ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 8. Avatar

Alex była poirytowana. Trudno się temu dziwić, skoro właśnie oznajmiono jej, bezpośrednio, twardym głosem, że powinna zostać. Alex nie miała w zwyczaju zostawać. Nie miała w zwyczaju słuchać rozkazów od kogoś z innego domu i innej Tradycji, ba, nie miała w zwyczaju słuchać rozkazów kogokolwiek innego, niż jej mistrz. Teraz, osierocona, zdana na samą siebie, zmuszona przez okoliczności do przebywania w obcym mieście, zdana na łaskę i niełaskę Eutanatosa o niesprecyzowanej płciowości, zimnego Anglika i Mówczyni Marzeń z depresją, denerwowała się tym bardziej. Kroplą, którą przepełniła czarę były ostatnie morderstwa – coś nadnaturalnego wałęsało się po mieście, zabijało kolejnych ludzi, a Daniel, będąc lekarzem sądowym, co chwilę wzywany był na miejsce zbrodni. Żeby jeszcze mogła jechać z nim, ale nie. Miała zostać, bo sprawą interesowała się Unia Technokratyczna. A Daniel, sam należąc do Tradycji, ocierał się o zdradę, z Technokracją współpracując.
Alex, będąc osobą dzielącą świat na „czarne” i „białe”, nie mogła tego pojąć. Albo należy się do Tradycji, albo stoi się po stronie Unii. Oczywiście, zawsze byli jeszcze tacy idioci jak Grzesiek czy Twilight, ale oni prędzej czy później oberwą... Będąc uczennicą jednego z najbardziej wpływowych członków Zakonu Hermesa dziewczyna miała doskonale uporządkowane poglądy, a to, że nie wszyscy się do nich stosowali, irytowało ją jeszcze bardziej.
Przynajmniej tak wyglądała sytuacja z punktu widzenia Twilight. Tyle, ze w jednym mogła się z Alex zgodzić – nie chciała siedzieć bezczynnie i czekać, jak sytuacja się rozwinie. Jaki miała wybór? Odcinać się od ludzi z którymi chcąc nie chcąc związała swój los, widywać się z Jorgem... Kusiło ją to, naprawdę, Jorge mógł dać jej wiedzę, moc, mógł jej obiecać...
Ale zamiast go spotkać, wymykała się teraz z Alex. Sama to zaproponowała, ku zdziwieniu drugiej dziewczyny, która nawet nie podejrzewała jej o takie zapędy. Wsiadły więc w tramwaj jadący przez nieznane im obu części miasta, pogrążone teraz w fioletowoszarym zmroku. Ich celem była położona na stoku wzgórza willowa dzielnica. W milczeniu szły pomiędzy domami wzniesionymi na początku wieku, minęły mały kościółek o romańskich murach z kamiennej kostki i cmentarz, z którego za dnia musiał rozciągać się wspaniały widok na podmiejskie okolice. Dalej obsadzona kasztanami droga wiodła przez most z czerwonej cegły w stronę szczytu wzgórza, zwieńczonego dziewiętnastowiecznymi fortyfikacjami i kopcem – pomnikiem bohatera narodowego. Żadna z dziewcząt nie miała jednak wielkiego pojęcia o miejscu, w którym się znajdują – widniejące na mapie nazwy „Salwator” i „Kopiec Kościuszki” były dla nich martwymi słowami, mgliście jedynie kojarzącymi się z jakimiś wydarzeniami historycznymi.
Niewiele powyżej cmentarza zaczynało się zbiegowisko. Gapie pierścieniem otaczali kilka radiowozów i karetkę pogotowia. Pomiędzy nimi Daniel rozmawiał z człowiekiem w czarnym płaszczu i skórznaych rekawiczkach, zapewne ubranym po cywilnemu policjantem – i zapewne kimś więcej, niż policjantem, bo Alex skrzywiła się paskudnie na jego widok, a jej dłoń zaczęła grzebać w plecaku w poszukiwaniu nieobecnych pistoletów.
Po prawdzie Twilight nie spodziewała się, żeby Alex zaczęła nagle strzelać – choćby z racji obecności tak dużego tłumu. Nie żeby nie chciała – ale po prostu nie było na to w tej chwili warunków. Mogła być jedynie niezadowolona, widząc, jak Daniel potakuje w rozmowie z mężczyzną, pokazuje coś – dowody w sprawie zapewne – i nie odzywa się ani słowem widząc Grześka, znalazcę ciała, prowadzonego przez nieludzko wyglądającą kobietę, asystentkę policjanta.
Twilight nie miała nigdy do czynienia z Technokracją, tworem, który, dla większości przebudzonych stanowił śmiertelne i realne zagrożenie. Dla niej ten odwieczny wróg Tradycji był mniej rzeczywisty, niż ciemność we własnych snach. Nigdy nie spotkała się z żadnym Technokratą, ten człowiek rozmawiający z Danielem był pierwszym, którego widziała – i pewnie nie dostrzegał jej nawet, zbyt zajęty przekonywaniem Grześka, że znalezienie ciała i uciekanie z miejsca zdarzenia było głupotą i że teoretycznie mógłby, może nawet powinien, zatrzymać go.
W tej chwili ważniejsze było dla niej ciało odnoszone do karetki pogotowia, zbiegowisko, subtelna woń energii unosząca się w powietrzu, gdzieś na granicy jej świadomości. To od tego próbował odciągnąć ją Jorge, od rzeczywistości, w której zaczynała żyć...
Ale ludzie, którzy ją otaczali zlewali się w jednolitą plamę. Stojąca przy jej boku Alex była obca, obcy był Grzesiek i obcy był Daniel, a tym bardziej obcy byli policjant-Tehcnokrata i jego nieludzka partnerka. Twilight nie czuła się związana z żadnym z nich. To nie była jej sprawa, to nie było jej miasto, wszystkim, co ją tu przyciągnęło, była ciekawość. Wszystkim, czego pragnęła, była wiedza i moc, wszystko to, co będzie mogła wykorzystać potem. Wykorzystać, żeby...? Wykorzystać po co?
Zerknęła znów na Alex, spiętą, zaangażowaną, gotową w każdej chwili bronić swoich racji i przekonań. Nawet pod nieobecność ukochanego mistrza trwała przy jego boku – metaforycznie, lecz zdecydowanie. Idee i miłość były jej życiem.
W centrum zbiegowiska policjant w rękawiczkach z czarnej skóry skończył właśnie rozmowę z Danielem i Grześkiem. Teraz on, jego asystentka i cała ekipa zaczynali powoli wsiadać do samochodów. Zniknęli, nie zwróciwszy uwagi na dwie dziewczyny ukryte w rozpraszającym się pomału tłumie.
Za to Daniel zwrócił uwagę. Podszedł do nich niezadowolony, niemal wściekły, zmierzył je obie karcącym wzrokiem. Twilight odruchowo skuliła się, Alex nie zrobiła sobie wiele z tej wzrokowej nagany. Nagana słowna, która nastąpiła chwilę potem, także jej nie ruszyła.
- Miałyście zostać, widziałyście, co tu się dzieje! – Zza szkieł okularów oczy Eutanatosa wyrażały zdenerwowanie i gniew.
- Chciałam wiedzieć... – odezwała się Twilight cicho.
Daniel spojrzał na nią raz jeszcze. Wiedział. Nie wytłumiła więzi i doskonale wiedział, jak była podekscytowana jadąc tu. Ona z kolei wiedziała, że teraz się bał – pytanie tylko, czy jej czy o nią? Obcy człowiek, odbierający jej uczucia, ale nie rozumiejący ich sensu. Jego ukryte za szkłami oczy były zimne jak lód. Miała się wycofać z ich powodu? Ze strachu przed nimi zostać w domu, nie wychodzić nigdzie...? Jorge miał dużo racji, nie powinna przejmować się Danielem aż tak bardzo, martwić się, że złamie mu serce. Miała inne rzeczy, którymi mogła się zająć, na przykład...
No właśnie, co?
Widziała, jak łatwo może wykorzystać sytuację. Zniknąć w całym tym zamieszaniu, które rozgrywało się tuż obok niej, ale jej nie dotyczyło. O dziwo, nie miała odwagi – ona, która zaryzykowała własnym życiem, by być z Sarielem, teraz bała się porzucić to dziwne miasto, które, jak stopniowo się dowiadywała, miało własną duszę.
Słuchała opowieści Daniela i Alex, trochę też Lancastera, o tym, co działo się w mieście. Zabójca nie był zwykłym człowiekiem – opętało go coś, co było pewnym aspektem „duszy miasta”. Przed tysiącem lat pewna magini oddała życie by chronić rozrastające się wolno ludzkie siedlisko. Jej dusza – a może tylko wspomnienie jej duszy – stała się duchem opiekuńczym. Genius Loci , jak powiedziała któregoś wieczora Dorianne. Dusza miejsca pamiętająca i chłonąca wszystko, co wydarzyło się tu na przestrzeni wieków. Potężna istota, której poszczególne „aspekty”, elementy osobowości, manifestowały się w różny sposób. Ktoś wezwał ten najbardziej nieprzyjemny, związany z mordercami.
Jeśli miasto miało własnego avatara i jeśli ten avatar mógł opętać człowieka, to co z avatarem maga? Jak bardzo mógł sterować życiem, na ile Przebudzony jest marionetką własnej duszy? A jeśli ludzki avatar też ma różne aspekty i poszczególne jego stany obrazują dominację któregoś z nich? Jeśli można zbudzić „zły” aspekt duszy miasta, co ze „złymi” aspektami duszy ludzkiej?
Myśli o Nephandi wracały do niej uporczywie. Czym jest „skażenie”? Jak wygląda legendrny Czepiec, miejsce, w którym dusza maga przeobraża się i staje „zła”? Po czym naprawdę poznać, że ktoś jest „skażony”?
Nadal spała niespokojnie. Koszmary, w których biegła przez dziwne korytarze powracały. Towarzyszyły im obrazy ludzkich zwłok – przebudziwszy się, wiedziała już, że są to odbicia tego, co widziała w rzeczywistości, lecz w samym śnie zmarli wtapiali się w całość – byli elementami ścian, w labiryntowym ogrodzie ich szczątki zwieszały się z kolczastych pnączy. Widywała też skrzydlatą postać, odbicie swojej duszy – czasem we śnie, czasem na granicy jawy, odbitą w lustrze lub szybie. Nadal bała się, że te dwa elementy, avatar i labirynt, mogą być za sobą powiązane. Za bardzo powiązane.
***

Dzwonek do drzwi nie zaskoczył Dorianne. Spodziewała się wizyty Daniela lub powrotu Alex, która na pewien czas opuściła miasto, zapewne po to, by zająć się jakimiś sprawami związanymi z zaginięciem jej mistrza. Mówczyni Marzeń nie obchodziło to wiele – Zakon Hermesa z jego rygorystycznym prawem i paranoicznym uwikłaniem w politykę odstręczał ją. Gdyby nie jednostki takie jak Michael Lancaster czy sprawujący pieczę nad krakowskim społeczeństwem Przebudzonych Kazimierz Wiślicki, wątpiła by w sens istnienia tej Tradycji. Alex była jeszcze młoda i cały jej fanatyzm można było zrzucić na karb wieku. Oby nigdy nie wpakowała się przez niego w kłopoty...
Nieśpiesznie skierowała się do drzwi. Przywykła już do tego, że spełnia rolę gospodarza tego domu, który zdarzyło jej się nazywać "domem Maruderów". Zawiasy zaskrzypiały lekko. Nie spodziewała się gości. Nie spodziewała się dwóch mężczyzn o tak nietypowym wyglądzie, zjawiających się nagle na progu kamienicy. Pierwszy z nich wyglądał na Araba, a swoją przynależność etniczną zaznaczał owiniętą wokół szyi i podbródka arafatką. Drugi miał miłą twarz, a jego chłopięcy wygląd podkreślały jeszcze okulary w szerokich, plastikowych oprawkach. Mieszanina soli i śniegu poplamiła mu doskonale wypastowane buty, ozdobiła białe spodnie brudnoburymi ciapkami, czyniąc je teraz doskonale dopasowanymi do nakrapianego różowo krawatu widocznego przez rozpiętą kurtkę.
Ekscentrycznie ubrany osobnik uśmiechnął się promiennie, wspierając się łokciem o drzwi.
- Moje uszanowanie, madamme – przywitał się. Mówił po polsku, z jakimś akcentem, rosyjskim chyba. – Czy zastaliśmy panienkę?
„Mogłam się domyśleć” – pomyślała. Arab o minie terrorysty i rosyjski ekscentryk pasowali do ogólnego obrazu tego, co słyszała o domu Janissary. Wysłano ich po Alex, bo Alex znowu coś zbroiła. Po prostu pięknie. Potrząsnęła głową.
- Alex nie ma.
Arab spojrzał na swego towarzysza, pokręcił głową.
- No – mruknął.
- Nie, nie pani Alex – zaprzeczył Rosjanin. – chodzi nam o tą, która mieni się Twilight.
Dorianne zmroziło. Jej ręka odruchowo powędrowała w kierunku zawieszonego na szyi woreczka. Kolejni goście w tym samym celu, a ona znów zdana tylko na siebie. Przykre deja-vu. Marszcząc brwi przyjrzała się przybyszom. Nie byli nieszkodliwymi ekscentrykami, już nie.
- Czego chcecie tym razem?
- Proszę pani - Rosjanin nie opierał się już o framugę, opuścił ramię, było w tym geście coś obronnego. - Tym razem? Nie jesteśmy, na miły Bóg, żadnymi agresorami. Niet, niet. Przysyła nas Wysoki Trybunał Zakonu Hermesa. Pani wybaczy moje maniery - przyłożył zaciśniętą pięść do serca i skłonił się lekko - Nazywam się Dimitrij Jaskodijev bani Flambeau, to zaś jest Ismael Al’Tijani, z tegoż samego domu, jeśli w jakiś sposób mogę wyjaśnić tą sytuację, jakże niekomfortową.
- Dorianne Daves - rzekła kobieta niechętnie. - Zbyt wielkiego pecha miałam ostatnio, żeby tak po prostu wpuszczać obcych. Mam nadzieję, że ma pan wiarygodne wyjaśnienie swojej obecności tutaj?
- Naturalnie - uśmiechnął się Jaskodijev - Wnoszę przecież nakaz aresztowania. - Jego uśmiech trochę pobladł, stając się w nieprzyjemny sposób formalny. Dorianne nienawidziła tego hermetyckiego przywiązania do praw i reguł. - Panna Twilight jest oskarżona o tak wiele, że Zakon uznał za stosowne interweniować.
Poczuła, jak wzrasta w niej wściekłość. Oskarżona? Na duchy, nawet nie o to chodziło, nie o samo oskarżenie, ale o to najście. Prawo prawem, na duchy, nawet ona rozumiała, że musi istnieć coś, co chaotyczne tradycje łączy ze sobą i reguluje ich współpracę. Ale to prawo nie zakładało, że dwóch zupełnie obcych mężczyzn będzie zjawiać się w domu, w sanctum niemalże, jak nie przymierzając, najgorszy stereotyp agentów Nowego Światowego Porządku...
- Panie Jaskodijev, obawiam się, że gdyby rzeczywiście zaszła taka sytuacja, Zakon posłużyłby się przede wszystkim miejscową hierarchią. Czuję się odpowiedzialna za to dziecko, które, dodatkowo, zostało oficjalnie przynajmniej, uwolnione od zobowiązań wobec Zakonu. Z tego co wiem, dziewczyna nigdy nie składała przysięgi, a jej mistrz zwolnił ją z obowiązków. Wasze prawa waszymi prawami, ale w moich oczach jest poza waszą władzą - a jeśli jednak - czemu Zakon posłużył się ludźmi z zewnątrz?
- Madame - odchrząknął spokojnie Jaskodijev, przykładając zaciśniętą pięść do ust - Tutaj nie rozchodzi się o święty Kodeks Hermetyczny, tylko prawo ogólne. Bez wiedzy o tym, pod jakim kątem można rozpatrywać podejrzenia, interweniuje Zakon. I na litość, my nie jesteśmy z zewnątrz - uśmiech stał się jakby smutny - My, Flambeau, zawsze byliśmy integralną częścią Zakonu Hermesa. Jesteśmy tutaj nie po to, by ją siłą wam odbierać, lecz po to, by bezpiecznie odeskortować do Niemiec. Jest podejrzana, nie oskarżona.
Duchy, co to za paranoja? Gdyby kobieta nie mieszkała w Polsce, nie uwierzyłaby, że takie coś w ogóle jest możliwe. A ci dwaj nie byli Polakami, nie byli też śpiącymi, przynajmniej nie wedle własnych słów. O Duchy, byłaby wariatką, gdyby miała dać sądzić kogokolwiek spoza Zakonu Hermesa samym tylko hermetykom.
Splotła ręce na piersiach.
- Panie Jaskodijev... – zaczęła, gdy usłyszała kroki na ulicy.
Z ulgą ujrzała Daniela wchodzącego po schodach, przyglądającego się bacznie obu gościom, którzy słysząc, jak nadchodzi, obrócili się i spojrzeli na niego - a potem po sobie.
- Panowie, czy mogę wiedzieć, co się tu dzieje? – głos Eutanatosa był zimny, a Dorianne po raz pierwszy w całym swoim życiu ucieszyła się, słysząc ten beznamiętny ton.
- Konwenans nakazuje zdradzenie swego miana przed pytaniem – oznajmił Rosjanin.
- W pańskim zachowaniu nie widzę owego konwenansu, ale dobrze, niech tak będzie. Daniel Świętojański. Eutanatos. Stąd, o ile ma to dla panów znaczenie... Witaj Dorianne.
Arab zmierzył Daniela wzrokiem i po angielsku powtórzył prezentacje siebie i swojego towarzysza, który znów rozluźnił się, nie opierając się jednak na powrót o framugę.
- Uściślijmy - powiedział, dosyć cichym głosem. - Panna Twilight jest podejrzana o infernalizm, co samo w sobie jest już poważnym zarzutem, dlatego wolimy go zweryfikować, panna Twilight jest podejrzana o konsztachty ze zdradzieckim Domem Tremere, kiedy była jeszcze pod kuratelą Zakonu, panna Twilight jest podejrzana również o współpracę z Syndykatem i Nowym Światowym Porządkiem.
Dorianne zmierzyła Daniela wzrokiem. Wiedziała, co go czeka, nie omieszkał jej powiedzieć. W tym świetle absurdalnym byłby fakt, że to po niego przyszli... Ale cicha Twilight, z tajemnicami ukrytymi głębiej, niż ukrywa je większość ludzi, Twilight, która tyle już przeszła i którą nie raz pewnie pytano o jej przeżycia... Pomysł, że ktoś mógłby nagle postawić ją przed Trybunałem wydał się kobiecie niemniej bezsensowny.
- Ciekawe, skąd to panowie wyciągnęli – mruknęła.
Eutanatos uniósł brwi. Dorianne wiedziała, że sytuacja podoba mu się jeszcze mniej niż jej. Pewnych rzeczy nie był w stanie ukryć, mimo wszystko.
- Zatem słucham pana – powiedział. Pewnie rozważał teraz usmażenie obu intruzom mózgów. – Być może jakieś dowody na tak poważne zarzuty
- My tego nie wyciągaliśmy – rzekł Arab. Widać było, że z nich dwóch on jest tym spokojniejszym, cierpliwszym. Jego spokojny głos zdawał się trzymać w ryzach pozbawionego gustu Rosjanina. – To pozostaje w gestii Domu Quaesitor, takie działania. Cała sprawa jest na tyle poważna, że, sami państwo rozumieją, trzeba interweniować... Mówiliśmy o podejrzeniach, nie o zarzutach. Przyszliśmy odebrać – mówił w dziwny sposób, jego angielski daleki był od perfekcji - by mogła porozmawiać z przedstawicielami domu. Mogę ręczyć głową, że krzywda się tam nie stanie, jeśli jest niewinna.
Eutanatos pomału wyminął obydwu mężczyzn i stanął obok Dorianne, kładąc dłoń na jej ramieniu. Dotyk był uspokajający, a jednak Mówczyni Marzeń czuła, jak delikatne, kobiece palce drżą.
- To Polska, panowie. Za długo tu przebywam i dostaję tutejszej paranoi... – mruknęła i odsunęła się, niechętnie wpuszczając obu natrętów do środka. – Proszę wejść.
Popatrzyli po sobie. Rosjanin przekroczył próg jako pierwszy, krok miał swobodny, niemal nonszalancki. Gdy zdjął kurtkę, okazało się, że jego koszula jest pomarańczowa. Daniel skrzywił się leciutko, Dorianne nie drgnęła.
Prowadzeni przez Indiankę, ruszyli w stronę kuchni, gdy to właśnie Jaskodijev uniósł głowę i zatrzymał się, wpatrzony w dziewczynę wolno schodzącą ze schodów.
„Musiała zrobić na nich wrażenie” – pomyślała Dorianne. Twilight z jej urodą i nienaturalnie spokojnym spojrzeniem, w swetrze niedbale narzuconym na białą koszulę nocną była zjawiskiem przyciągającym wzrok. A ci dwaj, przysłani tu właśnie po nią, duchy wiedzą, czemu naprawdę...
- Jestem – powiedziała dziewczyna zatrzymując się i patrząc na obu Flambeau.
Milczeli przez chwilę, pewnie zastanawiając się, czy jej uroda i wielkie, przerażone oczy są pułapką. Potem Rosjanin znów dokonał prezentacji i powtórzył te same co wcześniej zarzuty.
- I musi nam panna wybaczyć, są to podejrzenia na tyle ciężkie, że gdyby okazały się prawdziwe...
- ... odsyła się winowajcę do zaświatów, uprzednio pozbawiając go kłopotliwego ciężaru Avatara - dokończył Ismael.
Te słowa wprawiły Twilight w drżenie.
- Ja... nie składałam przysięgi... nie zdradziłam nikogo... i nie zdradzę... nie chcę...
Daniel i Dorianne spojrzeli na nią, potem na Rosjanina, który, wydając się zupełnie nie przejmować wywieranym przez siebie wrażeniem, ciągnął dalej:
- Tutaj nie chodzi o przysięgi, dziewczyno. Bo nie przysięgi wiodą te nasze inkarnacje do przodu przez wieczność, prawda? Chodzi o coś z pogranicza słowa honoru. Nephandi i Unia Technokratyczna są naszymi wrogami bez względu na rodzaj Tradycji, bo to oni przygięli nam kark do ziemi. A panna, jako niegdyś podjęta przed Zakon, jest teraz przezeń wezwana do odpowiedzenia na te kilka kwestii.
- Panowie bardzo się z tym spieszą, jest jednak jeszcze jedna osoba, która powinna zostać o tym poinformowana - przerwał jego wywód Daniel. - Ta młoda dama pozostaje pod swojego rodzaju opieką pana Wiślickiego, właściciela tego domu, maga z domu Quaesitor właśnie. Dziw, że nie został poinformowany.
Obaj przybysze popatrzyli po sobie, wielce zdziwieni. Wzniosłe słowa uwięzły im w gardłach.
Twilight zdążyła się jeszcze skulić i cofnąć o kilka kroków.
- Nie jestem skażona... – szepnęła.
Rosjanin zmieszał się. Spojrzał na nią już nie jak na potencjalnego wroga, a jak na dziecko, którym była. Ze strachu, czy też jej własny lęk obudził w nim sumienie. Potrząsnął głową, ciemne, proste, nieco poszarpane kosmyki zafalowały nad jego masywnymi okularami i chłopięcą twarzą.
Daniel też odwrócił twarz. Dorianne zauważyła, że choć cały czas mówił do obu mężczyzn, skupiony był na Twilight. Być może komunikował się z nią mentalnie. Być może próbował ją uspokoić. Z pewnością uspokojenie było czymś, czego potrzebowali teraz wszyscy troje.
Rosjanin powolnym ruchem wyjął komórkę, wykręcił jakiś numer. Przez jakiś czas rozmawiał z kimś po niemiecku, Twilight przysłuchiwała się temu z uwagą. Rozmowa skończyła się przepraszającym potakiwaniem ze strony Jaskodijewa. Jego przełożony musiał chyba być bardzo niezadowolony z rozwoju sytuacji, bo obaj Flambeau momentalnie zrobili miny, które miały być – lub też rzeczywiście były – skruszone.
- Otrzymałeś SS reprymendę? – spytał Arab szeptem – i z uśmiechem na twarzy.
- Och, bez komentarza... – prychnął Rosjanin. – Przepraszamy za zamieszanie – oznajmił. – Wygląda na to, że w tej sytuacji ktoś powinien zadzwonić po waszego... – krótkie wahanie w głosie – przełożonego.
- Pozwólcie panowie, że ja to zrobię – zaproponował Daniel.
- W międzyczasie – Dorianne uśmiechnęła się, próbując zamaskować niechęć. – mogę zaproponować panom herbatę.
- Poproszę z cyjankiem, bez strychniny – Uśmiech Jaskodijewa był, dla odmiany, przerażająco szczery.
- Och, preferuję naturalne trucizny – mrknęła, ruszając w kierunku kuchni.
Obaj goście ruszyli za nią, krokiem tak swobodnym jakby rzeczywiście byli mile widziani. Twilight raz jeszcze zerknęła na wyjmującego telefon Daniela, poczym milcząc ruszyła. W kuchni usiadła na uboczu, ze spuszczoną głową, twarzą zasłoniętą złotymi lokami. Gładkie dłonie ścisnęła na podołku tak mocno, że odpłynęła z nich niemal cała krew, stopy wcisnęła głęboko w pantofle. Sama jej obecność w pomieszczeniu wymuszała grobową ciszę, którą nie umiejętnie próbowali przerwać obaj Flambeau. Ich dowcipy o Tehcnokracji Dorianne uważała za wielce niesmaczne – i zdecydowanie mało zabawne, zwłaszcza w kontekście absurdalnych oskarżeń, które przed chwilą wygłosili.
Daniel wrócił wkrótce. Twilight podniosła wzrok i spojrzała na niego. Dorianne bez słowa postawiła herbatę przed gośćmi, sobą i dziewczyną, kawę przed Eutanatosem. Grobowa cisza panowała kolejnych kilkanaście minut, po których w domu zjawili się dwaj mężczyźni.
Jeden z nich był wyraźnie posunięty w latach, o wyglądzie, sposobie mówienia i ubierania się od razu sugerujących, iż jest profesorem uniwersyteckim starej daty. Zza okularów w cienkich złotych oprawkach patrzyły mądre, lecz surowe brązowe oczy. Podczas gdy jego młodszy od kilka lat, choć także nie cieszący się już młodością towarzysz bezceremonialnie usiadł na wolnym krześle, on sam stał, przedstawiając się oficjalnie.
- Profesor Kazimierz Wiślicki, bani Quaesitor, opiekun tego miasta.
Młodszy z mężczyzn poprawił okulary w staromodnych oprawkach. Miał ciemne, mocno siwiejące włosy, mały wąsik pod nosem i jaskrawoczerwony, mocno zniszczony sweter, który, gdyby nie pomarańczowa koszula Jaskodijewa, byłby najbardziej niegustownym elementem ubrania w pokoju.
- Michał Forgot, mistrz obecnego tu pana Świętojańskiego. – Nie zaszczycił żadnego z gości uprzejmym spojrzeniem, wręcz przeciwnie, patrzył na nich z pewną pogardą – i dużą podejrzliwością.
Rosjanin przedstawił się – a potem powtórzył, jaki jest cel ich przybycia.
- Co za absurd... polski sejm normalnie – mruknął Forgot, tęsknie spoglądając w kierunku kawy swojego milczącego ucznia.
Profesor był rzeczowy i spokojny.
- Próbuję zrozumieć wagę sprawy, choć z mojej wiedzy wynika, że wszystkie wymienione zarzuty są nieprawdziwe. Panna Twilight była pod opieką Zakonu Hermesa, nie złożyła co prawda przysięgi, więc kodeks Zakonu nie obowiązuje jej w pełni... jednak wykręcenie się od przesłuchania nie byłoby rozsądne – spiorunował wzrokiem obu Eutanatosów i dziewczynę. – Kto jest panów przełożonym?
- Marius Schwarzmann – odezwał się tym razem Arab.
- Rozumiem. To kompetentny człowiek, nie sądzę, żeby Twilight miało cokolwiek grozić. Uda się tam, sprawa zostanie wyjaśniona. Nie podoba mi się sposób w jaki to się odbyło, ale rozumiem, że Trybunał ma zamieszanie w papierach...? – zasugerował.
- Tak – mruknął niechętnie Jaskodijew. – Chaos, za dużo osób do przesłuchania, żeby przypilnować wszystkiego. To karygodne przeoczenie.
- Mnie to nadal pachnie polskim sejmem... Forgot spojrzał na Rosjanina, jakby chciał go zamordować wzrokiem.
- Jeśli to państwa uspokoi, pan Świętojański może polecieć z nami i przypilnować panny Twilight – zaproponował Ismael.
Daniel popatrzył na swojego mentora i profesora pytającym – może nawet błagalnym – wzrokiem. Forgot westchnął cicho.
- Oczywiście – mruknął. – Myślę, że nawet powinieneś jechać, Daniel.
- W takim razie – na chłopięcej twarzy Rosjanina znów wykwitł promienny uśmiech – możemy liczyć na to, że zdążą państwo na samolot odlatujący za... – zerknął na zegarek – jakieś dwie godziny?
Twilight wstała wolno, bardzo wolno.
- Pójdę się przebrać... – powiedziała cicho.
***

Przez cały lot do Stuttgartu siedziała w fotelu obok fotela Daniela. Flambeau nie spuszczali z nich oka, eskortując oboje jak więźniów. Przynajmniej Arab okazał się przydatny, przeprowadzając Twilight przez kontrolę paszportów. Jaskodijev mamrotał coś o braku odpowiedzialności i o tym, że nie można wiecznie przenosić się za pomocą magyi, a Ismael po prostu wyciągnął legitymację Interpolu, machnął nią przed oczyma zaskoczonej kasjerce i strażnikom, którzy chyba liczyli na rozrywkę w postaci aresztowania domniemanego terrorysty.
Stuttgart... w Stuttgarcie znajdowała się siedziba Trybunału. Dom Quaesitor zajmował się przede wszystkim rozsądzaniem sporów w obrębie Zakonu, lecz miał tez inne zadanie. Każdy, u kogo stwierdzono skażenie avatara, miał trafić w ich ręce. To oni opracowali najbardziej przerażający ze wszystkich rytuałów, ten, który wyrywa i niszczy duszę. Strzegli go pilnie, bo każdy, w rękach kogo znajdowała się tak potężna moc stawał się niebezpieczny i każdy musiał płacić wysoką cenę.
Spojrzała na Daniela, kamiennie spokojnego, z przymkniętymi oczyma. Jak mógł być tak nieporuszony? Jeszcze niedawno był gotowy walczyć w jej obronie, a teraz po prostu siedział zagłębiony w wygodnym fotelu i drzemał. Mogła zrozumieć jego zmęczenie – nie mogła zrozumieć spokoju w tej chwili.
Gdyby skorzystała z połączenia, wdarła się do jego umysłu...
Zadrżała na samą myśl o tym – i na wspomnienie chaotycznego kłębowiska, które zastała tam poprzednim razem. Mogłaby tylko zaszkodzić... A tego nie chciała. Bała się.
Ale brakowało jej teraz jego obecności w głowie. To, jak ją uspokajał...
Jego dłoń leżała na oparciu fotela, drobniejsza, niż zazwyczaj męskie dłonie, zadbana, o smukłych palcach.
Na lotnisku w Stuttgarcie powtórzyli komedię z paszportami, taksówka zawiozła ich przed gmach sądu. W zwyczajnym urzędzie Śpiących mieściło się pomieszczenie, w którym miała zostać przesłuchana... Czy to tutaj siedem lat temu...? Nie pamiętała. Drżała wchodząc po marmurowych schodach, przemierzając korytarze i stając przed wielkimi drewnianymi drzwiami. Cały czas unikała kontaktu fizycznego z kimkolwiek, choć strach rodził w niej potrzebę przytulenia się do kogoś. Kim była ostatnia osoba, która ją obejmowała? Pamiętała zimne ramiona, zimne wargi... Ma zapłacić za to, czy za coś innego, coś, czego nawet nie pamięta?
Drzwi otwarły się i znaleźli się w dużym, choć zagraconym pomieszczeniu, przypominającym raczej skrzyżowanie biblioteki z archiwum, niż salę sądową. Na szerokim parapecie okiennym siedziała kobieca postać, w zamyśleniu paliła papierosa w długiej lufce i wpatrywała się w rozświetlone miasto za oknem. Pod ścianą jakiś chłopak pochylał się nad migocącym ekranem laptopa. Żadne z nich nie poświęciło wiele uwagi parze przybyszów, w przeciwieństwie do siedzącego za biurkiem, dokładnie naprzeciw drzwi, mężczyzny.
Jego oczy były niebieskie jak letnie niebo, włosy jasne jak słoma. W ciężkim ubraniu na pierwszy rzut oka przypominającym mundur, w wojskowych butach, ze spojrzeniem twardym jak stal wyglądał nie jak sędzia, którym miał być, lecz jak niemiecki oficer z czasów drugiej wojny światowej. Mimo, iż siedział, widać było, że jest mocnej budowy – wojskowy krój ubrania podkreślał szerokie ramiona. Wyglądał młodo – na dwadzieścia, dwadzieścia kilka lat i gdyby nie ten właśnie rzeczowy, bezwzględny wzrok, trudno byłoby uwierzyć, że to właśnie on był członkiem Trybunału i miał poprowadzić przesłuchanie.
***

- Dobry wieczór, nazywam się Marius Schwarzmann – mężczyzna wstał, w mdłym świetle lampy, która nie ogarniała całego pokoju, zalśniła dziwna ozdoba, którą nosił na mundurze – metalowe pióra. Wolno splótł ręce na piersi.
Kobieta na parapecie, druga, która pojawiła się znienacka, zupełnie, jakby wychynęła ze wszechobecnego cienia, spojrzały w ich stronę. Pierwsza z nich była chudą, wysoką albinoską o włosach ufarbowanych na jaskrawą czerwień, druga niziutkim, piegowatym rudzielcem. Chłopak uniósł głowę znad laptopa.
Twilight minęła ich obojętnie, jakby byli kolejnymi elementami wystroju i stanęła przed biurkiem. Głowę spuściła, nie spoglądając wysokiemu mężczyźnie w oczy. W głębi jej umysłu kołatała się myśl, ze może widziała już tego człowieka, że może stała już w tym pokoju, przed tym biurkiem... Ale tamte wspomniania były ciągiem zamazanych obrazów.
Schwarzmann patrzył na nią wyczekująco. Chciał chyba, by się przedstawiła, ale jej głos uwiązł w połowie drogi. Daniel wyręczył ją, przedstawiając ich oboje.
- Witam. Daniel Świętojański. Chakravanti. Twilight, obecnie niezależna. – Nacisk na słowo „niezależna”. – Podejrzana, jak rozumiem.
Albinoska, która w międzyczasie zdążyła zdusić niedopałek o popielniczkę i usiąść na krześle obok swojego przełożonego, skrzywiła się nieprzyjemnie. Śledczy zmarszczył brwi, odchrząknął.
- Proszę siadać – rzekł. Zabrzmiało to jak rozkaz.
Dziewczyna wykonała polecenie. Nie patrzyła przy tym na nikogo. Słyszała szuranie krzeseł, szelest papierów, uderzanie w klawisze. Mieli jej akta, badali ją, więc o co chodziło teraz? Boże, znów chcieli informacji, albo... Pomału uniosła dłoń w kierunku szyi, potarła ją. Blizny były niemal niewyczuwalne, co dopiero mówić o ich widzialności... Te na stopach paliły za to jak ogień.
Schwarzmann nie zauważył tego nawet, jego telefon zadzwonił, sprawiając, że mina śledczego szybko zmieniła się z rzeczowej na zirytowaną. Odebrał.
- Marius Schwarzmann, słucham? Guten abend, Meisterin. Ja, ich verhöre sie jetzt. Aber natürlich. Lassen sie ihr hier kommen.
Twilight zadrżała. Boże, nie jeszcze tego brakowało... Nie...
- Lassen sie ihr nicht kommen! – wykrzyknęła, podnosząc gwałtownie głowę.
Śledczy, który właśnie rozłączył rozmowę, przeszył ją jasnoniebieskimi oczyma.
- Panno Twilight – powiedział już po angielsku. – To sprawa dotycząca domu Janissary. Przy przesłuchaniu wręcz powinna być obecna druga osoba z domu. Nie mogę im tego odmówić.
Co się stało? – usłyszała w głowie głos Daniela
Alex.
Nie mamy wyboru. Jeśli czegoś spróbuje...
...nie powinna...
Nie pozwolę cię skrzywdzić. Może Królowa Mieczy też będzie gotowa coś zrobić, ale nie możemy na nią liczyć. W razie czego odeślę cię stąd, ale...
A co z tobą?
Spróbuję się ukryć...
Poczuła, że Daniel nie ma wiele do stracenia. Że i nad nim zawisło coś ciężkiego. Skuliła się głębiej na krześle, unikając wzroku Mariusa Schwarzmanna, który, nieświadomy tej odbywającej się na poziomie mentalnym konwersacji, zdążył odpędzić chłopaka od laptopa i zmusić albinoskę do protokołowania.
- Wie pani, czemu się tu znajduje? – spytał. Można by się spodziewać, że jego głos będzie głęboki, tubalny, jakby stworzony do śpiewania arii z oper Wagnera. Był jednak zaskakująco wysoki w stosunku do wzrostu właściciela – niemniej jednak donośny, rzeczowy i nie znoszący sprzeciwu.
- Bo za dużo osób myśli, że coś wiem...
Zmierzył ją wzrokiem.
- Notuj, Angie – nakazał szorstkim tonem. Albinoska zaczęła miarowo uderzać w klawisze. – Świadek... hmm... Twilight, czternasty lutego 2005... zajebiste mam, kurwa, walentynki... – mruknął. – Tego nie pisz – zmiarkował się, a Angie zachichotała złośliwie. – Uczennica w domu Janissary, mistrz Darius Moley. Opuściła zakon. Obecny status: Sierota. Sugeruje, że podejrzenia mijają się z prawdą. Od nowego akapitu: brak śladu arogancji czy buty, możliwy syndrom Vaughana. Panno Twilight – rzekł jeszcze ostrzej – skąd przypuszczenia, że szukamy informacji?
- Zawsze tak było... – szepnęła, ale jej słowa zagłuszył odgłos energicznych kroków i trzaśnięcie drzwiami, które rozległy się gdy Alex bezceremonialnie wparowała do pomieszczenia.
Dziewczyna miała ubranie w tonacjach brązu i zieleni, bardziej stonowane i reprezentacyjne, niż można by się po niej spodziewać. Ukłoniła się Schwarzmannowi, przywitała z obojgiem swoich znajomych, na polecenie usiadła na krześle pod jednym z regałów, nie omieszkawszy przy tym poświęcić śledczemu niechętnego spojrzenia i wymruczeć coś niezrozumiałego.
Schwarzmann chyba usłyszał to, co Twilight powiedziała przed zjawieniem się Alex, bo znów spojrzał na nią przeszywającym wzrokiem.
- Droga panno, my nie jesteśmy „zawsze”. My nie jesteśmy „wszyscy”. Proszę to zauważyć. Jest tu i teraz – wyjął z szuflady jakąś karteczkę, przesunął ją po biurku w stronę dziewczyny. Nie dotknęła jej, obróciła ją w swoją stronę dopiero, gdy cofnął masywną dłoń. – Powie panna, co to jest?
Zadrżała, widząc wyrysowany na karteczce symbol. Wewnątrz długiego trójkąta zwinięta w nienaturalny sposób tkwiła dziwaczna postać, której głowy nie można było wyodrębnić spośród plątaniny jej własnych wykoślawionych rąk.
- Tak... – szepnęła.
- A skąd? – na twarzy śledczego pojawił się niewyraźny, acz sadystyczny uśmiech.
- Powiedzieli mi. Kazali uważać. Choć...
- Choć? Nie uważaliśmy?
Cofnęła się głębiej w krzesło.
- Nie sądzę, że jest używany – wymamrotała. – To byłoby jak... ostrzeżenie...
Schwarzmann zabrał kartkę, obrócił ją w palcach. Albinoska spojrzała na dziewczynę skuloną na krześle niemal równie nienaturalnie, jak wynaturzona sylwetka na rysunku.
- I co – spytała – mam jej wpisać „Nephandyczne myślenie”?
Twilight poczuła, jak jej serce przyśpiesza. Przypomniała sobie inne krzesło, sznury wpijające się w nadgarstki, lodowaty metal ściskający stopy... Inne oczy, też przeszywająco niebieskie i sadystyczne jak u archetypicznego gestapowca, doszukujące się w niej potwierdzenia przypuszczeń. „Proszę, nie...” pomyślała, czując, jak lęk obezwładnia ją coraz bardziej.
- Nie – dosłyszała przytłumiony przez bicie własnego serca głos. – Wpisz „niesprecyzowane” w rubryce „inne”. Czy miała pani styk z jakimiś upadłymi przez cały okres pani życia? Mówię tu o wszystkich ich odmianach.
- Nie rozumiem, co pan ma na myśli przez „odmiany”. Ani „cały okres życia”.
- Od urodzenia aż do teraz. Odmiany takie jak pionki, sheitanowie, adsinistrati, prelati, gilldeanie, widderslainte, oczywiście, nie wykluczam nawet aswad – wyliczał. – Oczywiście styk z ifernalizmem też będzie odnotowany. Więc?
- Nie wiem.
Czuła, jak w siedzącym pod ścianą Danielu narasta wściekłość.
- Napisz, że nie wie... Nie zdarzyły się na pani drodze takie osoby? Oferujace pani coś ogromnego za cenę tak błahą, jak pani dusza? Nie spotkała pani nikogo, kto próbowałby panią na tę ciemną stronę przeciągnąć?
- Lord Vader, na przykład – prychnęła Angie. – Marius, wiem, że jest środek nocy i jesteś nieprzytomny, ale może przeszedłbyś do meritum?
- Coś mi się zdaje, że ty dzisiaj zmywasz – odburknął, zerkając na jakąś kartkę i ignorując zupełnie rozbawione parsknięcia ze strony Alex i chłopaka. - Panno Twilight, więc?
- N... Nie. Nikt nie domagał się ode mnie duszy.
- Panna odpowiada na moje pytania dość wybiórczo. To działa na panny niekorzyść.
- Mówię to co wiem. Nikt nie oferował mi niczego wielkiego – przełknęła śline na wspomnienie Jorge’a – i nie domagał się w zamian duszy. Chyba że – Podniosła głowę i spojrzała prosto w te jasnoniebieskie oczy gestapowca. – w tym okresie życia, którego nie pamiętam.
- Proszę? Ma panna jakieś luki? Hic sunt dracones?
Kątem oka dostrzegła, że spojrzenie Daniela robi się coraz zimniejsze i ostrzejsze. Przygryzła wargę, nie przestając patrzeć na śledczego, teraz już wyzywającym niemal wzrokiem.
- Nie wie pan? Dziesięć lat mojego życia nie istnieje. Może nigdy nie istniało. Sądziłam, że... – Spuściła na powrót głowę, przerażona własną śmiałością.
- Nie, nie widzieliśmy – przyznał Schwarzmann, a jego twarz nieoczekiwanie złagodniała.
Albinoska zaczęła nerwowo klikać myszką, szukając czegoś w pamięci komputera.
Twilight nabrała powietrza.
- Znaleziono mnie w Labiryncie. Tak, miałam do czynienia z Upadłymi. Nie, nie pamiętam tego. Tak, sprawdzano mnie już. To już pamiętam. Nie, niczego nie wykryto.
Druga kobieta i chłopak gapili się na nią z wyrazem szoku na twarzach. Angie szkrzywiła się, ale nie zaprzestała poszukiwań.
- Nie pamięta pani niczego? Żadnego Deja vu? Twarze? Ta na przykład?
Tym razem przesunął po stole zdjęcie jakiegoś mężczyzny, zadbanego szatyna o regularnych rysach i spuszczonych oczach niewiniątka.
- Nie...
Daniel prychnął pogardliwie. Alex wykrzywiła się nieprzyjemnie. Schwarzmann grzebał w papierach, mamrocząc coś pod nosem, zaś czerwonowłosa Angie przygryzając wargi przeszukiwała komputer.
- Dobrze... Czy kontaktowała się panna, zwłaszcza w ciągu ostatniego miesiąca, z agentami jakichś pozarządowych organizacji, albo przynajmniej ludzi zainteresowanych pani talentem?
- Nie. – Tego jednego była pewna.
- Angie, skreśl ten podpunkt, dla mnie to z palca wyssane. Nie miała nawet okazji.
- Marius – zaprotestowała protokolantka. – Przecież...
- Nie miała okazji – powtórzył, machnąwszy ręką. – Trzecia sprawa, czysta formalność, panno Twilight. Dom Tremere, zwany obecnie klanem Tremere. Czy zna panna jakichś jego przedstawicieli? Czy utrzymuje z nimi kontakt?
Serce zaczęło walić jej jak oszalałe. Uniosła dłoń i potarła swoją siłę.
- Nie.
- Dobrze... – postukał palcem w ściskaną w dłoni kartkę. – To w sumie nie było nawet istotne, wątpię, żeby... I ostatnia sprawa – Czy to złudzenie, czy był teraz spokojniejszy, mniej nachalny? Tematu wampirów nie drążył, jakby nie był on dla niego istotny. Twilight rozluźniła się na krześle, choć nie mogła uspokoić opętańczego łomotu serca. – Pani avatar. Proszę go opisać.
Chwilowy spokój w jednym momencie zmienił się w panikę. Przecież kiedyś, może nawet w tym miejscu... Zamknęła oczy, czuła, że dygoce. Wydawało jej się, że czuje, jak powietrze wypełnia się gęstym dymem. Nie dotarło do niej ani zaskoczenie albinoski, ani oburzenie Daniela. Kilka sekund w jej świadomości było wiecznością, podczas której spadała, spadała gdzieś głęboko, spowita gęstymi oparami...
- Czyżby popełnił jakieś faux pas? Jeśli się panna wstydzi, proszę napisać na kartce.
- Czy mogę... wyjątkowo zabrać głos?
Głosy ich obu słyszała jak stłumione przez gęstą mgłę, podobnie ledwo docierało do niej szuranie krzesła, gdy wstawała Alex.
- Tak, słucham?
- Pierwszy raz spotykam się z czymś takim – głos Daniela był zimny i spokojny, ale Twilight czuła – i to docierało do niej teraz najlepiej – jego wzburzenie – i dziwny lęk. – Do tej pory śmiałem sądzić, że dusza maga jest czymś wyjątkowo prywatnym. Zresztą nie wątpię, że przy okazji badań po odnalezieniu jej w labiryncie, przeskanowano też jej avatara. Zatem jego opis powinien być udokumentowany.
- Dostałem wytyczne. Gdyby nie można było sprawdzić avatara, nie mielibyśmy Gilgula, prawda?
- Żeby zobaczyć duszę – kontynuował Daniel, nie okazując zimnego gniewu, który narastał w nim wraz z niewiarygodnie osobistym strachem. – trzeba mieć poważne powody. Nie ma nic bardziej prywatnego niż dusza. A Gilgul to zabójstwo tejże duszy, czyż nie? Najwyższa kara.
- Avatar to cholernie prywatna sprawa – protestowała niezbyt zadowolona Alex. – Ilu magów nigdy go nie widziało? U ilu przybiera różne formy przy każdym spotkaniu?
Energiczny trzask rozległ się, gdy Angie energicznie zamknęła laptopa.
- Marius, dość! – wykrzyknęła. – Z tego co pamiętam chodziło o co innego, niż o grzebanie dziewczynie w avatarze.
Schwarzmann westchnął.
- Dobrze. Wyciągniemy zapisy z tego skanu. Nie mam pojęcia, czemu mi ich nie dali.
Twilight pomału wracała z otchłani, składała w całość to, co się tu wydarzyło. Jej wargi drżały nadal, panicznie wręcz potrzebowała czegoś, jakiegoś elementu, jakiejś obecności...
Śledczy obrzucił papiery morderczym wzrokiem.
- No dobra, skontaktuję się z tymi, którzy mają te papiery... o kurwa, co za burdel... Nie mam pojęcia, co oni chcą osiągnąć, cała ta sprawa się, kurwa, kupy nie trzyma... – W jego głosie słychać było irytację. – Klara, załatw im bilety na samolot, porusz niebo i ziemię, niech wracają... – Nagle wstał i jego mordercze spojrzenie, przeznaczone dotąd dla akt, spoczęło na Alex. – Coś ci się, kurwa, jeszcze nie podoba?
-...e? Przepraszam? – Dziewczyna skrzywiła twarz.
- Jak ja pierdolę – głos Schwarzmanna gruchnął znienacka, prezentując całą swoją moc. – Zapierdalamy tu od paru dni z przesłuchaniami, cała ta durna sprawa z domem Janissary, mistrzowie, adepci, uczniowie, akolici, inszy syf, a tu mi głupią cipę przysyłają co mi o choinkach napierdala! Cholera jasna! Angie, kartoteka na wczoraj, Klara, Feliks, spierdalać do domu, panno Twilight, panie Świętojański, dziękuję za współpracę.
Twilight nie słyszała potoku przekleństw, który tak nieoczekiwanie przetoczył się nad jej głową. Wstała pomału, próbując się uspokoić, przyjąć do siebie fakt, że to już koniec tej kafkowskiej farsy. Pomału ruszyła przez salę. Każdy krok trwał nieskończenie długo. A potem był Daniel, blisko, bardzo blisko, objęty w potrzebie bliskości, w geście wdzięczności za to, że był z nią przez cały ten czas...
Gdzieś za jej plecami, w niewiarygodnej odległości, w innym świecie, Alex i Marius Schwarzmann zaczęli przerzucać się zadziwiającymi litaniami wulgarnych wyzwisk. Dal niej najważniejsze było to, że było już po wszystkim.
Czy na pewno...?
Strach Daniela docierał do niej i nie pozwalał jej sercu na uspokojenie się. Wolno chwyciła nadgarstek Eutanatosa. We wnętrzu drobnej dłoni widać było cztery półkoliste wgłębienia po paznokciach. Ciekła z nich krew.
***

Papiery nie zamierzały wcale dostosować się do woli Mariusa Schwarzmanna. Okazały się też odporne na uśmiercanie wzrokiem. Raz próbowały uciec – gdy czerwonowłosa Angie strąciła je łokciem ze stolika. Jej przełożony nagrodził ją kolejnym stekiem przekleństw.
- Ja wiem, kurwa, że to jest jedna wielka jebana farsa – jego głos odbijał się echem od wysokiego sufitu i licznych stojących pod ścianami szaf – Ale to już była przesada.
- Tak, Marius – zgodziła się albinoska, układając akta. – A ty jeszcze zadawałeś zupełnie nie pasujące do sytuacji pytania.
- Pytałem o to, o co miałem, kurwa pytać – Ziewnął przeciągle, opierając się łokciem o biórko. Jego potężna sylwetka zawisła nad Angie. – I nie, kurwa, nie mam pojęcia, czemu jakiś chuj kazał mi ją pytać o takie z dupy wzięte pierdoły. Ale to i tak lepiej, niż jakbym miał dziecko męczyć o rzeczy, z którymi nie miała do czynienia. Wyobrażasz to sobie? Polowanie na, kurwa, czarownice normalnie. Wpisz w uwagach odniesienie do jej akt, sprawdź kto ją badał... Ja pierdole, co za przesrany tydzień... – Ziewnął znowu. – Jak tam siedzisz, to skrobnij Sigrid maila, że nie wrócę na noc do domu i że ją kocham. – Podniósł się, podszedł do jednej z szaf i wyciągnął kolejną teczkę. – Ja pierdolę, co za farsa... Mistrz domu miał spotkanie z wujciem Paradoksem, a wrogowie już rozrywają resztki, sępy jebane... Drugi mistrz poparzył się nie wiadomo czym... Zamieszanie w papierach, moi ludzie potraktowani jak intruzi, bo diakon nic nie wie... Dobra, kto następny do pokoju 101? – Opadł ciężko na swój fotel i wgłębił się w papiery. – Oooo, ciekawe... Angie, czy ta cała Baermoon dała już znak życia? I kim, do kurwy nędzy, jest Akanaksza Lakszmi?
***

Blady świt wdzierał się przez kuchenne okno. Michał Forgot, wciąż ubrany w paskudny czerwony sweter, spał przykryty flanelowym kocem. Policzek oparty miał o blat stołu, obok niego stał kubek, na dnie którego zastygały fusy po kawie. Starszy Eutanatos nie zauważył, gdy skrzypnęły drzwi i jego uczeń zjawił się wraz z obiema dziewczynami. Dopiero radosny krzyk Alex wyrwał go ze snu.
- Jezu, Daniel, żyjesz! – wykrzyknął, podrywając się. – Cholera, zaspałem...
Daniel, blady, z głębokimi czarnymi cieniami pod oczyma, opadł na krzesło obok niego. Okulary odłożył na stół.
- Na co? – spytał.
- Pewnie poranną modlitwę – zasugerowała Alex, rzucając płaszcz na krzesło. Ona była aż nazbyt radosna, jej energia kontrastowała z wyraźnym zmęczeniem pozostałej dwójki.
- Czekałem na was, do cholery... Wypuścili was, pan Vandemar i pan Croup?
- Wszyscy cali! – wykrzyknęła Alex.
Daniel pomału położył dłoń na ramieniu swojego mistrza.
- Dziękuję – powiedział miękkim głosem.
- Zrobiłem co do mnie należy – Forgot wzruszył ramionami. – Nie pozwolę ci dać się zabić.
- Przez kogoś innego, niż ty sam?
Twilight wolno odwiesiła płaszcz. Przez chwilę patrzyła na rozgrywającą się przed nią scenę, po czym wolno zaczęła cofać się w kierunku drzwi.
- Pójdę spać... – powiedziała cicho.
Daniel podniósł wzrok, spojrzał jej w oczy. Pomału wstał, podniósł ze stołu okulary, ale nie założył ich.
- Jeśli zdążymy jeszcze porozmawiać...
- Dobrze – skinęła głową.
Była zmęczona. Śmiertelnie zmęczona – spotkaniem z oboma Flambeau, nagłą podróżą, przesłuchaniem... Ale czuła, że Daniel chce coś z siebie wyrzucić. Może powód lęku? Może powód zranienia własnych dłoni? Jeśli miał jej coś do powiedzenia, nie widziała powodu, by mu odmówić. Ruszyła przodem, nie zauważając nawet, jak Alex za ich plecami przewraca oczyma.
Wynik przesłuchania nie uspokoił go. Nie pojmowała, czemu. Aż tak się jej bał? Wcześniej... Nie, nie była pewna, czy bał się jej wcześniej... nie zastanawiała się nad tym. Nie obchodziło jej to.
- Chcę, żebyś coś wiedziała.
Był spięty. Czemu nie umiał w jej towarzystwie uspokoić się, wyluzować? Czasem żałowała, że nie ma w nim tej bezpośredniości, która tkwiła w Alex. Gdyby raz powiedział jej coś wprost, zamiast krążyć na palcach, walczyć z napiętymi do granic możliwości mięśniami... Tylko raz zdecydował się wyrzucić z siebie to, co go gryzło – kiedy nakrzyczał na nią za ten nieszczęsny wypad na miejsce zbrodni. Ale to dotyczyło ich wszystkich, jej też, prawda? Czemu miała trzymać się od tego z dala?
- Tak? – Czuła, jak jej własny głos drży i nienawidziła się za to.
- Jestem... podejrzewają, że mogę być skażony.
Te słowa wydały jej się absurdalne. Owszem, Daniel miał w sobie coś niepokojąco mrocznego, ale od pewnego czasu zanikało to, blakło... a może jedynie ona pomału się przyzwyczajała?
- Będę przebadany – mówił spokojnie. – Wiem, że ty też przez to przeszłaś, dlatego proszę cię, jeśli byś mogła, jeśli miałoby cię to zaboleć, nie musisz, ale chciałbym wiedzieć, jak to jest.
Zadrżała, skuliła się, spojrzała na niego.
- Nie musisz... – zaczął.
Przerwała mu.
- W porządku. Nie... nie boję się ciebie – potrząsnęła głową. Więc nie o nią chodziło. Kamień powinien spaść jej z serca. Nie spadł. – Nie wydaje mi się, żeby... żeby było z tobą coś... nie tak.
- Cieszę się.
Pomału odwróciła głowę, spojrzała w okno, w którym odbijały się ich twarze. Podświadomie szukała za własnym odbiciem jeszcze czyjegoś obrazu, może cienia drwiącego śmiechu.
- Ja... Dziękuję za dziś...
- Nie, to ja ci dziękuję.
Nie zrozumiała. Nie miał za co dziękować. Nie prosiła go nawet, żeby z nią jechał. Ciekawa była, czy i on patrzy teraz w szybę i czy widzi, jak drżą jej wargi. Pewnie tak. Miał podstawy, żeby znać każdą jej myśl.
Niekoniecznie, żeby ją rozumieć.
Kiedy wyszedł, przebrała się w koszulę nocną i, mimo zmęczenia, długo leżała bezsennie. Wspomnienie, które posiadała, a którego posiadać nie pragnęła, kołatało się w jej umyśle. Nie wracało do niej w koszmarach – zapewne było niczym przy wszystkim, co musiało spotkać ją w Labiryncie. Ale było bolesne... Może powinna była powiedzieć Danielowi co go czeka... Może powinna wyjaśnić, czemu bała się tak panicznie. Pewnie i tak by nie zrozumiał... może gdyby przeszedł choć przez ułamek tego, co ona, może wtedy...
Czego wymagała? Nie życzyła mu tych badań. I za nic nie chciała, żeby okazał się skażony. Nie, żeby w to wierzyła, ale najmniejsza nawet szansa była zbyt przerażająca, by ją rozważać...
Skuliła się na łóżku, nakryła głowę kołdrą, odgradzając się od wstającego świtu. „Gdybym tylko miała dość siły...” pomyślała, zapadając w sen.
***

Gdy zeszła na dół, słońce stało już wysoko. Jego promienie zaglądały do kuchni, jasne i ostre, odbite od śniegu wciąż jeszcze zalegającego na podwórku. Mimo, iż była już połowa lutego, mróz trzymał, nie zapowiadając rychłego ocieplenia. W kuchni było ciepło, w powietrzu unosiła się gęsta chmura pary wodnej i intensywna woń mocnej herbaty oraz świeżo usmażonej jajecznicy. Alex siedziała przy stole i z zadowoloną miną zjadała późne śniadanie. Twilight przysiadła się do niej, przywitała cicho. Długo siedziały obie w milczeniu, Alex oczekując aż w końcu padną zawisłe w powietrzu słowa.
- Słuchaj... Czy uważasz... Co dzieje się ze skażoną duszą?
Alex podniosła wzrok znad talerza, zamyśliła się, bawiąc się widelcem, do którego cały czas przyklejone były drobiny ściętego jajka.
- No, jest skażona. Avatar wywrócony na lewą stronę, wiesz, takie tam...
- Ale... Co potem?
- Jak „potem”? – Brwi uniosły się wysoko ponad zielonymi oczyma.
- W następnym życiu.
- Och – pojęła. – Wiesz, słyszałaś o widderslainte, prawda? Więc w następnym życiu jesteś kimś takim.
- Ale – naciskała – skąd to wiadomo?
- Bo tak jest. – Alex odłożyła widelec i zaczęła przyglądać się bacznie rozmówczyni. – Wiesz, zdarzają się przecież. Takie dzieci, małe potwory, które potem się budzą i...
- Ale nie wiemy, czy każdy, kto przejdzie przez Czepiec stanie się kimś takim.
- Więc skąd się biorą?
- To niesprawiedliwe – niespodziewanie dla siebie samej Twilight podniosła głos. Słowa wibrowały jej w gardle. – Nie wiemy nawet, czy mamy rację, a skazujemy innych na unicestwienie. To niesprawiedliwe.
- Gdyby nie Gilgul, wiesz ilu nephandi by wróciło? – zaprotestowała Alex.
- Skąd wiesz?
- Bo wracają. Widderslainte...
- Skąd wiesz? Ilu ich było? Ilu przebadano?
- Gdybyśmy nie wykonywali tej kary, świat byłby pełen odrodzonych Nephandi! Wiesz, jak wygląda widderslainte? Jest małym potworem jako dziecko, a potem jest jeszcze gorzej.
Twilight wstała. Odsunęła krzesło, szurając nim głośno.
- Ilu ich widziałaś? – spytała.
- Żadnego.
- Więc skąd wiesz?
- Mistrzowie wiedzą.
- Skąd?
- Czemu cię to tak interesuje? Zbadano cię i niczego nie stwierdzono.
- Nie rozumiesz. Gdybym w następnym życiu... gdyby okazało się, że ktoś, kogo kocham... – Zamarła nagle, urwała zdanie w połowie, nieoczekiwanie orientując się, co właściwie powiedziała. – Mój Boże – jęknęła niemal bezgłośnie. – Jesteś pierwszą osobą, której to powiedziałam...
Opadła na krzesło. Alex nie zauważyła – a może tylko udawała, że nie widzi – zmiany w jej twarzy. Mieszanki wzburzenia i zawstydzenia.
- Nie, nie rozumiem – stwierdziła, podnosząc lekko głos. – O co ci chodzi?
- Mam w sobie dużo gniewu... – stwierdziła Twilight, zaciskając dłoń na tkaninie sukni. – Powiedzieli, że muszę go ukierunkować...
Alex gwałtownie wciągnęła powietrze. Podniosła się, wsparła dłońmi o blat stołu, spoglądając na swoją rozmówczynię z góry.
- Kto?
- Oni... oni... obiecali mi wiedzę, naukę.
- W zamian za co? Ktoś obiecał ci coś w zamian za duszę, a ty szukasz sposobu, żeby uniknąć konsekwencji, tak?
Czemu nie widziała? Przed chwilą powiedziała jej, o co chodzi. O tych, na których jej zależało. O ich klątwy. O wszystkie zagrożone unicestwieniem dusze, nie o jej własną... nie okłamała Mariusa Schwarzmanna.
- Nikt nie żądał ode mnie duszy!
- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi!
- O to, co chcę osiągnąć. Ty byś tylko szła do przodu i rozwalała każdy mur na swojej drodze, nawet, gdyby ten mur był komuś potrzebny! – To co mówiła nie trzymało się kupy. Czuła to. Wiedziała. Była zbyt wzburzona, by panować nad własnymi słowami. Myślała o Zacu i jego fantazjach. I o tym paskudnym przekonaniu Alex, że problemy są czymś, co można po prostu zniszczyć.
- Jesteś egoistką! Na nikim ci nie zależy!
- Nieprawda... mówiłam ci...
- Myślisz tylko o sobie. – Głos Alex był twardy. – Wkopałaś się w coś, a teraz szukasz sobie usprawiedliwienia!
- Nie chodzi o mnie... Mam swoje cele...
- Cel nie uświęca środków. Jeśli potrzebujesz pomocy, mogłaś zwrócić się do nas, a nie do nie wiadomo kogo. – Popatrzyła na nią z wyraźną naganą. – Chciałam ci pomóc, ale skoro nie chcesz, to dobrze.
- Ty mnie nie rozumiesz – Twilight ze zrezygnowaniem pokręciła głową.
- Nie, nie rozumiem cię. I nie wiem, czy chcę cię rozumieć. – Alex odsunęła się nieco, potrząsnęła głową. – Nic do ciebie nie dociera.
- To do ciebie nic nie dociera. – Twilight również wstała, nieco zbyt gwałtownie i zbyt głośno. Czuła jak jej ramiona i usta drżą. Jeszcze wczorajszego wieczora zarzucano jej – przez omyłkę bądź niedopatrzenie – zadawanie się z Upadłymi. Teraz Alex powtarzała te absurdalne zarzuty, ignorowała wyjaśnienia... Jak mogła kiedykolwiek liczyć, że znajdzie w niej oparcie?
Ruszyła w stronę schodów.
- Super! – Usłyszała za sobą głos. – W takim razie nie do mnie miej pretensje, kiedy będziesz mieć problemy!
Zacisnęła przelotnie dłoń na framudze kuchennych drzwi. Chciała coś powiedzieć, odgryźć się – nie dała rady. Cała kłótnia nie miała wielkiego sensu, obie nie rozumiały się, może nie chciały się rozumieć, może nie chciały słyszeć – albo nie umiały wyjaśnić – oczywistości.
Ale to bolało.
Powiedziała, że kogoś kocha. Serce biło jej mocno aż do teraz. Ale czemu powiedziała to komuś, kto nawet tego nie zauważył? Alex ciągle tylko powtarzała swoje...
...i co, jeśli miała w tym racje? Kim był Jorge, kim byli jego przełożeni, czego chcieli, czy mogą pomóc, ocalić kogoś, kogokolwiek, czy naprawdę jej zależy czy jedynie powinno czy po prostu boi się samej siebie aż tak bardzo że przenosi ten strach na innych czy naprawdę tam coś się stało że te głosy we snach wołają ją do siebie kim jest czemu jej życie zaczęło się tam właśnie tam w ciemności jeśli jej dusza też nosi w sobie ciemność jeśli coś przeoczono byłaby skazana na zagładę byłaby już martwa już nieistniejąca...
Upadła na łóżko, wcisnęła rozpaloną twarz w chłodną, miękką poduszkę. Krew huczała jej w skroniach, Całe ciało trzęsło się od gniewu i strachu. Nie chciała płakać – znów miała ochotę coś zniszczyć.
...tłumiony gniew użyć go przeciw komukolwiek cisnąć czymś w drzwi uderzyć w ścianę rozbić okno, szarpnąć firanki rozpruć poduszki wyrwać sprężyny z materaca...
...tłumiony gniew roznieść Stuttgart i Wiedeń i Kraków i Boston i Stamford rozszczepić Rękawicę zmiażdżyć wymiary fundacje konstrukty labirynty obrócić w pył światy zmienić gwiazdy w wypalone grudki żużlu...
...boże jakikolwiek boże jeśli istniejesz nie jestem tym nie jestem tym nie jestem skażona nie jestem upadła nie ja nie ja nie ja nie ci których kocham błagam nienienienienie...
To nie ja. To nie mój gniew. To nie ja.
Naciągnęła koc na głowę, jak dziecko wierzące, że odgoni to potwory.
Nie odgoniło, najbliższy potwór tkwił wewnątrz niej.
Gdy obudziła się znowu, z niespokojnego, urywanego snu, z którego nie pamiętała ani jendej gorączkowej wizji, dawno zapadł już zmrok. Alex nie było – błogosławieństwo, wróciła „do siebie” – może do Doissetepu, może do pustego domu swojego mistrza, któż to wie... W kuchni siedziała teraz Dorianne, na blacie rozłożyła parę książek, notatki, na półce ustawiła odtwarzacz CD. Z głośników płynęła cicha muzyka, miękki głos wokalisty uspokajał.
Indianka uniosła głowę, spojrzała na dziewczynę, zaspaną, w wymiętym ubraniu, z potarganymi włosami i zmęczonymi oczyma.
- Dobrze się czujesz? – spytała z troską.
- Tak – odparła Twilight bezbarwnym tonem. Opadła ciężko na krzesło. Od wczorajszego wieczora nie jadła nic, ale miała wrażenie, że nie będzie w stanie przełknąć ani kęsa. Usta pełne miała gorącej, gorzkiej śliny, gardło wysuszone na wiór.
- Na pewno?
- Tak – powtórzyła. Wstała, wyjęła z szafki kubek, nalała do niego wody z kranu. Smakowała chlorem, wypluła więc ją szybko, przepłukawszy jedynie usta.
- Poczekaj – Dorianne wstała szybko, podeszła do niej. – Zrobię ci herbaty. Nie masz gorączki? – położyła jej na czole wąską, długopalcą dłoń. – Nie, nie, to z nerwów, prawda?
- Już po wszystkim – skłamała Twilight. – Wszystko w porządku.
Indianka z powątpiewaniem potrząsnęła głową, nie rzekła jednak nic.
- Usiądź – powiedziała, zbliżając się do kuchenki.
Dziewczyna wykonała polecenie. Kątem oka rzuciła na papiery. Część po polsku – boże, nie znała niemal ani słowa w tym języku – część po angielsku. Praca naukowa szamanki.
Elektryczny czajnik pstryknął cicho, gdy woda zawrzała, herbata stanęła na stole – rozcieńczona wrzątkiem esencja Earl Graya z porcelanowego lancasterowego czajniczka, ciepła, pachnąca.
Niemal nie czuła tego zapachu i smaku. Wypiła gorący płyn duszkiem, parząc się w język i podniebienie. To również poczuła dopiero po chwili. Odkaszlnęła, jakby to miało złagodzić pieczenie, pośpiesznie odstawiła kubek
Siedziała jeszcze chwilę przy stole zasłanym papierami. Muzyka sączyła się z głośnika, światło z żarówki, wszystko było tak spokojne... za spokojne...
Gdyby móc zaprowadzić ten sam spokój we własnej duszy, pozbyć się cienia, prześladowcy, zmory, bestii niemalże...
Nie potrzebowała spokoju, a mocy, na tyle mocy, żeby poruszyć świat, gdyby było trzeba, zwalczyć wszystkich, którzy staną jej na drodze... Nie dla siebie, nie dla siebie, jak mówiła Alex...
- Pójdę do siebie – oznajmiła.
Dorianne spojrzała nad nią pytająco.
- Mam coś do zrobienia... ćwiczenia... nauka...
Mówczyni Marzeń skinęła głową. Twilight wstała i przez chwilę patrzyła na jej pochylony profil. Prosty nos i wyraźnie zarysowane kości policzkowe wynurzały się zza zasłony lśniących czarnych włosów, jedna dłoń o ciemnych palcach i kształtnych paznokciach powleczonych perłowym lakierem podpierała głowę, druga niespiesznie przewracała kartki opasłej książki. Jak bardzo ta kobieta przejmowała się innymi, nią? Miała swoje życie, wychodziła wieczorami, miała studentów, pracę naukową. Twilight nie znała jej. Nie wiedziała, jak nazywa się jej rodzinna wioska, czemu przebywa teraz w tak egzotycznym dla siebie kraju... Dorianne ryzykowała dla niej życie, pomogła wampirom w ataku na inkwizycję, kłóciła się z Jaskodijewem, a Twilight nie podziękowała jej nawet. Alex miała rację. Alex miała za dużo racji.
Dziewczyna przygryzła wargę. Wyschnięta od mrozu i centralnego ogrzewania skóra pękła, pozostawiając w ustach przykry smak krwi. Daniel miał na ręce własną krew, wbił sobie paznokcie w skórę. Bo ją postawiono przed trybunałem. Bo jego czekało to samo. Bo Marius Schwarzmann pytał o jej avatara, naruszył jej prywatność, bo jego też to czekało.
A ona miała biernie czekać, choć powiedziała Alex, że jej zależy. Czekać, bo nie miała w sobie tej siły, którą umieli znaleźć inni – niepohamowanego optymizmu Alex i Zaca, spokojnej mądrości Lancastera i Dorianne, fatalistycznego poświęcenia Daniela i Sariela, nawet wyrachowanej pewności siebie, jaką mieli Jorge i Kuźnica, nawet pychy, która zgubiła Caerona. Miała tylko lęk przed samą sobą.
Wycofała się szybko, gdy tylko Dorianne znów podniosła głowę, a jej migdałowe oczy spojrzały pytająco. Niemal wbiegła po skrzypiących lekko schodach, przekręciła klucz w zamku. Jej serce waliło, jakby uciekała przed czymś.
Usiadła na łóżku i skupiła się, pragnąc się wyciszyć. Oczyma wyobraźni znalazła nici telepatycznej więzi łączącej ją z Danielem. Wiotkie, blade, łatwo byłoby je zerwać...
Za łatwo.
Otwarła oczy, wstała, otwarła szafkę. Świece, kilka kadzideł, kreda, głęboki talerz na wodę. Wyglądały żałośnie zwyczajnie. Gdyby miała dość odwagi poprosić kogokolwiek o odrobinę pieniędzy i...
Przecież nie liczą się rekwizyty, a to, co masz w głowie...
Zapaliła świece, zapaliła kadzidło. Pachnący intensywnie dym rozszedł się po całym pokoju. Wolno zdjęła ubranie i naga usiadła na łóżku. Wyjęła lusterko i spojrzała w nie, koncentrując się najpierw na więzi. Tam, gdzie nitki sięgały jej umysłu, splotła barierę, nie zrywając ich, a jedynie wytłumiając połączenie. Tym razem poszło jej to łatwo, o wiele łatwiej niż poprzednio. Westchnęła. Czuła się podle oszukując Daniela w ten sposób, dając mu złudzenie, że ma jakąkolwiek kontrolę nad jej działaniami, ale nie mogła też pozwolić mu nadzorować każdego aspektu jej życia. Sny, które dzielili, wystarczyły...
Dym z żarzącego się kadzidła wypełniał pokój. Ciężkie smugi pełzały w powietrzu, woń odurzała. Dziewczyna położyła się na wznak i pozwoliła umysłowi opuścić ciało.
Miała zasłonięte oczy. Czuła chłodny, cienki jedwab, którym je przewiązano. Jego czerń zlewała się w jedno z czernią otoczenia, nie pozostawiając wzrokowi niczego. W mroku jedynie uszy, nos i bose stopy mogły szukać drogi.
Zimna podłoga w dotyku przypominała gładko wypolerowany kamień. Palce u nóg wyczuwały resztki jego dawnej chropowatości i ledwo dostrzegalne linie pomiędzy poszczególnymi płytami. Powietrze ciężkie było od gęstego dymu o przykrym, ziołowym zapachu. Z oddali dobiegały głosy recytujące długi łaciński tekst. Idealnie zgrane w rytmie, zlewały się jedno, przemieniając deklamację w monotonny zaśpiew.
Zadrżała. Po jej ciele, ubranym tylko w cienką tunikę, przebiegł dreszcz. Znów miała dziesięć lat, znów przyprowadzono ja do tej sali. Rozebrano ją, umyto, odziano w czarny jedwab, ręce zakuto w obręcze ze srebra, zawiązano oczy, nie tłumacząc dokładnie, co będzie się z nią działo. Owszem, użyto wielu mądrych słów, użyto gestów i uśmiechów, które miały uspokoić dziecko, którym była, ale absolutnie nic nie mogło przygotować jej na tę chwilę. Gdy prowadząca ją kobieta puściła jej rękę i pozostawiła ją samą w ciemności i duszącym dymie, Twilight wpadła w panikę. Potem, pomału odurzana płonącymi ziołami, osunęła się na kolana.
Wdarli się do jej umysłu i duszy. Wywrócili je do góry nogami, pozostawili po sobie chaos i lęk. Nikt, absolutnie nikt nie próbował pomóc jej potem poukładać wszystkiego na powrót. Mówili, że ona najlepiej powinna wiedzieć, jak to zrobić, ale nie wiedziała. Nie znała siebie samej, będąc dzieckiem i nie pamiętając niczego. W efekcie rytuał, który miał zadecydować o jej dalszym losie, rozbił ją na jeszcze mniejsze kawałki.
Była w pełni świadoma, że posiada psychikę dziecka, była też świadoma kiełkujących w niej zupełnie niedziecięcych namiętności. Jeśli miała je poskromić, jakaż droga była lepsza, niż powrót do początku, do miejsca, w którym strzaskano te resztki, które wtedy jeszcze posiadała? W jej duszy była cząstka, którą trzeba było zaakceptować, ta cząstka, do której sięgnięto wtedy, ta, której dziewczyna tak bardzo się bała – jej avatar.
Bose stopy pomału kroczyły po gładkiej posadzce. Smugi dymu, które ją oplatały, były niemal namacalne – gęste, pachnące nieprzyjemnie. Cicha recytacja brzmiała, jakby była jedynie dźwiękiem, a nie słowami wypowiadanymi przez żywe osoby. Twilight była w sali zupełnie sama.
Zatrzymała się, drżącymi dłońmi sięgnęła ku oczom. Pod palcami poczuła chłodny, gładki jedwab. W dotyku przypominał jej skórę Sariela.
- Nie możesz przestać o nim myśleć, nawet teraz – rozległ się rozbawiony kobiecy głos.
Dziewczyna zerwała opaskę z oczu. W półmroku widziała węgle żarzące się w stojących na trójnogach misach, smugi dymu i sylwetki postaci o oczach tak samo, jak jej oczy zasłoniętych czarnymi przepaskami. Wszystko to zdawało się być nie do końca prawdziwe, jak dekoracja w teatrze, jak tło w obrazie. Prawdziwa była postać naprzeciw Twilight. Teraz widoczna w całej swej przerażającej wspaniałości smukła kobieta odziana w białą szatę miała proste brunatne włosy i okrągłą, nieco dziecinną twarz. To nie figura, nie ubranie i nie rysy twarzy nadawały jej tego przerażającego majestatu. Kobieta miała skrzydła z czarnych, opalizujących lekko łusek, takie same łuski wyrastały nad jej uszami. Palce miała długie, zakończone wydłużonymi, szponiastymi paznokciami. Jej oczy były zielone, pozbawione źrenic i białek, głębokie jak ocean, wypełnione blaskiem gwiazd. Trzecie, pionowo ustawione oko widniało pomiędzy wygiętymi łukowato wąskimi brwiami.
- Myślisz o nim, gdy na mnie patrzysz – rzekła, tym razem nie z rozbawianiem już, a z wyrzutem. – Nie ufasz mnie, a rozpaczliwie pragniesz zaufać jemu. I to z jego powodu przychodzisz z do mnie. Jesteś żałosna.
- Nie... – Pokręciła rozpaczliwie głową.
- Nie zaprzeczaj! – głos avatara nie znosił sprzeciwu. – Wiem, co mówiłaś Alex! Wiem, co tak bardzo przeraziło cię w twoich własnych słowach. Przychodzisz do mnie, mała, żałosna istoto, bo nie możesz już znieść własnych uczuć. Bo w twoim egoizmie skrycie liczysz na to, że jeśli dam ci większą moc, będziesz mogła go zdobyć i zatrzymać przy sobie, choć twój rozsądek mówi, że to niemożliwe.
- Nie...
- Zaprzeczasz samej sobie. Wypierasz się swoich uczuć i pragnień. Śnisz o tej istocie, ale nie umiesz się do tego przyznać. Mam dać ci moc z tak błahej przyczyny? Zapomnij.
- Muszę iść dalej.
- Nie musisz. Pamiętasz to miejsce? Weszli do twojego umysłu, przewrócili go na drugą stronę – Głosy stały się głośniejsze, wyraźniejsze, Twilight słyszała teraz pojedyncze słowa. – Pozwoliłaś im na to, a potem nie miałaś dość siły woli, by po nich posprzątać. Mogli mnie zniszczyć, ty nie przejęłabyś się tym. Jestem częścią ciebie, a nie obchodzę cię tak samo, jak nie obchodzi cię żadna żywa istota. Na przesłuchaniu powiedziałabyś wszystko, czego chciał od ciebie ten Niemiec i nie przejęłabyś się konsekwencjami tak długo, jak długo pozostawiliby ci twoje żałosne życie. Nie obchodzę cię ja, a pragniesz mocy – więc wróć do Sariela, poproś go, niech cię przemieni. Żyjcie długo i szczęśliwie całą wieczność.
- Nie...
- Nie umiesz powiedzieć nic więcej? Przekonaj mnie, może zmienię zdanie. Po co ci moc? Masz inne pobudki niż twój własny egoizm? Powiedz...
- Daniel...
- Daniel poradzi sobie sam. Nie jesteś mu do niczego potrzebna. Nie możesz dać mu niczego, poza rzeczami, których i tak dać mu nie chcesz. Nie umiesz się dla niego poświęcić, nie umiesz go kochać, więc próbujesz uspokoić swoje nieczyste sumienie. Nie masz nic, czym mogłabyś mu się odwdzięczyć.
- Zac...
- Zac poradzi sobie sam. Jest silny, wiesz o tym. Wierzy w siebie, wierzy w cały świat. Jest naiwny jak Alex, ale nie próbuje narzucić ci swoich poglądów. Ale tego, co za nim idzie nie pokonasz. To jego cienie, ty nie masz z nimi nic wspólnego. Raczej ściągnęłabyś na niego własne. Nie masz argumentów, moja mała. Alex nastąpiła ci na dumę? Po co się podkładałaś? Poczucie winy wobec Dorianne, wobec Joanny? Dług, który spłacasz? Jorge i jego słowa? Marius Schwarzmann? Nie, nie masz argumentów.
- Proszę... – Poczuła, jak po jej policzkach ciekną łzy. – Proszę...
W głębi pomieszczenia rozległ się dźwięk laski uderzającej o podłogę. Twilight zamarła, gdy jedna z postaci, będących dotąd częścią tła, wystąpiła do przodu.
- Twilight, niegdyś uczniu w domu Janissary – rzekła. Jej, czy raczej jego głos brzmiał znajomo. – Zostałaś przebadana. Twój avatar jest nieodwracalnie skażony i dla dobra świata i Dziewięciu Tradycji musi zostać unicestwiony.
Dziewczyna zadrżała.
- To nie prawda! – krzyknęła. – Jestem czysta!
- Wydano na mnie wyrok – rzekła skrzydlata kobieta. W jej głosie nie słychać było smutku. – Poddasz mu się z ulgą.
- Nie! – krzyk odbił się echem od wysokich ścian sali. Postaci w czarnych szatach ruszyły się ze swoich miejsc. Ich sylwetki, ich twarze, częściowo zasłonięte opaskami, były znajome. – Nie, nie zrobiłam nic, nie możecie zabrać mi duszy!
- Oddałabyś mnie chętnie – mówił spokojnie avatar. – Nie zaprzeczaj. Oddałabyś całą swoją przyszłość, nie musiałabyś być samotna, bać się tego, czego możesz dokonać...
- Mogę dokonać wielu rzeczy! – krzyknęła.
Postaci zbliżyły się. Rzuciła się do ucieczki.
To beznadziejne. Jeśli będzie uciekać, znajdą ją. Zniszczą. Zabiją. Na zawsze.
Bose stopy ślizgały się na gładkiej posadzce. Nie miała sił uciekać. Nie było sensu w uciekaniu. Lepiej było zaczekać na własny los, przyjąć go, konsekwencję wszystkiego, co spotkało ją dotąd.
Nie!
Skoczyła na najbliższą postać. Z jej dłoni wyszarpnęła zakrzywiony lekko sztylet. Mocno zacisnęła dygocące palce na zdobionej rękojeści. Uniosła sztylet i skierowała we własną pierś.
Uderzyła.
Jedno długie, nieskończenie długie uderzenie serca. Skóra i mięśnie rozcinane nożem, stal zgrzytająca na żebrach, krew tryskająca z przebitego ciała, klinga zagłębiająca się w sercu...
Ciemność, nieprzenikniona ciemność...
Duszny zapach kadzidła.
Otwarła oczy. Czuła ból w piersi.
Zadała sobie cios, zabiła samą siebie, ale czuła się dziwne lekko. Wstała, bosymi stopami dotknęła podłogi. Otwarła drzwi i, nie zważając na swoją nagość, przemknęła do łazienki. Stanęła przed lustrem, przyglądając się swojemu odbiciu. Piękna dziewczyna o pełnych kształtach i gładkiej skórze, na której jedynymi skazami były blizny na szyi i stopach. Okrągła twarz, otoczona złotymi lokami, ciemnoniebieskie oczy, w których nie było już pustki. Tylko odbicie, nic za nim, żadnej drwiącej, pełnej wyrzutów postaci. Avatar spał cicho w głębi duszy dziewczyny.
***

We śnie leżała na łożu zasłanym czerwoną tkaniną, z kotarami zwieszającymi się dookoła i falującymi łagodnie w rytm podmuchów wiatru. W oddali lśniły płomienie świec, ich blask wydobywał z półmroku głębię szlachetnej barwy materiału, ślizgał się po nagim ciele Twilight.
Nie była sama. Między smugami cienia i światła przebłyskiwała blada skóra – kształt pleców, ramion, karku, głowy, najpierw mglisty, potem wyraźniejszy bardziej namacalny.
Nie znała pomieszczenia, w którym się znajdowała, choć z niejasnych powodów jego przesadny, kiczowaty niemal przepych wydawał się jej znajomy. Znała jednak osobę, która pochylała się nad nią i dotykała jej skóry chłodnymi palcami. Znała dotyk delikatnych jak jedwab warg – wrył się w jej pamięć bardziej, niż chciałaby przyznać. Teraz te usta muskały jej szyję i obojczyki, dłonie sięgały do piersi i bioder. Nie walczyła, poddała się, odchyliła głowę, pozwalając pocałunkom spocząć na jej gardle. Zamknęła oczy, czując, jak jej ciało zalewają fale gorąca, a gdzieś w głębi coś pulsuje niecierpliwie.
Chyba tylko niezgłębiona logika snu zmusiła ją do otwarcia oczu. Wszystko zamarło nagle – ona rozciągnięta na czerwonej narzucie, Sariel z dłońmi i ustami na jej ciele i trzecia osoba obecna we śnie, Daniel, który stał przy łożu, zaciskając palce na tkaninie kotary. Jego ciało, rysujące się pod tkaniną koszuli było ciałem mężczyzny, lecz dłoń była kobieco drobna i delikatna. Oczy miał ciemne i zimne jak lód.
Zbudziła się niemal z krzykiem. Usiadła na łóżku i otuliła się szczelnie kołdrą, choć całe ciało miała rozgrzane i mokre od potu. Podświadomie szukała zimnych oczu wpatrujących się w nią oskarżycielsko. Kiedy poczuła, jak Daniel próbuje się dostać do jej umysłu, niemal wpadła w przemieszaną z gniewem i wstydem panikę.
„Nie rób tego... Nie zaglądaj w moje sny.”
„W twoje...?”
Był zaskoczony, ale też zaniepokojony – i chyba również zawstydzony. Najwyraźniej jego wtargnięcie w sen było przypadkowe. To ją pocieszyło, ale tylko trochę. Palący wstyd czuła nadal. Jak mogli do tego dopuścić... widział jej sny, jej pragnienia, jej...
„Twilight, czy ja dobrze rozumiem? Widziałaś mnie w swoim śnie?”
„Patrzyłeś...”
„Twilight... chyba wiem...” – Fala spokoju dotarła do jej umysłu. „Musieliśmy mieć podobne sny... Przepraszam... To moja wina...”
Nie odpowiadała przez dłuższą chwilę, próbując jednocześnie zebrać myśli i nie dopuścić, by odczytał je – a przynajmniej te, które tak intensywnie kłębiły się w jej głowie.
„Nie twoja... ja... wcześniej... miałam takie sny, więc...”
Jak miała mu wytłumaczyć? Miał ją za dziecko – i była dzieckiem, ale jak długo jeszcze miała nim być? Wejrzała w siebie, stanęła twarzą w twarz ze swoimi lękami, przełamała je. Miała prawo podążyć za własnymi pragnieniami. Wywalczyła je.
„Przepraszam...” – zaczął.
Przerwała mu.
„Porozmawiajmy jutro. W cztery oczy. Moglibyśmy... przejść się gdzieś?”
Gdyby musiała to powiedzieć, głos by się jej pewnie załamał. Nawet teraz. A jutro czekała ją rozmowa w cztery oczy. Czuła, jak jej twarz płonie i cieszyła się, że w mroku nikt nie może tego zobaczyć. Przez resztę nocy spała niespokojnym, czujnym snem i gdy nazajutrz Daniel dotarł do pensjonatu ciągle jeszcze miała ślady worów pod oczyma.
Popołudnie było ciepłe jak na luty. Drobne płatki śniegu wirowały w powietrzu, czepiały się jej płaszcza, czapki i wyślizgujących się spod niej włosów. Zimne gwiazdeczki, lodowate pocałunki na skórze...
A przecież jej skóra była dość gorąca, żeby roztopić śnieg. I dłonie Daniela, wciśnięte w rękawiczki i w kieszenie płaszcza, chroniące się teraz przed zimnem, a szukające go po zachodzie słońca... wieczny paradoks, życie z fascynacją przyglądające się śmierci...
- Gdzie pójdziemy? – spytała z uśmiechem na twarzy.
- Jest jedna wystawa, która mogłaby ci się spodobać...
Spędzili kilka godzin w muzeum, a potem, gdy dzień pomału zaczął staczać się ku nocy, poszli do restauracji na obiad. Dopiero tam odważyli się zacząć poważną rozmowę.
- Kiedy będzie to badanie?
- W sobotę. Zabierają mnie do Kalkuty, do głównej fundacji mojej Tradycji. - Daniel nie miał wiele jedzenia na talerzu, a i tak jadł ociągając się. Bardziej wydawało się interesować go wino – ciemnoczerwone jak krew.
- Jeśli mogę... chciałabym pojechać z tobą – powiedziała spokojnie. Widziała, jak zamiera z palcami zaciśniętymi na nóżce kieliszka, w zdumieniu unosi brwi ponad oprawki okularów. – Wiesz, jestem ci coś winna za to przesłuchanie... – kontynuowała.
- Ach. Tak.
- Mogę?
- Jeśli chcesz.
Uśmiechnęła się ostrożnie. Miała dziwne wrażenie, że powiedziała coś źle. Może nie życzył sobie świadków...
- Jeśli przeszkadzam...
- Nie. Będzie mi... miło...
- Tak.
Ślepa uliczka.
Za oknem zapalały się kolejne latarnie. Ciekawe, co robił ten wampir... kim był naprawdę... ile wiedział o Danielu... Siedemnaście lat to strasznie dużo czasu, całe jej życie, więcej niż jej życie właściwie, całe dziesięć lat więcej...
Jak długo ona znała Sariela? Czy kilka miesięcy – nie, właściwie kilka godzin – wystarczy, żeby móc powiedzieć, że...?
- Daniel... Nie mam ci za złe tego co się stało – pochyliła głowę, czując, jak jej skóra nagrzewa się i czerwieni niebezpiecznie. – To... mogło się zdarzyć. Zwłaszcza nam.
- Postaram się, żeby już się nie zdarzyło.
- Tak czy inaczej. Nie mam ci za złe. Wiesz, nie zrobiłeś nic... To znaczy, ja już miałam takie sny, ten mógł być jednym z nich... Wiesz, mam dopiero siedem lat, ale... – pokręciła głową, czując, że znów plącze. – To nie jest nic, czego bym sama nie czuła. I nic, czego bym nie rozumiała.
- Jasne. – Poruszył dłonią, wino zafalowało i wolno zaczęło ściekać po ściankach kieliszka.
Wymusiła uśmiech. Może była odważniejsza, ale nadal błądziła we mgle. Ostrożnie zmieniła temat na bardziej neutralny i w końcu oboje skupili się na dyskusji o magyi. Widziała podziw w oczach Daniela, gdy słuchał jej słów. Czyżby jej wiedza przeczyła temu, co sama przed chwilą powiedziała...? Spojrzała na swoją twarz odbitą w szybie restauracji. Jak długą przeszła drogę... Może to, co wydarzyło się w ciągu ostatnich miesięcy, dodało brakujące dziesięć lat do tych siedmiu, które pamiętała?
***

I znowu leciała samolotem, zabawne, czemu wszyscy ci śledczy i sędziowie tak bardzo protestowali przeciw teleportacji? Byłoby szybciej, łatwiej, bez tych lotniskowych komedii – och, jak chciałaby mieć paszport i nie wstydzić się gdy ich „strażniczka”, kobieta nazwiskiem Galina Nazarowa, mieszała w głowie strażnikom. A potem znów samolotowa nuda, zabijana tylko wypisywaniem kolejnych słówek i duszny, indyjski upał w Kalkucie – dobrze, że pomyślała i pod sweter założyła podkoszulek na ramiączkach, źle, że zdjęła ten sweter za gwałtownie i musiała szybko ukrywać brzeg stanika. Zrobiła się przy tym czerwona, a Daniel oczywiście musiał to zauważyć. Zaczynała reagować na pewne rzeczy dziwnie i nie do końca była w stanie to zrozumieć.
W mieście panował upał i tłok. Suche powietrze wypełniał smog, liście tropikalnej roślinności pokryte były kurzem. Między samochodami lawirowały riksze, zaś dzielnica, w którą wjechała wioząca ich taksówka była plątaniną uliczek wijących się między podniszczonymi kolonialnymi budynkami. Minęli zatłoczony targ, kilka świątyń, kino, którego odrapaną fasadę zdobiły bajecznie kolorowe plakaty, niesamowicie zielony park... Twilight chciała zobaczyć to wszystko, przejść się uliczkami tego egzotycznego miasta, dotknąć wszystkiego, poczuć zapachy, wchłonąć dźwięki, znaleźć miejsca mocy i dotknąć ich serc...
Żadne z jej towarzyszy nie wyglądało na chętne. Obaj mężczyźni byli zbyt zdenerwowani, a eskortująca ich kobieta wyglądała na zbyt obowiązkową. W rozmowie z nią Twilight dowiedziała się, że Nazarowa jest członkiem grupy zajmującej się badaniem kolejnych wcieleń członków tradycji. Niewzruszona wiara w reinkarnację była powszechna wśród Eutanatosów bardziej, niż pośród reszty magów. To więcej niż wiara – mówiła Rosjanka – to pewność. Ilu w końcu pamiętało swoje poprzednie życia, lub przypominało je sobie w którymś momencie? A przecież dotyczy to nie tylko Przebudzonych. Śpiący też może któregoś dnia po prostu „dowiedzieć się” kim był kiedyś. Tu, na wschodzie jest to powszechne – a wszyscy Eutanatoi są dziedzicami tutejszej tradycji. Zresztą ich prawdziwa nazwa, „Chakravanti” odnosi się do tego, czym są naprawdę – do badania kręgu, reinkarnacji. Powszechniej znana grecka nazwa jest mylna, podtrzymuje fałszywy stereotyp zabójców czy zagorzałych zwolenników – nomen omen – eutanazji.
Tak, tym też byli. Czasem obecne wcielenie jest zagrożeniem dla porządku świata i dla samego siebie. Wtedy trzeba pomóc w sposób drastyczny i nie zawsze akceptowany. Ale nie wszyscy tak robią – znaczna większość Eutanatosów nigdy nikogo nie zabiła, inni bardziej niż na niesieniu śmierci skupiają się na ratowaniu życia. Ona jest badaczem. Jej zadaniem katalogowanie i opisywanie wcieleń i avatarów, także badanie ich. Dlatego właśnie sprowadzono ją tutaj, każąc przy okazji odeskortować podmiot badań – wyjaśniła dość swobodnie.
Przerwała w końcu swój wywód, któremu przysłuchiwała się chyba tylko sama Twilight, bo Daniel wyglądał na przestraszonego, zaś jego mistrz – na zatroskanego. Taksówka zatrzymała się w bocznej uliczce, przy budynku, którego ozdobna, choć odrapana fasada sugerowała, że przed laty wzniesiono go nie dla miejscowych, lecz dla angielskich „panów” Indii. Wewnątrz jednak zniszczenie ustępowało przed pięknem, a wiktoriańska monumentalność przed indyjską malowniczością. W powietrzu unosił się zapach drewna sandałowego, podłogę wyłożono gładkimi kafelkami, których wzór zapowiadał orientalny przepych kolejnych pomieszczeń.
To, do którego zaprowadziła ich przewodniczka, za główny element wystroju miało kilka obszernych foteli, doskonale odnowionych antyków o nóżkach w kształcie lwich łap. Pod jedną ze ścian stały donice z roślinami, w innej zaś widniały drzwi ozdobione misternym, ażurowym ornamentem. Tylko to – i wszechobecny słodki i ciężki zapach – wystarczyło, by nadać pomieszczeniu niepowtarzalny charakter.
Nazarowa skłoniła się i poprosiła by zaczekali, po czym zniknęła za ozdobnymi drzwiami. Twilight oderwała wzrok od skomplikowanej mandali wyobrażonej na ornamencie i skierowała go na siedzącego sztywno Daniela. Delikatne palce miał teraz zagięte jak szpony, tak, że napięta skóra ujawniała konstrukcję kości. W tej chwili jego dłonie były dłońmi mężczyzny, wydawały się większe i silniejsze, niż zazwyczaj.
Westchnęła, spuszczając wzrok i zaciskając własne palce na spodniach. Nikt nie próbował nawet zacząć rozmowy, wszyscy chcieli tylko, żeby było już po wszystkim. Ona, na wszystko, też, a śledzeniem linii wzorów na drzwiach i podłodze próbowała zająć mózg, po prostu próbowała nie myśleć o tym, co i tak było racjonalne możliwe prawdopodobne sensowne...
Niemal podskoczyła, gdy drzwi skrzypnęły znów i na progu pojawiły się cztery osoby odziane w białe szaty z surowego płótna. Nazarowa i trzech mężczyzn, bosi, owionięci ciężkim zapachem kadzidła. Wkrótce drzwi zamknęły się za nimi i Danielem, pozostawiając jeszcze bardziej niezręczną ciszę.
Twilight spojrzała na towarzyszącego jej mężczyznę. Mentor Daniela robił wszystko, żeby nie dać po sobie poznać, że siedzi jak na szpilkach.
- Panie Forgot... – zaczęła.
Popatrzył na nią.
- Nie pytałem jeszcze - rzekł, zaskakująco rzeczowym jak na niego tonem. – Czemu z nami pojechałaś.
- Mówiłam – miała ochotę spuścić wzrok, lecz nie uczyniła tego. – Chciałam się odwdzięczyć.
Przyglądał jej się. Zazwyczaj pogodny, niefrasobliwy, teraz wwiercał się w nią tak twardym wzrokiem, że pojęła, co ma wspólnego z Danielem.
- Posłuchaj – rzekł poważnym tonem – Wiem, że z tobą jest wszystko w porządku – oficjalnie. Ale nie znam cię. Nie wiem o tobie prawie nic. Zależy mi na Danielu. Nie chcę, żeby dał się przez ciebie zabić.
- Czemu pan myśli że mógłby?
- Bo tego potrzebuje. Kogoś, dla kogo będzie gotowy zrobić wszystko.
- Nie prosiłam o to.
- Wiem.
Pochyliła twarz pozwalając włosom zasłonić oczy.
- Czy wierzy pan w przeznaczenie?
Zawahał się.
- W jakim sensie?
- W to, że nasze losy są już ustalone i nie możemy nic zrobić, żeby to zmienić.
- Nie. Wierzę w konsekwencje naszych czynów. To jest los, to jest przeznaczenie. Wszystko co robimy wynika z tego, co robiliśmy wcześniej.
- To że tu jestem wynika z tego, co zrobiłam wcześniej – powiedziała, patrząc mu w oczy. – I ja i inni.
- To że tu jesteśmy wynika z tego, co Daniel zrobił wcześniej. W poprzednim życiu.
-Tak. Wiem. I myślę, że rozumiem go aż za dobrze. Ja też mam... moje poprzednie życia jak myślę – Przełknęła ślinę. – I nie wiem, czy chcę je znać.
Drzwi otwarły się znowu i stanął w nich młody hindus w bieli, zapewne akolita, ruchem ręki wzywając ich do pójścia za sobą. Nie odezwał się ani słowem, choć zapewne znał angielski – nie sprawdzali jednak, sami już milcząc w napięciu. Drzwi prowadziły do świątyni wypełnionej rzeźbami i zapachem kwiatów i kadzidła. Pod jedną ze ścian stał posąg bogini – piękność o wąskiej talii i obfitych piersiach unosiła nad głową pięć par smukłych ramion. W kilku spośród nich trzymała oręż, w innych kwiaty, kolejne ustawiały palce w symbolicznych gestach. Bóstwo miało zamknięte oczy, a jego łagodny uśmiech kontrastował z leżącym u jej stóp ciałem demonicznej istoty. Na czole bogini, pod wysoką, ozdobną koroną, widniał znak, przypominający stylizowane oko.
Minęli posąg, przybrany kwiatami i otoczony smugami wonnego dymu i klęczącą przed nim w modlitewnej pozie hinduskę w ciemnoczerwonym sari narzuconym niedbale na czarne dżinsy i podkoszulek i zniknęli za kolejnymi drzwiami. Zeszli po schodach w dół, do wielkiej sali, może kolejnej świątyni, bo i tu dym spowijał jakiś posąg. Głównym jednak elementem była wymalowana na podłodze kolejna mandala, o wiele bardziej złożona, niż poprzednie, opleciona wokół swastyki. W czterech rogach wzoru stały cztery osoby, ci sami ludzie, którzy wcześniej przyszli zabrać Daniela.
Wkrótce zobaczyła i jego samego. Ubrano go w biel, nie w czerń, jak niegdyś ją. Krótka tunika, otwarta na piersi, ukazywała, jak daleko zaszły zmiany, którym poddawał swoje ciało. Nie zastanawiała się nad tym dotychczas, zauważyła to dopiero teraz. Wiedziała że się na to zdecydował, że najważniejsza zmiana dokonała się już jakiś czas temu – ale pierwszy raz naprawdę zwróciła na to uwagę. Dziwne wrażenie...
Powiodła wzrokiem od pustej, otępiałej twarzy, ku ramionom, klatce piersiowej, dłoniom bezwładnie zwieszonym przy biodrach, bosym stopom, ospale stąpającym po gładkiej posadzce. Znów spojrzała na twarz. Powieki Daniela opadały ciężko, oczy zza nich spoglądały nieprzytomnie, nie mogąc na niczym zogniskować wzroku mięsnie twarzy zwiotczały. Bez okularów wydawał się – nawet teraz, z odnowionym ciałem – bezbronny, jak jakieś miękkie zwierzątko wyłuskane ze skorupy.
Bezwiednie ścisnęła rękaw koszuli Forgota. Starszy mężczyzna wpatrywał się w swojego ucznia idącego niczym zombie w stronę wyrysowanego na podłodze wzoru. Twilight zadrżała. To nieobecne spojrzenie mogło być tylko zapowiedzią tego co mogli z nim uczynić... Zabić duszę, zostawić pustą skorupę... Nie po to się starał, nie po to przekształcał własne ciało, żeby skończyć w ten sposób. Nie zasługiwał na to, nie był potworem z opowieści, ale najlepszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkała. Nie chciała wierzyć w to, co nazywano skażeniem. Ani ona, ani on nie nosili żadnego mrocznego piętna.
Daniel wkroczył do centrum mandali. Śpiewne głosy stały się silniejsze, gdy tylko opadł na kolana. Wiedziała, co się teraz dzieje. Przeszukiwali jego mózg i oglądali jego duszę, dokładnie to samo, co uczynili z nią, nawet sposób nie różnił się wiele. Ciekawe, czy i jego avatar bronił się tak zaciekle, jak niegdyś jej własny...
Rozsądek mówił jej, że nie ma powodów do strachu, w końcu z Danielem nie mogło być nic nie tak, no i na pewno przejdzie lepiej sam proces, jest silny, ma osobowość, którą będzie próbował zachować, nie będzie musiał tworzyć siebie z niczego, najwyżej odbudować, ale jest dość silny, żeby...
Melodyjny śpiew ustał, w sali zapadła cisza. Jedna z odzianych w biel postaci – stary hindus o chudym jak szkielet ciele i pomarszczonej twarzy – wystąpił w stronę środka mandali, jego przenikliwe, ciemne oczy skierowały się na klęczący podmiot badań.
- Narayana Shamira – odezwał się, a Twilight dopiero po chwili zorientowała się, że słyszy rytualne imię, które Daniel nosi w obrębie swojej Tradycji. – Zostałeś wezwany pod podejrzeniem skazy na twojej duszy. Cokolwiek jednak uczyniłeś w poprzednim życiu, twoja dusza jest czysta. Nie odnaleziono żadnych śladów skażenia. W tym życiu nie odpowiadasz za przewiny poprzednich wcieleń.
Dziewczyna mimowolnie westchnęła. Miała wrażenie, że słyszy, jak echo tego odgłosu rozbija się o ściany sali, nikt jednak nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Forgot już był przy swoim uczniu, pomagał mu wstać – ona zaś patrzyła, patrzyła na wzór na podłodze, posąg Sziwy wyłaniający się wolno spośród kłębów wonnego dymu, na ubraną na biało postać, patrzącą tak, jakby uniewinniający wyrok był ostatnimi słowami, jakie do niej dotarły.
Przełknęła ślinę, wolno ruszyła za Danielem i jego mistrzem. Czuła się... dziwnie. Dziwniej, niż parę dni temu, jak opróżniona z czegoś istotnego, choć nieprzyjemnego...
Odeskortowani przez Nazarową, która, na powrót zwyczajnie ubrana, nie przypominała współwykonawcy żadnego strasznego rytuału, udali się do hotelu. Daniel nadal był skołowany, Twilight w dziwnym nastroju, Forgot zwyczajnie zadowolony – przynajmniej on jeden wyglądał na osobę nie trawioną żadnymi skomplikowanymi uczuciami.
Bardzo chciała zwiedzić miasto. Nie poprosiła o taką możliwość. Wieczór spędziła w hotelu, Daniel spał, a Forgot był znów pogodnym niefrasobliwym człowiekiem, gadającym o bzdurach nie dlatego, że poważniejsze tematy krępowały go jakoś – ale dlatego, że może uważał je za miej ciekawe. Może...
Trochę czasu zajęło, nim Twilight odważyła się zadać mu nurtujące ją pytanie:
- Jeśli mogę spytać... jego rytualne imię, co oznacza?
- Narayana to z sanskrytu, oznacza drogę człowieka lub drogę mężczyzny... Shamira oznacza w hebrajskim obrońcę.
- Och...
Czuła, że nie z własnej winy za bardzo wgłębiła się w czyjąś intymność. Nie sądziła, żeby tego pragnęła – i na pewno nie była na to gotowa. Tej tropikalnej, gorącej nocy przyszedł do niej jednak sen o lodowatych pocałunkach, zsuwających się w dół jej ciała. Zbudziła się z niego, przeświadczona, że wołała Sariela, rozpalona nie tylko od indyjskiego upału.







Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj