał dni, w których udawało mu się wykroić z wieczności chwilę szczęścia.
Pamiętał pewną młodą greczynkę z Bizancjum. Przyszła do niego, prosząc o pomoc dla swojego „mistrza”. Miała głębokie, czarne oczy, które porwały go i utopiły w sobie. Nie ocalił tego, kto prosił o pomoc, ale udało mu się wyciągnąć dziewczynę z miasta, które już wkrótce miało upaść. Spędzili ze sobą trochę czasu – tyle, na ile pozwolił rozsądek obojga. Nie powinien się z nikim wiązać, ale to nie znaczyło, że tego nie pragnął.
Mitro, pragnął nie tylko kobiety, którą mógłby kochać – ale i przyjaźni, zwykłego zaufania, po prostu obecności. Przez chwilę liczył na to, że lody między nim, a Andre stopnieją, ale uwikłany w sieć mistyfikacji młody mag za bardzo bał się najpierw tego, co, jak sądził, się z nim stało, potem zaś zdemaskowania i, cały czas, samego Sariela. On zaś, odrzuciwszy tych, na których mu zależało, teraz tęsknił do nich i czuł się przytłaczająco mały wobec ogromu wieków i samotności.
Przepełnione samotnością noce spędzał często poza domem. Chodząc ruchliwymi ulicami, poznawał Londyn – dziwną metropolię, łączącą cechy obu współczesnych miast, które dotąd poznał. Podobnie jak Kraków, Londyn był starą stolicą, uginającą się pod swoim dziedzictwem. Nawet nowe dzielnice miały swoją historię i swoje dusze – a Sariel, nawet, jeśli nie zdobył nigdy w biegłości w postrzeganiu innych warstw rzeczywistości, nie był na nie niewrażliwy. Nawet, jeśli on nie był w stanie widzieć różnorodnych istot, przechadzających się ulicami miasta, z pewnością wiele z nich widziało jego.
Londyn był też nowoczesną metropolią, nad która górowały przeszklone wieżowce. Obcy, sterylny świat, od którego stary wampir instynktownie trzymał się z dala – to miejsce nie należało do niego, a do kogoś lub czegoś, co mogło niechętnym wzrokiem patrzeć na Spokrewnionych.
Czuł się zresztą lepiej w tych starszych dzielnicach miasta, gdzie w barwnym tłumie jego bladość i chuda sylwetka nie budziły wielkiego zdziwienia – prędzej zainteresowanie, co czasem nawet ułatwiało mu egzystencję, choć odbierał pożywianie się kosztem osób pragnących go uwieść jako niezbyt właściwe.
Zwiedzając miasto miał też większe szanse spotkać swojego prześladowcę – albo przynajmniej przygotować się na to spotkanie. Obserwował, szukając obecności intruza i wszystkich innych rzeczy, które mogłyby okazać się przydatne. Śladów tego, o czym wspominał Andre. Śladów czegokolwiek innego.
Milczenie zleceniodawców irytowało go. Przypuszczał, że odezwą się dopiero po wykonaniu zadania – lub po jakiejś porażce, co zapewne sprawiłoby satysfakcję Loce. Jeszcze niedawno Sarielowi byłoby wszystko jedno, ale teraz, z dnia na dzień miał dość biernego oczekiwania. Był najemnikiem, nie narzędziem, które można położyć na półce, pozwalając mu rdzewieć.
W swoich podróżach po Londynie musiał w końcu trafić do miejsca, w którym wbrew własnej woli przebywał Andre. Obchodził starą rezydencję z daleka, jeśli zbliżał się do niej bardziej, używał koncentrycznych kręgów. Dom zapewne był dobrze strzeżony – a jeśli kiedyś rzeczywiście należał do maga i jeśli faktycznie znajdowało się w nim coś jeszcze, zabezpieczenia mogły być o wiele silniejsze, niż te które zazwyczaj tworzyli Tremere – a przynajmniej inne, oparte na zupełnie innych, nieznanych Sarielowi zasadach. Nie zamierzał zresztą próbować dostać się do środka – raczej zorientować się w układzie samego budynku i jego otoczenia, żeby móc, w razie czego, przydać się na coś podczas akcji. Andre sugerował co prawda nieinterweniowanie – zapewne jego wspólnikami mieli być inni magowie – ale Sariel wolał się ubezpieczyć.
Podczas tych wypraw na przedmieścia natknął się dwa czy trzy razy na krążący w pobliżu rezydencji samochód. Jego kierowca także obserwował – i nawet jeśli dostrzegł przemykającego się po okolicy wampira, nie powiedział nic. Może uprzedzony przez swojego wspólnika...?
Były też noce, kiedy coś lub ktoś zdecydowanie się za nim skradało – czasem wydawało mu się, że czuje na karku dotyk albo podmuch – zimny, zimniejszy, niż oddech wampira. Znał to uczucie. Wiele razy w ciągu swojej długiej egzystencji spotykał się z istotami, które miały w zwyczaju manifestować swoją obecność w taki właśnie sposób – nienaturalnym chłodem czy głębszą ciemnością. Choć wiele wampirów umiało użyć swoich mocy, by wywołać podobne efekty, Sariel umiał rozpoznać – może za sprawą doświadczenia – kiedy ich twórca nie należał do spokrewnionych.
Uczucie chłodu i bycia obserwowanym narastało, im bardziej zbliżał się do fundacji. Miał pewność, że praktyki Hoskinsa przekroczyły za dużo granic – zapewne więcej, niż biedny Andre mógł ujawnić. Właściwie Sariel wolałby wziąć sprawę na siebie, ale ewentualne wchodzenie magom w drogę nie było dobrym pomysłem.
Z drugiej strony doskonale pamiętał też przypadki Przebudzonych, którzy demonologię podnieśli do rangi sztuki. Z jednym z nich był swego czasu związany w dość specyficzny sposób...
Myślenie o tym nie należało do przyjemności. Okres bezczynnego oczekiwania nastrajał do wspomnień, teraz, gdy osłabło już działanie krwi szalonej księżnej, bardziej uporządkowanych. Przypominając sobie dawnych towarzyszy wędrówek, przyjaciół i osoby, które darzył uczuciem zbliżonym przynajmniej do miłości Sariel zaczynał układać ich w ciąg przerażająco logiczny i konsekwentny. Zupełnie, jakby wszystkie spotkania z przeszłości miały gdzieś prowadzić...
***

Pluł krwią. Jego ciało umierało – za wcześnie, jak zawsze za wcześnie. Wyrwał dla siebie wiele lat życia, ale to było za mało, cały czas za mało.
Podniósł się z trudem, opierając się dłońmi, biodrami, całym ciałem o ceglaną ścianę. W kanale kłębiły się cienie, cienie ludzi i inne, te, które podążały za nim od wieków, te, którym zdążył narazić się w poprzednim życiu. Przeklinał je. Przeklinał swoje poprzednie wcielenie, cokolwiek uczyniło. Skazany na błędne koło mozolnego odkrywania prawdy – i umierania, gdy był już o krok...
-Mistrzu! – kobiecy głos zadźwięczał, obijając się o ścianę. Zachlupotała woda w kanale.
Co tu robisz, głupia – pomyślał, przerażony. Czaili się, czekali na niego, a teraz i ona stała się ich celem. Jego słodka Elpis, jego nadzieja, zbliżała się tak do niego, jak i do jego śmierci. Niech Bóg ma ją w opiece...
Cienie wydłużyły się, popełzły po ścianach, po oleistej wodzie, leniwie płynącej w kierunku jednej z gigantycznych, podziemnych cystern Konstantynopola. Kanały, które miały zapewniać miastu wodę, stanowiły prawdziwy labirynt i były wykorzystywane też do innych celów – Stravos nieraz schodził do nich, lecz nigdy nie poznał całego rozkładu. Może gdyby go znał, wiedziałby skąd...
Cień wypełzł zza załomu, przekształcając się w młodą kobietę.
-Mistrzu... – szepnęła z troską, patrząc na jego przerażoną twarz, na skurczone, wczepione w cegły palce.
-Są blisko – wyszeptał. – Tak blisko...
-Wiem – kiwnęła głową – przyprowadziłam go. Czeka na górze.
Ujęła go za ramię, delikatnie, z czułością. Nienawidził się za to, że musiała go takim oglądać. Ale nie skarżyła się – trwała przy nim cierpliwie, oto obraz miłości.
Wspierając się na niej, ruszył w stronę z wyjścia z kanału. Tylko cień podążał za nim bezustannie, szepcąc i chichocąc, nawołując. Przez całe jego życie towarzyszył mu, prześladował. Wysłannik czegoś większego, potężniejszego, zwiadowca – ale teraz podążało za nim coś jeszcze, to coś dopadło go w kanale, zraniło – ostrzegło. Obiecało, że wróci. Jak zawsze, od wielu wieków.
***

Niebo jaśniało, zapowiadając wyznaczony świt. Sariel czekał cierpliwie.
Warkot silników samochodów, za głośny, jak na tę porę, rozległ się na drodze niedaleko tymczasowej kryjówki samotnego wampira. Cztery smoliście czarne furgonetki z przyciemnianymi szybami, pozbawione rejestracji zmierzały w stronę Fundacji. Niecodzienny widok – nie tego się spodziewał, przywiązany do metod zupełnie innego rodzaju. Kogo ten chłopak nakłonił do pomocy? Sariel mgliście przypominał sobie coś o śmiertelnikach posługujących się nowoczesną – nawet jak na standardy dwudziestego wieku – technologią... A może to był rodzaj magii? Lauren bredziła kiedyś coś o „ludziach królowej Wiktorii”, o „ludziach w czerni”, ale nie wiedział, na ile było to rzeczywistością, na ile zaś – urojeniem szalonej księżnej.
Samochody minęły go, zniknęły między domami. Ze swojej pozycji Sariel widział jedynie coraz bledsze niebo i dach fundacji.
A potem ujrzał, jak nad dachem formuje się chmura nienaturalnego dymu.
Gęsta i czarna, poruszała się leniwie, niezależnie od podmuchów wiatru, jak żywa istota. Kłębiła się przez moment, by spłynąć w dół i zniknąć. Pozostawiła po sobie dziwne wrażenie. Nieprzyjemne mrowienie chłodu, przenikające nawet nieumarłe ciało wampira.
Dopiero po niej pojawiły się płomienie i prawdziwy dym.







Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj