ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 7. Pionek może stać się figurą

Szedł przodem, a mimo to Twilight miała wrażenie, że Jorge cały czas nie spuszcza jej z oczu. Ściemniało się, oni zaś ruszyli w stronę rozległej łąki, zwanej Błoniami, potem skręcili w bok, do dużego parku. Na tle brudnego już śniegu pnie drzew były czarne jak smoła.
O tej porze przez park przemykali tylko nieliczni studenci, pragnący skrócić sobie drogę z uczelni do akademików, w centrum parku, między obtłuczonymi popiersiami sławnych Polaków, jakaś para całowała się zapamiętale. Dalej, w krzakach coś szeleściło – pies? Pijak? Zboczeniec? Płytki zbiornik, po którym w lecie pływały łódki, teraz wypełniony był liśćmi, śmieciami i śniegiem, nad jego brzegiem wznosiła się stroma choć niska góra. W jej zbocze wbudowano betonowe płyty, mające pełnić funkcję amfiteatru. Z czasem popękały, część z nich obsunęła się w dół wraz z ziemią. Półwysep na jeziorku, który miał być sceną, tkwił żałośnie u ich stóp.
Jorge zwinnym krokiem wspinał się na górę. Skakał z płyty na płytę tak lekko, jakby wzniesienie nie znaczyło dla niego nic. Co chwila przystawał i oglądał się na Twilight, która, w kozaczkach na obcasach ślizgała się po zboczu. Nie przypuszczała, że wdrapanie się na tak niską górkę przysporzy jej tyle problemu. Gdy już dotarła na górę, była zgrzana, zdyszana, a jej rajstopy przesiąkły wodą i w paru miejscach puściło im oczko.
Mężczyzna stał na szczycie wzniesienia, patrząc, jak dziewczyna gramoli się w jego stronę. Nie podał jej ręki, musiała sama wstać. Twarz miała czerwoną od wysiłku, z jej rozchylonych ust wydobywały się obłoczki pary. Z lekkim lękiem rozglądała się wokół. Szczyt wzgórza był nagi, wyrastały z niego tylko dwa potężne betonowe słupy, na których umieszczono niedziałające reflektory.
- Masz kiepską kondycję – stwierdził.
- Jest ślisko a ja mam złe buty – jęknęła.
- To żadne wytłumaczenie – rzekł, śmiejąc się.
- Co planujesz? – spytała, rozglądając się. Zbocza wzgórza były strome, nie dość jednak, by spadająca z nich osoba mogła złamać sobie kark. Jeśli Jorge rzeczywiście miał ją zabić, a taka myśl kołatała się w jej umyśle już od jakiegoś czasu, powinien zrobić to wcześniej.
- Boisz się – stwierdził.
Nieśpiesznie zszedł kilka metrów niżej i usiadł na jednej z betonowych płyt. Dziewczyna ostrożnie podążyła za nim, postanowiła jednak stać nadal. Wilgoć, którą przesiąkły rajstopy zaczęła stopniowo zamarzać.
- Tak.
- Myślisz, że zabicie cię dałoby nam cokolwiek?
- Nie wiem – przyznała drżącym głosem.
- Nic. W tej chwili absolutnie nic. – Popatrzył jej prosto w oczy. Przez myśl przemknęło jej, że w jego nieco kanciastej, lecz regularnej twarzy jest coś pociągającego. Zaskoczyła ją ta myśl, zaskoczył ją nowoodkryty sposób postrzegania ludzi. – Posłuchaj mnie uważnie, Twilight. Jesteś osobą niezwykłą, to pewne. Może nie posiadasz żadnej wielkiej wiedzy, ale masz niewątpliwie w sobie wiele siły, z istnienia której nie zdajesz sobie sprawy. Do tego rozsadza cię gniew, mam rację?
Pomyślała o szeptach w swojej głowie, o Alex i jej fantastycznych teoriach, o milczeniu Dariusa, o zabitych inkwizytorach, o Zacu uciekającym przed czymś, czego imienia nawet nie znał, o srebrnych kolczykach i długich szponach Kyry. A przede wszystkim o Sarielu i jego oczach w tamtej chwili.
- Tak.
- Jeśli skierujesz ten gniew w niewłaściwą stronę, może w pewnym momencie być za późno. Zakon Hermesa popełnił błąd, ale Zakon Hermesa popełnia wiele błędów, za które będzie płacił przez całe swoje istnienie. – Jorge uśmiechnął się z mieszaniną satysfakcji i smutku. – Wyjaśnijmy sobie parę rzeczy, Twilight. Nie jestem tu, żeby cię zabić. Nie jestem tu, żeby ściągnąć z ciebie jakiś niesamowity dług, który, jak wierzysz, zaciągnęłaś. Oferujemy ci naukę rzeczy, które mogą ci się kiedyś przydać. Owszem, im więcej będziesz wiedzieć, tym bardziej będziesz należeć do nas, ale to naturalna cena. Niestety, piękne ideały ogólnodostępnej wiedzy od wieków przestały sprawdzać się w praktyce, zresztą, sami zaplątaliśmy się w tę sieć, wyznając zasadę wdzięczności za naukę, prawda?
Skinęła głową.
- Właśnie – kontynuował. – Dziś jesteśmy tu po to, by złożyć ci ofertę. Ty sama zdecydujesz, czy tego zechcesz, sama zadecydujesz, w jakiej formie zapłacisz za naukę – kwestię wdzięczności pozostawiam tylko twojemu sumieniu.
- A... oferta?
- Wiedza. Na temat rzeczy, które już spotkałaś – Nephandi, wampirów... Niebezpieczna wiedza, to chyba już wiesz – ale nie odpowiesz nigdy na twoje pytania, jeśli nie zaryzykujesz. Walcząc z potworami ryzykujesz, że staniesz się jednym z nich, zaglądając w otchłań ryzykujesz upadek. Zawsze i wszędzie.
- Kim jesteście?
- Dobre pytanie – uśmiechnął się szeroko. – Zastanawiałem się, czy je zadasz... Naszym celem jest obserwacja – wszystko to, co dzieje się między Przebudzonymi a Wampirami leży w sferze naszych zainteresowań. Zbyt wielu chciałoby zaprzeczyć takim kontaktom, ale one istnieją, istnieją od samego początku... Usiądź, opowiem ci pewną historię.
- Marznę...
- Najwyżej będziesz miała katar. Daniel z chęcią się wtedy tobą zajmie – powiedział kpiąco. – Siadaj.
Posłusznie opadła na betonową płytę. Objęła się ramionami, ale to nie dało jej ciepła.
- Historia, którą chcę ci opowiedzieć, jest jedną z najstarszych, jakie istnieją – zaczął Jorge, spoglądając w niebo. – Dawno, dawno temu, niektórzy mówią, że niedługo po tym, jak został stworzony świat, pośród młodej jeszcze rasy ludzkiej pojawiły się istoty, które, choć narodzone z ludzi, posiadły nadludzką moc. Istoty takie jak ty i ja, Twilight... Pierwsza z pośród nich była kobietą – mówi się, że była też pierwszą kobietą na świecie, stworzoną przez Boga idealną istotą ludzką – piękną, mądrą, niezależną i obdarzoną niemalże boską mocą. Nazywała się Lilith – a może to tylko imię, które nadano jej potem. Będąc niemalże boginią, budziła strach, więc dziś większość ludzkości wierzy, że zbuntowała się przeciw Bogu i oddała siłom ciemności... My wiemy, że tak nie było. Owszem, Lilith wolała niezależność niż podporządkowanie się nowopowstałej ludzkości, lecz nigdy nie stała się wrogiem ludzkich istot, tak, jak mówi to tradycja... Lilith przez stulecia przemierzała świat, badając jego możliwości, tworząc początki dzisiejszej magyi... Werbeny mówią, że to ona ich stworzyła i może mają rację, ale myślę, że Lilith dała też początek wszystkim obecnym Tradycjom, co więcej, dała początek Technokracji, Maruderom i Nephandi... może słusznie nazywamy ją matką demonów, bo ona była pierwsza, wszystko, co zaistniało potem, jest jej dziedzictwem. Wampiry nazywają ją Mroczną Matką i nie bez podstaw... Widzisz, podczas swych podróży Lilith spotkała kogoś... człowieka, który został przeklęty przez Boga, napiętnowany za popełnioną zbrodnię bratobójstwa. Ponoć był także jednym z pierwszych ludzi i znamy go pod imieniem Kain. Nic nie przeczy jednoznacznie temu, że był to istotnie Kain z Biblii – morderstwo będzie morderstwem, przelana krew przelaną krwią, zaś biblijny Bóg czy jakiekolwiek inne bóstwo, które było świadkiem tamtego wydarzenia naprawdę przeklęło zabójcę. Nie mógł umrzeć – od stuleci tułał się po świecie, nieśmiertelny i nieskończenie samotny. Lilith zlitowała się nad nim – a może go pokochała, któż to wie... Widząc w nim potencjał, przyjęła go na swojego ucznia, lecz nie mogła podzielić się z nim swoją pełną mocą... Nasza moc pochodzi z duszy, zaś dusza Kaina była przeklęta, wypaczona... Lecz nauki Lilith dały mu moc i coś jeszcze – umiejętność tworzenia potomków z własnej krwi, zakażania własną klątwą innych ludzi... Może to było okrucieństwo, ale może było to co innego – lek na samotność wiecznego życia...
- Jeśli go kochała...
- Tego nie wiemy na pewno. Może tak, może nie, może po prostu postanowiła nauczyć go tego, co wiedziała sama... może po prostu odeszła od niego, może dostąpiła tego, co nazywamy Wstąpieniem... Lilith i Kain rozstali się, Twilight, ale ich dziedzice żyją obok siebie i ze sobą, bojąc się siebie, unikając się nade wszystko próbując się poznać... Moce wampirów to nic innego, jak dziedzictwo magyi którą władamy ty i ja... Och, jeszcze zanim dom Tremere zdradził Zakon Hermesa i zanim postanowił zdobyć nieśmiertelność cudzym kosztem, jeszcze wcześniej były przypadki magów, których fascynacja lub głupota popchnęły do podobnych czynów... Zawsze ktoś był gotowy zaryzykować własne istnienie i badać drugą stronę.
- I wy też...?
- Tak – kiwnął głową.
- Dlatego mnie obserwujecie?
- Tak. Sariel był elementem który pojawił się niespodziewanie, dziką kartą... A potem pojawiłaś się ty...
„I Zac” – pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno. Nie miała wątpliwości, że już wiedzą, ale mogła przynajmniej udawać bardziej naiwną, niż była. To zawsze była jej karta przetargowa.
- A wy próbujecie mieć kontrolę nad tymi „dzikimi kartami”, tak? Przynajmniej niewielką?
- Owszem.
- Kontrolując to, co będę wiedzieć?
- Owszem.
Zamknęła oczy. Zimny wiatr przeszywał ją na wskroś, do nóg przywarły kryształki lodu.
Wiedza... wiedza może być błogosławieństwem... Jorge mówił prawdę, czuła to – od tysiącleci Przebudzeni i Kainici zmuszeni byli do trudnej współegzystencji, od tysiącleci tak rywalizowali o miano przewodników ludzkości, jak i istnieli jej kosztem. Jej istnienie było częścią tej sieci i jeśli miała kiedykolwiek się z niej uwolnić, musiała rozplątać ją, nie rozszarpywać... I jeśli miała kiedykolwiek... Jeśli kiedykolwiek...
- Dobrze – powiedziała. – Póki co, jestem wasza.
- Póki co – zgodził się uprzejmie. – Dobrze, zajmijmy się konkretną sprawą – dodał, przysuwając się i pochylając twarz nad jej twarzą.
Przełknęła ślinę i zesztywniała, niepewna, czego oczekiwać.
Roześmiał się.
- Dziewczyno, uspokój się. Masz podpiętego do głowy szpiega, malutka. Pozwól mi się nim zająć.
- Nie.
- Posłuchaj, ja wiem, że Daniel dba o ciebie, że mu na tobie zależy, ale będą z tego problemy.
- Ale jeśli zerwiesz połączenie...
- Przejmujesz się tym, że złamiesz mu jego małe, czarne serduszko? – Zaśmiał się. – No dobrze, niech ci będzie. Ale w takim razie musisz nauczyć się tłumić tę więź, bo prędzej czy później pan o niesprecyzowanej tożsamości płciowej wejdzie ci do głowy głębiej, niż byś chciała. Wiesz coś o magyi umysłu?
- Tak – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
- Dobrze. Więc zadanie domowe, moja miła – naucz się kontrolować tę więź, bo jeśli pozwolisz obojnakowi dalej grzebać ci w głowie, oboje będziecie cierpieć bardziej, niż ustawa przewiduje. – Mówiąc to, wstał. – A teraz pora się wynosić. – Uśmiechnął się, a Twilight zaczęła zastanawiać się, jak zetrzeć mu ten uśmiech z twarzy. – Zobaczymy się jeszcze, nieprawdaż?
- Tak – mruknęła.
Była szczęśliwa, mogąc wreszcie wydostać się z przeraźliwie pustego parku. Pożegnawszy Jorge’a, pomknęła do pensjonatu nieco może szybciej, niż powinna. Usprawiedliwiało ją zimno i strach przed tym, co mogłaby spotkać na ulicach tak późną porą. Prócz tego była wściekła, niewiarygodnie wściekła. Gdyby nie to, że Jorge oferował jej wiedzę, pewnie próbowałaby rozorać mu paznokciami twarz... zasługiwał na to, parszywy złośliwy drań...
Uspokoiła się nieco w łazience i dopiero tam znów przywołała poprzednie słowa mężczyzny, opowieść o Lilith. Niepokojąca historia, na ile prawdziwa, a na ile...
Otrząsnęła się. Nie pora na rozważania, miała coś do zrobienia. Jorge miał racje w jednej rzeczy, musiała mu to z trudem przyznać.
-Wybacz, Daniel – szepnęła, dotykając czołem lustra i zamykając oczy.
Były tam, cienkie nitki, z których Eutanatos zbudował więź między nimi. Emocje przepływające w obie strony...
Skupiła się na nich. Zamierzała je wytłumić, ale coś kazało jej się powstrzymać.
Niepokój, poczucie obowiązku tak silne, że graniczące z fanatyzmem i coś jeszcze, uczucia równie zawikłane i chaotyczne, jak jej własne.
Wyprostowała się gwałtownie, otwarła oczy, zaczerpnęła powietrza. Za drugim razem skupiła się po prostu nad tym, co miała zrobić.
***

Daniel spodziewał się, że będzie to kolejna nieprzespana noc. Poprzedniego wieczora zadzwoniono go i ściągnięto na miejsce morderstwa. Tym razem, na jego nieszczęście, nie chodziło tylko o kobietę zabitą kuchennym nożem na progu własnego mieszkania, a o coś więcej, coś, co poruszyło całym miastem. 
A niezależnie od tego wszystkiego i od piętrzących się problemów osobistych, czuł się też, co również było, choć trudno mu było przyznać to przed samym sobą, osobistym problemem, odpowiedzialny za pewną dziewczynę, za jej idiotyczne mrzonki, za beznadziejne zauroczenie ciągnące się za nią jak cień.
Przeglądał się w niej jak w lustrze. Tak jak ona bał się samego siebie – nie bez powodu, bo w snach nawiedzał go głos w ciemności szepcący o tym, jak groźny jest pociąg do śmierci, głos z poprzedniego życia. Tak jak ona czuł fascynację, która nie powinna istnieć, co więcej, poddawał się jej, sprawdzał, jak daleko odważy się zajść... Ale on był dorosłym człowiekiem odpowiedzialnym za własne czyny, nie nastolatką pierwsze zauroczenie mylącą z miłością – a ten, którego spojrzenie i drwiący uśmiech tak przykuwały jego uwagę, nie był opętanym wiarą we własną szlachetność głupcem.
Tego właśnie głupca Daniel postanowił znaleźć. Powiedzieć mu coś... Dziwnie się czuł z przekonaniem, że lepiej wie, jak być wampirem, od rzeczywistego wampira, w dodatku takiego, którego istnienie liczy sobie już ponad tysiąc lat.
Gdyby chodziło tylko o Sariela, zostawiłby go sam na sam z jego własnymi mrzonkami. Ale oczywiście nie mógł pozwolić Twilight niszczyć sobie życia w ten sposób. Była młoda, powinna zacząć żyć, zamiast zatapiać się we wspomnieniach po straconym śnie. Zawieszona pomiędzy irracjonalnymi marzeniami, a depczącym jej po piętach koszmarem, nie miała dość sił, by wyrwać się i rozpocząć własne życie. Dlatego sprzedała samą siebie – i jeśli Daniel miał rację, nabywcą była najgroźniejsza osoba z jego własnej Tradycji. Dziewczyna oczywiście tego nie wiedziała, obiecano jej coś, a ona naiwnie uwierzyła, że to dostanie. Brakowało jej wytycznych, wskazówek, w którą pójść stronę, więc gdy dano jej je do ręki, przyjęła je bez wahania. Daniela bolało, że nie zgłosiła się do niego – ale nie dziwił się też, że nie darzyła go zaufaniem. I mimo, iż wiedział, że Twilight nie umie i nie będzie nigdy umiała przywiązać się do niego, Eutanatos nie mógł zostawić jej samej.
Jeśli się bała, jeśli nie umiała skonfrontować się z własnym lękiem i snami, musiał zrobić to za nią. Jeśli nie chciała mu powiedzieć, co dokładnie wydarzyło się tamtej nocy, musiał sięgnąć do innego źródła informacji.
W lokalizowaniu innych miał już wprawę, zresztą nie było to niebezpieczne, nie tak, jak to, co planował potem. Samo przenoszenie się z miejsca na miejsce było ryzykowne i Daniel, choć nigdy nie zapłacił jeszcze pełnej ceny za naruszenie rzeczywistości, nie raz już w ten czy inny sposób cierpiał z powodu efektów ubocznych. Tyle, że poczucie obowiązku wobec świata – i wobec jednostek – było w nim silniejsze, niż strach przed Paradoksem.
Pragniesz być egoistą, chcesz zatrzymać coś dla siebie, ale nie możesz wyprzeć się przekonania, że inni są ważniejsi. Łatwo byłoby udawać, że Sariel nie istnieje, że nigdy nie istniał, ale odpowiedzialność była silniejsza.
Nie był bardzo zaskoczony tym, że zlokalizował wampira w Londynie. Znał już to miasto, był w nim raz i nie miał najlepszych wspomnień, zwłaszcza związanych z tym, co równolegle działo się w Krakowie. Tym razem miał jednak nadzieję wrócić, zanim stanie się coś poważnego.
Bardziej niż samo miasto zaskoczył go dom – porządny, niedawno wybudowany apartamentowiec średniej klasy, nie oddalony zanadto od centrum miasta. Żałosne, sprzedać się za mieszkanie... choć Daniel cieszył się, że tym razem uniknie piwnicy i spotkania ze szczurami, które nie pałały do niego miłością.
Wszedł po schodach, zadzwonił do drzwi. Usłyszał kroki po drugiej stronie, dłuższa chwila minęła nim otwarły się drzwi i spojrzały na niego znajome, szarobłękitne oczy. Odruchowo zmierzył Sariela wzrokiem, oceniając stan jego garderoby – znacznie lepszy niż ostatnim razem. Owszem, obcisły raczej podkoszulek podkreślał chudość ciała wampira, ale krótkie rękawy odsłaniały mięśnie na kościstych ramionach. Ciemne dżinsowe spodnie całkiem ładnie leżały na wąskich biodrach, a zaczesane do tyłu, podtrzymywane miękką, wełnianą opaską włosy wyglądały o wiele lepiej. Może to ubranie nadawało twarzy Sariela nieco inny wyraz – twardszy, lekko ironiczny, mimo, iż delikatny uśmieszek Eutanatos zidentyfikował jako nie do końca naturalny, przynajmniej nie dla Sariela.
Wampir, który udaje, że jest wampirem. Piękne.
Przywołał własny, ćwiczony latami, sarkastyczny uśmiech.
- Nieźle się urządziłeś.
- Czego chcesz?
- Informacji. Mogę wejść?
Sariel zmrużył oczy. Równe, wąskie brwi ściągnęły się, niemal łącząc się nad długim nosem.
- Twilight jest bezpieczna, przy okazji – dodał Daniel.
- Wiem – odpowiedź była sucha, zbyt sucha. – Trzymaj ją z dala.
- Tak zrobię – uśmiech poszerzył się. – Co nie przeszkadza – mag wślizgnął się do mieszkania, obrzucił je krytycznym okiem. Coś miała ta dwójka ze sobą wspólnego, bo obecny pokój Twilight był równie bezosobowy... Usiadł w fotelu, płaszcz przewiesił przez jego podłokietnik. – że chcę wiedzieć. Kto ją zaatakował.
- Nie żyje.
Wzrok Daniela spoczął na wieży, na kilku płytach leżących na głośniku, na książkach i czasopismach na stole. Szlachetny rycerz z innej epoki próbował nadrobić stracony czas?
- Rozumiem. A co z tym który za tym stał?
Sariel usiadł na kanapie. Zachowywał się zaskakująco swobodnie i spokojnie.
- Pozwoliłem mu odejść.
Z ust maga wyrwało się na poły rozbawione, na poły pogardliwe prychnięcie.
- Miałem swoje powody – uzupełnił wampir.
- Rozumiem... – wargi Daniela drgały, powstrzymując się od rozciągnięcia w szerzy uśmiech. – Sarielu, jeśli nie chcesz, nie musisz mi mówić, rozumiem... ale skoro ty go nie ścigasz, to nawet lepiej... Będę mógł sam się nim zająć. Nie masz niż przeciw temu, prawda?
Wampir przymknął oczy, milczał przez chwilę, jasnobrązowe oczy maga obserwowały każdy ruch na jego twarzy.
- To sprawa między wami dwoma – rzekł. – Nic mi do tego.
- Więc nie będziesz żałował – teraz to Daniel przymknął oczy, delektując się myślą o swoich zamierzeniach – jeśli ten osobnik... będzie cierpiał?
Sariel podniósł głowę i oczy ich obu spotkały się – oba spojrzenia zimne jak lód.
- Nie.
- Więc dobrze. – Daniel wstał. – Och, byłbym zapomniał. Zdajesz sobie sprawę z tego, dla kogo pracujesz, czyż nie?
- Tak.
- Zawodzisz mnie. Łatwo stałeś się ich pionkiem.
- Pionek kiedyś może stać się figurą.
- Jeśli tak uważasz... – Pomału zaczął zapinać płaszcz. – Do zobaczenia, Sarielu. Jeszcze się spotkamy.
Pożegnanie ze strony wampira było chłodne, ale czego innego Daniel mógł się spodziewać, czego innego mogli się spodziewać obaj?
Zamknąwszy drzwi, Sariel podszedł do okna i zza rozchylonej żaluzji patrzył, jak smukła postać w czerni pospiesznie schodzi po schodach.
Ile trudu musiał sobie Daniel zadać tylko dla tej jednej rozmowy... Co chciał osiągnąć?
Och, wydaje ci się, że jesteś ode mnie lepszy, magu? Perspektywa nieograniczonej mocy wpędza cię w pychę? Cały czas coś rozważałeś, cały czas śledziłeś każdy mój ruch. Miałeś gdzieś, w twoim, jak wy to nazywacie, Sanctum, przygotowany kołek? Przywołałbyś go specjalnie dla mnie, gdybym zrobił coś, co by ci się nie spodobało?
Jak mi przykro, że cię zawiodłem, magu.
Jesteś głupcem, wiesz? Gdybyś był mądry, nie próbowałbyś za wszelką cenę udowodnić mi, jak źle postąpiłem. Nie przychodziłbyś i nie śmiałbyś się mi w twarz. Co mi chcesz zakomunikować, kobieto-mężczyzno, „mam coś, co należy do ciebie”?
Jeśli ci na niej zależy, zajmij się nią. Nie musisz mi wypominać tego, co zrobiłem, za bardzo jestem tego świadomy. Jeśli chcesz, szukaj V, zabij go, ja się od tego odcinam. Jeśli chcesz, udowadniaj mi, że się sprzedałem. Nic o mnie nie wiesz, magu, mam swoje powody.
Po prawdzie obaj byli głupcami i hipokrytami i obaj próbowali udowodnić coś sobie nawzajem. Z jakiegoś niewiadomego powodu krążyli wokół siebie, wytykając błędy w swoim postępowaniu, próbując upokorzyć się nawzajem. Sariel wątpił, czy miało sens przenoszenie się między dwoma miastami tylko w celu wbicia mu paru szpilek – jedynie szpilek.
Pokręcił głową i puścił listwy żaluzji.
Na zewnątrz, na pogrążonej w mroku londyńskiej ulicy dwie postaci zbliżały się do siebie – obie ubrane w czerń osoby, które oczekiwały wszystkiego, ale nie tego spotkania...
***

Słońce miało wzejść już wkrótce. Widział, jak niebo z czarnego robi się granatowo-błękitne.
Godziny przed świtem zawsze były najbardziej samotne. Jeśli kiedykolwiek miewał wątpliwości, to właśnie wtedy. Jak daleko odszedł od tego, czym był kiedyś? Pamiętał, czego pragnął, pamiętał, jak to zdobył, pamiętał upojenie, a potem...?
W pełni świadomy tego, co stało się z jego duszą, powinien się bać. W pełni świadomy tego, co stało się z jego mocą, powinien żałować. Nie bał się i nie żałował. Cieszył się potęgą, którą zdobył, wiecznością, która na niego czekała i jedynym, co go niepokoiło był fakt, jak niesprawiedliwie go potraktowano.
Uznano go za zdrajcę, choć do końca pozostawał wierny swojemu mistrzowi.
Uznano go za zdrajcę, choć to inni posunęli się zbyt daleko.
Uznano go za zdrajcę, bo to on znalazł sposób, bo to on go przetestował. Teraz obwiniali jego o swoje porażki – jakie to było proste...
Dzwonek telefonu przerwał ciszę. Podniósł słuchawkę.
- Gareth, słucham.
- Bauer.
- Zmieniła pani zdanie?
- Dzwonię tylko, żeby poinformować – rzekła chłodno – że dziewczyna wpadła jak kamień w wodę.
A wraz z nią ten Salubri. Och, jakie to... interesujące.
Oczywiście, to mógł być przypadek.
- Rozumiem. Listy gończe nie zniknęły z sieci?
- Nie. – Słyszał w jej głosie niepewność. Rozmawiając z nią przez telefon tracił część wpływu na jej umysł. Wątpliwości ogarniały ją coraz bardziej, pewnie rozważała, jakie właściwie interesy łączą ją z tym człowiekiem o oczach i wiedzy demona. Dalej, kobieto, próbuj, lepsi niż ty posłali mnie na stos... – Nadal tam są, jeśli ktoś ją znajdzie... Ale mamy inne priorytety, przykro mi panie Gareth, nie poruszę całego Stowarzyszenia Leopolda dla jednej smarkuli, no chyba, że miałabym dowód, że to ukochana córeczka samego Lucyfera.
- Ależ oczywiście, pani Bauer – żałował, że nie mogła widzieć jego miny. – Moje najdroższe dziecko nie chce wrócić do najniższego kręgu piekielnego.
- Proszę nie żartować – jej głos był zimny. Typowo niemiecki brak poczucia humoru. – Nie mam czasu ani dla niej, ani dla pana, nie teraz.
- Oczywiście – zgodził się, nadając swojemu głosowi ciepłe brzmienie. – Rozumiem i przepraszam za moją impertynencję. Mam szczerą nadzieję, że to nie koniec współpracy?
Po drugiej stronie linii na chwilę zapadło milczenie, dopiero potem Gareth usłyszał odpowiedź.
- Tak.
„Najwyższy czas” – pomyślał, kiedy zakończyli rozmowę. – „Znaleźć sobie nowe narzędzie... Kogoś młodego, pełnego zapału, ale nie skażonego fanatyzmem... zdesperowanego na tyle, by zgodzić się na każdą możliwość...”
Przypomniał sobie coś, co niegdyś należało do niego i co zostało mu odebrane. Przypomniał sobie, co ujrzał, gdy jeden, jedyny raz odważył się użyć tego przedmiotu...
Może lustro miało rację i właściwa osoba już wkrótce sama do niego przyjdzie?
Uśmiechnął się. Szyba odbijała jego oczy, tak inteligentne i zimne, że porównanie ich do oczu demona nie było do końca nie na miejscu.
Za oknem pierwsze promienie słońca wychynęły ponad horyzont.
***

Sariel mylił się, sądząc, że nie może mieć gościa mniej spodziewanego, niż Daniel. Przekonał się o tym już tej samej nocy, gdy nad ranem w drzwiach jego schronienia stanęła Chandra Rai. Jej oczy pełne były wściekłości i choć w dłoniach nie miała ognia, sam płomień jej gniewu był wystarczająco groźny.
Gdyby nie towarzyszący jej Harith, zbyt spokojny jak na Assamitę na Krwawych Łowach, Sariel zacząłby szukać miecza. Ale czarodziejka musiała z rozmysłem zabrać ze sobą oprawcę Księżnej. Mogła nie wiedzieć, kim jest Mark Adler – ale nie mogła wierzyć, że jej zaufa.
Stanowili zaiste interesujące trio i gdyby tylko Chandra wiedziała...
- Mój podopieczny – zaczęła rozmowę od tych dwóch słów, nie witając się nawet. Wypowiedziała je takim tonem, jakby była pewna, że Sariel coś wie.
Nie wiedział.
- Pani podopieczny?
- Mój podopieczny wymknął się dziś, a ja mam powody żeby przypuszczać, że pan ma z tym coś wspólnego, panie Adler.
W głowie Sariela coś zaświtało. Andre i Daniel musieli się spotkać. Dwóch znajomych, może nawet przyjaciół, natykających się nagle na siebie w obcym mieście, jeden z nich zagubiony i przerażony tym, co z nim uczyniono, drugi zapewne zainteresowany i – ta hipoteza zaskoczyła Sariela – gotowy udzielić pomocy. I niezależnie od tego, jak inteligentny był Daniel, Andre miał tendencje do robienia rzeczy nie zawsze inteligentnych.
Przyglądał się kobicie uważnie. W jej aurze widział zniecierpliwienie i irytację – tych emocji nie ukrywała. Ale widział coś jeszcze – strach, dobrze maskowany, lecz silny.
Czego się boisz piękna pani? Czy chłopak wie coś, czego nie powinien wiedzieć nikt inny? A może jest czymś, czym być nie powinien? Coś nie udało się tak, jak należy?
- Proszę wejść – zaproponował, uśmiechając się uprzejmie, choć zimno i sarkastycznie, trochę tak, jak kilka godzin temu uśmiechał się do niego Daniel. Czuł na ustach ten danielowy uśmiech, obcy, ale wnikający w jego własną twarz, nowy element jego samego, kolejny kamyczek do mozaiki.
Chandra Rai wkroczyła do jego bezosobowego mieszkania, wyprężona jak kocica, z oczyma jak sztylety. Wcielenie bogini Kali lustrowało każdy zakamarek pokoju, jakby spodziewało się znaleźć w nim swojego zbiegłego podopiecznego. Podążający za nim Assamita był spokojny, wyluzowany i może tylko gdzieś w głębi serca liczył, że Chandra pozwoli mu zabić Andre.
Ale Chandra nie zrobiłaby tego. W tym jednym Sariel ją przejrzał. Bała się też o niego. Chciała załatwić sprawę jak najszybciej, nim jej przełożeni zorientują się i wydadzą wyrok na nieposłusznego chłopaka. O Mitro, Chandra Rai bała się o skórę chłopca bardziej niż o własną! Bez trudu ukrył zaskoczenie – o, ten sarkastyczny uśmiech był jednak doskonałą maską, łatwo było za nim schować własne emocje.
- Panie Adler – Chandra przerwała podziwianie sterty książek i gazet, złożonej na stole i odwróciła się szybko, płynnie, zamiatając podłogę przesadnie długą spódnicą. – Wiem, że Andre się panem interesuje, śmiem przypuszczać, że to dlatego, iż obaj jesteście w kręgach zainteresowania księżnej, zresztą obecny tu pan Harith potwierdza, że już wcześniej mój podopieczny – Ciekawe, nie użyła słowa „potomek” czy nawet „uczeń”. – spotykał się z panem, przy pełnej aprobacie księżnej. Więc, panie Adler? Słucham?
Sariel lekko ściągnął brwi, jego spojrzenie szukało Haritha. Assamita stał oparty o ścianę, sugerując, że jego funkcja nie daje mu uprawnień do wtrącania się. Miał tylko pilnować, żeby nie skoczyli sobie do gardeł.
„No cóż, Harith, z tobą policzę się potem.”
- Lady Lauren – rzekł spokojnie. – jest przekonana, że jesteśmy częścią jej przepowiedni. Pan Ahrn, ja, pani, pani Rai. Że zniszczymy jej piękne miasto i zabijemy ją samą. To wystarczający powód, by pan Ahrn był zatroskany i zwracał się do mnie, kolejnej osoby podejrzanej o zbrodnicze skłonności. – We własnym głosie słyszał echa tak wielu osób, że nie był w stanie ich liczyć. Uśmiechnął się cudzym uśmiechem i w cudzym geście rozłożył ramiona. – Jeśli pani podopieczny zamierza wprowadzić słowa przepowiedni w czyn, będę zmuszony go powstrzymać, bo mnie się nie uśmiecha rola wybrańca. A jeśli pani podopieczny postanowił uciec przed swoim przeznaczeniem, mogę jedynie powiedzieć, że doskonale go rozumiem.
Wyobraził ją sobie zgrzytającą zębami. Oczywiście nie zrobiła tego, ograniczając się do bycia uprzejmą i zimną, choć nieco zirytowaną.
- Panie Adler, jeśli cokolwiek przytrafi się mojemu podopiecznemu z winy pana i pańskiej tożsamości, nie będę miła.
- Wcale w to nie wątpię – stwierdził z kamienną twarzą.
Czyżby sugerowała, że domyśla się, z kim ma do czynienia? Jeśli Andre nie był wobec niej lojalny – a nie był, bo być nie musiał - nie miał obowiązku powiedzieć. Ale mógłby to zrobić aby uratować własną skórę. Więc jeśli Chandra go znajdzie...
Mały idiota. Lojalność jest dla niego niczym. Żałosny dzieciak, oportunista jak każdy w Zakonie, doskonale będzie pasował do Tremere.
Magowie. Przeklęci magowie, zawsze tacy sami, nawet po przemianie.
- Da mi pan znać, prawda?
- Oczywiście – uśmiechnął się szerzej, za szeroko.
Chandra odpowiedziała uśmiechem, słodkim i lepkim jak syrop. Tylko twarz Haritha była dziś szczera. 
Wyszli w późną już noc na zewnątrz. Tym razem Sariel nie obserwował ich, nie miał nawet ochoty.
Kiedy był już pewien, że odeszli, wolnym ruchem zsunął opaskę z czoła. Szare włosy posypały się na twarz, chudą szarą i zmęczoną. Nie widział w lustrze niczego, co byłoby nim samym. Trójoka pociągła twarz była jak maska, za którą nie kryło się nic. Spojrzenia, gesty, uśmiechy – to wszystko były odłamki innych. Nawet chaos w jego umyśle nie był własny – należał do Lauren i do nieznanego Malkavianina.
Kilka godzin temu powiedział Danielowi, że chce być czymś więcej, niż narzędziem. Kilka godzin temu w to wierzył. Teraz był znużony i nie wiedział, po co właściwie miałby próbować cokolwiek osiągnąć. Dla kogo? Dla Andre, który mimo wszystko wciąż nosił w sobie skażoną krew? Dla Twilight, którą spokojnie mógł – i powinien – zająć się Daniel?
Kiedyś czuł, że żyje. Znał swój cel i sens własnej egzystencji. Widział twarze ludzi, których udało mu się ochronić i to wystarczało żeby go cieszyć. Nawet mała, ciemna twarz dziewczynki, którą musiał potem zabić była jakimś jasnym promykiem. Jednostki. Twarze i imiona. Pamiętał każde z nich. Każdą istotę, śmiertelnika, spokrewnionego, czy inne stworzenie, który był z nim przez jakiś, choćby niemożliwie krótki okres czasu. Widział ich wyraźnie, choć czasem wolałby zapomnieć – tęsknotę za tymi, których kochał, ból po tych, którzy zginęli, żal do tych, którzy go zranili. Tkwiły w nim te twarze, elementy mozaiki, tworzyły ulotną konstrukcję którą mógł nazywać „Sariel syn Raquela, syna Samiela syna Saulota”. Widział innych w swoich gestach, słowach, uśmiechach. Jeśli cokolwiek zostało w nim z Marka Aquilli, było to nie wiele więcej, niż przekręcone nazwisko na dokumentach.
Ile można żyć wspomnieniami? Jak długo jeszcze będzie czerpać siłę ze złotych włosów, szafirowych oczu z gwiazdami na dnie, ciepłej skóry...? Twilight nie należała już do niego – nigdy do niego nie należała, a on przez chwilę śmiał się oszukiwać, że mogło być inaczej. Zac, z jego radością życia, z iskrą w zielonkawych oczach, za młody, zbyt pełen życia, żeby je marnować... Mitro, już należeli do jego wspomnień, do przerażającej galerii straconych, lecz nigdy nie zapomnianych, przyjaźni i miłości.
Czy tych wszystkich, którzy minęli go w drodze choć trochę obchodziłoby, co teraz robił? Czy ktokolwiek z nich zatrzymałby się przy nim po raz drugi? Może tak, może...
Dusił się w tym mieszkaniu. Dusił się w miastach, przytłaczających swoją obcością. Stalowe i szklane budynki były jak wyjęte z surrealistycznego, gorączkowego snu, w ich wnętrzu życie było inne, sztuczne. Jaskrawe elektryczne światła, które ułatwiały życie śmiertelnym – i nieżycie Kainitom – tłumiły naturalny blask gwiazd i nawet księżyc wydawał się blady przy ich wszechobecnej poświacie. Hałas nie pozwalał czasem usłyszeć własnych myśli.
Sariel tęsknił za przestrzenią, za gwiazdami nad głową, za lasem, za ciszą. Zawsze istota związana z miastami – we współczesnym Londynie nie czuł się dobrze. Dziwne, że nawet Nowy Jork nie wywarł na nim tak przytłaczającego wrażenia. Może dlatego, że był w nim krócej, a może ta niechęć do Londynu też była czymś obcym?
Miasto przytłaczało, ale zawsze było lepsze, niż cztery ściany mieszkania. Masy ludzi przelewały się ulicami jak fale powodzi, na wszechobecnych ekranach co chwila zmieniały się obrazy i napisy, z załomów budynków łypały szklane oczy pilnujących miasta kamer, samochody warczały niczym wściekłe bestie a domy wydawały się być krystalicznymi strukturami wyrosłymi z ziemi. Stopniowo poznawał to dziwne miasto, ale nie stawało się ono bardziej znajome. Tylko twarze były stałymi punktami, kotwicami.
Nawet te masy ludzi, anonimowy tłum, większy, niż populacja którejkolwiek ze starożytnych metropolii był w pewien sposób znajomy. Twarze białe, czarne, żółte i w kolorze gdzieś na przecięciu pozostałych – ich rysy świadczyły, że ludzkość w gruncie rzeczy nie zmieniła się. Gesty, spojrzenia, nawet to, jak czasem, dość często właściwie, ktoś mierzył go wzrokiem, oceniał – z zainteresowaniem lub niepewnością - jego wygląd – nawet to było znajome. I znajome było uczucie bycia obserwowanym. Nie, nie przez kamerę tym razem, lecz przez oczy świadomej istoty.
***

Strona Hunter.net załadowała się szybko. Patti zalogowała się i zaczęła przeglądać informacje. Krótkie notki o wydarzeniach, często opatrzone komentarzami użytkowników portalu, zdjęcia osób poszukiwanych z tego czy innego powodu...
Nagle Joanna ujrzała coś, co przykuło jej uwagę.
- Zatrzymaj! – poleciła.
Na ekranie widniało zamazane nieco i rozpikselowane zdjęcie ślicznej blondynki. Okrągłe, ciemnoniebieskie oczy wlepione były w obiektyw, usta rozchylone w wyrazie zdumienia lub strachu. Ramiona dziewczyny były w dziwny sposób wygięte w tył, ale zdjęcie wykadrowano tak, że nie można było jednoznacznie stwierdzić, że związano jej ręce na plecach. Obok zdjęcia lakoniczna notatka – i informacja, że Stowarzyszenie Leopolda poszukuje tej osoby – żywej.
- Jak długo to tu jest?
Patti nie podniosła nawet oczu znad klawiatury, choć zatrzymała przewijanie strony.
- Od stycznia – oznajmiła.
Joanna przygryzła wargę. Boże, gdyby wiedziała, gdyby nie miała tej szalonej czwórki w nosie, może wtedy, może... poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy.
- Ona nie żyje – powiedziała matowym głosem.
- Skąd wiesz? – Patti spojrzała z zainteresowaniem. Jej zielone oczy badały twarz Joanny z wnikliwością doświadczonego śledczego. – Znasz ją?
Czarodziejka przełknęła ślinę.
- Trochę – rzekła. – Ale ona nie żyje... powinni zdjąć to ogłoszenie... – potrząsnęła głową. – Nie godzi się...
Była agentka FBI zdjęła okulary i położyła je na biurku. Obróciła się w fotelu i spojrzała na swoją towarzyszkę broni, wsparłszy podbródek na splecionych dłoniach.
- To coś więcej, niż znanie kogoś „trochę”, czyż nie?
- To coś, o czym nie chcę mówić. Dziewczyna nie żyje. Niezależnie od tego, czemu jej szukali – już nie znajdą. I tyle. Koniec.
- Joanna...
- Patti, posłuchaj, nie wiem o co chodzi. Zresztą to sprawa Stowarzyszenia, to oni jej szukali. Znałam ją, jasne, ale nie wiem, czego od niej chcieli.
- Wiedźma, tak piszą.
- Wiedźmy nas nie interesują.
- Ciebie – to słowo wymówiła z przesadnym wręcz naciskiem – nie interesują. Nie interesują tak, jak powinny.
- Są ważniejsze rzeczy.
- Dlatego ciągle żyjesz – oznajmiła Patti, zakładając okulary. – I dlatego nie powiem nic i nie będę już o nic pytać.
Jak to możliwe, że ciągle przebywała z tymi ludźmi? Łączyło ją z nimi mniej, niż niegdyś z Twilight, ale jakimś cudem trwała przy nich... A jej mała siostrzyczka...
Dopiero na korytarzu, gdy od Patti oddzielały ją drzwi, pozwoliła sobie na wyrażenie emocji. Nie płakała, była na to zbyt twarda i może zbyt nieczuła, zresztą, co mogły dać jej łzy martwej już osobie? Bezsilność i własna głupota kazały jej raczej chwycić wzorzystą tapetę i szarpnąć ją palcami, tak, że w dłoniach pozostały jej długie pasma papieru. Oddychała ciężko, zdzierając je ze ściany, drapiąc ukryte pod spodem drewno. Własny oddech i niemal zwierzęce charczenie zagłuszyły skrzypienie schodów.
Opanowała się dopiero, gdy twarda, chłodna dłoń spoczęła na jej ramieniu.
- Joanno?
Popatrzyła na Edwarda wściekłym wzrokiem. Czemu to właśnie on, ten dureń, ten mitoman, musiał ją najść? Już widziała ten złośliwy uśmiech na jego twarzy. Bo ona nie miała prawa mieć uczuć, emocji, być wściekła, załamana, bezsilna. Liczył się tylko on, jego rzekome cierpienie, jego rzekoma dwustuletnia zemsta.
- Odpierdol się – warknęła, spychając jego dłoń.
- List. – wyciągnął drugą rękę, podając jej kopertę.
Zerknęła na adres nadawcy, pod jakimś niemieckim nazwiskiem mignęła jej nazwa miasta – Stuttgart. Zmięła list i Szybkim krokiem ruszyła korytarzem.
- Wspaniale! – usłyszała za sobą głos Edwarda. – Czarny Anioł się wścieka! Zapłacisz mi za tapetę!
„Mam w dupie twoją tapetę. Mam w dupie Stuttgart.” – myślała.
W swoim pokoju podarła list i wrzuciła go do kosza. Potem rzuciła się na łóżko i długo, długo leżała, wpatrując się w belkowanie sufitu.
Czemu nie ostrzeżono jej przed tym? Widziała śmierć wielu osób, widziała własną śmierć, ale nie widziała jej... W żadnej z wizji tamtego dnia nie było Twilight... W żadnej.
Widziałem, jak cię zabija... to dobrze że nie żyje...
Niedobrze. Nienawidzę cię, mistrzu. Popatrz, co z nami zrobiłeś ty i ten twój drobiazg niewiadomo skąd. Popatrz, gdzie jestem. Wiesz z kim pracuję? Wiesz, kto stoi za Patti? Kto może stać za Edwardem? Kto płaci Mirandzie i Hiszpanowi?
Nienawidzę cię mistrzu, tak bardzo, że aż boli. Cieszyłam się patrząc na szkło wbite w twoje ciało. Na oparzenia. Kamień płonął, prawda? Byłeś tak głupi, żeby go dotknąć? Ja tego nie zrobiłam. Miałam więcej siły niż ty, mistrzu, i dlatego odeszłam, Twilight miała jej więcej i dlatego nie żyje, może to dobrze, Bóg jeden, jeśli istnieje i patrzy na nas teraz, wie, co by się z nią stało. Nienawidzę cię mistrzu, jesteś tak żałosny...
Tak bardzo, bardzo mi cię żal...
Cienie wypełzły z zakamarków pokoju i zebrały się wokół niej, gładząc jej włosy, muskając dłonie. Nie zauważyła ich, pogrążając się we śnie.
***

Nazajutrz widziała, jak jej towarzysze wpatrują się w nią, przewiercając ją oczyma na wylot. Nie powiedzieli nic, ale wodzili za nią wzrokiem pełnym niepokoju. I gdyby martwili się o nią, ale nie, bardziej zastanawiali się, w jakim stopniu stała się zagrożeniem. Nikt z nich jej nie ufał, a ona nie ufała nikomu. Zabiliby ją, gdyby nie była dla nich użyteczna – a ona pewnie zabiłaby ich, gdyby uznała, że stali się zagrożeniem.
Upodobniła się do nich. Gdzie się zgubiła, gdzie zatraciła drogę? Kiedyś miała wizję, ale nawet ona już się zamazała. Egzystencja wśród tych ludzi była pusta, związki emocjonalne wypalały się szybciej, niż przypuszczała.
Siedziała przy śniadaniu i patrzyła na codzienny rytuał w wykonaniu ludzi, którzy pragnęli ją kontrolować. Czy nie opuściła Zakonu uciekając przed byciem kontrolowaną? Czy nie uciekła przed pustymi rytuałami, emocjonalną pustką?
Odstawiła kubek z herbatą, wstała gwałtownie. Było jej już wszystko jedno, nie miała zamiaru zostać długo w tym miejscu, o nie. To była ślepa uliczka.
Wyszła w milczeniu, żegnana spojrzeniami, w których widać już było – choć może to tylko jej paranoja? – zaczątki wrogości. Nikt nie poruszył się, gdy oddalała się, czarna, smukła i stanowcza, dopiero, gdy zamknęła za sobą drzwi, usłyszała szuranie drugiego krzesła.
Nienawidziła Edwarda za te pozory, za udawanie, że mu zależy. Nie był nawet człowiekiem, był żałosną, uzależnioną kreaturą, a jego charyzma była fikcją...
- Joanno...
- Nie mam pieniędzy na tapetę, Edward.
- Nie chodzi o tapetę. Znowu przyszedł do ciebie list. – Wyciągnął przed siebie rękę z kopertą. Dwa listy w przeciągu dwóch dni, Boże, co to znaczy? – Kogo masz w tym Stuttgarcie, że tak z tobą koresponduje?
Tym razem była już spokojniejsza. Wzięła list i rozerwała kopertę. Wewnątrz był urzędowy druk, który wyglądałby normalnie, gdyby nie to, że tekst napisano po łacinie, zaś w nagłówku widniało dziwne godło. Pośrodku tarczy widniała waga, w bocznych zaś polach umieszczono lwa, jednorożca i smoka. Łowczyni długo wpatrywała się w herb, potem, nie czytając nawet treści, zerknęła na podpis, z którego wynikało, że pismo wysłał ktoś nazwiskiem Schwarzmann. Zamknęła oczy i zaczęła metodycznie drzeć list na drobne kawałki.
- Nikt ważny, Edward – burknęła, podczas gdy strzępy listu jak konfetti spadały na podłogę. – Nikt, kurwa, ważny.
Miała dość tej paranoi, udawania, fałszywej lojalności, ludzi, którzy nie umieli przyznać się do własnych wad, ludzi, z którymi nie umiała rozmawiać, na których nie mogła liczyć, kiedy pojawiły się prawdziwe problemy. Nigdy naprawdę nie zależało jej na żadnym z nich, więc czemu było jej... żal?
- Jeśli ten „nikt ważny” będzie mi dalej przysyłał listy do ciebie, to kiedyś któryś otworzę. Po za tym, podawanie adresu mojego domu obcym...
- Nikomu nie podawałam adresu – stwierdziła oschłym tonem. Kolejne strzępy papieru spłynęły na dywan.
- Więc czemu te listy przychodzą jeden po drugim, hę?
- Nagle robisz się podejrzliwy? – prychnęła. Czuła, że wzbiera w niej wściekłość – Ciekawe, że nie byłeś, kiedy...
Edward pochylił się w jej stronę, oparł dłoń o ścianę. Jego twarz zawisła nad nią, twarz o ostrych rysach, ciemnych oczach, półdługie czarne włosy zwieszały się po obu stronach szerokiego czoła. Oddech niemal muskał policzki kobiety, która zamarła, próbując zmusić serce do uspokojenia się. To nie tak, nie tak miało być, nie miała myśleć o nim w ten sposób, był idiotą, mitomanem, egocentrykiem...
Drugą dłonią chwycił ten kawałek listu, który jeszcze nie zmienił się w strzępy.
- Mój czarny aniele – syknął. – Zaśmiecasz mi dom.
Wyprostowała się, usunęła z zasięgu jego obecności. Wyrwała mu z ręki papier.
- Przepraszam. Pójdę zaśmiecać Central Park.
- Joanna, coś cię ugryzło?
I znowu ta mina. Znowu nie rozumiał. Nie chciał. Nie próbował.
Rozciągnęła usta w najszerszym możliwym uśmiechu, w pełni świadoma tego, jak groteskowo to wygląda.
- Ależ wręcz przeciwnie, kotku.
Musnęła dłonią jego policzek i wycofała się sprężystym, pewnym siebie krokiem.
W tej chwili czuła się piękna. Jak wiedźma, za którą ją mieli. Piękna i niebezpieczna władczyni demonów, władczyni cieni.
Koniec. To był koniec jej pobytu w tym domu. Nie tak wyobrażała sobie swoje odejście, nie to planowała i nie to pokazało jej kiedyś lustro. Chciałaby powiedzieć, że nie żałuje, ale żałowała. Tego, że kiedyś miała nadzieję, że zrozumie ludzi, z którymi spędziła ostatni rok i że oni zrozumieją ją. Że będą przyjaciółmi. Że może... Może... Kiedyś patrzyła na iluzję – teraz nie widziała jej już, a rzeczywistość nie była warta jej uwagi. Nie miała powodu tu pozostawać.
Nie poświęciła im nawet jednej łzy. W milczeniu zaczęła się pakować. Kolejne rzeczy, a nie miała ich wiele, wpychała do torby, nie przejmując się zbytnio zmiętymi ubraniami i wrzuconymi na chybił-trafił książkami. Nie zauważyła nawet, jak mocno cały czas zaciska zęby.
Pukanie do drzwi wyrwało ją z dziwnego transu, w którym wszelkie nie poświęcone pakowaniu myśli zepchnięte były w głąb podświadomości, gdzie kłębiły się jak splątane groteskowo cienie.
- Tak? – spytała nieco zbyt szorstkim tonem.
Miranda Vincent wślizgnęła się do pokoju. Szara mysz biblioteczna z wielkimi, prostokątnymi okularami i równiutką grzywką.
- Odchodzisz? – spytała, jakby stan pokoju nie mówił sam za siebie.
- Wiem, chcesz mnie ostrzec – mruknęła Joanna, wpychając we wnętrzności torby bury sweter z grubo tkanej wełny. – Już i tak jestem stracona dla świata, więc sobie daruj.
Niezrażona oschłym tonem, Miranda oparła się o zamknięte drzwi. Za szkłami okularów jej oczy miały kompletnie beznamiętny wyraz.
- Patti będzie próbowała cię zabić.
- Niech próbuje. – Sweter został wsadzony do torby, dopchnięty kolanem i jednym pociągnięciem zamknięty jak zwłoki w czarnym worku. – Liczę się z tym.
- Ach – Miranda chyba przyjęła to do wiadomości. A może jedynie wystarczyła jej świadomość wykonanego obowiązku? Stała jeszcze chwilę oparta o drzwi, po czym, widząc, że Joanna nie ma ochoty na rozmowę, wyszła cicho.
Joanna tylko pokręciła głową, spojrzała raz jeszcze na pusty już bezosobowy pokój i wyszła, przerzuciwszy torbę przez ramię. Szła wolno, a podążająca przed nią Miranda nie odwróciła się nawet i prędko zniknęła w dole schodów, a potem gdzieś w głębi rezydencji.
Nie było pożegnania, zupełnie, jakby wyjeżdżała na chwilę i miała wrócić niedługo... zapewne wrócić martwa. Gdyby choć trochę się tym przejmowała, ale chyba ci ludzie zmienili ją tak bardzo, że perspektywa własnej śmierci nagle przestała być przerażająca. Śmierć to mała cena za ocalenie własnego człowieczeństwa.
Kiedy wsiadała na motocykl, liczyła w głębi duszy, że ktoś przybędzie, że będzie mogła wygłosić jakąś patetyczną pożegnalną mowę, choć próbować wyjaśnić swoje postępowanie. Nikt nie przyszedł jej wysłuchać. 
***

Unicestwienie Kyry było małą niedogodnością. Biedna, mała, niedoświadczona Kyra, kolejny przystanek na drodze, kolejna zepsuta zabawka. Żal jej, bo była ciekawa, ale z drugiej strony, na jak długo mogła mu zapewnić rozrywkę? Sariel był czym innym, był zbyt niezwykły, by z niego rezygnować... Zresztą, ostatnim razem, gdy V pił tak silną krew, nie miał okazji w pełni się nią nacieszyć, śpiesząc się by unicestwić swoją ofiarę, pochłonąć ją – jej moc, jej duszę. Tym razem jednak nie zamierzał uczynić tego, co uczynił z własnym stwórcą – nie teraz przynajmniej, nie póki nie wykorzysta innych możliwości.
Jaka szkoda, że dziewczyna najpewniej nie żyła, a chłopak wyparował. Oboje mogli być przydatni, zrobić z nimi coś... ciekawego... i patrzeć potem na reakcję... Szkoda. Znajdzie się inne sposoby.
Skłonność Spokrewnionych do szukania sobie towarzyszy wydawała mu się zawsze zabawna, zwłaszcza, jeśli wiązała się z zaangażowaniem emocjonalnym. Cóż za hipokryzja, skoro tak wielu stwórców ginęło od kłów swoich potomków, śmiertelników z ręki nieśmiertelnych kochanków... Dla wampira nie istnieje wieczna miłość, a jedynie wieczny głód, a V, który popełnił czyn uważany za największą ze zbrodni, wiedział to doskonale.
Och, próbowano mu wpoić co innego, idiotyczne zasady przywiązania do przedstawicieli własnego rodzaju, lojalności, szacunku dla własnych ofiar. Prędko sam przekonał się, że wszystko to jest fikcją, a on sam stworzony jest by być drapieżcą żywiącym się tak na śmiertelnych, jak i na wampirach. Unicestwił własnego stwórcę, hipokrytę, który usilnie starał się wpoić mu te zasady. To był akt litości.
Ale Sariela nie planował unicestwiać, nie od razu. Sariel był czymś innym, jego zaślepienie było na swój sposób fascynujące. Tak, V musiał przyznać, że czasem nawet nieśmiertelny samotny drapieżca potrzebuje towarzysza, a czasem potrzebuje kogoś, kto sprawi że – metaforycznie – martwe serce zacznie na chwilę bić szybciej. Sariel był kimś takim. Jego naiwna szlachetność fascynowała równie mocno, jak jego nieziemska uroda – a gdy wampir jest czymś zafascynowany, nie zapomni o tym szybko. Kiedy ma się przed sobą całą wieczność, można nieco czasu poświęcić temu, co z braku lepszych słów mógłby nazwać romansem. O ile oczywiście romans może być zarazem polowaniem, lecz czasem godna zwierzyna wzbudza w łowcy podziw.
Nie było łatwo znaleźć Sariela – zniknął równie tajemniczo, jak zwłoki jego kochanki. Wcześniej spotkał się z chłopcem i jeszcze z kimś – innym Spokrewnionym. Czy to właśnie ten gość był zabójcą Kyry czy kto inny – V nie wiedział, ale nie wykluczał takiej opcji. Sam był ścigany – odwieczne prawo mówiące, że przetrwa tylko najsilniejszy – ścigany przez pobratymców własnego stwórcy, uważających go za wynaturzenie, przez jakichś śmiertelnych czarowników, którym kiedyś zalazł za skórę, czasem trafiał się jakiś wilkołak, ale tych bestii V nie podejrzewałby o wyrafinowane plany. Przypuszczał raczej, ze to któryś z jego nieśmiertelnych przeciwników postanowił zabawić się w dziwną grę...
Wkrótce po zniknięciu Sariela V znów znalazł się w Nowym Jorku – przyjemnie było patrzeć na skutki własnych działań, o „ogarach piekielnych” do dziś głośno było w mieście, a szaleńców zwiastujących koniec świata wyraźnie przybyło. Miejscowi Spokrewnieni nie zauważyli nawet jego powrotu, może nie spodziewali się go, a może za bardzo absorbowały ich własne problemy. Piękne miasto, od kilku lat nieco bezpieczniejsze dla śmiertelników niż niegdyś, lecz nadal dające wielkie możliwości. Przemknąwszy się poza zasięgiem czujności śmiertelnej policji, innych Kainitów i istot, o których istnieniu i naturze miał jedynie mgliste pojęcie, V mógł zaszyć się w gorszych dzielnicach. Tutaj władza tych, którzy siedzieli na szczytach lśniących biurowców była fikcją, w zaułkach nadal panował strach, nie wypędzony bezwzględnością Giulianiego i sił, które musiały go wspierać, a zepchnięty na większy margines.
V czuł, jak spoglądają na niego liczne oczy. Znów w nie rzucającej się w oczy postaci, ze zwyczajną barwą skóry, szedł zgarbiony, z dłońmi wciśniętymi do kieszeni. Ci, którzy zdawali sobie sprawę z jego nieumarłej natury, nie mieli świadomości, z jak starej i zdegenerowanej krwi się wywodzi. Jeśli go ścigali – a na pewno ktoś to robił – nie mogli wiedzieć, gdzie się znajduje. Cieszyło go to.
Szukał jednookiego wróżbity, lecz bez większej nadziei na powodzenie. Szukał śladów Sariela, czegokolwiek, co mogłoby dać mu wskazówkę, skąd piękny srebrnowłosy krzyżowiec przybył i dokąd zmierzał. Noce mijały jedna za drugą, ale V był cierpliwy. I choć nie znalazł Travisa, dowiedział się, że niejaki Mark Adler, wysoki, szarowłosy i, to ciekawe, poszukiwany najwyraźniej przez... kogoś..., udał się do Londynu.
Europa, stary kraj, z którym V nie czuł się nigdy związany. Zastane zwyczaje, skostniałe pozory, iluzje, których jak dotąd nie udało się zniszczyć żadnej z burz i rewolucji, które przetoczyły się przez kontynent, zmiatając tak śmiertelnych, jak i Kainitów.
Przybywając do Londynu czuł się bliższy prastarej kolebki swojego klanu, zaginionego gdzieś w Europie Środkowej miejsca, którego nigdy nie widział i nie chciał oglądać. I czuł dziwny lęk, idąc ulicami, które wytyczono tak wiele stuleci temu, że nawet dla wampira było to dawno. On, obrazoburca, wynaturzenie, bluźnierca, nie miał prawa stąpać po kamieniach, które pamiętały imperium rzymskie...
Mógłby śmiać się im wszystkim w twarz – i śmiał się. Starym wampirom, które mimo wieku wiedziały mniej niż on, młody podobno i niedoświadczony, własnemu stwórcy, którego dusza egzystowała nadal w jego krwi... Byli tak blisko, mogli go zniszczyć, ale nigdy nie będą w stanie zniszczyć prawdy, którą reprezentował.
Tej nocy zabił – dziewczynę, która przyjechała z europy wschodniej w poszukiwaniu pracy i wylądowała na bruku. Najpierw traktowała go jak zwykłego klienta, potem zaczęła się bronić, na końcu zwiotczała w jego ramionach i padła bez życia. Zabrał jej pieniądze – kilka drobnych monet – i dokumenty. Ciało zostawił na ulicy.
***

Dziewczyna nie zwróciłaby niczyjej uwagi – brak dokumentów, ubranie dobitnie świadczące o wykonywanej profesji. Takich jak ona, płowowłosych imigrantek – ginie co roku wiele, więcej, niż policja i inne osoby odpowiedzialne za porządek w mieście, chciałyby przyznać. Ciała znajduje się w zaułkach, nie stara się ich zidentyfikować, chowa, zapomina.
Nie kiedy mają ślady kłów na szyi. Harith miał ochotę zazgrzytać własnymi kłami. Cóż za idiota nie zaciera po sobie śladów? To nic dziwnego, że jakiś wampir zechce zabić – ale gdy zostawia zwłoki z dwoma rankami nad tętnicą – to już głupota. Zaalarmowana policja zaraz tu będzie, już teraz Harith musiał odganiać jakiegoś reportera, nadmiernie zainteresowanego i nadmiernie dociekliwego, pewnie z brukowca...
Dobrze, że pojedynczy przypadek rzadko kiedy ujrzy światło dzienne – źle, jeśli to nie będzie pojedynczy przypadek...
- Powinienem spytać Lauren, co zrobili z Kubą Rozpruwaczem – mruknął, oddalając się i modląc, by reporter nie powiedział o nim policji.
Pamiętał, co niedawno powiedział mu Sariel – że osobnik, który go śledził miał w zwyczaju zostawiać pozbawione krwi ciała na widoku. Oczywiście, to mógł być przypadek – ale Harith miał uważać na wszystko. Dla dobra miasta, dla dobra swojej zleceniodawczyni, w imię pewnego starego układu i dla własnych korzyści. Oddaliwszy się na bezpieczną odległość, nasłuchując policyjnych syren, wyjął komórkę i wybrał numer.
- Mam coś, co może cię zainteresować – oznajmił, gdy w słuchawce rozległ się znajomy głos. – Spotkajmy się – dodał prędko, wiedząc, jak Sariel, niedawno dopiero przebudzony z letargu, nie ufa technice.
Pół godziny później szli obaj wolno w stronę Her Majesty’s Theatre. Niezliczone ekrany, neony i oczy kamer towarzyszyły im na każdym kroku, barwny tłum otaczał ich, nie rzednąc nawet w tej późnej godzinie. Niebo miało mętną barwę, światła miasta odbijały się od ołowianych chmur, z których dawno już nie padał śnieg.
- Sądzę, że to był przypadek – mówił Sariel – Nie szukałem jego uwagi, a i z jego zachowania wygląda, że nie słyszał o mnie. Zresztą, minęło już pięćset lat, jego klan... zmienił się. Diametralnie.
- Jak wszystkie – Uśmiech Assamiry był krzywy i nieprzyjemny. – Jak cały świat.
- Jak cały świat – zgodził się Salubri. – Nie wiem, czy kiedyś się dostosuję.
- Nie ty. – Harith pokręcił głową. – Nie widzę tego.
Sariel zamknął oczy. Nie on. Nie, póki nie zrozumie. Gdzie jest jego miejsce. Jego własne miejsce – nie jako czyjegoś narzędzia, trybika maszynerii, lecz jako osoby.
Twilight widziała w nim osobę. Twilight patrzyła mu w oczy bez lęku.
Zawsze byli tacy jak ona. Gdzie się podziali?
- Jeśli to nie jest przypadek i tamten osobnik rzeczywiście za mną podąża... nie chcę mieć z nim do czynienia.
Harith spojrzał na niego pytająco.
- Szacunek? Czy co innego?
- Jestem mu za coś wdzięczny... ale nie miał racji. Nie będę szedł jego ścieżką.
- Dobrze.
W mroku nocy czyjeś oczy szukały. Miasto nie spało i patrzyło, a z nim patrzyli jego mieszkańcy, z których każdy wierzył, że rządzi choćby fragmentem swojego życia.







Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj