ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 4. W Lustrze

Nie zeszła rano na śniadanie. Nie miała ochoty oglądać nikogo, nie miała nawet ochoty oglądać własnego odbicia, przeczuwając, że gdzieś za nim kryje się zielonooka postać o drwiącym uśmiechu. Słyszała trzaskanie drzwiami i donośny głos Alex, słyszała miękkie kroki Dorianne, kursującej po schodach. Potem przyjęła od Mówczyni Marzeń kubek herbaty, lecz nie zamieniła z nią więcej słów niż „dzień dobry”, „tak, poproszę” i „dziękuję”. Potem znów siedziała na krześle przy oknie, patrząc tępo na podwórko. Zaczęła się zastanawiać, jak będzie wyglądało na wiosnę, gdy dwa delikatne drzewka pokryją się liśćmi, kiedy po drugiej stronie płotu zakwitną krzewy... Może któryś z nich okaże się być magnolią? Ale czy magnolie rosną w środkowoeuropejskim klimacie? Wiosna wydawała się nieskończenie odległa, zaś kraj, w którym znalazła się dziewczyna - obcy i zimny.
„Nim się dowiem, świat się posypie” – pomyślała. Może powinna czuć ulgę, mieć nadzieję na koniec i ukojenie – ale niezależnie od tego, jak bardzo tęskniła za śmiercią, którą jej wyrwano, chciała żyć. Chciała zobaczyć kwitnące magnolie, poznać miasto, w którym dzięki zrządzeniu losu zamieszkała, może nawet zrobić coś dla ludzi, którzy wyciągnęli do niej ręce.
Tymczasem jedyne, co było pewne, to spłata zaciągniętego długu. W zamian za spotkanie, które zakończyło się tak tragicznie, obiecała poddać się woli kobiety znanej jako Królowa Mieczy. Kimkolwiek była, Twilight należała teraz do niej... „Należeć do kogoś” to przerażające słowa. Świadomie sprzedać się za iluzję...
Przynajmniej wiedziała, że chce żyć. Mogła nie wiedzieć, gdzie pójść i co zrobić, ale pragnęła życia bardziej, niż czegokolwiek innego.
Godziny minęły niepostrzeżenie. Południowe słońce zabłysło odbite w stojącym na podwórku koszu na śmieci, zaiskrzyło się w pokrywającym płot świeżym śniegu. Na dole budynku rozbrzmiał dzwonek, potem czyjeś kroki, a w końcu szaleńczy śmiech Alex. Nim zdążyła wysnuć jakikolwiek domysł, rozległo się pukanie a potem głos Daniela.
- Czy mogę z tobą porozmawiać?
- Tak – zgodziła się.
Eutanatos otworzył drzwi. Wpatrywała się w niego, co chyba musiało sprawić że poczuł się zakłopotany. Na korytarzu Alex nadal zanosiła się dzikim śmiechem. Po chwili Twilight zrozumiała, dlaczego.
- Daniel, ty... – powiedziała cicho, widząc zmiany w jego sylwetce.
Kiwnął głową. Nie powiedziała nic. Właściwie nie miało znaczenia – kobieta czy mężczyzna. Daniel to Daniel.
- Chciałem pomówić o czym innym.
- Tak?
Usiadł na drugim wolnym krześle, zdjął okulary. Przypomniała sobie, jak przerażał ją przy pierwszym spotkaniu – zimny i odległy, pozbawiony uczuć. Nadal było w nim coś odpychającego, nadal było widać, że śmierć fascynuje go za bardzo... Z drugiej strony jednak...
Miał oczy barwy miodu. Kiedy spotkała go po raz pierwszy, myślała, że są czarne.
- Słyszałem, że wczoraj pokłóciłaś się z Alex.
Odwróciła wzrok.
- To bez znaczenia.
- Tej dziewczynie brak wyczucia. Mówi czasem bez zastanowienia... Nie przejmuj się nią.
- Chciała, żebym wróciła do Zakonu...
- A ty co planujesz?
- Nie wiem... – potrząsnęła głową. - Ale nie chcę wracać. To nie moje miejsce.
- A gdzie jest twoje miejsce?
Zamilkła, spojrzała na podwórko, na drzewa, na plamy słońca rozświetlające śnieg.
- Nie wiem.
- Twilight... Wiem, że musisz teraz znaleźć własną drogę. Nie będę ci niczego narzucać, ale chciałbym pomóc. Na tyle, na ile będę w stanie. Nie możesz być zdana tylko na siebie.
- Alex też to mówiła – mruknęła, przyciskając policzek do szyby. – Że chce mi pomóc.
- Nie wiem, co powiedziała Alex. Wiem co ci mówię ja. Nie masz pewnie żadnego źródła utrzymania.
- Nie – pokręciła głową. – Wiem, ze musze coś robić... cokolwiek, choćby sprzątać tutaj... To przynajmniej umiem i nie muszę znać języka... Nie chcę być dla nikogo obciążeniem, ale chyba muszę być?
- Póki co mogę pokrywać koszty twojego utrzymania.
- A potem?
- Potem? Potem będziemy się martwić – uśmiechnął. – Twilight, nie jesteś mi nic winna, rozumiesz? Chcę ci pomóc.
„I wykorzystać? Czy też dlatego, że uważasz, że jestem do ciebie podobna?” – Wbiła wzrok w jego oczy, szukając w nich odpowiedzi.
- Chciałbym wiedzieć – mówił dalej – co stało się tamtej nocy. Ale nie wymagam od ciebie, żebyś mi powiedziała, nie, jeśli nie czujesz się na to gotowa. Może kiedyś... może nigdy... Chce tylko, żebyś wiedziała... Każdy wampir ma w sobie coś... coś co nazywane jest Bestią. Myślę, że to skażona dusza, może nawet spaczony avatar... Myślę, że to właśnie widziałaś. Każdy wampir musi nauczyć się radzić sobie z Bestią, jeśli nie będzie umiał kontrolować jej, jeśli będzie wypierał się jej istnienia, prędzej czy później będzie musiał za to zapłacić. To jak – kontynuował cichszym, spokojniejszym głosem – mag, który nie akceptuje istnienia własnego avatara.
Twilight wyprostowała się nagle, spojrzała na Daniela otwartymi szeroko oczyma.
- Wyjdź. – powiedziała cicho, lecz stanowczo. – Wyjdź, proszę.
Eutanatos bez słowa wstał, zabrał okulary i wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi. Przez moment Twilight siedziała nieruchomo, potem podniosła leżącą na łóżku książkę i z całej siły cisnęła nią w ścianę.
Wiedział? Czytał w jej myślach? Ile powiedziała mu Alex?
Pomóc!
Nie. Wszyscy byli tacy sami. Albo chcieli od niej czegoś, albo po prostu zbyt wiele im się wydawało.
Mogła zostać z Sarielem, skoro tak bardzo byli do siebie podobni. Mogła tam umrzeć. Ale chciała żyć, ponad wszystko chciała żyć.
Lepiej się bać, niż być pustym. Lepiej być niepewnym, niż nie mieć zdania. Lepiej być samotnym, niż nie żyć.
Lepiej spojrzeć w twarz własnemu odbiciu, zaakceptować prawdę o sobie, stać się silniejszym.
Nie była na to gotowa. Kilka razy próbowała zmierzyć się z bytem, który istniał w niej. Nauczono ją, że w ten sposób zdobędzie większą moc, nie powiedziano jej jednak, że w rzeczywistości moc zależy od stopnia pogodzenia z własną naturą. Musiała dojść do tego sama, a im bardziej to pojmowała, tym bardziej była przerażona. Z trudem osiągnęła to, co umiała i wiedziała, że nie będzie w stanie pójść dalej, nie dopóki nie pogodzi się z zielonooką postacią zawsze stojącą za jej plecami.
***

Spędziła kolejne dwa dni w pensjonacie. Rzadko wychodziła z pokoju i nie odzywała się wiele. Nikt nie wydawał się być zdziwiony takim obrotem spraw, zresztą mieli własne problemy. Najpierw długa rozmowa, o niej zapewne też, bo widziała, jak Grzesiek przygląda jej się podejrzliwie, potem nagle musieli gdzieś jechać...
Następnego dnia Alex zaczęła chodzić przybita i ubrana na czarno. Twilight usłyszała część historii, lecz nie wnikała głębiej. Nie czuła się odpowiednią osobą do pocieszania. Co miała powiedzieć? „Twój mistrz wróci, nie martw się”? Przecież Alex i tak dostała od życia więcej, mogła przynajmniej mieć nadzieję, miała na co czekać. Tymczasem zaczęła roztaczać wokół siebie aurę takiej ponurości, że Twilight robiło się od niej niedobrze. Zaciskała zęby i milczała. Na całe szczęście Alex nie domagała się bycia pocieszaną – zresztą nie musiała, wzbudziła dostatecznie dużo uwagi Dorianne i Daniela, który wydawał się próbować zrzucić maskę nieczułości. Nagle zaczął przychodzić, rozmawiać, dotrzymywać towarzystwa innym. Zupełnie, jakby próbował wygnać z siebie tą zimną, chorobliwie zafascynowaną umieraniem cząstkę.
Zmienił się. I nie chodziło tylko o strukturę jego ciała, za którą zresztą zapłacił swoją cenę – długo był chorobliwie blady i kaszlał krwią. Teraz był bardziej pewny siebie, co objawiło się choćby w zmianie garderoby, w sposobie poruszania się i mówienia. Jakby przemiana przyniosła mu ulgę, wyzwoliła z ograniczeń. Doszło nagle do tego, że zaproponował obu dziewczynom i Mówczyni Marzeń wspólną wyprawę na basen, a gdy Twilight przyznała się, że nie ma kostiumu kąpielowego, bez słowa zabrał ją na zakupy.
Alex dołączyła do nich i zachowywała się tak beztrosko, jakby Dziedziny Paradoksu nigdy nie istniały. Robiła wiele hałasu, paplała o tym, że w tak wielkich centrach handlowych, jak Galeria Kazimierz roi się od Technokratów i bawiła się zaskakująco dobrze, jak na kogoś otwarcie deklarującego wrogość wobec Unii. Biegała od wystawy do wystawy, w księgarni rzuciła się na komiksy. Twilight i Daniel cały czas szli za nią, nie zamieniając ze sobą wielu słów.
Eutanatos widział chyba w Twilight kogoś podobnego do siebie. Zasugerował to jeszcze w Foretecy, teraz swoim zachowaniem pokazywał, że jeśli nie rozumie, to przynajmniej próbuje. Że chciałby być kimś godnym zaufania. Niezwykłe, zwarzywszy na to, jakie wrażenie zrobił na niej w pierwszym momencie, ale dziewczyna coraz bardziej była skłonna chwycić jego wyciągniętą dłoń. Był taki przekonujący, że zapominała, jak bardzo ta nieczuła maska zrosła się z jego twarzą i jak zimne były jego oczy, gdy przesłaniały je szkła okularów. Promieniowało z niego zimno – nie fizyczne, a inne, o wiele gorszej natury. Zaufać komuś takiemu oznaczałoby narazić się na niebezpieczeństwo. Po raz kolejny.
Tylko że nie zaufanie mu nie byłoby rozsądne. Obiecał pokryć koszty jej utrzymania, zapewnić edukację – w tym naukę języka, może nawet znaleźć pracę.
- Nie wiem, jak ci się za to odwdzięczę. Nie mam nic, co mogłabym dać w zamian – powiedziała mu. Częściowo kłamała, bo wiele osób wiedziało lepiej niż ona sama, w jaki sposób mogłaby wyrazić swą wdzięczność.
- Nie musisz. Naprawdę. Robię to dla ciebie, nie dla twojej wdzięczności.
Najbardziej przerażająca w tych słowach była ich szczerość. Nie oczekiwał nic w zamian – jeśli już, to nie od niej. Może od losu, w który zapewne wierzył. Może od własnego sumienia. Nie wiedziała, czy to nie było bardziej przerażające, niż gdyby naprawdę zażądał czegoś w zamian.
-Myślę, że przyjęcie tej oferty byłoby... rozsądne – zdecydowała ostrożnie. Musiał ją znienawidzić za te słowa – były suche, wyrachowane.
-Cieszę się. – Jego usta rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu. – Załatwię ci naukę języka, potem będzie trzeba zadbać o luki w twojej edukacji. Nie tej magicznej, zwyczajna wiedza przyda ci się, musisz w końcu żyć w tym świecie.
-Tak – kiwnęła głową bez większego przekonania. Jeśli rzeczywiście miałaby nauczyć się prowadzić zwykłe życie, potrzebowałaby na to wiele czasu. Nie sądziła, by kiedykolwiek zdołała w pełni dostosować się do „zwykłego” świata. W końcu nigdy nie była jego częścią.
Nigdy też nie była częścią tego drugiego świata. Nie zbudowała żadnych silnych więzi. W pewien sposób kochała Joannę – na tyle, na ile mogła kochać kogoś tak odległego. Kiedyś sądziła, że wiąże ją coś z Sarielem – i nadal w głębi duszy, musiała się do tego przyznać, miała nadzieję, że to coś nadal istnieje. Był jeszcze Zac, którego zostawiła bez pożegnania, którego losem nie zainteresowała się... I Alex, która potrzebowała teraz wsparcia i otuchy. Nigdy nie umiała rozpoznawać własnych uczuć, a jakimś cudem widziała je u innych. Widziała, jak Daniel rozpaczliwie szuka kontaktu z ludźmi i jak Alex próbuje radzić sobie z utratą mistrza. Nie wyciągała ręki ku żadnemu z nich. Patrzyła.
Jeśli miała zawsze być tylko obserwatorką albo narzędziem w czyichś rękach, nie mogła oczekiwać, że kiedykolwiek stanie się częścią świata, w którym przyszło jej żyć. Dotarło to do niej nagle wieczorem, drugiego lutego w środę, kiedy rozbierała się do kąpieli. Oczekiwała, że świat załatwi wszystko za nią i uciekała, kiedy świat próbował zrobić coś wbrew jej woli – choć sama nie potrafiła nawet swojej woli wyrazić. Przez ostatnie dni siedziała w pokoju i nie odzywała się z własnej inicjatywy. Nie pomyślała o tak nieskończenie wielkiej ilości rzeczy i tak nieskończenie wielu rzeczom pozwoliła się ominąć, że nie mogła teraz mieć pretensji do świata o ignorowanie jej. Wręcz przeciwnie – powinna być światu wdzięczna za to, że ktokolwiek po tym wszystkim zechciał wyciągnąć do niej dłoń.
Oczywiście skręcało ją na samą myśl, że mogłaby po prostu podejść do Alex, przeprosić i spytać jak się czuje i czy czegoś jej nie potrzeba, porozmawiać o tym, co się niedawno stało... Bała się też tak po prostu nawiązać bliższe stosunki z Danielem. Mimo wszystko miał w sobie coś odpychającego.
Było jednak coś co mogła zrobić.
Stanęła przed łazienkowym lustrem i uśmiechnęła się.
-Dziś w nocy – oznajmiła swojemu odbiciu. Milczało jak zaklęte, a zielonooka postać nie raczyła zjawić się w głębi szklanej tafli, ale dziewczyna wiedziała, że słyszy. Była w końcu jej częścią.
Odczekała, aż w budynku zapadnie cisza. Potem odczekała jeszcze trochę. W międzyczasie zdążyła minąć północ. Kiedy Twilight przesuwała stół, szuranie jego nóg o podłogę było jedynym dźwiękiem zakłócającym nocną ciszę.
Świece znalazła i kredę bez trudu. Dom zaopatrzony był w tego typu przedmioty – na wypadek, gdyby potrzebowali ich jego lokatorzy. Wykorzystanie ich do własnych potrzeb nie było niczym złym. W końcu i tak zmierzała odpracować swój pobyt tutaj... jakoś, kiedyś.
Nakreśliła kręgi i rozstawiła świece, pośrodku ustawiła misę z wodą – tak samo, jak wtedy w klasztornej krypcie. Uklęknęła nad misą i skupiwszy się przywołała obraz Zaca.
Pierwszym, co ujrzała, była woda. Czarna woda wewnątrz misy i srebrzyste linie wody spływającej w dół – jak deszcz lub strumień z prysznica. Kłęby pary wodnej zamazywały kontury ciała chłopaka, lecz w pierwszym odruchu dziewczyna i tak zapragnęła się wycofać.
Zac przerwał mycie się, podniósł głowę i zaczął rozglądać się wokół.
- Dis? – spytał. – To ty? Jest tu kto?
Twilight zadrżała. Miała ochotę wywrócić misę i przerwać kontakt. Nie zrobiła tego?
Zac?
Chłopak nasłuchiwał przez chwilę.
- Kto...?
To ja...
- Twilight? Ty... ty mnie widzisz?
Tak...
- Jezu Chryste! – jego twarz momentalnie przybrała niemal purpurową barwę. Błyskawicznie wyskoczył spod prysznica i owinął się ręcznikiem. Potem upewnił się, czy drzwi łazienki są zamknięte i usiadł na desce klozetowej. Głowę pochylił, ale dziewczyna doskonale wyczuwała jego zakłopotanie. – Przepraszam – wymamrotał.
To ja przepraszam.
- Powiedz, słyszę cię w mojej głowie, tak?
Tak.
- I nie muszę mówić?
Nie. – Uśmiechnęła się do siebie. – Nie musisz.
To dobrze... gdzie jesteś?
Daleko...
Martwiłem się. Zniknęłaś, oboje zniknęliście, potem Sariel...
Twilight poczuła, jak jej serce przyśpiesza. Próbując się uspokoić, przycisnęła dłoń do piersi.
...co?
Kazał mi odejść, nie chciał niczego tłumaczyć...
Odszedłeś?
Tak.
Dobrze.
Czemu dobrze? Twilight, nie odstawiaj tego samego cyrku, ok?
Westchnęła ciężko.
Zac, zaufaj mi, po prostu mi zaufaj i o nic nie pytaj. Cieszę się, że nic ci nie jest. – Chciała wyciągnąć ręce i dotknąć jego twarzy, chwycić jego dłonie. Mogła tylko patrzeć, jak siedzi przygarbiony, nadal zaczerwieniony z zakłopotania, na desce klozetowej w obskurnie wyglądającej łazience. – Proszę.
Uniósł głowę i spojrzał przed siebie. Musiał wyobrażać ją sobie stojącą naprzeciw niego i chyba pogłębiało to tylko jego zakłopotanie, bo znów zaczerwienił się aż po same czubki uszu.
Jeśli liczysz na to, że zapomnę, to grubo się mylisz. Powiedz mi chociaż, co się wtedy stało.
Zbyt wiele.
Wiesz, że to żadna odpowiedź?
Wiem. – Poczuła, że wilgotnieją jej oczy. Cieszyła się że Zac tego nie widzi. – Ale proszę, po prostu nie pytaj, nie szukaj, nie sprawdzaj. Kiedyś się zobaczymy. Obiecuję.
Łza spłynęła jej po policzku i spadła do misy z wodą. Na gładkiej powierzchni pojawiły się kręgi, rozmazały obraz. Dziewczyna cofnęła się, przerwała połączenie. Czuła, jak coś ściska ją w piersi.
***

Dawno nieużywany zamek wydał z siebie przeszywający zgrzyt. Zawiasy zaskrzypiały mu do wtóru, wygrywając ponurą melodię na zardzewiały metal. Wnętrze pomieszczenia było pełne okrytych płachtami płótna mebli, kartonowych pudełek dokładnie pozalepianych brunatną taśmą i ciężkich, okutych skrzyń. Zamurowane okno nie wpuszczało do środka ani odrobiny dziennego światła, u sufitu wisiała jedynie naga żarówka. W jej świetle zalśniły drobinki kurzu wzburzonego otwarciem drzwi.
Od siedmiu lat nikt nie wchodził do tego pokoju. Od siedmiu lat drzwi były starannie zamknięte na klucz, ten zaś ukryty w gabinecie właściciela domu. Od siedmiu lat Darius Moley próbował zapomnieć o przedmiocie ukrytym głęboko między skrzyniami, pudłami i starymi meblami.
Pamiątka z podróży, artefakt, być może najpotężniejszy, jaki posiadał. Powinien był może przekazać go komuś kompetentniejszemu, usunąć z Ziemi i przestać się nim martwić, ale przeczucie mówiło mu, że w jego rękach lustro będzie bezpieczniejsze, niż pośród intryg nazbyt pewnych siebie mistrzów.
Teraz, gdy ich pozbawiony przywódcy dom stał na krawędzi, wydany jak sępom wszystkim swoim wrogom, Darius sięgał ku mocy, którą od dawna trzymał ukrytą w tym pokoju. Między stosami pakunków łatwo było znaleźć owalny kształt owinięty brunatnym papierem i obwiązany sznurkiem. Wydobył go na środek pokoju i drżącymi palcami rozerwał opakowanie. W elektrycznym świetle gładka powierzchnia lustra zalśniła zimno, ciemną czerwienią błysnęły dwa wprawione w oprawę kamienie.
Niepokojący przedmiot wykonano z wielkiej tafli obsydianu, wypolerowanej tak doskonale, że bez trudu można się było przejrzeć. Kościana rama, w którą wprawiono zwierciadło, ozdobiona stylizowaną czaszką z kamieniami zamiast oczu była zapewne późniejsza. Miała być może podkreślać złowrogą moc lustra, lecz ocierała się o kicz i bardziej, niż prekolumbijską sztukę przypominała jej tanie imitacje sprzedawane turystom.
Samo lustro emanowało mocą. W kamieniu, z którego je wykonano, zamknięto potężną magyę. Jaką moc miał ten przedmiot? Ile mógł dać swemu właścicielowi? Ile mógł mu zabrać?
Darius przesunął dłonią po zwierciadle. Kamień był lodowato zimny, idealnie gładki. Na jego powierzchni palce maga zostawiały tłuste smugi, które jednak po chwili znikały, jakby wciągnięte przez lustro.
Bał się. Zawsze był tchórzem. Kiedy dookoła niego szalała wojna, on ukrywał się w swojej wiosce i nie zrobił nic, gdy przyszli po niego i Elenę. Potem śnił o zemście, o powolnej śmierci tych, którzy zabrali mu córkę, lecz nigdy nie miał dość odwagi, by ich odnaleźć i uśmiercić. Swój dom opuścił z konieczności i z konieczności wyruszył w świat, w podróż, która przyniosła jemu, niewykształconemu wieśniakowi z Macedonii, Przebudzenie. Jak daleko zaszedł, jak wiele widział, jak niewiele się zmienił. Nadal bał się i ukrywał za innymi. Za swoim aroganckim, pewnym siebie mistrzem, który był teraz... tak daleko, jak to tylko możliwe.
Strach jest konieczny, by przeżyć. Strach nie pozwala nam zniszczyć siebie. Caeron nie bał się, rzucał wyzwanie światu i to go zgubiło. Tam, w głębi pustyni...
- Powiedz... – szepnął Darius, przyciskając dłoń do lodowatego obsydianu. – Powiedz, co dalej.
Wyruszyli w góry suchego, skalistego kraju na Bliskim Wschodzie. W krainie równie rozdzieranej wojną, jak kiedyś Bałkany – och, Jorge widział tę analogię nazbyt doskonale – istniały siły, karmiące się śmiercią i zniszczeniem. Zapomniane sekty i magyczne cechy kryły się wśród pustyni i nawet pragnąca czarnego złota, ropy, Unia Technokratyczna nie zniszczyła, a jedynie nieświadomie pozwoliła im poznać się i urosnąć w siłę. Dziś wyczuwali swoją szansę. Tak Śpiący, jak i Przebudzone istoty. Tak fanatycy religijni, pragnący zapłacić Zachodowi za krucjaty, jak i sprytni przywódcy polityczni, szukający jedynie władzy. I demony, te w ludzkich skórach i te prawdziwe, demony, których imiona cały świat wymawiał z trwogą, demony czczone przed wiekami w starożytnych miastach Babilonii, Sumeru, Asyrii i starszych jeszcze kultur. Tu wzniesiono pierwsze świątynie ku czci szalonych bogów, tu pierwsi Nephandi oddali cześć swym mrocznym władcom. Tu niegdyś wznosiły się miasta, dziś zasypane pisakiem, zapomniane przez wszystkich, wymazane z pamięci, lecz ciągle obecne w legendach miasta dumnych królów-czarnoksiężników, którzy całą ziemię pragnęli oddać we władanie czczonego przez siebie mroku.
A potem przyszli: ze wschodu – filozofowie-wojownicy, którzy później stali się Bractwem Akashic, tancerze i piewcy wolności, którzy stworzyli Kult Ekstazy, cisi badacze śmierci, z których narodzili się Eutanatoi; z zachodu kapłani, pieśniarze chwały Jedynego - Niebiański Chór, uczeni, znawcy języków i imion, którzy przerodzili się w Zakon Hermesa... Tu narodzili się Ahl-i-Batin... Ci, którzy kiedyś mieli stać się Tradycjami, części późniejszej Dziewiątki, zmietli z powierzchni ziemi miasta Upadłych. Wierzyli, że udało im się oczyścić ten kraj. Mylili się.
Teraz przychodzili oni, spadkobiercy tamtych – dom Janissary, stworzony by walczyć z wrogami Wstapienia, z wrogami Porządku, dziedzice mądrości Hermetyków, wschodniej filozofii Batinich i bezwzględności Eutanatoi. Przychodzili zniszczyć spadkobiercę dawnych Upadłych, rozbić w pył jego powstającą pomału armię.
Zdradzono ich. Ktoś wiedział o ich planie – czy zdrajca w ich szeregach, czy wróg z samego Porządku, czy też ktoś z zewnątrz. Podwładni Nephandusa okazali się być mniejszym problemem, niż dowodzony przez dwóch Technokratów oddział wojska...
Widział to. Czarne tafla lustra przybrała piaskową barwę pustyni. Rozpalone niebo wisiało ponad głowami walczących stron. Widział siebie, ostrożnie trzymającego się z boku i bacznie obserwującego wycofujących się poprzednich przeciwników. Widział swoich towarzyszy, wplątujących się w walkę z pionkami Unii, choć może odpowiednio poprowadzone negocjacje...
Nieoczekiwanie wyładowanie energii naelektryzowało każdy włosek na ciele Dariusa, uniosło w powietrze chmury piasku i drobne kamienie. Kłęby pyłu zawisły w powietrzu, gdy siła grawitacji przestała funkcjonować w należyty sposób, między ziarnkami piasku zaczęły przebiegać niebieskie błyskawice. Iskrząca się, trzeszcząca od energii kula uformowała się na oczach walczących, a potem nagle eksplodowała, sypiąc piaskiem w oczy, osmalając włosy i twarze.
Minęła chwila, nim zorientowali się co się stało.
Minęło już pół dnia, lecz nadal poniekąd nie mogło do nich dotrzeć.
Zostali pozbawieni przywódcy i wina nie leżała po stronie przeciwników.
Czekać.
I mieć nadzieję.
Cofnął rękę. Drżał, czuł, jak na ramionach zbierają mu się krople potu. Czuł wyładowania elektryczne, gorąco pustynnego słońca, łomotanie serca. Minęło już pół dnia, a on ciągle miał w sobie tamtą chwilę.
Caeron był zbyt pewny siebie, lecz nikt nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Paradoks zawsze jest tym, co dotyczy innych, każdy mistrz uczy się bronić przed nim na swój sposób, każdy stara się go unikać. Każdy jednak kiedyś musi zapłacić za własną pychę. Sprawiedliwość wszechświata nie pozwala na uciekanie jej zbyt długo.
Ale sprawiedliwość wszechświata nie bierze pod uwagę wrogów, którzy tylko czekają tylko, by rozbić w pył pozbawiony przywództwa dom. Polityka wewnątrz Doissetepu, wewnątrz Zakonu Hermesa przewróci się teraz o sto osiemdziesiąt stopni. Geneva nie poprowadzi domu tak, jak zrobiłby to Caeron. Geneva jest piękna, mądra i przebiegła, lecz nie jest Caeronem. Wszystko, co Janissary osiągnęli przez dwieście lat swego istnienia posypie się teraz jak domek z kart...
Uklęknął na zakurzonej podłodze, pochylił się nad lustrem. Położył drżącą dłoń na lodowatym kamieniu.
- Pokaż...
Blady, czarnowłosy chłopak pochyla się nad księgą. Drżący palec przesuwa się nad kolejnymi linijkami rękopisu. Na drobnej twarzy widać fascynację, czarne oczy płoną z podniecenia.
Piękność o orientalnych rysach stoi pośrodku sali obrad w Doissetepie. Unosi wysoko głowę, mówi donośnym głosem. Wszyscy słuchają przejęci. Jakiś mężczyzna wyrywa się nagle, zaczyna protestować, zarzuca kobiecie kłamstwo. Nagle milknie, z jego ust tryska krew. Jego pierś jest przepalona na wylot, otwór o osmalonych brzegach dymi, powietrze wypełnia swąd płonącego ciała. Mężczyzna, wciąż jeszcze żywy, spogląda z niedowierzaniem na ranę i zwala się ciężko na ziemię. Zebrani w milczeniu wpatrują się w niego, gdy na salę wkraczają członkowie domu Janissary. Wdzierają się między ławki, kierując się w stronę towarzyszy zabitego. Wschodnia piękność triumfuje.
Wojna. Oto kolejna wojna, po tysiącu lat Porządek Hermesa znów staje do walki przeciw zdrajcom z domu Tremere. Utracona wiedza i spisek w obrębie samej Tradycji doprowadzają do rozlewu krwi – och, jakże ironicznie brzmi to w tej chwili...
Darius umiera. Jego serce pomału przestaje bić, życie ucieka. Przbite płuca zalewane krwią z trudem łapią powietrze. Krew wypływa z ust maga.
Wojna nie będzie ani wygrana ani przegrana, lecz dom Janissary jest stracony. Zginęła Geneva, zabita przez ghula, zdrajcę Tradycji. Nie żyje młodziutka Alex, w chwili śmierci wołała – lub przeklinała? – imię swego zaginionego mistrza i kochanka. Nie żyje wielu innych, magów i akolitów, wysłanych tam, gdzie walka toczyła się oko w oko, nie żyją ci zabici podstępnie przez zdrajców lub opuszczeni przez sojuszników. Zakon jest podzielony, duża jego część zdecydowała nie mieszać się do walki. Ci, którzy stanęli po stronie Lakszmi wciąż jeszcze liczą na zwycięstwo. Nie odniosą go. Umierając, Darius wie to jak nigdy. Koniec. To koniec.
Mężczyzna, który pochyla się nad nim ma długie, brunatne włosy i ciemne, głęboko osadzone oczy kogoś, kto widział już wszystko. Uśmiecha się spoglądając umierającemu magowi prosto w oczy.
Wiesz, kim jestem?
Nie.
Mówi mu, a Darius chce krzyczeć, choć nie może.
Zdrajca. Przeklęty. Najbardziej przeklęty.
Nie. Jest ktoś bardziej przeklęty niż ja. I on właśnie odnosi zwycięstwo. Jeśli pójdziesz ze mną, może jeszcze uda się nam go powstrzymać.
A Darius, który zawsze był tchórzem i który boi się umrzeć, godzi się umierać przez wieczność.
Czuł to. Czuł ból przebitego płuca, żelazny uścisk palców mężczyzny, strach umierania, pustkę czekającą po drugiej stronie.
Krew. W ustach miał własną krew. Wypluł ją, nie myśląc nawet, co czyni.
Purpurowa plama wykwitła na obsydianowej tafli, która zapłonęła nagle czystą czernią.
- Nie! – wrzasnął Darius, lecz jego głos – i nie jego głos zarazem – dodał po chwili pożądliwie – Pokaż!
Mężczyzna o srebrnych włosach stoi pośrodku przypominającej kryptę sali. Za jego plecami widać sarkofag z odsuniętym ciężkim wiekiem. Mężczyzna stoi wyprostowany, rozpościera długie, chude ramiona. W dłoni trzyma rękojeść złamanego miecza, blade wargi wykrzywiają się w najbardziej przerażającym z możliwych uśmiechów. Jego oczy płoną. Troje jego oczu płonie.
Jestem wolny!
Jego śmiech rozbrzmiewa upiornym echem.
Darius odskoczył. W martwej ciszy słyszał, jak głośno łomoce jego własne serce. W jego uszach wciąż dźwięczał śmiech trójokiego mężczyzny. Powierzchnia zwierciadła wchłonęła krew i emanowała z siebie teraz światło, czarne światło, którego samo istnienie zaprzeczało wszelkim prawom fizyki, większości paradygmatów...
A może to tylko iluzja? Złudzenie wywołane przez roztrzęsiony umysł?
Rozumiał Joannę rozumiał ją tak dobrze, jak nigdy dotąd. Jeśli i ona przeszła przez to samo, jeśli to, co widziała, było choć w minimalnym stopniu porównywalne do jego wizji... choć ułamek...
Upadł na kolana, pochylił się nad lustrem, jakby bijąc pokłon dotknął rozpalonym czołem czarnej powierzchni.
- Proszę... – Łzy ściekające po jego policzkach żłobiły w skórze palące bruzdy.
Złote loki spływają na alabastrowe ramiona i krągłe piersi Twilight. Czarna suknia spowija jej ciało jak płynny cień. Cień kłębi się w ciemnobłękitnych oczach. Dziewczyna wyciąga smukłe ramię, na końcach jej palców tańczą purpurowe płomienie. Jest piękna i przerażająca.
Naprzeciw niej Joanna ściska miecz. Cienie jak węże wiją się dookoła klingi. Obok niej stoi młody mężczyzna w szkarłatnej szacie. Brunatne włosy okalają jego twarz, z zielonych oczu spływają łzy. Spogląda na Twilight jak na coś, czego zawsze pragnął i czego nigdy nie będzie już mógł mieć. Spogląda wzrokiem kogoś, kto stracił wszystko, poza własnym życiem.
Jestem tym, czym miałam być. Poszłam tam, gdzie miałam pójść. Jak my wszyscy, mój ukochany, moja siostro...
Młodzieniec zaciska zęby, zaciska oczy, zaciska palce, wbijając paznokcie we wnętrza dłoni. Otwiera usta, spomiędzy jego warg wydobywa się jej imię, potem kolejne, cała litania. Twilight uśmiecha się tylko.
Joanna mocniej ściska miecz, jej oczy płoną furią. Cienie kumulują się na ostrzu, gdy wyrywa się do przodu by uderzyć i zginąć...
Krzyk. Przeraźliwy, nieludzki niemal krzyk rozdarł ciszę starego domu, gdy Darius odskoczył od lustra. Brzdęk tłuczonego szkła, gdy jego ciało uderzyło w stare naczynia alchemiczne. Odłamki rozdarły ubranie, wbiły się w skórę.
Zerwał się, potykając się podbiegł do lustra i nie patrząc w nie, nie patrząc już więcej, narzucił na nie papier. Potem wybiegł z pomieszczenia i dygocącymi rękami przekręcił klucz w zamku.
Jego ciało było rozpalone, z miejsc, w które wbiło się szkło płynęła krew, krew miał w ustach razem ze spływającymi z oczu łzami. Wnętrza dłoni, zauważył to dopiero teraz, miał oparzone, na zaczerwienionej skórze pojawiły się już pęcherze, czoło także było chyba zaczerwienione. Kręciło mu się w głowie i zbierało na wymioty. Zataczając się ruszył w kierunku łazienki, nie zdążył jednak i wyrzucił całą zawartość żołądka na dywan w korytarzu. Upadł na kolana, próbując podeprzeć się pokrytymi bąblami dłońmi. Fale bólu i mdłości targały jego ciałem.
- Boże – wyszeptał. Nie był wierzący już od lat. Wszyscy bogowie, o których istnieniu wiedział, wydawali się być zbyt okrutni i nieczuli, by ich wzywać. Zazdrościł Chórzystom ich pewności, niezachwianej nadziei pokładanej w wyższej istocie, zwanej Jedynym. Nie wierzył, lecz teraz odruchowo używał imienia boga – i to wydało mu się śmieszne.
Klęcząc na dywanie, brudny od własnej krwi i wymiocin, z poparzonymi dłońmi i czołem zanosił się śmiechem. W jego uszach własny głos mieszał się ze wspomnieniami wizji – krzykiem, płaczem, groźbami, obietnicami, zarzutami... Ile z tego co widział, było prawdą, a ile szaleństwem, wtłoczonym w lego umysł przez upiorny artefakt? Na ile widział przyszłość, a na ile własne lęki?
Śmierć, śmierć członków jego domu i jego własna, twarze ludzi, których nie znał... Kobieta imieniem Lakszmi, mężczyzna którego imię – nie pamiętał go teraz – tak bardzo przeraziło go w wizji, trójoka istota... Twilight i Joanna naprzeciw siebie – nigdy nie dbał o żadną z nich, a jednak wiedział, że zależało mu na obu, że poniekąd w każdej z nich próbował zobaczyć Elenę... Jego błąd?
Nie mógł więcej myśleć. Ból, rzeczywisty i urojony, kumulował się w jego ciele.
Omdlenie było ulgą.
***

Ocknął się we własnym łóżku, umyty, przebrany, z plecami, nogami i dłońmi starannie zabandażowanymi. Nie pamiętał niczego, jedynie obrazy, pojedyncze obrazy – i przeszywający całe ciało, wszechobecny, śmiertelny ból.
Rozejrzał się półprzytomnym wzrokiem. Jego własny pokój rozmywał się, podobnie jak siedząca w fotelu kobieta. Dopiero po chwili rozpoznał jej twarz.
-Joanno?
-Witaj, mistrzu – rzekła oschłym tonem. – Nie wiem, czy chcę wiedzieć, co robiłeś.
-Co ty tutaj robisz?
-Nie odbierałeś moich telefonów... kiedy tylko doszłam do siebie – skrzywiła się – od razu przyjechałam. I zastałam cię w kałuży własnej krwi i wymiotów.
-Dlaczego...?
-Mistrzu, jesteś nieczułym skurwysynem – oznajmiła, wstając i pochylając się nad nim. – Tydzień temu umarła Twilight.
-To... dobrze... – wyszeptał, z ulgą opadając na poduszki.
-Dobrze?! – krzyknęła. – Dobrze?! Nienawidzę cię! Zniszczyłeś temu dziecku życie i popchnąłeś ją do śmierci!
-Wszyscy umrzemy, Joanno – powiedział cicho. – Może teraz, kiedy ona odeszła, nasza zagłada będzie lżejsza.
-Posłuchaj...
-To ty posłuchaj... Widziałem... rozumiem cię... tak dobrze, jak nigdy, Joanno. Wróć do mnie. Zostań ze mną. Potrzebuję cię.
Opadła na brzeg łóżka. Milczała, siedząc sztywno, z napiętymi ramionami i splecionymi na podołku dłońmi.
-Potrzebowałam cię siedem lat temu, a ty pozwoliłeś mi odejść – rzekła w końcu zimno. – Potrzebowała cię dziewczynka, która teraz nie żyje, a ty mówisz o jej śmierci, jakby była błogosławieństwem.
-Widziałem... widziałem jak cię zabija...
-A ja widziałam, jak zabija mnie kobieta, z którą pracuję. Mistrzu, nic w przyszłości nie jest postanowione.
-Nie rozumiesz. Nigdy nie będziesz rozumieć.
-Nie, nie będę. – Wstała znowu. – Mogłam cię zostawić, udać, że nigdy mnie tu nie było. Ciekawe, czy udałoby ci się przeżyć... Tydzień temu zabiłam osobę, która zabiła Twilight, wiesz? Byłam ranna. W okolicy była policja... Mistrzu, czy wiesz, jak to jest musieć ukrywać się przed ludźmi, kłamać, płacić łapówki? Jak to jest nie móc wyjaśnić, o co chodzi?
-Wszyscy tacy jesteśmy...
-Nie wy.
-Wszyscy. Nie rozumiesz... Nigdy nie zrozumiesz, jaką cenę płaci się za moc... – Jego głos drżał.
-Nigdy mi nie dałeś zrozumieć.
-Nie pojęłabyś.
-Więc czemu oczekuję, że cię wesprę? Wybacz, nie zrobię tego.
Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę drzwi. Darius usiadł gwałtownie na łóżku, wyciągnął rękę w jej stronę.
-Zaczekaj! Czemu...
A potem wizja zalała go jak nagła fala. Joanna i on przed drzwiami... Klucz przekręcany w zamku... Joanna klęcząca nad lustrem... Joanna wstająca pomału, odwracająca się, spoglądająca na niego pełnymi nienawiści oczyma... Szamotanina... Nagły cios... Joanna na ziemi, krew i strzępy mózgu wypływające z jej rozbitej czaszki...
Odwróciła się, dłoń trzymając na klamce. Zamilkł.
- Albo lepiej odejdź – rzekł cicho po dłuższej chwili.
- To właśnie zrobię. Masz uszkodzony zamek. Otworzenie go wytrychem było ciężką sprawą.
Drzwi pokoju zamknęły się za nią i Darius został sam w przeraźliwej pustce dużego, cichego domu.
***

Kiedy wszyscy już odeszli, dziewczyna ubrała się i wyszła, starannie zamykając za sobą drzwi. Kamienica była jak mroczny cień na tle wciąż jeszcze błękitnego nieba, jej okna patrzyły pustym wzrokiem na przeciwległe budynki. Twilight mijała je szybkim krokiem. Znała już najbliższe otoczenie, w najbliższych dniach zamierzała poznać miasto. Zbyt długo siedziała w domu, ślepa i głucha na wszystko dookoła. Pozwalała pozostałym zajmować się różnymi sprawami, przejmować losami miasta, może nawet losami całego świata, a sama co zrobiła? Nic. Nie umiała nawet przeprosić Alex i ledwo udało jej się powiedzieć Danielowi, że idzie spłacić zaciągnięty dług.
Najgorsze było to, że nie wiedziała, jak właściwie ta spłata ma wyglądać. Najgorsze było to, że płaciła za nic.
Czekał nieopodal, rozpoznała go od razu, po samej jego pozie, sposobie, w jaki stał, oparty o słup na przystanku autobusowym. Nie spodziewała się tutaj akurat jego, ale z jakiegoś powodu nie była zaskoczona. Wpatrywał się w nią uporczywie zielonymi oczyma.
- Twilight – Uśmiechnął się, gdy podeszła bliżej. – Cieszę się, że znów cię widzę.
Milczała. Nie mogła powiedzieć, że też się cieszy, ale nie czuła strachu – jedynie lekki niepokój. Czy Jorge obserwował ją wtedy, na balu? Szpieg. Nie ulegało wątpliwości, że tym właśnie był – sojusznik domu Janissary i kochanek jednej z jego członkiń, a w istocie szpieg. Jakież to proste. Jakież to oczywiste.
Musiał odgadnąć jej myśli.
- W międzyczasie zmienił się układ na planszy, malutka. Wiesz o tym.
- Tak.
- Nie martw się, nie zostaniesz użyta przeciw twojej dawnej tradycji... Porządek ma inne problemy, w które żadne z nas nie będzie się mieszać. Ja będę patrzył, a ty jesteś teraz poza tym.
- Więc czego częścią jestem? – spytała, unosząc głowę.
- Większej siły, malutka. – Wyciągnął rękę i położył jej dłoń na ramieniu. – Chodź.





Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj