ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 6. Po Kręgu

Zniknęła z jego umysłu równie nagle, jak się pojawiła. Jej głos i jej obecność urwały się nagle jak wyłączone. Zostawiła go samego siedzącego na muszli klozetowej, owiniętego ręcznikiem i czującego się co najmniej dziwnie.
Para zdążyła skroplić się i zmienić w spływające po obitym lustrze i brudnych kafelkach strumyczki wody. Powietrze w łazience stawało się coraz chłodniejsze, aż w końcu Zac poczuł wypełzającą na kark gęsią skórkę. Nie wiedział, jak długo już siedzi tu, próbując zebrać własne myśli, nazwać je. Czemu Twilight dała mu znać że żyje właśnie teraz i właśnie w taki sposób? Gdyby skontaktowała się z nim jakieś pół godziny wcześniej... Nie, żeby czuł się w jakikolwiek sposób winny, ale sam pomysł bycia przyłapanym przez kogokolwiek w takiej chwili... To co stało się między nim a Hjordis było ich sprawą, Twilight nie miała nic do rzeczy.
Przynajmniej żyła. Oczywiście zachowywała się w najpaskudniej przewidywalny sposób, karząc mu zapomnieć i oczywiście była idiotką, jeśli wierzyła, że on zapomni. Ale przynajmniej mógł wierzyć, choć słaba była to wiara, że jest bezpieczna.
Gdyby naprawdę chciała, żeby jej nie szukał, zrobiłaby coś, żeby uwierzył w jej śmierć, prawda? Gdyby Sariel chciał go skrzywdzić, po prostu by to zrobił. Żadne z nich nie stosowałoby tak tanich chwytów z nadzieją, że on da się na nie nabrać, prawda?
Westchnął ciężko, wstał i spojrzał na swoje odbicie. Kilka rudawych włosków rosnących na podbródku i policzkach wyglądało groteskowo w zestawieniu z resztkami trądziku, który, jak na złość, nie chciał zniknąć. Przez moment pomyślał, że powinien się ogolić, potem zrezygnował. Może zacznie w końcu wyglądać doroślej? Opuścił dom, kochał się z kobietą, podejmował samodzielne decyzje. Nawet jeśli w głębi ducha był smarkaczem, musiał naprawdę stać się mężczyzną.
Westchnął, odkręcił wodę, opłukał twarz. Potem ubrał bokserki i koszulę i wyszedł z łazienki. Hjordis leżała wzdłuż przekątnej łóżka, z jednym ramieniem przerzuconym przez jego krawędź, tak, że jej palce i krawędzie bransoletek niemal dotykały podłogi. Usta miała rozchylone, a z jej miny można było wywnioskować, że śpi jej się nadzwyczaj dobrze. Zupełnie nie przejmowała się tym, że chłopak, z którym się przespała rozmawiał z kimś w łazience.
Usiadł na brzegu łóżka. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Choć nie była zupełnie w jego typie, miała w sobie coś magnetycznego. To dlatego dał jej się uwieść i dlatego wiedział, że będzie się z nią kochać jeszcze wiele razy. Słyszał kiedyś, że mężczyzna zakochuje się w swojej pierwszej kochance. Nie czuł się zakochany. Było przyjemnie i miał nadzieję, że to jeszcze potrwa. Nie liczył oczywiście na długi związek. Kochał się z Boginią, a Bogini nie zwykła poświęcać dłuższej uwagi śmiertelnym.
Jej reprezentantka miała wąskie biodra i niewielkie, lekko opadające w dół piersi. Miała co najmniej trzydzieści parę lat, Zac wolał nie wiedzieć, ile dokładnie. Rudy kolor jej włosów najwyraźniej nie był naturalny, ale Zaca jakoś to nie dziwiło. Tworzyła samą siebie z drobiazgów takich, jak włosy, zapach i bransoletki. I te drobiazgi działały. Podziwiał ją za to, jak je stworzyła i jak bardzo stały się one nią samą.
Próbując znaleźć sobie wolny kawałek łóżka, pochylił się nad nią. Otwarła jasnobrązowe oczy i uśmiechnęła się.
- Niewyżyty małolat – mruknęła.
- Ty mnie zaciągnęłaś do łóżka – odburknął. – Teraz ponoś konsekwencje.
- Ponoszę... - Pomału uniosła się, dłoń oparła na piersi chłopaka, przesunęła ją niżej, na brzuch i jeszcze dalej. – Mówiłam, że jesteś niewyżyty – stwierdziła z satysfakcją.
Pewnie miała rację. Zdawał sobie sprawę z tego, że jeszcze nie do końca panuje nad własnym ciałem, a świeżo odkryty seks jest czymś niezmiernie fascynującym. Nie opierał się, nie miał powodów.
Znów śniły mu się znaki wycięte na skórze i ślady złotego i srebrnego światła. Przypominały odciski palców, a on próbował właśnie przypomnieć sobie, kto je zostawił, gdy przyszła Hjordis i, ściskając w dłoni rękojeść długiego, srebrnego sztyletu, powiedziała, że musi dodać kolejny znak. Spytał, czy będzie krwawić, ona zaś z uśmiechem stwierdziła, że każdy musi oddać Bogini swoją krew i nie chciała słuchać wyjaśnień, że Zac nie ma już krwi, że oddał całą dawno temu.
Zbudził się nagle, oblany potem. Był już ranek, zaś kobieta, która we śnie próbowała przeciąć nożem jego ciało, siedziała na fotelu ubrana jedynie w majtki i bawełniany podkoszulek. Rozmawiała z kimś przez telefon, nie zważając zupełnie na obecność Zaca.
- Po prostu mi podeślij transmisję, chyba umiesz? – mówiła. – Namiary masz. Mam tu radio, jakieś stare... Nie, nie wiem jak to zrobisz i szczerze mówiąc mnie to nie obchodzi. Mam gdzieś twój technobełkot, chcę tylko tę transmisję. Nie, nie będę szukać kafejki internetowej. Nie, nie sprawię sobie żadnego lepszego sprzętu, wiesz, gdzie mam te technokratyczne zabawki? Na Boginię, Grace, szanuję ciebie i Serge’a, ale wiesz, że mam komórkę tylko dlatego, że wszyscy teraz mają. Pieprzony technokratyczny paradygmat! Kto się podporządkowuje, techolski pomiocie? Nie będę słuchać płyt chodnikowych, jeszcze mi nie odpierdoliło! Jak to?! Ja? Kiedy?! Grace, jeśli to nagrywałaś, masz przesrane! Chcę cholerną transmisję, tylko o tyle cię proszę! Wiesz co? Wypchaj się! Co?! Niech się też wypcha!
Niemal z wściekłością przerwała rozmowę, dopiero potem spojrzała na swojego towarzysza.
- Ubieraj się – poleciła. – Idziemy szukać kafejki internetowej, potrzebuję kogoś, kto będzie tę maszynerię obsługiwał.
Wstała i zaczęła szukać ubrania. Zac nie miał odwagi sprzeciwić się. Nie była jedynie wściekła – była też zdeterminowana. Gdy tylko ubrała spodnie, sięgnęła znów po komórkę.
- Serge, błagam, potrzebuję cholernej transmisji z Man. – W jej głosie słychać było, jak desperacko próbuje poskromić własny gniew. - Wiem, że ktoś nagrywał, musiał. Grace ją ma ale wypiera się, że mi nie da namiarów na radio, więc w tobie jedyna nadzieja. Mam tu dzieciaka, który mi będzie obsługiwał sprzęt, ty tylko zrób swoje... Nie, nie znam się, do cholery! Bogini, Serge, po prostu mów co mam robić, a ja to zrobię, ale do kurwy nędzy nie oczekuj, że zrozumiem te wasze cholerne zabawki... Zac, kochanie, podaj mi sweter – Chłopak bez słowa wręczył jej obszerny sweter w kolorze morskiej wody. Gdy go włożyła, wyglądała w nim jak w sięgającej kolan, zbyt szerokiej w ramionach sukience. – Dzięki. Serge, masz mój sygnał z komórki, nie? Ok. Poradzisz sobie? Dzięki... Zac, skarbie, widziałeś mój pasek? Dzięki... Serge, jesteś słońcem mojego życia, naprawdę... Co? Zapytam. Zac, jesteś zazdrosny?
Stał lekko skołowany, w ręce trzymając wspomniany wcześniej pasek. Hjordis wyglądała na dużo spokojniejszą, najwyraźniej obecnego rozmówcę darzyła większą sympatią, niż Grace, która zwymyślała przed chwilę. Jednak pytanie o zazdrość było zupełnie irracjonalne.
- Nie... nie wiem...
- Nie wie – Wzięła pasek i zaczęła mocować się z zapięciem go, co, z racji, że w jednej ręce trzymała telefon, wydawało się niemal niewykonalne. Radziła sobie jednak jakoś, wykonując dziwaczną akrobację, w której duży udział miały łóżko, prawy łokieć i prawe kolano. – O rany, Serge... – parsknęła śmiechem. – No dobra, z góry dzięki, a jak ci się nie uda, to... Tak, tak wiem... Pa.
Zac gapił się na nią z dziwacznym wrażeniem patrzenia na własne odbicie. Zawsze taka była, czy też może miała nadprzyrodzoną zdolność upodabniania się do swoich kochanków? To, w jaki sposób miotała się, próbowała wykonywać kilka rzeczy na raz, rzucała wszystkim... Nie raz mówiono mu, że ma dwie lewe ręce, teraz zaś widział samego siebie odbitego w krzywym zwierciadle.
- Dobra – rzekła w końcu, chowając telefon do kieszeni. – Idziemy. Załatwimy to i zajmiemy się twoim plecakiem.
Zbliżało się południe, w blasku słońca miasteczko wydawało się być szare i nijakie. Gdy poprzedniego wieczora zmierzali do hotelu, wszystko spowijała tajemnicza, fioletowoszara mgła – teraz światło obnażało brud śniegu i tandetność budownictwa. Na przebiegającej nieopodal autostradzie tłoczyły się samochody, dobiegające z dala warkot silników i trąbienie klaksonów wpasowywały się w obraz przytłaczającej nijakości.
Tym razem Hjordis szła przodem. Podobnie jak w grudniu w Barrenford, maszerowała energicznym krokiem, zatrzymywała się jednak co chwilę, rozglądając się.
Oczywiście to nie ona wypatrzyła kafejkę internetową, lecz Zac. Neonowy szyld, założony najwyraźniej jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, łatwo było przeoczyć. Wisząca obok niego tabliczka komunikowała, że punkt oferuje też druk i usługi ksero, a także kawę i napoje, zaś podarty plakat informował o lokalnych rozgrywkach gier online. Wewnątrz lokal wyglądał porządniej, jego ściany pomalowane były w widoki futurystycznych miast i ozdobione plakatami z gier. Za ladą, będącą równocześnie barkiem, siedział otyły młody mężczyzna. Poza tuszą, w oczy rzucały się liczne kolczyki, zdobiące jego uszy, oraz stary numer jakiegoś poświęconego muzyce czasopisma, który czytał z wielkim zainteresowaniem.
Zac oparł się o kontuar. Pracownik kafejki uniósł głowę znad czasopisma. Teraz widać było, że przekłute ma nie tylko uszy, lecz kolczyki na twarzy ginęły w fałdach tłuszczu, co wyglądało karykaturalnie, zupełnie, jakby mężczyzna gwałtownie przybrał na wadze już po tym, jak zdecydował się na piercing.
- Potrzebujemy stanowiska na... – Zac zerknął na Hjordis w zamyśleniu przyglądającą się plakatowi promującemu grę „Silent Hill 4”. – Na godzinę, powiedzmy. I herbaty... Dis, tobie też?
- Poproszę.
- Dwie herbaty.
Mężczyzna wolno skinął głową i równie wolno wstał z krzesła. W międzyczasie Hjordis zdążyła usadowić się przy jednym z komputerów. Poza nimi dwojgiem w kafejce było jeszcze dwóch chłopców, na oko dwunasto-trzynastoletnich, grających w „Counter Strike”. Leżące przy ich krzesłach plecaki świadczyły, że albo wpadli tu wracając ze szkoły, albo byli na wagarach. Siedzieli obok siebie, ale nie rozmawiali ze sobą, zatopieni w wirtualnym świecie.
Zac przysunął sobie krzesło. Hjordis męczyła się z przeglądarką internetową.
- Co za syf – mruknęła. – W życiu nie nauczę się tego obsługiwać. Zac, jak się szuka tego co się chce znaleźć?
- A co się chce?
- Znajomy miał mi nagranie podrzucić... film...
- Jaka strona, serwer?
-A bo ja wiem? – Wzruszyła ramionami w geście wyrażającym tak koszmarną ignorancję, jakiej Zacowi nie zdarzyło się jeszcze dotąd widzieć. Ta kobieta nie znała się na technice – i nie chciała się na niej znać. Niechęć do tej całej „Technokracji”? Być może...
Znów wyciągnęła komórkę, zadzwoniła. Ostatecznie dostali adres strony internetowej, Hjordis zaś zdecydowanie odmówiła wpisania go w przeglądarce. Zac musiał to zrobić i to on musiał uruchomić znajdujący się na stronie film.
Obraz był niewyraźny, ktoś kręcił film ręczną kamerą, może nawet analogową. Najpierw na ekranie widać było czyjeś plecy, potem obiektyw powędrował wyżej, by objąć przestrzeń między ludzkimi głowami. Dziesiątki, najwyżej dwie setki ludzi zgromadziły się na górze, z której szczytu widać było odległe morze. Większość ubrana w zwyczajne kurtki i płaszcze, lecz między nimi stali ludzie w dziwnych szatach lub w futrach. Wszyscy wpatrywali się w wznoszący się na tle zasnutego szarymi chmurami nieba kopiec, kurhan. U jego stóp mężczyzna unosił wysoko ramiona. Wyglądał jak przywódca jakiejś sekty lub celtycki druid. Niski i szczupły, wydawał się być niezwykle drobny, a jednak, odziany w szatę barwy przybrudzonej bieli, w pewien sposób górował nad zgromadzonymi. Jeśli włosy miał kiedykolwiek uczesane, porywisty wiatr zniweczył te starania, szarpiąc szpakowate, jasne niegdyś kosmyki.
Ruch kamery świadczył o tym, że filmująca osoba zbliżała się do stojącego pod kurhanem mówcy. Zebrani rozstąpili się, pozwalając filmowcowi zająć wygodne miejsce. Sam przywódca zgromadzenia uśmiechnął się, gdy obiektyw spojrzał mu w szare oczy. Jego gładko ogolona twarzy była natchnioną twarzą poety – lub niebezpiecznego fanatyka.
- Jestem tu, w świętym miejscu tej wyspy – rozpoczął. Głos miał donośny, melodyjny, pełen pasji. – by ogłosić moje zamiary. Nie przybyło was dziś wielu i nie słuchają nas media, lecz wkrótce usłyszy o nas świat. Zbliżają się ciężkie czasy! Wkrótce będziemy świadkami tego, jak rzeczywistość, w której żyjemy zmienia się nieodwracalnie! Od nas zależy, jaka się stanie. Wy, tu obecni, zarówno Przebudzeni jak i śpiący, wiecie, że nie rzucam słów na wiatr. Za mną stoi dziedzictwo Wyspy Man, dziedzictwo mych przodków, dziedzictwo Manannána mac Lira, który władał tą wyspą jako pierwszy jej król. Jak niegdyś chronił Wyspę Man przed jej wrogami, tak ochroni ją teraz. Wkrótce jego płaszcz znów okryje Wyspę Man zasłoną mgieł. Każdy, kto zechce przybyć tu i wspomóc nas swą mocą lub jedynie wiarą, będzie tu mile widziany. – Na twarzy mężczyzny pojawił się uśmiech. – Gdy nadejdzie dzień Rozliczenia, Wyspa Man będzie bezpieczna. Pamiętajcie o tym.
Zac przyglądał się temu, niepewny, co ma myśleć. Gdyby nie wzmianka o Przebudzonych, wziąłby pewnie słowa mężczyzny za jakiś neopogański bełkot. Niemniej jednak Hjordis naprawdę zależało na obejrzeniu nagrania, a i on sam przecież był już świadkiem takich rzeczy, że wzywanie celtyckich bogów stawało się nagle całkiem prawdopodobne. Kto wie, może nawet prawdopodobna stawała się odpowiedź bóstwa?
- Sukinsyn – mruknęła Hjordis, gdy nagranie nagle dobiegło końca. Jedną z dłoni zaciskała na kubku z herbatą tak kurczowo, jakby próbowała go zgnieść. – On to naprawdę zrobi, czy on wie, jaka jest cena? Tak, pewnie, wie... ale ewentualny Pogrom... cholera... Kanalia, łajdak...
- Dobra, o co właściwie chodzi? – odezwał się Zac.
Nie słuchała w ogóle, jej dłoń dygotała, a herbata w kubku falowała gwałtownie, grożąc rozchlapaniem.
- Bogini, on jest albo genialny, albo ma najbardziej parszywą Ciszę... Gdyby wszystko się nie sypało, własną głowę bym postawiła, że mu odbiło...
- Hjordis! – Zac wstał, odsuwając krzesło tak gwałtownie, że jego nogi zazgrzytały o podłogę.
Otyły mężczyzna zza lady i obu grających w „Counter Strike” chłopców unieśli głowy.
- Hjordis, do ciebie mówię, do cholery!
Popatrzyła na niego, nie rozumiejąc jego gniewu.
- Hm?
- Hjordis, wyjaśnij mi o co chodzi. Co to za facet, czego chce?
- Siadaj.
Jej ton nie uwzględniał możliwości sprzeciwu. Chłopak zrobił to, co kazała.
- Gubię się w tym – poskarżył się.
- Wiem – kiwnęła głową. Jej oczy stały się nagle poważne. – Doskonale o tym wiem. – Oparła łokieć na stole. – Świat się sypie, to już mówiłam, prawda?
- I owszem.
- Właśnie. Nikt nie zamierza siedzieć z założonymi rękami, Zac. Absolutnie nikt. Kiedy rzecz z tamtej strony... z Umbry, ze świata duchów, jakkolwiek to nazwiesz, kiedy zaczną przedostawać się do nas w ilości większej niż dotąd... Technokrację szlag trafi, Tradycje najpierw się na chwilę ucieszą, przynajmniej niektóre, potem wszystkim zrzedną miny... Maruderzy będą szczęśliwi, ale im przejdzie, jak tylko zaczną być szczęśliwi Nephandi. Rozumiesz, Zad? Stamtąd – ruchem głowy wskazała nieokreślony kierunek, zapewne prostopadły do wszystkich pozostałych – przypełzną prawdziwe paskudztwa. I wtedy będzie naprawdę ale to naprawdę nieprzyjemnie.
- Fhtagn – mruknął Zac ponuro. Wszystko to byłoby naprawdę zabawne, gdyby nie było prawdziwe. – A ten facet wzywał jakieś pradawne nieopisane bóstwo?
- Nie, idioto. On po prostu zapowiedział, że zrobi... hmmm, że cała wyspa zostanie otoczona barierą. Rozumiesz? Chrzanić resztę świata, dbamy o własne podwórko. To oczywiście na małą skalę niegłupi pomysł, ale...
Chłopaka jednak zajmowało w tej chwili coś zupełnie innego. Dbanie o własne podwórko, jak gorzko pomyślał, poniekąd.
- Posłuchaj, Dis... Ja już widziałem paskudztwo, które wyszło z... skądś. Śledziło mnie... Dis, czy możliwie, że ja z jakiegoś powodu jestem... celem dla czegoś?
- Jakie masz na to dowody?
- Przyczepiło się do mnie tuż przed nowym rokiem, w NY... szlajało się za mną przez pół miasta, zresztą Przebudziłem się kiedy próbowało mnie dorwać, a poza tym...
- Czemu dopiero teraz mi o tym mówisz? – przerwała ostro. - Pracuję z kretynem! – jęknęła, teatralnym gestem uderzając się w czoło. – Jakieś parszywe gówno przedostało się przez Rękawicę w Nowym Jorku, a ten idiota nic nie wie!
- Mówiłem – mruknął, ale wiedział, że to nie ma znaczenia
W gruncie rzeczy Hjordis miała rację – wspomniał jej poprzedniego dnia o demonie, ale mógł powiedzieć więcej, nalegać, by się nim zainteresowała. Nie zrobił tego, zbagatelizował sprawę i doskonale rozumiał, czemu to uczynił. W końcu „istota” przestała go nawiedzać – może rzeczywiście Joanna się z nią rozprawiła? A poza tym ten dziwny jednooki osobnik wcale nie przejmował się „demonem”... a potem był Sariel, było upajanie się własną mocą, była Twilight... Przerażenie istniało cały czas, ale było, teraz to sobie dopiero uświadomił, bardziej wymówką, usprawiedliwieniem ucieczki z domu. Demon w końcu nie wrócił, nie zabił mu rodziców... Był po prostu cieniem, dosłownie i w przenośni...
- No to zmiana kurewskich planów – stwierdziła, niemal zgrzytając zębami.
Wstała, z hałasem odsuwając krzesło. Zamaszystym krokiem podeszła do pracownika kafejki i bez słowa położyła przed nim banknot, sądząc z miny otyłego młodzieńca, więcej, niż kosztował spędzony w lokalu czas i dwie herbaty. Nie oczekując nawet reszty wymaszerowała z lokalu, zmuszając Zaca by – znowu – pobiegł za nią.
- Hjordis! Ja wiem, że się wkurzyłaś, ale mój plecak...
- Zaraz go dostaniesz – mruknęła.
- Chcesz mi powiedzieć, że sama mi go zabrałaś?
- A jakie to ma teraz znaczenie? – spytała, patrząc na niego z góry.
Zazgrzytał zębami.
- Ukradłaś mi plecak, zaciągnęłaś do łóżka, wykorzystałaś do obsługi komputera, co jeszcze?! Użyjesz mnie w tej całej waszej wojnie o Wstąpienie?!
- Użyję cię do ratowania świata, sam się o to prosiłeś. Jako mięso armatnie.
Nie odzywał się do niej długo, bardzo długo. Milczeli przez całą podróż do Nowego Jorku.
***

Dom stał w głębi posesji, która kiedyś zapewne prezentowała się wspaniale, dziś jednak była mocno zapuszczona, zarośnięta chaszczami i rachitycznymi drzewami. Spomiędzy ich nagich, powykręcanych gałęzi wyglądała biała, odrapana fasada.
Zmrożone źdźbła trawy wyrastające spomiędzy spękanych kamieni trzaskały pod nogami. Ścieżka wiła się między krzewami i zaschniętymi badylami ku budynkowi wzniesionemu w nawiązującym do greckiej architektury stylu, popularnym w połowie dziewiętnastego wieku. Być może kiedyś ten dom był architektoniczną perełką, lecz dziś przedstawiała obraz upadku. Żłobkowane kolumny przecinały głębokie rysy, z trójkątnego przyczółka wielkimi płatami osypywał się tynk. Okna zabite były deskami, spomiędzy których połyskiwały resztki szyb.
Stanęli oboje przed ciężkimi drzwiami. Wypaczone i przepróchniałe drewno wyglądało, jakby miało się zaraz rozsypać. Zac patrzył na dom z lekkim zdziwieniem – lekkim, bo widział przecież tymczasową kryjówkę Sariela. Mimo to jednak trudno było mu uwierzyć, że w tym ponurym domu mieszka ktoś, kto ma im pomóc. Hjordis za to kroczyła pewnie, szybko jak zawsze. Niemal w podskokach wbiegła po trzech płaskich, pokruszonych stopniach i stanęła między kolumnami. Wspierając ręce na biodrach spojrzała na podążającego za nią chłopaka.
- Ostrzegam, że facet który tu mieszka to skurwiel – oznajmiła. – Najgorsza hermetycka menda, jaką znam. Wszystkie konserwy są straszne – albo sztywniaki, albo aroganckie dupki. Nicolas Leave, chyba go tak matka ochrzciła, jak się go chciała pozbyć, należy do tych drugich. Pamiętaj, jak będziesz sobie wybierał tradycję – trzymaj się od Hermetyków z daleka.
- No to dwie skreślone – mruknął, gdy kobieta nacisnęła przerdzewiałą klamkę.
Drzwi zaskrzypiały i zatrzeszczały, lecz wbrew oczekiwaniom okazały się mocne. Z wnętrza budynku błyszczało jasne, ciepłe światło.
Po drugiej stronie progu znajdował się zupełnie inny świat. Jasny, wysoki hol oświetlał zwieszający się z sufitu żyrandol. Zawieszone na wypolerowanej konstrukcji ze złoconego mosiądzu kryształowe wisiorki rozszczepiały blask woskowych świec. Podłoga z żyłkowanego niebiesko marmuru była gładka jak lustro.
Po przeciwnej do drzwi stronie domu wiły się drewniane schody. W połowie swej wysokości rozchodziły się na boki, obejmując salę swymi ramionami. Ich gładkich stopni nie przykrywał jednak żaden dywan – zapewne byłby zbędnym dodatkiem do samych poręczy, rzeźbionych w skomplikowany wzór.
Schodami schodził w dół mężczyzna. Szedł wolno, dłoń eleganckim gestem opierał na poręczy. Z wyrazem rozbawienia w niebieskich oczach patrzył na chudą wiedźmę i jej towarzysza stojących pośrodku oszałamiającego holu.
- Hjodis Sindrisdottir... No proszę... – rzekł pełnym rozbawienia, perlistym głosem. – Nie spodziewałem się tu ciebie... a ten tutaj? – Skierował wzrok w stronę Zaca. Z błękitnymi oczyma i falistymi jasnymi włosami mógłby być krewnym Twilight... choć nie, kształt jego pociągłej raczej twarzy i smukła budowa nie przypominały w niczym okrągłej sylwetki dziewczyny... – Jakaś panienka chodzi ci po głowie? – spytał, wbijając lodowate sztylety spojrzenia w oczy chłopaka.
- Nie grzeb mu w mózgu, Leave.
- Czemu? Niezły materiał na ucznia, jak widzę, aurę ma jasną i tchnie młodzieńczym entuzjazmem i żądzą wiedzy... – przystojna twarz maga przybrała zamyślony wyraz.
- Nie twojego, Leave.
- Och, nie będę narażał się na trybunał, droga Hjordis... ani na Cretamen, jeśli o tym mowa, bo wiem, że twój ród jest porywczy. A ja nie chcę mieć szramy po niedźwiedzich pazurach, berserkerko.
- I tak nic ci nie pomoże – wzruszyła ramionami Werbena – Gabriel Shade jest nadal ładniejszy.
- Gabriel... ten wokalista... ten wampir?
- Kultysta Ekstazy, ignorancie.
Zac poczuł, że zaczyna boleć go głowa. Nie był pewien, czy Hjordis i Leave bawią się tylko, czy naprawdę rozważają rzucenie się sobie do gardeł. Przypominali mu nieco kłócących się rodziców – tak samo, jak para magów, państwo Rice oscylowali pomiędzy złośliwym sarkazmem, a inwektywami. Chłopak jęknął, gdy Leave wyciągnął kolejną szpilkę ze swojego zapasu.
- A jak tam twój szanowny przodek? Nadal zwiedza dziedziny Paradoksu?
- Może Caeron Mustai go pozdrowi.
- Mustai nie obchodzi mnie ani trochę. – Leave wzruszył ramionami. – Kogo w dzisiejszych czasach przyjmują do Zakonu? Janissary byli najgorszym pomysłem zaraz po Tremere.
- A ty zaraz po Janissary. Prawdę mówiąc, godny z ciebie następca Caerona.
Leave skrzywił się paskudnie.
- Ach, droga Hjordis, tak nisko mnie oceniasz? Szkoda, jaka szkoda... Ale, ale – przerwał nagle prezentowanie swojej urażonej godności i zamaszystym gestem klasnął w dłonie. – Może przejdziemy do interesów?
- Wygrałam – oznajmiła radośnie Hjordis, gdy ruszyli po szerokich schodach. Zac z jakiegoś powodu nie podzielał ani jej zdania, ani entuzjazmu.
Na piętrze znajdowało się czworo drzwi z ciemnego, niemal czarnego drewna. Leave otworzył jedne z nich.
Duży pokój po drugiej stronie był niemal pusty. Jasne ściany powiększały tylko jego ogrom, zza szerokiego okna wpadało do wnętrza szarawe światło zimowego dnia. Pośrodku podłogi, równie gładkiej i jasnej, jak w holu, stało masywne biurko. Zza jego blatu wychylało się oparcie obciągniętego czarną skórą fotela, przed biurkiem stały dwa krzesła o wysokich oparciach.
Leave nie usiadł w fotelu, lecz w swobodnej pozie oparł się o blat. Hjordis nie czekając na pozwolenie zajęła jedno z krzeseł, Zac, po chwili namysłu, drugie.
- Więc? Może przedstawisz mi swojego towarzysza? – spojrzał najpierw na kobietę, potem na Zaca. – Jestem Nicholas Leave.
Nie podał ręki, więc i Zac nie wyciągnął swojej.
- Zachary Rice. Miło mi.
- Jesteś jedynym magiem, którego znam w tym mieście na tyle dobrze, żeby prosić go o pomoc – rzekła Werbena, w jej głosie słychać było pewną niechęć. – Ten dzieciak nadział się tu na jakieś umbralne gówno. Oczywiście powiedział mi to za późno i oczywiście zbagatelizował sprawę. Jakieś tałatajstwo może ci się po mieście szlajać.
- Nie zbagatelizowałem sprawy – mruknął chłopak. – Ci łowcy się tym zajęli.
- O, właśnie. Zostawił to jakimś łowcom.
- A co miałem zrobić?
- Jakim? – przerwał Leave.
- Ona się nazywała Joanna Baermoon. On miał na imię Edward...
- Edward Cleve – prychnął mag. – Banda ignorantów, którym wydaje się, że coś wiedzą. Chcą wytępić wampiry, a potem wszystko inne. Jak wam się wydaje, kto ich sponsoruje?
- Niedługo ich „sponsorzy” mogą im udzielić całkiem ciekawych wytycznych – mruknęła Hjordis. – Więc ich nie olewaj. A po za tym, nie przyszliśmy tu w sprawie jakichś łowców którym się za dużo wydaje, a w sprawie umbralnego paskudztwa. To spora różnica, wbrew pozorom.
- Do rzeczy.
Zac poczuł, że dwie pary oczu nagle zaczęły wpatrywać się w niego z oczekiwaniem. Odchrząknął nerwowo.
- Więc... na stacji przyplątał się taki...
- Jaka stacja? – przerwał ostro Leave.
- Penn Station. Czekałem na pociąg do domu, chyba zasnąłem, bo był wczesny ranek i...
- Co robiłeś na stacji tak wcześnie?
- Chciałem wrócić do domu... – Wzrok Hermetyka zdawał się przewiercać na wylot głowę chłopaka. „On grzebie w moim mózgu...” – pomyślał Zac w panice. „Mam myśleć o kwiatkach niebie i chmurkach, czy co?” – Rany, poprzedniego dnia byłem umówiony z facetem z Arcanum...
- Jak się nazywał?
- Dominic Martel. Zginął. Zabił go jeden z tych wielkich psów... Byłem z nim wtedy... następnego dnia próbowałem wrócić.
Mag uniósł wąskie, jasne brwi.
- Ciekawy zbieg okoliczności... I na stacji...?
- Zasnąłem, jak mówiłem. A kiedy się obudziłem TO stało po drugiej stronie torów... Zabrałem się ze stacji, a to poszło za mną... Nie miałem wyjścia, wcześniej spotkałem tę łowczynię, szukała czegoś w sprawie psów... dała mi numer na komórkę...
- Czemu? – przerwał znowu Leave.
Zac pojął, że musi trzymać się konkretów tak bardzo, jak to tylko możliwe. Że mag nie zniesie półsłówek i niedopowiedzeń.
- Zawróciłem, bo okazało się, że zgubiłem rękawiczkę, a poza tym pociąg mi zwiał, a ja byłem głodny – powiedział tak spokojnie, jak tylko mógł. – Wcześniej rano spotkałem Joannę, byłem po... dziwnej nocy. Wie pan, człowiek zginął na moich oczach i jeszcze miałem dziwny sen... zresztą na stacji miałem podobny... w każdym bądź razie, zacząłem widzieć dziwne rzeczy... między innymi aurę tej dwójki... Joanna musi używać jakiejś formy magii, bo wyglądała dziwnie, a ja byłem zestresowany i zareagowałem... impulsywnie. Więc się zainteresowała, pytała, czy nie widziałem w okolicy jakiegoś wampira... Wie pan, cieniowy demon to nie wampir, ale do kogo ja się miałem zwrócić? Więc poszedłem pod Madison Square Garden, przyjechała po mnie, razem z nią ten jej partner, pożarli się w samochodzie, więc się wkurzyłem, stwierdziłem ze nic z tego nie będzie. – Rozłożył ręce. – Wie pan, ja jestem w sumie dzieckiem, ale żeby dorośli ludzie taki cyrk robili... Więc ja zwiałem i to mnie dorwało, na placu budowy. W sumie to najpierw tam poszedłem, nie wiem, może to coś mnie zapędziło... próbowałem się skupić, zrozumieć o co biega i wtedy... no, przebudziłem się – wzruszył ramionami. – A potem to zaatakowało. Ta dwójka przyszła mi na pomoc. Ja zwiałem. Tyle. Może być?
Leave skinął głową.
- Rozumiem. Pokażesz mi to miejsce?
- Tak.
Mag uśmiechnął się, wstał.
- W takim razie idziemy. Hjordis, ty swojego podopiecznego poinstruuj, żeby mi głupot nie robił.
„Nie robię głupot” – pomyślał Zac. Nie zamierzał jednak tego mówić, przeczuwając, że zostanie zignorowany lub zbyty. Jeśli Hjordis miała rację co do Zakonu Hermesa... tylko, czy tamten mężczyzna ze snu, ten, który później cierpliwie odpowiadał na maile, też nie należał do tej Tradycji? Chłopak pomyślał, że powinien może znaleźć jakiś komputer, dać znak życia...
Nie tu i nie teraz. Były ważniejsze sprawy.
Milczał i było to nieco obrażone milczenie, przez całą drogę, tak samo, jak wcześniej nie odzywał się do Hjordis. Kiedy tylko opuścili dom Leave’a, włączył discmana. Sprzęt odmówił posłuszeństwa i chłopak musiał wymierzyć mu porządny cios, by usłyszeć „Under Pressure” Queen.
Przez jakiś czas błądzili – Hjordis z rękami w kieszeniach, Leave z mapą, a Zac ze słuchawkami w uszach. Wizyta u złośliwego maga nie poprawiła ani humoru chłopaka, ani stosunków między nim, a Werbeną. Co jakiś czas Zac sięgał do własnej kieszeni i bawił się komórką, po raz kolejny rozważając telefon do Joanny, uznał jednak, że to nie byłby dobry pomysł. Jeśli łowcy, nawet ci „paranormalni”, tak jak ona czy Edward rzeczywiście byli finansowani przez Technokrację, lepiej było trzymać ich z dala od magów. Zresztą Joanna nie wiedziała, z czym mają do czynienia – i mała szansa, by ten stan zmienił się od ostatniego razu. No i nadal nie miał ochoty patrzeć jej w oczy, naprawdę.
Plac budowy nadal był pusty – zapewne robotnicy postanowili w piątkowy wieczór wcześniej zakończyć pracę. Zac czuł się niepewnie, mijając studzienkę do której wciągnął go Travis i wkraczając do miejsca, w którym przebudził się i z którego uciekł w pośpiechu.
„Zataczam kręgi” – pomyślał. „Znów robię to samo, znów wracam w to samo miejsce...”
Oczyma wyobraźni ujrzał drzwi, które pojawiły się przed nim wtedy. Ujrzał ubranego w czerń smutnego mężczyznę. Ziarnka piasku osypywały się z jego szaty przy każdym ruchu.
Hjordis szarpnęła za kabel i wyrwała z ucha chłopaka słuchawkę. Spojrzał na nią z wyrzutem.
- To nie zabawa, dzieciaku – warknęła. – Nie powinnam była oddawać ci plecaka.
- Nie powinnaś była brać mnie do łóżka – odparł nadzwyczaj spokojnie. Pomału wyjął słuchawkę z drugiego ucha, wyłączył discmana. Spojrzał na Hjordis, a ta cofnęła się o krok. – O co chodzi?
- Nie powinnam była robić wielu rzeczy...
Nicolas Leave chodził po terenie budowy, przyglądając się każdej belce, każdemu wykopowi i każdemu porzuconemu przez robotników kaskowi czy papierkowi po kanapce.
- Hjordis, pozwól tu na moment – zawołał w końcu. – Ty lepiej znasz się na magyi Ducha...
Werbena zbliżyła się, a Hermetyk pokazał jej jakiś wyjęty uprzednio z kieszeni przedmiot. Mówili półgłosem i Zac poczuł się ignorowany. Zdecydowanym krokiem podszedł do obojga magów. Stanął nad nimi jak złowrogi cień, w milczeniu przypatrując się pokrytemu dziwnymi znakami kawałkowi żółtawego papieru.
- Rękawica nie jest naruszona, ale mam dziwne wrażenie, że coś... A ty co tu robisz chłopcze? – spytał Leave, przerywając i obrzucając Zaca lodowatym spojrzeniem.
- Interesuję się tym, co dotyczy mnie – odparł chłopak spokojnie. – I jest mi naprawdę przykro, że chce się to trzymać przede mną w tajemnicy.
Zapadła cisza. Para starszych magów wpatrywała się w swego nastoletniego kolegę ze swoistym niedowierzaniem w oczach. W końcu Hjordis szturchnęła Hermatyka w bok.
- No dalej, Leave, o co ci chodzi?
Mężczyzna odchrząknął, na jego przystojną twarz powrócił pewny siebie, kpiący uśmiech. Zac odniósł wrażenie, że Leave próbuje zamaskować swoje zaskoczenie, może nawet niepewność.
- Jak mówiłem – rzekł, przesadnie głośno. – Rękawica jest nienaruszona, ale...
- Coś siedzi po drugiej stronie... – przerwała Hjordis. – Tiaaa...
Zmrużyła oczy, odchyliła głowę w tył. Po chwili Zac usłyszał jej głos – śpiewała lub recytowała, nie był pewien, w jakimś twardym języku, w którym słowa zlewały się w jedną całość.
Powietrze zaczęło wibrować i falować jak w upalny dzień, choć nie było gorąco, wręcz przeciwnie, Zac poczuł, jak robi cię coraz zimniej. Odruchowo wcisnął dłonie głębiej w kieszenie, szukając ciepła i poczucia bezpieczeństwa. Przed nim powietrze przybrało barwę sepii, jakby ktoś rozdzielił przestrzeń przydymioną szybą. Po drugiej stronie świat był rozmazany, zaś w samym środku pola widzenia kłębiła się chmura czerni... nie, nie chmura, a postać, miotająca się wściekle sylwetka o nadnaturalnie długich kończynach, palcach rozciągniętych w macki...
Zbliżył się i wyciągnął dłoń, chcąc dotknąć bariery oddzielającej go od drugiej strony rzeczywistości. Jak dziecko pchające palce do klatki zwierzęcia w zoo, tak i on nie zważał na niebezpieczeństwo, po raz pierwszy widząc istotę, która śledziła go i która próbowała go zaatakować. Byt z innego świata, bardziej obcy, niż cokolwiek, o czym Zac dotąd czytał.
Istota znieruchomiała, jej owalna, pusta twarz zwróciła się w stronę trójki magów, lustrując ich nieistniejącymi oczyma. Zac zamarł, gdy poczuł na sobie ten dziwny wzrok. Lodowaty dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie, palce momentalnie skostniały. W martwej ciszy, która zapadła po tym, jak Hjordis przestała śpiewać, chłopak nagle usłyszał syczący głos. Istota nie potrzebowała ust, by wydać siebie wwiercające się w czaszkę dźwięki.
Cofnął dłoń, choć podświadomość podpowiadała mu, że istota znajduje się w zupełnie innym miejscu. Nie bez zdziwienia ujrzał, że czubki palców zsiniały mu z zimna.
- Widzi nas.
Leave nie musiał tego mówić. Istota widziała ich. Musiała wyczuć chwilę, w której Hjordis pozwoliła im spojrzeć na drugą stronę. Musiała sama użyć swoich mocy. Musiała...
- Kurwa! – zaklęła Werbena. – To cholerstwo próbuje się przedrzeć!
Powinien uskoczyć, ale nie zrobił tego, wpatrzony w bezoką twarz, w stwardniałe nagle wężowe palce, drapiące w przydymioną szybę - granicę między oboma światami.
***

Był idiotą.
Był cholernym idiotą, nie umiejącym zdać się na pomoc innych, na ich wiedzę i doświadczenie, dzieciakiem pchającym palce tam gdzie nie trzeba i w swojej naiwności liczącym na to, że nic mu się nie stanie, bo przecież nic nigdy nie działo się złego tym wszystkim dzieciakom, równie głupim jak on, które nagle trafiały do innego świata. Coś w nim cały czas odmawiało otaczającej go rzeczywistości prawa do istnienia, nie ważne, jak bardzo realny był narastający chłód.
W tej jednej chwili, stojąc naprzeciw stworzenia próbującego przebić się na drugą stronę, do niego, na pewno do niego, zrozumiał, jaki był głupi. Z jednej strony chciał być niezależny, z drugiej strony dawał prowadzić się za nos. Nie chciał być sam, a cały czas zostawiał ludzi, z którymi zetknął go los – rodzice, Joanna, mężczyzna ze snu, Twilight, Sariel. Pozwalał im odchodzić, zostawiał ich, nie interesował się ich losem. A teraz żadnego z nich nie było przy nim, nie w tej chwili, kiedy naprawdę bardzo by chciał, żeby którekolwiek z nich...
Ktoś popchnął go na ziemię. Zac wylądował na żwirowanej nawierzchni, ostre kamyki wpiły mu się w ciało.
- Idiota! – Syk Hjordis potwierdzał wszystko, co przed chwilą eksplodowało w jego głowie.
Podniosła się pospiesznie, on nieco wolniej, pewnie zbyt wolno, ale miał wrażenie, że jego ciało nie reaguje tak, jak powinno. Drżał. 
- Ruszaj się, dzieciaku! – wrzasnął Leave. Potem z jego ust popłynął strumień łacińskich słów, wymieszany z przekleństwami i narzekaniem.
Zac z trudem stanął na wyprostowanych nogach. Nieposłuszne palce pragnęły zacisnąć się, wbić paznokcie we wnętrza dłoni. Jabłko Adama poruszało się nerwowo w głębi gardła. Czuł każdy mięsień, każdą kość, każde ścięgno, każdą łomocącą od krwi i płonącą od adrenaliny żyłę. I widział, widział, jak przed nim przestrzeń faluje i ugina się, atakowana falującymi kończynami próbującego przedostać się na drugą stronę bytu. Głowa, ciało, ręce i nogi istoty wybrzuszały to, co Hjordis nazywała Rękawicą, jak elastyczny materiał albo gumę. Tam, gdzie struktura przegrody stawała się cieńsza, widać było czarne ciało demona.
Hjordis stanęła w rozkroku między Zakiem, a próbującym się wyrwać bytem. Jej drobne, białe zęby wbiły się w wargę, przerywając skórę. Strumyczek krwi popłynął po spiczastym podbródku Werbeny. Starła go palcami – czerwony płyn przywarł do opuszków. Wyciągnęła dłonie przed siebie, tworząc barierę z nich – i z własnej krwi. Pieśń w tym samym, co uprzednio języku, zabrzmiała głośniejsza tym razem, twarda jak głazy, swym brzmieniem przywołująca na myśl mury. Bransoletki dzwoniły w jej rytmie.
Nicolas Leave stał przed chwilę w bezruchu, dopiero potem zdecydował się zareagować. Kawałkiem kredy nakreślił linię przed stopami kobiety. Potem, już przed linią, zaczął rysować znaki, które Zacowi wydawały się znajome.
Podobnie znajomy był język, w którym śpiewała Hjordis i uczucie mrowienia, jakby drobne igiełki energii wbijały się pod skórę – to Hjordis była źródłem, to Leave był źródłem tej energii , ich ruchy i głosy skupiały ją i z jej pomocą wzmacniały barierę.
Wiedział to. Widział to wiele razy.
A równocześnie widział to po raz pierwszy. Elastyczna tkanina Rękawicy pomału stawała się coraz bardziej zwarta i twarda, coraz rzadziej widać było wybrzuszenia, ruchy istoty po drugiej stronie stawały się coraz bardziej nerwowe, desperackie, aż w końcu ustały.
Przestrzeń znieruchomiała. Przed Zakiem znajdował się teraz plac budowy, ten sam, co kiedyś, ze szkieletem niedokończonego budynku wyrastającym z fundamentów, ze stosami elementów konstrukcyjnych i blaszaną budką strażnika przy ogrodzeniu. Żadnych przydymionych szyb, żadnych demonów.
Hjordis upadła na kolana. Wymieszana z krwią ślina, którą wypluła, splamiła żwir. Werbena oddychała ciężko.
- Nienawidzę tego – mruknęła. – Nienawidzę... Najbardziej paskudny, obrzydliwy...
- Unia będzie ci wdzięczna – stwierdził Leave. Stał na skraju narysowanej przez siebie linii i z miną badacza kontemplował miejsce, w którym próbowała przedostać się istota.
- Nie robiłam tego dla Techoli, a dla chłopaka. To już go nie znajdzie, przynajmniej nie tu i nie teraz.
Zac przyklęknął przy kobiecie, położył dłoń na jej ramieniu.
- Dis... Dis, co zrobiłaś?
- Wzmocniłam Rękawicę. Zamknęłam to po drugiej stronie.
- Szukało ciebie, dzieciaku – oznajmił Hermetyk.
- Wiem – Zac kiwnął głową nadzwyczaj spokojnie. – Tak się składa, że doskonale to wiem.
- Coś ty przeskrobał?
- Mogę jedynie przypuszczać... - Wibracje. Igły pod skórą. Słowa. Symbole. Piasek, piasek pustyni niesiony z wiatrem, uderzający w twarz... – Dis, chodźmy stąd.
Wstała pomału, chwiejnie, wsparła się na jego ramieniu.
- Odchoruję to – mruknęła.
- Żebyś wiedziała, co ja ostatnio musiałem odchorowywać... – zaczął Leave, ale przerwał. – Pomóc?
- Dzięki... Zawołaj taksówkę – poleciła Hjordis. – W gruncie rzeczy nie jest taki zły... – stwierdziła, gdy się oddalił.
- Ty kochasz cały świat Dis, prawda?
Pocałowała go w policzek.
- Teraz tak.
Miał ochotę powiedzieć, że nie powinna, przynajmniej nie jego. Powstrzymał się. Był pewien poziom, do którego wolał się nie zniżać, były rzeczy, których nie chciał robić. Nade wszystko nie chciał już uciekać przed ludźmi. Nawet, jeśli narażał ich na niebezpieczeństwo – co z tego? Bezsensowną rzeczą jest odgrywanie męczennika, zresztą, czy przyjaźń, zaufanie i inne układy, łączące dwoje ludzi ze sobą nie zakładały wzajemnego wsparcia?
Wybaczył Hjordis kradzież plecaka. Mimo, że szybko odzyskała siły, pomógł jej wsiąść do taksówki. Była jakimś elementem jego życia, ważnym elementem. Nicolas Leave, który następnego dnia odprowadził ich oboje na lotnisko też. Może miała rację. Może nie był taki zły.
- Gdzie teraz?
- Do mojego domu, na Islandię. Ale jeśli masz jakiś pomysł...
Zaprzeczył.
- Dis, wiesz, że to szukało mnie, prawda?
- Teraz straci trop.
- Dis, to szukało MNIE! I zapewne miało powód, tylko nie wiem jaki...
- Dowiemy się – powiedziała spokojnie.
- Dis, ty chcesz mnie ze sobą zabierać?
- A ty chcesz ze mną jechać?
- Tak – rzekł po chwili milczenia. – Myślę, że tak.
***

Z Rejkjaviku ruszyli opasującą całą Islandię obwodnicą. Zmierzali na północ, mijając wyniosły wulkaniczny masyw Esji. Krajobraz po obu stronach drogi nie przypominał niczego, co Zac dotąd widział – skały i śnieg, miasteczka przytulone do autostrady, morze, zimne, szare, północne morze, otaczające wyspę swoim bezmiarem, poszarpane krawędzie fiordów i małe, skaliste wysepki wyłaniające się spośród fal...
Zboczyli z autostrady w drogę, którą ledwo co utwardzono. Dziw, że ktokolwiek był w stanie radzić sobie na takich wybojach – a jednak Hjordis robiła to bez wielkich problemów, choć jechała wolno, dużo wolniej, niż byłby to w stanie zaakceptować jakikolwiek Amerykanin.
Przed nimi wznosił się skalisty brzeg niewielkiego cypla. Przytulona do masywnych głazów chata nie rzucała się w oczy – zwłaszcza teraz, przysypana grubą warstwą śniegu. Nawet droga ledwo była widoczna, zagrzebana w zaspach, żaden samochód nie miał prawa się przebić, ale oni jakoś sobie radzili. Może to magya, a może Hjordis po prostu przyzwyczaiła się do tutejszych warunków – najistotniejsze było to, że w końcu dotarli na miejsce i że, brnąc po kolana w śniegu, doszli do chaty.
Wewnątrz budynek okazał się całkiem przyjemnym, choć dość prosto urządzonym domkiem. Ściany wyłożone drewnianą boazerią, Drewniane meble, dużo roślin, trzymających się doskonale w zaskakująco ciepłym wnętrzu. Prąd podłączony jakby nie do końca zgodnie z wolą właścicielki – kable biegły na widoku, przymocowane do ściany raczej prowizorycznie. Za to łazienkę zaopatrzono w dużą, kamienną wannę i kurki z ciepłą i zimną wodą. Gorące źródła, jak wyjaśniła Hjordis, bez zakłopotania ściągając ubranie i wchodząc do wanny.
Zac rozważał przez chwilę, czy nie przyłączyć się do kąpieli, ale zdecydował, że woli obejrzeć resztę pomieszczeń. Mimo wszystko ciekawy był mieszkania magini – choćby tego, jak bardzo różniło się od rezydencji Leave’a. Długo buszował po kątach, przyglądając się meblom, roślinom i najróżniejszym drobiazgom, które leżąc na każdej półce czy stoliku przypominały mu trochę rodzinny dom. Tylko trochę, bo w przeciwieństwie do pamiątek z podróży, które z takim zapałem kolekcjonowali państwo Rice, drobiazgi Hjordis miały duszę. Były w większości stare albo zużyte, albo po prostu bardziej autentyczne. I inne, po prostu inne.
W sypialni znalazł drewnianą lirę. Spod łuszczącej się złotej farby wyglądało pociemniałe drewno, ale struny instrumentu były nowe i, napięta mocno, wydawały z siebie delikatne dźwięki. W przedpokoju i kuchni wisiały pęki ziół, woreczki ze sproszkowanymi ziołami leżały na szafkach, na półkach stały słoiki wypełnione zamarynowanymi grzybami i – co Zac odkrył nie bez pewnego obrzydzenia – małymi zwierzętami. Świece stały wszędzie – małe, duże, woskowe, parafinowe, białe, kolorowe. Nie spodziewał się niczego innego, doskonale pamiętając, jak Hjordis uwiodła go w motelu.
W kuchni obok elektrycznej kuchenki znajdował się piec. Podobny, zbudowany z tego samego co wanna kamienia, stał w jednym z pokoi – teoretycznie salonie, ale w praktyce Zac nie mógł jednoznacznie stwierdzić, czy miejsce nie jest raczej pracownią. Naprzeciw paleniska stał stolik – zaskakująco nowoczesny, ze szklanym blatem. I, tak, szklaną kulą, wielką, ciężką, na mosiężnej podstawce. Obok stolika kanapa i dwa fotele, wszystkie pokryte elegancką czarną skórą. Tworzyły dziwny kontrast z pękami ziół uwieszonymi pod belkowanym stropem i stertą kociołków w jednym z kątów. Dodatkowo na ścianach pozawieszano antyramy z fotografiami utrzymanymi w odcieniach sepii. Zac zaczął się im przypatrywać, gdy Hjordis wyszła z łazienki, zostawiając za sobą mokre ślady i wycierając zmierzwione włosy.
- Wykopaliska przeprowadzone niedaleko stąd – oznajmiła, podchodząc i wskazując na jedno ze zdjęć. – Znaleziono pochówek łodziowy z ósmego wieku, możliwe, że kogoś z moich przodków.
- Wow... – wykrztusił, wpatrując się w fotografię archeologów stojących przy drewnianym szkielecie statku. – Masz starą rodzinę.
- Każda rodzina jest stara. Krew to krew.
Podeszła do szklanego stolika, zsunęła z nadgarstka bransoletki. Po raz pierwszy widział ją bez nich i odniósł wrażenie, że dopiero teraz stanęła przed nim naprawdę naga. Nie sądził, by była to kwestia jej zaufania względem niego, raczej czuła się bezpieczna we własnym domu.
- Dis... – odważył się poprosić. – Dis, przyjechałem tu w konkretnym celu, wiesz?
- Wiem – kiwnęła głową z powagą kontrastującą ze swobodną, czy wręcz frywolną pozą, w jakiej usiadła na kanapie. – Nauka?
- Tak.
- Wiesz, że...
- Do tradycji mnie nie przyjmiesz – przerwał jej. – Wiem. Ale chce zrozumieć, co zrobiłaś tam... Bo ta istota kiedyś może wrócić, albo podobna...
- Jasne - zgodziła się. – Siadaj.
Usiadł. Jej nagość rozpraszała go tylko przez chwilę, potem za bardzo skupił się na jej słowach. Na opowieści o Rękawicy i światach po drugiej stronie, tysiącach istot o różnych intencjach. O duszy tkwiącej w każdej żywej istocie, darze od Bogini, okruchu świadomości, który, jeśli przebudzi się w magu, staje się źródłem mocy, czynnikiem zmian, które mogą poruszyć światem. O duchach, które są częścią świata, i które nie chcą być od niego odcięte, wracają więc, wciąż i wciąż, w wielkim kręgu...
***

Jego nogi po kostki zagłębione były w piasku. Jak przez mgłę przypominał sobie, że niedawno musiał przedzierać się przez śnieg.
Teraz szedł przez niekończącą się pustynię, przy nim brnął jego towarzysz - jak zwykle odziany w czerń, z medalionem na szyi i smutkiem na nijakiej twarzy. Zac czuł, że zna tę twarz o wiele lepiej, niż by mu się wydawało, że imię mężczyzny jest najbardziej oczywistą ze wszystkich rzeczy.
- Kim do cholery jesteś?
- Tobą, Zac. Już to mówiłem.
- Moim avatarem... częścią mnie, darem jakiegoś boga, czymkolwiek... a poza tym? Czemu wracam w to miejsce? – Zatoczył krąg ramieniem, wskazując na pustynię, ale w wyobraźni widział też swój stary pokój i plac budowy w Nowym Jorku.
- Żyłem wiele razy, Zac. Popełniłem wiele błędów. Prędzej czy później wracam do tego samego miejsca.
- A ja razem z tobą? Ten demon szuka mnie bo skopałeś coś... skopałem coś w poprzednim życiu? Prawda?
Mężczyzna zbliżył się, dużą, szorstką dłonią dotknął policzka Zaca. Jego czoło wsparło się na czole chłopca, brązowe oczy spotkały się z zielonymi.
- To nie jest sprawiedliwe, ale świat nigdy nie jest sprawiedliwy, Zac. Wiedz, że nie jesteś sam...
Był tym smutnym mężczyzną ze snów i umierał na schodach wykutej w skale świątyni. Miał ponad setkę lat i zdobył prawdziwą potęgę, ale ginął z rak wrogów w podziemiach, przez które próbował wydostać się z oblężonego miasta. Umierał od noża, od trucizny, od strzału w plecy i od nadnaturalnych sił. Wiele, wiele razy, wracał w te same miejsca i próbował rozplątać dawne nici, świadomie, bądź nie, zupełnie, jak każdy element jego życia był ustalony wcześniej. Jakby próbował grać własnym życiem, za przeciwnika mając o wiele bardziej doświadczonego gracza.
Widział swoją twarz zwielokrotnioną w nieskończoność. Zwierciadła wyrastały wokół niego jedno po drugim, tworząc zwarty mur. W ich taflach odbijały się obrazy. Ludzie, miejsca, wydarzenia – przesuwały się jak w przyśpieszonym filmie.
Cienie ścigały go zawsze – nie istoty takie jak ta, choć może i one, lecz przede wszystkim cienie przeszłości, widma poprzednich żyć. Rodzice, rodzeństwo, przyjaciele, kochankowie, małżonkowie, dzieci, rywale, wrogowie, zabójcy rozmywali się w niemym korowodzie. Jak miał pamiętać ich wszystkich, uczucia, które względem nich żywił, twarze, które dawno już rozsypały się w proch?
- Przestań! – krzyknął. Mózg przepełniony miał obrazami, dźwiękami, zapachami, emocjami i odczuciami ciała. Pragnął wydrapać sobie oczy, przebić bębenki, nie widzieć, nie słyszeć, nie czuć. – Nie chcę! Wynoś się! Zostaw mnie!
Zniknęli. Lustra z trzaskiem zmieniły się w srebrzysty pył, tylko jedno spośród nich nadal stało pośrodku sali. W jego tafli odbijały się świątynne schody. Po chropowatym kamieniu barwy piasku pomału ściekała strużka jasnej krwi. Dwa pozbawione życia ciała spoczywały na najwyższym stopniu, jedno spalone, drugie z przebitą piersią.
Poczuł ból w sercu. Poczuł dłoń zaciśniętą kurczowo na swym ramieniu.
- To początek? – spytał cicho.
Wiedział smutny mężczyzna kiwnął głową.
- I za to mam płacić? Za zabicie kogoś? Tysiącletnia zemsta?
- Nie, Zac. To nie jest takie proste.
- Więc?
- Układ... los... krąg, który się obraca... niekończący się cykl wcieleń...
- Rozumiem...
***

Obudził się oblany zimnym potem. Bolał go każdy mięsień, w ustach czuł ziarnisty posmak piasku. Pomału dźwignął się z łóżka i ciężkim krokiem ruszył w stronę kuchni.
W masywnym palenisku czerwonym blaskiem żarzyły się węgle. Za oknem nieprzeniknioną noc rozcinało jedynie monotonnie poruszające się światło latarni morskiej. W półmroku widział zarysy stołu, kuchenki i półek. Pomieszczenie pachniało ziołami i spalenizną.
Wymacał przycisk. Żarówka umieszczona w porcelanowym, malowanym w letnie kwiaty abażurze zamigotała i rozjaśniła kuchnię. Zmrużył oczy, odczekał chwilę, przyzwyczajając się do światła – w gęstych ciemnościach odludzia było to trudniejsze, niż w mieście.
Wyjął z szafki kubek, tym razem ozdobiony motywem posplatanych gałęzi. Odkręcił wodę. Była metaliczna, słonawa, trochę jak woda z przerdzewiałych rur, choć wiedział, że to nie stare wodociągi nadają jej taki posmak, a sole mineralne, wypłukiwane ze skał głęboko pod domem, z serca wyspy. Zimna woda ze strumienia, ciepła z gorących źródeł, nad którymi postawiono samotnię.
Długo stał z kubkiem w dłoni, patrząc na okno, na którym mróz wymalował baśniowe rośliny. W oddali światło latarni morskiej znikało i pojawiało się raz za razem, omiatając morze i skaliste, poszarpane wysepki i fiordy.
Jak długo jeszcze będą istnieć latarnie morskie, nim do końca zastąpią je satelity i GPS? Był w miejscu odciętym od współczesności, gdzie telefony komórkowe co chwila traciły sygnał i nawet zwyczajna żarówka migotała niepewnie. Gdyby wyszedł na zewnątrz, ujrzałby pewnie światła otaczające Rejkjavik jak łuna, jak odblask na jakiejś energetycznej kopule. Nierealne, odległe, krajobraz obcej planety z osłoniętą przed zewnętrzem ludzką kolonią. I on sam, zagubiony w dziczy, w innym świecie, po obcymi gwiazdami, przytłaczającymi swoim blaskiem.
Stąpanie bosych stóp byłoby nie do usłyszenia w mieście, lecz tu nie zagłuszał go żaden inny odgłos. Obrócił się pomału, by spojrzeć w zaspane oczy Hjordis.
- Co się stało? – spytała.
- Nic...
- Coś musiało.
Odstawił szklankę, oparł się o szafkę, zamknął oczy.
- Dis... czy... która z tych waszych Tradycji wierzy w bzdety w rodzaju reinkarnacji?
- Eutanatosi, ale nie radziłabym się do nich pchać, bo do tego trzeba choć raz umrzeć, przesrane... Bractwo Akashic, ale wybacz, nie widzę cię jako mistrza sztuk walki... My, ale już mówiłam...
- Dis – przerwał jej – czy jeśli się miało te poprzednie życia... czy spotykało się w nich kogoś... czy zawsze kogoś nowego, czy czasem te same osoby?
- Różnie. A co?
Nie odpowiedział, nie od razu i nie zgodnie z prawdą. Przywołał na twarz uśmiech, zbliżył się do kobiety i dotknął dłonią jej policzka.
- Zastanawiam się, czy już się kiedyś spotkaliśmy, Dis.
- Z pewnością.
Pocałował ją z czułością i namiętnością, których się po sobie nie spodziewał. Dziś czuł się dojrzalszy, starszy, bardziej doświadczony – o świadomość setek żyć, które miał za sobą. Nie pamiętał, jak nazywali się mężczyźni i kobiety, których kochał w przeszłości, nie pamiętał ich twarzy. Nie znał twarzy i imion tych, którzy mieli nadejść. Przeszłość i przyszłość nie liczyły się – istniała tylko teraźniejszość wypełniona ramionami tej kobiety.
Gdy zasnął, Hjordis czuwała. Siedziała na łóżku, trzymając na kolanach głowę chłopaka, szczupłymi palcami przeczesując skręcające się na końcach brunatne kosmyki.
- Kłamiesz – szepnęła.
To nie o nią mu chodziło, wiedziała to dobrze. A gdy przez sen wyszeptał imię nieznanej jej osoby, zyskała potwierdzenie swoich podejrzeń.







Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj