ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 5. Księżna i Czarodziejka

Harith mieszkał w Londynie blisko pięćdziesiąt lat. Ostatnie cztery były nieprzyjemne – od ataku na World Trade Center przybysze z Bliskiego Wschodu zaczęli na całym Zachodzie być postrzegani jako potencjalne zagrożenie. Muzułmanie tak samo – choć wielu z nich przecież zdążyło zapuścić korzenie i nie wyobrażało sobie życia w innym miejscu. Dla Brytyjczyków arabskiego pochodzenia Zjednoczone Królestwo było domem.
Zdarzały się, oczywiście, wyjątki. Sfrustrowani mieszkańcy biednych dzielnic nie mieli wiele do stracenia. Zachód skrzywdził ich, Zachód nie respektował ich praw, Zachód śmiał się w twarz z ich religii i kultury, próbując narzucić własny punkt widzenia. Oni widzieli swoją szansę i całym sercem popierali jihad.
Dla Haritha słowo jihad miało jednak inne znaczenie. Święta Wojna nie oznaczała walki z niewiernymi, lecz walkę o przetrwanie najsilniejszych spośród nocnych drapieżców. To z jej powodu przemierzał teraz ulice miasta, które zdążył w pewien sposób pokochać, dążąc na spotkanie z przybyłym właśnie niezależnym. Sprawdzić, kim jest gość i jakie ma zamiary. Jeśli stanowi zagrożenie – wyeliminować go. W sposób właściwy klanowi Assamitów.
Pracował dla księcia tego miasta. Nie czuł się związany z Camarillą, bo też żaden Assamita, nie licząc odszczepieńców, nie będzie nigdy w pełni członkiem żadnej sekty. Jego związek z londyńskimi Spokrwenionymi regulował kontrakt, na jego mocy Harith był tym, który wykonywał wyroki wydane przez księcia. A że książę był, czy raczej była, szalona, Harith budził tym większy strach. Nie cieszyło go to, lecz wzbudzało jego rozbawienie. Szaleństwo lady Lauren nie zakończyło się, póki co, niczyją śmiercią, jej władza zaś, choć chwiała się niebezpiecznie, wciąż była faktem. Czy primogen był zbyt słaby, by pozbawić szaloną księżną jej stanowiska? Zbyt skłócony? Zbyt przerażony?
Harith przybył na ruchliwe rondo Piccadilly Circus – to samo, na którym kilka dni temu zamordowano człowieka, cóż za ironia, że właśnie to miejsce upodobali sobie londyńczycy na miejsce spotkań – i, miąwszy migocące neony umieszczone na jednym z rogów placu, znalazł się przy nieczynnej teraz fontannie z figurką Erosa. Przybysz stał tam, oparty o pokryty śniedzią brzeg wypełnionego śmieciami i brudnym śniegiem basenu. Wysoki, smukły, srebrnowłosy. Ubrany był w poplamioną kurtkę z polaru a przez ramię przerzuconą miał wielką torbę. Wyczuwszy zbliżającego się assamitę, odwrócił wzrok od migocących reklam, którym przypatrywał się z wyraźnym, nieco przesadnym może zainteresowaniem. Podniósł się i zbliżył lekkim krokiem.
Harith przyglądał mu się bacznie. Kainita niewątpliwie był stary – nietrudno było wyczuć, że jego krew jest silna. Był też wojownikiem – to z kolei łatwo było wyczytać ze sposobu, w jaki chodził. Co do klanu... trudno było ocenić to na tym etapie.
- Szukałeś kogoś kto zaprowadzi cię do księcia – rzekł Assamita na powitanie. – Oto jestem.
- Wysłali cię, żebyś w razie potrzeby się mnie pozbył? – Srebrnowłosy uśmiechnął się kącikiem ust. – Nie musisz udawać, że jest inaczej. Nie przywykłem do grzeczności Camarilli.
- Jesteś na jej terenie – zauważył Harith. Szczerość przybysza i jego niechęć do sekty przypadły mu do gustu, niemniej jednak wolał nie narażać się pracodawcom. Jeśliby ten Kainita miał sprawić problemy, sprawi je i tak, nikt jednak nie zarzuci Harithowi, że nie próbował stanąć mu na drodze.
- Toteż zgłaszam się do ciebie, Dziecię Haquima.
Próbował się podlizać? Harith rzadko kiedy słyszał, by ktokolwiek nazywał jego klan w ten sposób. Większość Spokrewnionych przyzwyczajona była do używania nazwy Assamici i nie zadawała sobie nawet pytania o jej właściwość.
- A jaki jest twój klan?
- Jestem Sariel, syn Raguela, syna Samiela, syna Saulota.
***

Widział już wiele współczesnych miast. Los i wola Królowej Mieczy miotały nim po całym świecie, jakby był bezwolną marionetką. Zapłata za własne czyny, głupotę i lekkomyślność. Za iluzje, których ciągle nie umiał się wyzbyć. Tak byłoby łatwiej – lecz kto powiedział, że zawsze musimy iść łatwiejszą drogą?
Bycie strażnikiem księżnej nie było złą ofertą. Owszem, księżna była szalona – Harith opowiedział Sarielowi historię jej obłędu. Owszem, za całą sprawą kryło się coś jeszcze – musiało, Sariel nie miał złudzeń. Ale czy nie powinien wykorzystać okazji i zdobyć coś dla siebie? I nie, nie chodziło nawet o życie Twilight. Ona nie obchodziła go wiele. Nie zabił jej. Oby nie szukała go więcej.
Zemsta ani odkupienie nie wchodziły w grę. Nie potrafiłby też znaleźć dla siebie miejsca w szeregach Sabatu – to wiedział po spotkaniu z V. Pozostało ryzyko kontaktu z Camarillą. I trzecia opcja. Mimo wszystko.
Oczywiście, żaden książę nigdy nie wydawał instrukcji na wypadek pojawienia się w jego mieście jakiegoś Salubri. Ale Harith miał pełne prawo postąpić w takim wypadku jak uzna za stosowne. Z eliminacją przybysza włącznie. Nie zrobił tego. Kiedy Sariel opowiedział mu o przysłudze wyświadczonej kiedyś Assamitom, Oprawca uśmiechnął w nieprzyjemny sposób, właściwy wyłącznie jego klanowi. Eksponujący zęby uśmiech na twarzy zabójcy częściej jest groźbą, niż wyrazem rozbawienia czy sympatii. Czym był w tej chwili, Sariel mógł się jedynie domyślać.
- Lady Lauren jest szalona, ale może właśnie to szaleństwo nakaże jej przyjąć cię pod swoje skrzydła. Co skłoniło cię do takiej decyzji?
Sariel zatrzymał się i odwrócił głowę. Przez chwilę wpatrywał się w wiszący na ścianie jakiegoś budynku szyld, potem uniósł wzrok i spojrzał na matowe od zasnuwających je chmur niebo. Niewidoczne kryształki drobnego, mokrego śniegu spadały pomału. Szara mgła kłębiła się w zaułkach.
- A co skłoniło ciebie?
- Przynajmniej była wtedy przy zdrowych zmysłach, Jednorożcu.
Tak, jak Sariel używał prawidłowej nazwy klanu Haritha, tak teraz Assamita użył przydomku, który nadano klanowi Salubri przed wiekami. W jego głosie pobrzmiewało echo zapomnianej chwały i niemal nabożnej czci. Wspomnienie drzwi otwieranych bez wahania przed uzdrowicielami i łowcami demonów. Najbardziej ukochani i najbardziej przeklęci. Zapomniani, wymazani z pamięci, istniejący w legendach.
- Może to moja szansa?
- Jesteś równie szalony?
- Nie, jedynie głupi.
- Głupiec i szaleniec. Nigdy nie wyjdzie z tego nic dobrego
Stali przed fasadą budynku z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, zbudowanego w stylu, który przyjęto nazywać eklektycznym. Powyżej ocienionych okapem drzwi wznosiła się loggia. Jej korynckie kolumny podpierały dzielące kondygnacje belkowanie, powyżej którego elementy zdobnicze piętrzyły się jedne na drugich, nadając budowli dynamiczny, neobarokowy charakter. Na narożnikach, przyczajone w cieniu, siedziały gargulce, nie pasujące zupełnie do ogólnego stylu budowli, wyglądające jakby przeniesiono je tu z jakiegoś fantastycznego zamku. Całość zwieńczona była kopułą, której charakterystyczny kształt czynił budynek zauważalnym z daleka, nawet mimo wznoszącego się tuż obok nowoczesnego biurowca. Także umiejętna iluminacja wydobywała obiekt z mroku nocy. Odpowiednio ulokowane światła eksponowały detale architektoniczne, nade wszystko podkreślały jednak herb Zjednoczonego Królestwa umieszczony ponad drzwiami. Napis poniżej głosił, iż budynek to Her Majesty’s Theatre.
Harith skierował się w stronę wejścia. Minęli flankujące drzwi filary, na których przyklejono afisze granych w teatrze sztuk. Tego wieczora zakończył się już ostatni ze spektakli, budynek jednak żył nadal, o ile żywymi można było nazwać obecne w nim istoty. 
Oczy wszystkich zebranych zwróciły się w kierunku Assamity i jego towarzysza. Sariel wyprostował się, uniósł wysoko głowę. Wkroczył do elizjum tak, jakby dawna duma jego klanu nie była przebrzmiałym snem, jakby jego czoła nie skrywała chusta, ubranie zaś nie było brudnym łachmanem godnym bardziej Nosferatu.
Niech patrzą. Niech się zastanawiają. Pewnie wkrótce rozpęta się tu chaos...
Coś w głębi śmiało się szaleńczo. Chaos? Czemu nie. Zawsze coś, po tych stuleciach stagnacji, jakiś cel, jakiś sens. Może przynajmniej chaos będzie można zatrzymać przy sobie.
Harith podszedł do drzwi prowadzących z westybulu do głównej sali teatru. Zamienił kilka słów z pełniącym straż ghulem, a potem wszedł do środka, nakazując swemu towarzyszowi zaczekać.
Sariel został sam przed drzwiami. Za jego plecami zapadła niebezpieczna, martwa cisza. Nie było trudno wyobrazić sobie, co rozważają zebrani. Kim jest, po co tu przybył, czyim będzie sojusznikiem, a czyim wrogiem... Kartą przetargową i pionkiem w czyich rękach się stanie i czy to on przyśpieszy upadek szalonej księżnej.
Był już pionkiem. Tym razem w pełni świadomy, spokojnie wysłuchał, co miał mu do przekazania Loka. Chłonął każdy szczegół, licząc na to, że zdobędzie przynajmniej ułamek wiedzy o sprawie, w którą dał się wciągnąć.
W Londynie od wieków działał pewien kult, którego obecność była solą w oku Królowej mieczy i jej, jak wyraził się Loka, mocodawców. Jego członkowie rekrutowali się obecnie spośród wampirów, lecz korzenie kultu sięgały Przebudzonych infernalistów – jeśli nie gorzej. Takie kombinacje nigdy nie kończą się niczym dobrym, zwłaszcza, że nie wiadomo, gdzie i kiedy powstała organizacja i jak bardzo była rozprzestrzeniona. Plotki sugerowały, że także i dziś za sznurki pociąga co najmniej jeden Nephandus – nie wspominając już o naprawdę potężnych Kainitach.
Camarilla twierdzi, że źródło zepsucia wśród Spokrewnionych kryje się w szeregach Sabatu. Myli się. Książęta Camarilli wiedzą, że szeregi ich poddanych trawi rak, lecz dla dobra wyznawanych przez siebie ukrywają tę prawdę. Tak, to hipokryzja i zaślepienie – jeden ze sposobów, by przetrwać. Łatwo osądzić go jako błędną ścieżkę. Może zbyt łatwo. W końcu tuszowanie sprawy nie zawsze oznacza bagatelizowanie jej – są sposoby, by skażenia pozbyć się po cichu, nie budząc zaniepokojenia i nie niszcząc samozadowolenie podwładnych. Zachowanie równowagi wymaga bowiem ostrożności i dyskrecji, ostrożność i dyskrecja zaś prowadzi do powstania systemu sieci i powiązanych wzajemnie spisków.
Na pytanie, czy są częścią takiego wewnętrznego spisku, Loka pokręcił jednak głową.
- Powstaliśmy wcześniej i w innym celu – rzekł. – Lecz tym też się zajmujemy. Szukaniem skażenia i eliminowaniem go. Widzisz więc, że nasze zadania nie różnią się zbytnio od tego, czym kiedyś się zajmowałeś. Różnią się tylko metody.
„Więc czemu nie powiedzieliście mi tego wcześniej, ty lub twoja przełożona? I czym są wasze pozostałe cele?” – Nie zadał tych pytań. Zostawił dla siebie swoje myśli i swoje teorie. Posłusznie zgodził się wykonać zadanie. Udać się do Londynu i, jako podwładny szalonej księżnej, wywołać zamieszanie, które pozwoli mu bez większych przeszkód usunąć pewną osobę...
- I jeszcze jedno – dodał Loka na odchodnym. – Uważaj na szpiega.
Jego mina wyrażała przy tym rozbawienie. I oczywiście nie zamierzał powiedzieć, o jakiego szpiega mu chodzi. To mógł być każdy, każdy z obserwujących go teraz wampirów mógł uwzględniać jego obecność w planach nie swoich, lecz jakiejś większej całości.
Drzwi otwarły się i stanął w nich Harith. Skinął głową, zapraszając do środka.
Sariel stanął na progu sali, w której jeszcze przed godziną setki ludzi śledziły losy pięknej śpiewaczki operowej i jej widmowego prześladowcy. Deski sceny wciąż lśniły wilgocią, w powietrzu unosił się ostry zapach detergentów. Jasne światło wydobywało ciemną czerwień aksamitnej kurtyny i obić, połyskiwało w złoceniach, lecz w głębi lóż i w kanale dla orkiestry panowała ciemność. W mroku mógł skrywać się każdy. Z mroku przypatrywały się Sarielowi dwie pary oczu.
Jedna z nich należała do wysokiej, smukłej kobiety odzianej w wiktoriańską w kroju suknię z ciemnozielonego jedwabiu. Druga – do niskiego delikatnego młodzieńca w czerni. I o ile zielone oczy kobiety patrzyły na przybysza z wyraźnym zaciekawieniem, o tyle w czarnych źrenicach chłopca malowały się zaskoczenie, nadzieja – i strach.
- Więc miałam rację – rozległ się czysty głos kobiety. Dostosowana do przedstawień akustyka sali czyniła go jeszcze donośniejszym. – Podejdź. – Wyciągnęła dłoń i wykonała przyzywający ruch palcami.
Ruszył w jej stronę pewnym krokiem. Stojący w loży chłopak wpatrywał się w niego uporczywie.
„Myślałeś, że już nie istnieję? Myliłeś się. Nie wiem, co robisz w tym miejscu i w tym stanie...”
Zignorował wzrok André i stanął przed księżna. Wyglądała na nieco ponad czterdzieści lat, w jej brunatnych włosach nie było jeszcze ani jednego siwego włoska, lecz wiek zaznaczył bruzdy wokół jej ust i między brwiami. Gdy wygięła usta w uśmiechu, wyraźne linie zaznaczyły jej kości policzkowe, zaś w kącikach oczu ujawniły się kurze łapki. Wszystkie te oznaki wieku dodawały jej jednak dostojeństwa, które podkreślała tylko suknia i starannie upięta fryzura. Tym bardziej przerażające były czające się w jej oczach iskry obłędu.
- Mówiłam, że będziemy mieć gościa – oznajmiła z triumfem w głosie. – W jakim celu przybywasz? – spytała, przenosząc spojrzenie na Sariela.
- Pragnę prosić o azyl.
Słyszał, jak André wciąga powietrze. Wciąż jeszcze posiadał pewne odruchy, zaszłości poprzedniego życia. Biedny chłopak, w jaki sposób stracił to wszystko i dostał się właśnie tu i właśnie teraz. Jego zaskoczenie i strach wibrowały wokół niego, niemal namacalne.
Księżna zmierzyła Sariela wzrokiem. Uśmiech na jej twarzy rozszerzył się, wargi rozchyliły się lekko, ukazując równe, białe zęby.
- Kim jesteś, że przychodzisz ośmielasz się domagać azylu? Czyż nie słyszałeś, kim jestem?
- Kimś, kto nie ma wyjścia. Słyszałem.
Opadła na fotel, dłonie wsparła na złoconych poręczach. Opuściła głowę i zamknęła oczy, zamyślona. Wreszcie uniosła rękę, by jej skinieniem podkreślić swoje słowa.
- Zostaw nas – rozkazała.
André kiwnął głową i oddalił się pomału. Sariel odprowadził go wzrokiem, bardziej przeszywającym, niż ten, którym były mag powitał jego.
Zostali we trójkę – lady Lauren, Sariel i stojący przy drzwiach Harith. Assamita zdążył tylko posłać odchodzącemu chłopakowi jeden ze swoich złowrogich uśmiechów. Wyglądało na to, że przynajmniej jego bawi cała sytuacja.
- Ciągnie się za nim ciemność – rzekła księżna matowym głosem, gdy za chłopcem zamknęły się drzwi.
- Ciemność jest w pani mieście.
- Wiem – powiedziała. – To mi powiedział, nim dał mi moje szaleństwo. I powiedział, że przyjdzie kolejna ciemność. Najpierw chłopak, a potem... – uniosła wzrok i wbiła przenikliwe ostrza oczu w swego rozmówcę. – Srebrnowłosy przybyszu znikąd, przynosisz mi ostateczną śmierć?
- Potrzebujemy siebie nawzajem. Pani potrzebny jest ktoś, kto ochroni panią przed jej poddanymi i przed tą ciemnością, mnie zaś miejsce, w którym będę mógł odpocząć. Zbyt długo uciekałem.
Ventrue przechyliła się lekko w bok i wsparła swobodnie na ręce. Na jej wargach pojawił się delikatny uśmiech, zaś w oczach błysnęły iskierki zainteresowania.
- Jak bardzo jesteś bezczelny, że ośmielasz się twierdzić, że ja, która od dwustu lat nie popełniłam ani jednego błędu, mogę potrzebować ochrony przed własnymi podwładnymi? Primogen boi się mnie, nikt nie ośmielił się podnieść na mnie ręki. A ty przychodzisz znikąd, nie popiera cię nikt poza Harithem... I domagasz się mojego zaufania?
„Może” – przemknęło mu przez myśl. – „Zostałem wysłany na śmierć?” Lecz wzrok lady Lauren miał w sobie zbyt wiele zainteresowania. Czy to szaleństwo tej kobiety, czy jej wrodzona cecha? Zrozumiał, że mimo wszystko księżna przyjmie go – choćby po to, by dowiedzieć się, co się stanie. Jej szaleństwo było niebezpieczne tak dla niej, jak i dla tych, którzy ją otaczali.
- Ośmielam się. – Pochylił głowę. Była jak Ventrue z dawnych dni, nosiła w sobie dziedzictwo Wiecznego Rzymu, jego nieposkromioną dumę i nieodpartą królewskość. Godna by rządzić, godna tego, by ugiąć przed nią kolana, nawet teraz. W jej oczach prócz szaleństwa widniała wielowiekowa mądrość i doświadczenie, którym nie należało się sprzeciwiać. – Potrzebuję wsparcia. Ochrony. Azylu. Pani zadecyduje o moim losie. Oddaję się w pani ręce.
Uklęknął przed nią tak, jak niegdyś klękał przed członkami jej klanu i śmiertelnymi, którym oddał swój miecz. Nauczył się tego gestu w średniowieczu, leczy był on tak naturalny... Ofiarowując siebie suwerenowi, cały czas miał przed oczyma swego boga.
Boga, który odrzucił go wieki temu, tak, jak odrzucał wszystko co skryte w mroku. Boga, który był tylko imieniem bez znaczenia. Teraz nie służył jemu, a sobie, i nawet, jeśli uginał kark i kolana przed lady Lauren, nawet jeśli składał hołd Królowej Mieczy i jej zwierzchnikom, nie robił tego dla pustych idei i abstrakcyjnych koncepcji, a dla siebie.
Księżna wstała powoli, płynnym ruchem wygładziła jedwabną suknię. Patrzyła na niego z góry, niemal widział na jej twarzy satysfakcję. Czy to szaleństwo, czy też natura kazała jej tak otwarcie upajać się władzą?
Usłyszał klaśnięcie, potem otwierające się drzwi i czyjeś ciche kroki. Nie podniósł się, czekał z pochyloną głową, aż Lauren nakaże mu to uczynić. Wtedy dopiero podniósł się z kolan by ujrzeć, że przy księżnej stoi młoda kobieta w czerni, najpewniej ghul. W jej dłoniach lśnił srebrny kielich i sztylet.
Księżna wzięła sztylet z rąk swojej służącej. Jednym sprawnym ruchem przecięła sobie nadgarstek. Purpurowa struga krwi spłynęła po ściance kielicha. Lauren z namaszczeniem patrzyła, jak vitae zbiera się wewnątrz naczynia, potem odsunęła dłoń. Rana zasklepiła się błyskawicznie. Księżna podała kielich ghulce, ona zaś – Sarielowi.
Ujął rzeźbiony na kształt pnia drzewa trzon naczynia. Konary oplatały srebrną czaszę, kończąc się fligranowymi liśćmi tuż przed krawędzią. Wewnątrz tego dzieła sztuki złotniczej krew połyskiwała ciemną purpurą.
Bez wahania podniósł kielich do ust. Poczuł na języku smak krwi, słodki i upajający, ciepły płyn spłynął wewnątrz jego gardła i zaczął rozchodzić się po całym ciele, łącząc jego vitae z vitae księżnej. Uniósł wzrok nad krawędzią kielicha i spojrzał w zielone oczy. W ich głębi widział swoje odbicie. Czy mu się wydawało, czy i on teraz miał w sobie odprysk szaleństwa tej kobiety? A może był szalony już od zawsze, a teraz po prostu stopniowo odkrywał swój obłęd?
- Przyjmuję – rzekła lady Lauren z triumfem. – Przyjmuje cię.
Ghulka odeszła krokiem, którego taneczność mogłaby sugerować, że była jedną z pracownic teatru, może aktorką, może po prostu kimś, kto podpatrzył pewien sposób poruszania się.
Księżna usiadła z powrotem w swoim fotelu, dłonie kurczowo zaciskając na poręczach. Jej paznokcie niemal wbiły się w wypolerowane, zdobione złoconymi rzeźbieniami drewno.
- Twoje imię – rozkazała. – Twój klan.
Nie przeszłoby mu przez myśl odmówić jej rozkazowi.
- Sariel syn Raguela. Z klanu Salubri.
- Wpuściłam śmierć do mego domu... Gdybyśmy wszyscy nie byli już martwi, tak właśnie mogłabym powiedzieć. Nie dziwię się, że szukasz azylu i nie dziwię się, że szukasz go u mnie. Powinnam teraz ogłosić Krwawe Łowy... Ale może w tym chaosie ty jesteś jedynym porządkiem, na jaki mogę liczyć?
„W tym chaosie, który wywołam” – pomyślał – „będę cię chronił. Tyle mogę.”
- Być może – powiedział tylko.
Uśmiechnęła się. Cokolwiek nie czaiłoby się w jej oczach, w jej uśmiechu było coś przyciągającego.
***

Sam fakt tego, że księżna pragnęła widzieć André był niepokojący. Zazwyczaj młodzi Tremere mieli przebywać pięć lat w fundacji i Chandra była na to gotowa. Im bardziej chłopak czuł się częścią klanowej hierarchii tym lepiej. A nawet nie opuszczając terenu fundacji mógł być przydatny. Jego nietypowe zainteresowania przykuły uwagę pewnych osób i chłopak sam wplątał się w grę, której wyniki mogły być co najmniej interesujące. Był teraz jej oczyma i uszami, choć buntował się przeciw temu na każdym kroku, tylko jej mógł naprawdę zaufać. Bo co stałoby się, gdyby ktokolwiek dowiedział się, jak łatwo idzie mu nauka i że chłopak posiada kilka zdolności i darów, których nie powinien posiadać wampir, zwłaszcza tak młody? Gdyby ktokolwiek poznał prawdę...
Cierpliwie więc prowadziła swego podopiecznego, starając się, by nie zdradził nikomu, jak wielką jest anomalią, lecz by zarazem wydawał się innym wyjątkowy i godny uwagi. I choć ciekawość Harolda Hollowaya w pełni rozumiała, zaś zainteresowanie ze strony Charlesa Hoskinsa, regenta, choć niebezpieczne, przynosiło ze sobą coraz więcej wiadomości, to zachowanie księżnej niepokoiło Chandrę najbardziej. Czemu chciała widzieć chłopaka, co ubzdurała sobie w swoim szaleństwie i jak wiele wyciągnęła z umysłu André? Chandra zawsze obracała się w towarzystwie ludzi niebezpiecznych, miała też do czynienia z kilkoma szaleńcami, lecz nikt, naprawdę nikt, nie mógł konkurować swą nieprzewidywalnością z księżną Londynu.
„A przecież” – pomyślała – „miałam nadzieję, że teraz, kiedy jeden z moich problemów zniknął, będzie łatwiej...”
Miała ochotę zaśmiać się. Spojrzała w ujęte w złocone ramy lustro w teatralnym westybulu. Widziała w nim swoje odbicie, kobietę, której egzotyczna uroda nie była całkowicie naturalna. Za jej plecami Spokrewnieni grali w swoje gry, ona zaś, intruz pośród nich, starała się jak najlepiej wtopić w tłum. I, im bardziej się wtapiała, tym bardziej była pewna, że nie ma większej różnicy, że każdy, kto w jakiś sposób uzyskał moc, zatapia się pomału w ruchomych piaskach intryg.
Daleko stąd walka o władzę osiągnęła przełomowy punkt. Zabrakło nagle jednego z ważnych graczy i układ pionków na planszy zmieniał się gwałtownie. W tej sytuacji pozostało jej tylko trwać na stanowisku i czekać, czekać, czekać.
I modlić się, by zmiana w układzie sił nie pozostawiła jej tu samej, pozbawionej sojuszników, lub gorsza, nie zaprowadziła jej przed Trybunał. Nie wiedziała nawet, która z tych ewentualności byłaby gorsza...
W lustrze ujrzała, jak kilku zebranych rozstępuje się nagle. Drzwi do westybulu otwarły się i wkroczyły przez nie dwie postaci. Jedną Chandra znała jako Haritha, Assamitę wynajętego przez Lauren jeszcze w jej lepszych czasach. Drugą był wysoki, chudy, szarowłosy mężczyzna w brudnym, poprzecieranym ubraniu. Obaj przemierzyli westybul pewnym siebie krokiem i zatrzymali się przed drzwiami na widownię. Assamita wszedł do środka, swego towarzysza zostawiając przed drzwiami.
Chandra wycofała się ostrożnie, całą scenę obserwując w lustrzanym odbiciu. Szarowłosy wampir stał czekając na coś. Nie rozglądał się bacznie, lecz jego szaroniebieskie oczy raz po raz zerkały na boki, by napotykać spojrzenia londyńskich Kainitów. Był spokojny, lecz ostrożny, zaś w jego wyrazie twarzy było coś niepokojącego. Dziesiątki myśli, obrazów i koncepcji przemknęło przez głowę czarodziejki. Kimkolwiek był przybysz, Chandra była pewna, że jego pojawienie się oznaczało problemy...
W końcu drzwi otwarły się znowu i szarowłosy wszedł do środka. Drzwi zamknęły się za nim, a Chandra z trudem powstrzymała drżenie. André, jej podopieczny, najdoskonalsze z jej dzieł, był tam razem z szaloną księżną i przybyszem. Czemu Lauren chciała zatrzymać go wewnątrz?
Uspokój się. Popadasz w paranoję. Nic się nie zawali. Wszystko idzie zgodnie z planem, mimo wszystko... André znalazł więcej, niż się spodziewałaś, jego odkrycia zaprowadzą was daleko, a ten przybysz to tylko przypadkowa osoba, która nie będzie miała wpływu... Nie godzi się, byś właśnie ty właśnie teraz pozwoliła twoim nerwom zwyciężyć. Trochę godności.
Wyprostowała się, obrzuciła wzrokiem swoje odbicie, wygładziła suknię i poprawiła nieodłączny szal, spowijający jej ramiona i podkreślający jej egzotyczne pochodzenie. Z uśmiechem podeszła do jednego z obecnych na sali wampirów, zamieniła z nim kilka niezobowiązujących słów. Pogodny wyraz twarzy był nieprzeniknioną maską, skrywającą jej prawdziwe emocje – i jej prawdziwe ja zarazem. Gdyby ktoś teraz zechciał przebadać jej umysł, znalazłby jedynie to, co ona sama pozwoliłaby znaleźć – odrobinę niepokoju, nic więcej. I nikt nie dziwiłby się – wszyscy znali jej klan, jego tajemnicze moce, skradzione, jak szeptano, ludzkim czarnoksiężnikom.
A ona mogła śmiać się, słysząc te powtarzane z lękiem plotki. Jeśli przeciętny Spokrewniony wiedział cokolwiek o magach czy nawet o pochodzeniu klanu Tremere, były to jedynie strzępy informacji. I vice versa. Ona zaś korzystała z tej niewiedzy.
Drzwi otworzyły się znowu. Chłopak opuścił widownię, żegnany złowieszczym uśmiechem Haritha. Podszedł do niej nieco zbyt szybkim krokiem, co nie umknęło uwadze zebranych. Powstrzymała odruch chwycenia go kurczowo za ramię i wyciągnięcia z teatru. Nie musiała zresztą, bo André wyraźnie zmierzał w kierunku wyjścia. Księżna i przybysz, i jeszcze uśmiech Assamity – to, jako dodatek do wszystkiego, co ostatnio przeżywał, musiało być ponad jego nerwy.
„Cierpliwości, mój drogi. Wszystko, co robisz, zostanie ci kiedyś wynagrodzone w sposób, jakiego nawet się nie spodziewasz.”
Wierzyła w to święcie. Mimo wszystko warto było oderwać chłopca od rodziny, narazić go na stres, pozwolić mu stopniowo popadać w paranoję. Patrzyła, jak André rozpaczliwie szuka sojuszników i jak jego pociąg do zakazanej wiedzy prowadzi go do zdobycia naprawdę cennych informacji. Im bardziej pogrążał się w swojej Ciszy, tym bardziej stawał się przydatny. Ona mogła, stojąc z boku, zbierać bezcenne informacje.
Ta, którą przyniósł jej teraz, nie była mniej wartościowa.
- Znam go – powiedział, gdy już wyszli z budynku i zmierzali w kierunku samochodu. – Wiedziałem, że Feiowi nie udało się go zabić. – Jego oczy lśniły niebezpiecznie a w głosie wyczuwała strach, lecz także podniecenie i nutkę triumfu.
- On?
- Tak. – Kącik ust André drgnął lekko, jakby chłopak z trudem powstrzymywał uśmiech. – Wiedziałem.
Ściągnęła brwi. Nie uśmiechnęła się, kiwnęła tylko głową.
- Będę pamiętać.
Nie zamierzała mówić tego regentowi – nie teraz przynajmniej. Był jednak ktoś, kto przyjmie tę wiadomość z równym zainteresowaniem. Gdy tylko dojechali na miejsce, a André wrócił do swoich zakazanych ksiąg, Chandra zamknęła się w swym pokoju i zaczęła pisać kolejny list.
Pamiętasz, jak wspominałam Ci o wampirze z zaginionego klanu? Miałam nadzieję, że nie przyjdzie mi go spotkać, lecz jednak... Mogłabym zacząć wierzyć w przeznaczenie. Zjawił się dziś i, wedle słów mego ucznia, poprosił księżną o azyl – co jest interesującym posunięciem. Nie wiem, jaka była odpowiedź, zapewne dowiem się jeszcze tej nocy. Robi się coraz bardziej niebezpiecznie, ale jeszcze nie będę się wycofywać. Tutejszy regent ma interesujące księgi, mój uczeń zapoznaje się z nimi, wygląda na to, że dzieje się tu coś nieprzyjemnego, zważywszy na to, że dom należał kiedyś do maga. A przynajmniej mam podstawy by podejrzewać, ze należał. Jeśli właściciel był barabbi i jeśli tutejsi Tremere w jakiś sposób są z nim powiązani, a śmiem twierdzić, że tak jest, sprawa sięga głębiej, niż sądziliśmy. W takiej sytuacji jeszcze kilka tygodni nie zaszkodzi... Jeśli Hoskins czy Halloway okażą się być niebezpieczni, można zawsze wykorzystać tego Salubri. Wiem, że to ryzykowne, ale zawsze bawiłam się ogniem.
Zdaję sobie sprawę ze zmiany układu. On coś podejrzewał i mam nadzieję, że nie podzielił się podejrzeniami z innymi. Dopóki ta wiedza nie zostanie wykorzystana i dopóki sytuacja polityczna nie zmieni się drastycznie... Radzę jednak być ostrożnym, nie ma ważnego gracza, ale są inni, którzy mogą na jego zniknięciu zyskać...
Przeczytała list kilka razy i zakleiła starannie kopertę.
„Jeszcze trochę czasu, proszę jeszcze trochę czasu” – kołatało się w jej głowie, gdy zabezpieczała list przed wpadnięciem w niepowołane ręce.
***

Zdecydowanie był to postęp. Dwupokojowe mieszkanie, wyposażone w sposób oszczędny i pozbawiony jakichkolwiek znamion indywidualności, lecz praktyczny i na swój sposób gustowny, nie przypominało niczym piwnicy. Jego okna zaopatrzono w masywne żaluzje, których zadaniem było nie wpuszczanie do środka ani jednego promienia dziennego światła. Teraz podniesione, pozwalały na otwarcie okna i wpuszczenie do wewnątrz lodowatego powietrza. To było przyjemne, podobnie jak gorąca woda w wannie i widok na światła miasta za otwartymi szeroko oknem i drzwiami łazienki.
Nocna ciemność była dziś łagodna, przyjazna. Podmuchy wiatru przypominały pieszczotę, a kontrast między ich zimnem, a gorącem wody miał w sobie coś z rozkosznej dekadencji. Jak to możliwe, zapomnieć, że są na świecie rzeczy, które mogą zwyczajnie sprawiać przyjemność, nawet po setkach lat? Kiedy nie musisz oddychać, a twoje ciało nie wydziela potu, zapominasz, ile przyjemności może dać dobrze przewietrzony pokój i gorąca kąpiel. A potem znienacka odkrywasz to na nowo i dziwisz się, że zapomniałeś.
Tak samo przyjemne jest dotykanie kogoś, ciepła, gładka i sprężysta skóra pod palcami, zapach i faktura włosów... Kolejna rzecz, o której się zapomina, nie, o której nie chce się pamiętać. Bo tak jest prościej.
Woda prędko zrobiła się zimna. Wstał, ubrał się. Przez jakiś czas przyglądał się swemu odbiciu. W porządnych spodniach i czystym, dopasowanym podkoszulku wyglądał inaczej, lepiej. Nagle stał się mniej nieludzki, nawet jego ciało przestało być przeraźliwie chude. Ubranie eksponowało raczej jego pełną gracji smukłość, niż nienaturalną kościstość. Dwie strony tego samego medalu, dwie twarze tej samej osoby. Obszarpany wojownik z innego czasu ustąpił miejsca mężczyźnie na wskroś współczesnemu, choć nadal poruszającemu się z czujną elegancją drapieżcy. Kolejna maska zasłaniająca tę samą twarz, od stuleci przybierał role najbardziej pasujące do epoki. Teraz, mając za sobą pięć wieków zaległości, musiał więcej wysiłku włożyć w ten nowy wizerunek... ale czyż podstawa nie była ta sama? Zaprzysiężony suwerenowi czy związany kontraktem z szefem, wykonywał dla niego zadania. Najemny wojownik, ochroniarz, zabójca. Tacy potrzebni byli w każdym czasie i miejscu.
Usiadł na parapecie okna. Gdyby ktokolwiek przechodził o tej porze wąską uliczką na tyłach osiedla, ujrzałby szarowłosego mężczyznę, trojgiem oczu przyglądającego się miastu. Może uznałby to za halucynację, złudzenie, objaw szaleństwa lub pobiegłby do najbliższej redakcji gazety – Sariel nie dbał o to w tej chwili. To było jego pięć minut, jego powitanie.
Pamiętał blask ognisk i pochodni odbity Bosforze. Kościół Mądrości Bożej wznosił się na tle nocnego nieba, wciąż jeszcze piękny i nietknięty. Jeszcze kilkadziesiąt lat miał tak trwać, nim przybyli Turcy. Bizancjum ciągle było prawdziwą perłą, choć jego los był już przesądzony. Dawna stolica wielkiego imperium kruszyła się i rozpadała.
Imperia powstają i upadają. Szybko się tego nauczył. Urodził się u schyłku Rzymu i widział, jak Rzym upada, a dawną stolicę każących się nazywać bogami cesarzy zajmuje kapłan mieniący się najwyższym namiestnikiem jedynego Boga. Imperium na wschodzie wzrosło i rozkwitło, lecz inni walczyli o dziedzictwo potomków Eneasza: we frankońskiej Europie na poły barbarzyński wódz włożył na swoje skronie koronę cesarską. Także na wschodzie pojawiła się nowa siła, nowa religia i nowe ambicje. Wojna rozpoczęła się, wywołana przez fanatyków. Dwie religie, dwie siły.
Bizancjum nocą było piękne. Sophia kochała je. Przemierzała jego ulice odziana w męski strój – bawiło ją to. O wiele młodsza niż on, nie miała jego skrupułów i cały czas przypominała mu, jak kruche jest jego człowieczeństwo. Był jej strażnikiem, tak, jak teraz był strażnikiem Lauren. Piękna arystokratka z Węgier, upojona swoim nieżyciem, dziecko epoki, która dopiero rodziła się w Europie. Gdyby poszedł za nią, gdzie byłby teraz? Ich drogi rozeszły się, jak zawsze. Towarzysze przychodzą i odchodzą, a związki miedzy wampirami nie są trwałe.
Związki ze śmiertelnymi mogą za to trwać całe ludzkie życie – lecz życie jest kruche i często kończy się szybciej, niż tego oczekujemy. Dłuższy kontakt z kimś, kto przeżył zaledwie kilkanaście, kilkadziesiąt lat jest jak powiew świeżego, zimnego powietrza i jak gorąca woda zarazem. Oczyszczają, ale potem nie pozostaje z nich wiele, jedynie trwające kolejne stulecia, nie blaknące nigdy wspomnienie. A jednak coś fascynuje w tej kruchości – może świadomość nieustannego tańca na krawędzi, próby własnej siły woli, ciekawość, kiedy to się skończy, rozsypie, kiedy nie zostanie już nic. Może właśnie dlatego jest to tak pociągające - coś, co trwa krótko, co nie zdąży się znudzić i co pozostawia po sobie tęsknotę.
Gdziekolwiek nie pójdziesz, z kimkolwiek nie będziesz przebywał, zawsze pozostaniesz samotny. Wokół ciebie rosną i upadają imperia, a ty trwasz, nieporuszony jak głaz. Możesz popłynąć z prądem, lub nadal stać w miejscu, uparcie trzymając się zasad, w których sens aż za często wątpisz, a od których nie umiesz się uwolnić, bo wiesz, że nie ma nic, co mogłoby je zastąpić.
Tak samo, jak nic nie zastąpi czyjejś obecności przy twoim boku. Skazany na samotność, nie chcesz jej, nienawidzisz jej bardziej, niż czegokolwiek.
Czy to dlatego myślisz teraz o skórze tej dziewczyny? O jej ustach przyciśniętych do twoich w pełnym lęku pocałunku? Czy to dlatego myślisz o uśmiechu chłopaka, o jego żywiołowości i zapale? O przeszywających na wylot oczach V? O więzi krwi między tobą a Lauren? Pamiętasz, jak André patrzył na ciebie ze strachem ale też ze swego rodzaju nadzieją?
Potem przyszła wiadomość. Chce się spotkać. Nie wie, jak to zrobić. Jest więźniem, to los, który spotyka każdego członka jego klanu – pierwszych pięć lat swej nowej egzystencji muszą spędzić pod ścisłym nadzorem.
Złośliwy chichot losu. Sariel niemal go słyszał. André, który był magiem z Porzadku Hermasa i który wpadł w pułapkę klanu Tremere, niegdyś Domu Tremere. To dlatego tak rozpaczliwie błagał teraz o pomoc – Sariel wydawał mu się jedynym wampirem, któremu mógł teraz zaufać. Ale Sariel nie ufał mu ani trochę. Tremere byli powiązani z klanem ścisłymi więzami, zawsze o krok od prawdziwej Więzi Krwi z jego przywódcami. Lojalni wobec klanowej hierarchii bardziej, niż wobec kogokolwiek innego. Jak jeden z nich mógł teraz domagać się pomocy od jednego spośród Salubri?
Nie, to nie był podstęp, nawet jeśli, chłopak nie był tego świadom. Sariel wyczuł to przy pierwszym spotkaniu z André – rozpaczliwą nadzieję niegdysiejszego maga, nadzieję na ratunek. Chłopak bał się, lecz jego oczy błagały też o pomoc – zaś Sariel, nosząc w sobie przekleństwo swojego klanu, nie mógł tego błagania zignorować.
Krew to krew. To w niej zawarta jest siła życia. Nauka mówi o krwinkach roznoszących tlen po organizmie – lecz siła życiowa jest czymś mistycznym. Cząstką pierwotnej energii, z której zbudowano świat, energii, która tworzy struktury wszystkiego i która ożywia każdą istotę. Bez tej cyrkulującej w organizmie siły bylibyśmy martwymi skorupami. Krew jest jej symbolem – i jej nośnikiem zarazem, gdyż to symbole zawierają w sobie wszelką mistykę. Krew jest życiem, krew jest dziedzictwem. W krwi wampira zawarta jest jego dusza i dziedzictwo jego klanu – jego moce i jego przekleństwa. Żaden wampir nie może wyprzeć się tej spuścizny. Wiąże go ona i czyni tym, czym jest. Dlatego właśnie Sariel wiedział, że cokolwiek się stanie on i André są wrogami. Ta sama krew, która nie pozwalała mu ignorować prośby o pomoc, kazała mu też nie ufać chłopakowi ani trochę. Nawet, jeśli rzeczywiście przerażało go to, co z nim uczyniono, był związany ze swoim klanem mocniej, niż kiedykolwiek wcześniej z Zakonem Hermesa.
Krew to krew i łączy wielekroć silniej, niż wszystkie przysięgi.
Dzwonek do drzwi był znakiem dla zakończenia monotonii wieczoru. Sariel wiedział doskonale, że oczekuje tej wizyty z chorobliwą niemal, a z pewnością niebezpieczną, niecierpliwością. Najpierw wyjrzał przez okno. Na parkingu stał srebrny samochód, na jego tylnym siedzeniu Amanda Batts, kobieta, którą Sariel zdążył już poznać jako lewą rękę księżnej, w zamyśleniu paliła papierosa.
Zbliżył się do drzwi. Nim je otworzył, upewnił się, że chłopak przyszedł sam.
Stojąc na progu, André rozglądał się wokół niepewnie. Bał się, a jego strach był niemalże strachem śmiertelnika. Może dlatego, że przemieniono go niedawno, a może...
- Wejdź – powiedział sucho.
Chłopak zadrżał nieznacznie, gdy zamknęły się za nim drzwi. Pomału zdjął czarny płaszcz i wkroczył w głąb mieszkania. Sariel usiadł wygodnie na kanapie, z uśmiechem przyglądając się, jak Andé próbuje zachować pozory stoickiego spokoju i wyniosłej uprzejmości. Wszystko, w co chłopak dotąd wierzył musiało posypać się, skoro miał odwagę tu przychodzić.
A ty, czy i ty nie straciłeś wszystkiego, czy i ty nie zniżasz się teraz do proszenia o pomoc tych, którym nie ufasz i których nienawidzisz?
Spojrzał André w oczy i ujrzał te samą desperację i nadzieję, co tamtego wieczora.
- A więc? – spytał, opierając łokieć na oparciu kanapy a podbródek na łokciu. Ile było w tym geście z V i jego dekadencji? Ile z dostojeństwa Sophii? Ile z teatralnego szaleństwa Lauren? Ile z dumy własnego utraconego klanu?
Chłopak podszedł. Nie zajął miejsca siedzącego, stając pośrodku pokoju, pomiędzy kanapą, a stołem. Nawet siedząc, Sariel górował nad nim. André był niski, drobny, delikatny, a czarne ubranie jedynie podkreślało jego kruchość.
- Potrzebuję twojej pomocy.
- A ja mam ci wierzyć? Wiesz doskonale, czym się stałeś.
- Jesteś jedyną osobą, której jestem gotowy zaufać.
Na ułamek sekundy Sariel wbił wzrok w jego oczy. Potem odrzucił głowę w tył i zaniósł się donośnym, niemal szaleńczym śmiechem.
- A ja nie mogę zaufać samemu sobie, magu. Widzę tu mały problem.
Chłopak zmarszczył brwi. Nazwanie go „magiem” było w obecnej sytuacji nieomal obelgą. Pokręcił głową.
- Musisz mi pomóc – nalegał. – chandra, moja... matka... nie ufam jej, nie chcę tu przebywać. Siedzę na bombie, pod domem, w którym klan Tremere ma swoją... Fundację... jest coś... Oni tego nie czują, ale ja tak, Chandra mówi, że to dlatego, że byłem magiem, więc wiem więcej i widzę więcej... Jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc...
- I mam ci wierzyć, że mnie nie wydasz? – przerwał. – Wystarczy, że powiesz jedno słowo, a twój klan zbierze siły żeby mnie zniszczyć.
- Nie jestem im posłuszny.
- Każdy Tremere jest posłuszny.
- Nie ja. Jestem wyjątkowy – upierał się. – Nie udało im się mnie związać,
- I chcesz, żebym ci uwierzył?
- Tak.
- Dobrze. – Sariel wstał, zmuszając André do podniesienia wzroku. – Pod jednym warunkiem. – Ruszył w stronę kuchni. Chłopak powiódł za nim wzrokiem.
- To nic nie da – rzekł. – Nie można mnie związać.
- Nie ma niezwiązywalnych Tremere. – Sariel postawił na stole szklankę. Przemknęło mu przez myśl, że być może André, wychowany w świecie, gdzie liczyła się symbolika przedmiotu, będzie oczekiwał przynajmniej kryształowego kieliszka.
- Mimo to nie można mnie związać.
- Zobaczymy.
Podniósł nóż. Stalowe ostrze błysnęło lodowatym światłem.
- Pod jednym warunkiem.
- Jakim? – spytał, spoglądając na André. Chłopak bał się, Sarielowi przez chwilę wydawało się, że słyszy przyśpieszone bicie serca. Złudzenie, to tylko złudzenie, chłopak wciąż jeszcze miał w sobie wiele z człowieka...
- Ty też wypijesz moją krew.
- Sądzisz, że jestem głupi?
- Jeśli można mnie związać, nic nie stracisz.
Uwaga była rozsądna, lecz Sarielowi nie podobała się ta perspektywa. Zamknięcie André ust było kuszące, ale cena... cena mogła okazać się zbyt wysoka. Z drugiej strony chłopak szantażował go. Nie powiedział tego wprost, ale gotowy był publicznie ogłosić, że księżna udzieliła azylu przedstawicielowi zniszczonego klanu. I nie, nie byłaby to zemsta, a rozsądek – chciał przetrwać i szukał sojuszników.
Sariel też chciał przetrwać. Za wszelką cenę.
Bez słowa przesunął ostrzem po własnym nadgarstku. Krew, ciemnoczerwona i gęsta, spłynęła leniwie po ściance naczynia. Podał szklankę chłopcu, który zamknął oczy i nabrał powietrza jak człowiek, który zamierza uczynić coś ryzykownego. Jego drobne, szczupłe dłonie, bardziej dłonie nastolatka, niż dwudziestoczteroletniego mężczyzny, zadrżały. Podobnie zadrżały jego przyłożone do krawędzi szklanki wargi.
Patrząc na niego, Sariel uświadamiał sobie, jak bardzo zawieszony jest miedzy światami, między człowieczeństwem, a własną tożsamością. Lęk maga, któremu odebrano życie i moc był mu obcy. Sariel żałował André, lecz nie umiał postawić się w jego sytuacji.
Chłopak uniósł oczy znad szklanki.
-Mówiłem – powiedział, a kąciki jego ust wygięły się lekko.
Sariel ściągnął brwi. André pomału odstawił szklankę, szkło z brzdękiem stuknęło o gładki blat stołu. Obaj wpatrywali się w siebie w skupieniu, w pełni świadomi, że wracają do punktu wyjścia.
-Nadal chcesz, żebym ci zaufał?
-Tak – głos chłopaka był cichy, nie tak pewny siebie, jak można by oczekiwać. Nie głos szantażysty i manipulatora, lecz głos kogoś, kto utracił wszystko, poza nadzieją. Może byli w jakiś sposób podobni - obaj utracili wszystko i obaj walczyli o samych siebie, mimo świadomości, że dawno już wydano na nich wyrok i że ostateczna przegrana jest kwestią czasu.
Może to była kwestia skradzionej przed stuleciami krwi.
Jeśli ten chłopak rzeczywiście miał w sobie krew klanu, do którego rzekomo należał.
- Nie zaufam. Nie licz na to, nie dajesz mi powodów. Ale... – „...infernaliści” – mówił Loka. „Korzenie, które sięgają głębiej... Usunąć pewną osobę... Uważaj na szpiega”. – Jeśli nadarzy się okazja, pomogę ci się stąd wydostać, ale jeśli mimo wszystko jesteś posłuszny twojemu klanowi... Choć po tym, co widziałem jestem skłonny nazwać cię Pariasem. – Usiadł na powrót. André z trudem maskował swoje oburzenie. – Możesz wracać do swoich, udawać, że księżna znów wygłaszała przed tobą monologi. – Wskazał drzwi.
André zmierzył go wzrokiem. Ociągając się, cały czas czując na sobie lodowate spojrzenie niebieskich oczu, ubrał płaszcz i wyślizgnął się z mieszkania. Sariel był pewien, że cały czas chce coś jeszcze dodać, o coś spytać, otrzymać dodatkowe zapewnienie, deklarację pomocy.
Doskonale odegrana rola...
Zamknął drzwi, spokojnie wrócił do pokoju. W oknie widział swoją własną twarz – a może obcą maskę? Ta, dla której pracował też nosiła maskę... w jakiś pokrętny sposób nosił maskę chłopak, który właśnie zmierzał w stronę samochodu...
***

Zapalniczka szczęknęła, płomień rozbłysnął w półmroku.
Regent londyńskiej fundacji Tremere skrzywił się lekko, patrząc, jak Amanda Batts zapala papierosa. Nawyk z okresu, gdy była żywa, teraz palenie nie szkodziło jej, mogła więc delektować się tytoniem do woli, jak twierdziła.
To, że większość Kainitów panicznie boi się ognia wcale jej nie przeszkadzało.
Charles Hoskins strachu przed ogniem nie podzielał, przeszkadzał mu natomiast dym. Gdy niebieska chmura nadpłynęła nad jego krzesło, próbował odgonić ją z wyrazem niesmaku na twarzy.
- Śmierdzi tutaj – oznajmił półgłosem.
- Proszę przestać oddychać – podsunęła Chandra usłużnie.
Pozostali zebrani zmierzyli ich wzrokiem. Zapewne rozważali teraz, ile czasu minie, nim dwójka Tremere rzuci się sobie do gardeł. Widać było, że regent uważa przybyłą niedawno do miasta Chandrę Rai za zagrożenie dla swej pozycji i że sama Chandra nie darzy swego formalnego zwierzchnika sympatią. To dodawało politycznej rozgrywce, w którą wszyscy byli zamieszani, dodatkowego smaczku.
- Więc, pani Batts – odezwał się Gerard Hart, Torreador pełniący funkcję seneszala – Czekamy na nowiny.
Ventrue wypuściła z ust kolejną chmurę dymu, tym razem taktownie posyłając ją pod sufit.
- Związała go ze sobą. Zapewniła schronienie i ogłosiła, że odtąd pracuje dla niej.
- Tyle już wiemy – prychnął Hart.
- A ja nie wiem wiele więcej.
„Kłamiesz” – pomyślała Chandra, opierając łokieć na stole i spoglądając na atrakcyjną kobietę wyglądającą na około trzydzieści lat, jaka była Batts. – „Woziłaś gdzieś mojego ucznia i założę się, że to nie księżna miała do niego sprawę.”
Hoskins popatrzył na swoją podwładną.
- W każdym bądź razie – Kolejny z zebranych, przedstawiciel klanu Gangrel, odchylił się na krześle. – mamy teraz szaloną księżną, a do towarzystwa Assamitę i jakiegoś nazbyt pewnego siebie niezależnego. I nikt z nas nie ma dość jaj, żeby coś z tym zrobić.
„Jedyny szczery...” – Chandra przesunęła wzrok na Gangrela. Jego rysy miały w sobie typową dla starszych przedstawicieli klanu zwierzęcą drapieżność, jego nozdrza poruszały się nieustannie, jakby próbował węchem wyczuć emocje zebranych. Kobieta rutynowo sprawdziła, czy wszystkie zabezpieczenia działają jak należy. Nie powinna niedoceniać możliwości wampirów.
- Mamy przeciw sobie Brujah, Malkavian i Nosferatu – przypomniała Amanda Batts, strzepując popiół z papierosa.
- Malkavian – uściślił Hart. – Nosferatu mają to gdzieś, a Brujah są przeciw wszystkiemu, jak zwykle.
- Słaby książę to silny primogen.
- Szalony książę to miasto wystawione na pastwę Sabatu.
- Jest pan przewrażliwiony na punkcie Sabatu, panie Hoskins.
- A pan zbyt łatwo gotów jest zbagatelizować zagrożenie.
„Głupcy” – pomyślała Chandra. „Nie dojdą do żadnego wniosku. Nawet Hoskins – a może zwłaszcza on... Status quo jest ci na rękę, Charles, prawda?”
Wystarczyłoby udzielić im jednej informacji, a wszyscy połączyliby siły i zniszczyli Lauren, wraz z nią niszcząc jej nowego „strażnika”. Żadne z nich nie było jednak celem Chandry.
- Zgadzam się z panem Hoskinsem – rzekła miękkim głosem. – Ale nie mamy gwarancji, że gwałtowne pozbycie się księżnej pomoże w czymkolwiek. Lepiej dyskretnie kontrolować sytuację, niż ryzykować zamęt, zwłaszcza, że nie wiemy, kto mógłby przejąć władzę.
Powiedziała dokładnie to, co regent chciał usłyszeć. Teraz Hoskins będzie jej wdzięczny, choć nadal będzie postrzegał ją jako zagrożenie. Wyświadczaj przysługi i patrz innym na ręce.
Wszyscy, którzy żyją dość długo, stają się w końcu tacy sami – zaplątani w politykę w taki sposób, że nie wiadomo już, kto pociąga za sznurki. Każdy spiskuje, by za plecami aktualnych sojuszników zdobyć władzę i utrzymać ją jak najdłużej. Niektórzy sięgają w tym celu po niedozwolone środki, pogrążając się coraz bardziej w spirali paranoi i kłamstw.
Byli podobni, ona i Hoskins. Nie miała pojęcia, jakie motywacje kierowały tym dystyngowanym mężczyzną o niemłodej już twarzy siwych włosach. Z jakiegoś powodu nieśmiertelność i moc nie wystarczały mu – może to spadek, który odziedziczył wraz z ponurą rezydencją, w której umieszczono Fundację? Mierząc go wzrokiem, gdy opuszczali lokal, zastanawiała się, na ile sądzi, że przysłano ją, by zajęła jego miejsce. Kiedy podejmie działania prowadzące do pozbycia się konkurencji i kto jest dla niego bardziej niebezpieczny: ona, lady Lauren czy niezależny przedstawiający się jako Mark Adler? I jak odwróciłaby się ta hierarchia, gdyby dowiedział się, kim ów „Mark Adler” jest w rzeczywistości?
- Tak? – Hoskins spojrzał na nią zza szkieł okularów. – Mówiła pani coś?
- Nie – potrząsnęła głową z nadzieją, że żadna z jej myśli nie wyrwała się na zewnątrz.
Samochód, do którego wsiedli, ruszył. Podświetlony szyld restauracji prędko zniknął za zakrętem.
- Poczekamy, aż sama popełni błąd – odezwał się w końcu regent. – Potrzeba nam cierpliwości, w końcu się poślizgnie, a my będziemy na to czekać.
- Bawi się ogniem – rzekła, patrząc na ciemne miasto za oknem samochodu. – Wszyscy się nim bawimy...
Ogród posiadłości tkwił w ciszy. W samym budynku cienie gromadziły się w zakamarkach. Miewała tu niespokojne sny i spędzała tu dnie tak rzadko, jak tylko mogła. Nie dziwiła się, że André chce się wynieść, choć oficjalnie nie miał prawa nawet opuszczać Fundacji tak, jak zrobił to ubiegłej nocy. Rozkaz księżnej wiązał ręce nawet Tremere, pytanie, na jak długo...
Hoskins zniknął u siebie. Holloway wychynął jak spod ziemi, uśmiechnięty i bezpośredni jak zawsze. Zastanawiała się, czemu ktoś taki jak on został członkiem akurat tego klanu. Może to magia, przywiązana do nazwiska Holloway, tożsama z nim niemal? Nie miała prawa pytać. Nie miała prawa niczym się zdradzić.
Zbyła go i udała się do siebie. Nie zamierzała pozostawać tu na następny dzień. Może to nie było fair w stosunku do André, ale czy kiedykolwiek była wobec niego uczciwa? Zresztą miała obowiązki poza Londynem a i zapisków nie mogła cały czas trzymać w jednym miejscu...
***

Chciała widzieć gwiazdy. Tęskniła za ich pięknem, tłumionym teraz przez przeklęte światła wielkiego miasta. Jak przez mgłę pamiętała, że kiedyś była wdzięczna tajemniczym siłom, których nazwy teraz nie pamiętała, za to, że doprowadziły do rozwoju metropolii. Miasta zawsze były schronieniem Kainitów...
Chciała widzieć je w gruzach. Widziała je w gruzach. Widziała korzenie drzew rozbijające szkło i rozsadzające mury. Widziała gwiazdy, inne gwiazdy obcych nieb. Tęskniła za nimi, za ich krystaliczną strukturą. Siły, których nazwy teraz nie mogła sobie przypomnieć, wmówiły śmiertelnym, że gwiazdy to słońca takie same, jak słońce ziemi, tyle, że odleglejsze. Ona wiedziała, że to kłamstwo. Słońce zabija, gwiazdy nie.
- Harith, twoje oczy błyszczą jak gwiazdy – powiedziała.
Uniósł głowę znad ostrza noża, które czyścił z przesadną pedanterią.
- Harith, czemu ufasz Sarielowi?
- Ma układ z moim klanem.
- Stary?
- Bardzo.
- A z chłopcem Chandry?
- Powiedziałbym, że twoje obawy mogą być prawdziwe. – Czarnoskóry wampir podniósł nóż. Zakrzywiona delikatnie klinga błysnęła, podobnie błysnęły obnażone w uśmiechu zęby.
Lauren oparła się o poręcz fotela. Mina małej dziewczynki dziwnie wyglądała na jej czterdziestoletniej twarzy.
- Harith, zabijesz kogoś dla mnie?
- Jeśli powiesz kogo... będę twoim głosem rozsądku.
- A Sariel? Czy on dla mnie kogoś zabije?
- On jest głosem rozsądku samego siebie – zaśmiał się Assamita. – Nie możesz liczyć na żadnego z nas.
- Tak – mruknęła, zamykając oczy. – Ale kiedy przyjedzie czas, kiedy przyjdzie gehenna... staniecie po mojej stronie, prawda?
- Każdy stoi po swojej stronie.
- Tak – kiwnęła smutno głową. – Wiem o tym.
Marzyła o gwiazdach. Tego dnia śniła o nich w swoim letargu. Gwiazdy na czystym, granatowym niebie, odległe, łagodne, nieskończenie piękne, nieskończenie idealne.
Śniła o tamtej sierpniowej nocy gdy utraciła samą siebie. Pragnęła poznać przyszłość i została za to ukarana. Upokorzono ją, zdeptano jej dumę, zniszczono jej psychikę i podkopano jej stanowisko.
- Widzę – mówił jedooki Malkavianin, jedna po drugiej obracając poplamione, pomięte karty tarota. – ogień. W samym sercu twego królestwa, piękna pani, zapłonie wielki ogień. Przybędą wkrótce do ciebie ci, którzy go wzniecą.
Wsparła się wtedy na łokciu, z góry patrząc na klęczącego na podłodze wróżbitę. Był częścią innego świata – odziany w łachmany, z brudnymi bandażami zasłaniającymi prawe oko. Ona ubrana w srebrnopopielaty kostium, w buty na szpilkach, z perłowymi kolczykami w uszach i cienkim łańcuszkiem na szyi, wyglądała wtedy jak ambitna kobieta interesu. Byli w gabinecie jej firmy, miejscu, które wkrótce potem przestała odwiedzać, oficjalnie będąc na zwolnieniu lekarskim.
- Co dalej?
- Dalej? – podniósł głowę i popatrzył jej w oczy. Jego spojrzenie przeszywało. – Pragniesz to wiedzieć, pani?
- Tak – odpowiedziała mu, nieświadoma, jak tragiczną w skutkach decyzję podejmuje.
Wstał wówczas i wolno zaczął zdejmować bandaże. Zobaczyła, że prawa połowa jego twarzy jest pokryta bliznami po oparzeniach, których teoretycznie nie miałby prawa przeżyć żaden śmiertelnik. W miejscu, gdzie kiedyś znajdowało się oko, widniała wypalona dziura.
Wydawało jej się, że brakujące oko patrzy na nią, że wnika w głąb jej duszy i umysłu, przeszywa na wylot, wywraca jej osobę do góry nogami. Wydała z siebie cichy okrzyk, wciskając ciało w fotel. Wzrok Malkavianina przygniatał ją do ziemi.
- Najpierw przybędzie mróz i śnieg. Potem zjawi się kobieta, która nie jest tą, za którą się podaje. Z nią przybędzie chłopiec pogrążony w ciszy, a za nim podążać będzie ciemność. Potem przyjdzie ktoś jeszcze, a ty wpuścisz do swojego królestwa śmierć, pani. Ciemność, ta która zawsze tu była, uśpiona, będzie czekać w ukryciu, a gdy nadejdzie moment, roznieci ogień. Tej nocy zbliżyły się światy, pani, widziałem cienie po drugiej stronie, widziałem jak szepcą i czekają. Wiesz pani, że mówię prawdę. Wiesz, ile widzą zasłonięte oczy. Przybędzie do ciebie ktoś, kto także zasłania oko. Ja przynoszę ci szaleństwo, on przyniesie ukojenie.
W tamtej chwili widziała wszystko to, o czym mówił. Cienie po drugiej stronie bariery oddzielającej ten świat od tamtego, olejne osoby stające przed jej obliczem – ich twarze, oczy i ręce, ogień, snopy iskier tryskające w niebo, ku milczącym gwiazdom i na końcu popioły, zimne i białe niczym śnieg.
Nigdy już nie założyła kostiumu. W teatralnych sukniach kroczyła niczym prawdziwa królowa, niczym królowa nie liczyła się z nikim i nikt już nie wiedział, jaką podejmie decyzję. Nikt nie podjął działań, by zdjąć ją ze stanowiska – ciemność czekała na swoją chwilę i na swoją chwilę czekał ogień. Przybyli ci, o których mówił jednooki – kobieta, która nie była naprawdę Tremere, chłopak, który swoje szaleństwo nazywał Ciszą i wampir ze starego klanu, który mógł przynieść jej ukojenie.







Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj