ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 3. Kuszenie

Spływa nagle, zasłona smolistej czerni oplatająca zmysły. Ułamek sekundy ciągnący się w nieskończoność. Potem zmysły otwierają się i świat wybucha zapachem, obrazem i dźwiękiem. Jest wonią krwi i jest pragnieniem. Pragnieniem, które rozrywa duszę na strzępy i przekształca ją na nowo. Nie liczy się nic, prócz zaspokojenia go.
Tam, przed tobą, na wyciągnięcie ręki, widzisz, czujesz? Zawsze jej chciałeś. Jest teraz twoja. Czujesz jej zapach, poczuj teraz jej smak. Ciepła i słodka tak, jak nic na świecie. Ugasi pragnienie. Zaspokoi głód. Przyniesie ukojenie.
Wierzyłeś, że umiesz myśleć racjonalnie? Wierzyłeś, że możesz podążać za ułudą moralności czy uczuć? Że ciągle umiesz być ludzki? Myliłeś się. Jesteś iluzją. Iluzją, która właśnie się rozwiewa, pęka jak szkło, a ty możesz tylko patrzeć bezsilny.
Nie ma ciebie. Jestem ja. Już na zawsze.
***

Otworzył oczy. Ostatnim, co pamiętał...
Nie chciał pamiętać.
Pamiętał aż za dobrze. I ciągle je czuł – rozdzierające pragnienie, któremu podporządkowane było wszystko inne. To ono wyznaczało jego egzystencję, było sensem, było wszystkim. Pustka, domagająca się wypełnienia. Ból, który nie przestanie nigdy palić, który można jedynie złagodzić.
Od dawna, od tak dawna, że niemal już tego nie pamiętał, nie odczuwał tego bólu tak dobitnie. I od bardzo dawna nie pragnął tak bardzo uciszyć tego głosu, szepcącego, krzyczącego gdzieś w głębi. Nie liczyło się nic innego.
Wstał pomału. Coś... coś się stało. Coś go zatrzymało. Ciemność. Wcześniej... zapach... krew... Krew na śniegu. On ją przelał? Dużo krwi. Słodki, znajomy zapach. Nie on. Nie pozwoliłby się zmarnować. Nie tak pachnącej krwi. Znajoma woń. Zbyt znajoma.
Ktoś umierał, ktoś został zraniony. Na jego oczach. Krew wsiąkała w śnieg. A potem przeszywający ból i ciemność.
Ubranie poszarpane tam, gdzie kołek przebił ciało. Ktoś musiał... powstrzymać... przed czym? Czemu go uwolnił? On sam nigdy by tego nie zrobił. Tak byłoby lepiej. Lepiej... Powstrzymać... Ktoś... Krew...
Był kawałkami. Wirującymi w ciemnej przestrzeni strzępami myśli i odczuć, bezsilnie próbującymi połączyć się w całość. Żaden z elementów nie pasował jednak do innych, żaden nie był w stanie wypełnić pustego kształtu, który powinien być osobowością. Który był nią do niedawna... a może wręcz przeciwnie – od dawna już nią nie był? Może proces rozkładu zaczął się już wieki temu, on zaś nie zauważył go – aż do teraz?
Zdezorientowany, stał pośrodku ulicy, próbując chwycić choćby jeden z odłamków, podążyć za nim i zrekonstruować to, co właśnie się wydarzyło. Coś. Cokolwiek.
Na śniegu zachrzęściły kroki. Odwrócił się gwałtownie w stronę, z której dobiegał ich odgłos. Kobieta w średnim wieku, nieco chyba podchmielona, stanęła nagle jak wryta, widząc mężczyznę pośrodku drogi i ciemną plamę krwi przy jego stopach. Otwarła usta w niemym przerażeniu, oczekując czegoś naprawdę złego.
Ruszył w jej stronę, pomału, płynnym krokiem drapieżcy. Powinna uciekać, a stała jedynie, wpatrzona w niego, zahipnotyzowana nieludzkim spojrzeniem jego oczu.
Przecież to z tym walczył. Przed tym się bronił przez całe setki lat. Unikał. A teraz tak po prostu podszedł i unieruchomił jej ramiona. Nim zaczęła krzyczeć, zatkał jej usta dłonią. Czuł, jak krew, pompowana przez tłukące się szaleńczo serce, przepływa szybko przez najmniejsze nawet naczynia. Wyczuwał każde z nich z osobna, pulsujące pod delikatną skórą warg.
Pamiętał inne usta, drżące i niepewne. Jak przez mgłę...
Kobieta szarpnęła się bez przekonania, pewna, że nie ma jak bronić się przed napastnikiem. Dygotała i oddychała szybko, z szeroko rozwartych oczu ciekły jej łzy. Gdy wpił się w jej szyję, zesztywniała i prędko osunęła się w omdlenie.
Jej ciepła krew pomału wypełniała martwe naczynia krwionośne. Myśli, dotąd podporządkowane jednemu pragnieniu, stopniowo zaczynały wracać na swoje miejsce. Świadomość nie była już niedopasowanymi kawałkami, przyczyna i skutek pomału zaczęły splatać się w logiczny ciąg. Zaczynał rozumieć. Rozumieć to co właśnie robił. To, co stało się przedtem.
Ciało kobiety opadło na ziemię. Jej pierś unosiła się nieznacznie, usta wykrzywiał grymas strachu i rozkoszy.
- Mitro...
Imię boga, którego kiedyś czcił, było pustym słowem. Okrzykiem bezsilności. Nie chodziło o kobietę, której przemocą odebrał siły witalne. Nie była przecież ani pierwszą, ani ostatnią. Chodziło o to, czemu to zrobił, co kierowało jego ruchami, szeptało w jego głowie. O to, do kogo należała rozlana na śniegu krew, o to, przed czym powstrzymał go... kimkolwiek był...
Spojrzał na ciało kobiety leżące w śniegu, potem na plamę krwi nieopodal. Pomału zaczynało docierać do niego, co się właściwie stało. Właśnie nieomal kogoś uśmiercił. Wcześniej...
Podszedł do miejsca, gdzie przelano krew. Na czerwonym tle widniał kontur ciała dziewczyny, obok – ślady butów. Przykucnął i dotknął dłonią ziemi. Krew zamarzła już dawno, wymieszana ze śniegiem. Trudno było teraz jednoznacznie określić, czy utrata takiej jej ilości wystarczyła, by przynieść śmierć. Ciało, martwe, czy wciąż żywe, zabrano. Gdzie?
Przypomniał sobie swego przeciwnika. Nienaturalna uroda, dziwaczna barwa skóry, kościane kolce na ramionach. Jeden klan był zdolny do takich zmian – i do innych czynów, wielekroć bardziej wynaturzonych i ohydnych, jeśli wierzyć pogłoskom. W ciągu pięciuset lat zmienił się świat – Sariel nie miał podstaw, by wątpić, że zmienili się też Kainici.
I tylko ty się nie zmieniłeś – roześmiał się głos w jego głowie. – Nie wierzysz, że byłbyś zdolny do okrucieństwa, a przecież dopełniłbyś dzieła, gdyby tylko cię nie powstrzymano. Jeśli ona nie żyje – to tak, jakbyś sam ją zabił.
Nie potrzeba było nawet czynu – wystarczało samo pragnienie, istniejące nadal, krzyczące do niego z głębi czarnej otchłani, która kiedyś była jego duszą... Gdyby go nie powstrzymano...
Gdyby nie ten przeklęty osobnik, który samym swym istnieniem hańbił swój dumny klan, nigdy by do tego nie doszło.
Sariel wstał, pomału rozejrzał się dookoła, szukając miecza. Zamierzał znaleźć V. Nie wiedział, co zrobi potem, lecz jednego był pewien – nie mógł tak po prostu odejść, zostawić tego, zapomnieć o krzywdzie, którą my wyrządzono i o przelanej krwi niewinnej dziewczyny. Pewnych rzeczy się nie wybacza.
***

Joanna była wściekła. Dla żadnego z jej towarzyszy broni nie było to nic nowego, bo wzajemne działanie sobie na nerwy leżało w naturze piątki łowców. Jedynym, co trzymało ich razem, było poczucie wspólnej misji, powód o wiele mniej istotny, niż mogłoby się wydawać. Irytacja Joanny nie była niczym niezwykłym.
Tyle, że tym razem powodem tego rozdrażnienia nie były czyny żadnego z towarzyszy. W tej chwili Joanna gotowa była zignorować egocentryzm Edwarda, opryskliwość Mirandy, sarkazm Patti i obojętność Hiszpana. Jedynym, co ją interesowało, była jej mała przybrana siostrzyczka, która w niewiadomy sposób wplątała się w coś... paskudnego.
- Stamford – rzuciła hasło kobieta opierając się dłońmi o stół.
Sala jadalna w rezydencji Edwarda była rozległym, wysokim pomieszczeniem. Ściany oklejono jasnoszarą tapetą w drobny, ciemnozielony, roślinny ornament. Wąski pas nagiej ściany biegnący pod sufitem pełnił funkcję fryzu – na przygaszonym kremowym tle tynku namalowano wzór będący większym powtórzeniem ornamentu z tapety. Mimo jasnych kotar, ujmujących okna i rozszczepiających światło kryształowych wisiorków na żyrandolu, wnętrze miało przytłaczający charakter właściwy stylowi wiktoriańskiemu. Ze ścian pustymi oczodołami spoglądały zwiezione ze wszystkich stron świata maski, od białych weneckich bauta, poprzez rzeźbione z drewna wizerunki afrykańskich bóstw i demonów, aż po japońskie maski z teatru kabuki.
Stół, przy którym siedzieli był przypominał te, które można zobaczyć w filmach, w scenie, w której bohaterka zmuszona jest zjeść kolację w towarzystwie swego prześladowcy – długi i wąski, wypolerowany tak, że delikatny rysunek słojów drewna wystarczył za ornament. W przeciwieństwie do postaci z filmów, łowcy zgromadzili się przy jednym z jego końców. Mimo wzajemnych animozji nawet teraz, może z przyzwyczajenia, woleli trzymać się razem.
Edward popatrzył pytająco, Miranda rzuciła spojrzenie zza okularów w masywnych, zielonych oprawkach. Hiszpan nie zwrócił nawet uwagi. Patti uniosła wzrok, po czym wróciła do przeglądania jakiejś strony internetowej.
- Co Stamford? – spytał w końcu Edward.
- Problemy. Jakiś wampir. Jadę tam.
- Skąd wiesz?
- Mam swoje źródła.
- Podziel się.
- Ty nigdy nie dzielisz się swoimi i oczekujesz, że pojedziemy z tobą. Ja nie wyciągam was nigdzie, jadę sama, wy zostajecie tu.
- Więc po co nam to mówisz? – Anglik odsunął się na krześle i, ku niezadowoleniu Mirandy, wyłożył buty na stół.
Hiszpan niewyraźnie mruknął coś o manierach. Zabawne, jak bardzo przykładał do nich wagę, on, którego bardziej niż stosunki międzyludzkie interesowała broń. Folken Fanel nigdy nie był specjalistą od walki, kiedyś, będąc płatnym zabójcą preferował usuwanie celu z bezpiecznej odległości – inaczej, niż jego nieżyjący brat, którego zawsze pociągała walka kontaktowa, a być może i widok krwi... To tłumaczyłoby sposób, w jaki skończył Van...
Patricia Palmer oderwała się na moment od laptopa. Jasne, lekko faliste włosy spięte miała na karku, tylko dwa nieco krótsze kosmyki, może pozostałość grzywki, zwieszały się nad jej czołem i małymi okularami typu „połówki”, które zakładała pracując przy komputerze.
- Bo gdyby po prostu zniknęła, byłbyś wściekły, Edwardzie – powiedziała rozsądnym tonem. – A co do Stamford, to faktycznie, jakieś półtorej godziny temu znaleziono zwłoki mężczyzny w parku... Na Hunternecie już są przecieki, że ponoć ciało pozbawione było krwi. Masz zastraszająco świeże informacje, Joanno – Patti ściągnęła brwi, badawczo wpatrując się w swoją koleżankę. – Jakiś znajomy?
- Coś w tym rodzaju.
- Potrzebuje pomocy?
- Nie drąż – mruknęła Joanna, niezadowolona z zainteresowania Patti.
- Jeśli te pogłoski to prawda – kontynuowała była agentka FBI – to nie wątpię, że będą nimi zainteresowane tez inne wampiry. Takie porzucenie zwłok w samym środku miasta, w dodatku takiego jak Stamford, nie przejdzie bez echa. Chcesz być na miejscu przed innymi?
- Coś w tym rodzaju.
- Dobra... – Patti wróciła do przeglądania intenetu. – No proszę, nadal jej szukają. – mruknęła. – Ciekawe, o co chodzi...
- Kogo? – spytała Miranda.
- Jakiejś dziewczyny... Nie wiadomo dokładnie o co chodzi, ale Stowarzyszenie Leopolda wyznaczyło sporą nagrodę... Prawdopodobnie ważny świadek... Obecne miejsce pobytu nieznane... Nazwisko nieznane... Podobno wiedźma... Ha.
Joanna nie słuchała nawet. Korzystając z tego, że jej towarzyszy na chwilę zajęło co innego, oddaliła się.
Przebyła kolejne korytarze rezydencji, zaprojektowane chyba tylko po to, by robić wrażenie na gościach. Edward miał swoje dziwactwa, wydawał się kolekcjonować je od lat. Przyzwyczajony do bycia panem własnego losu, apodyktyczny i egocentryczny, nie umiał z dnia na dzień dostosować się do życia z innymi, czasami traktując ich jak swoją własność. Zawieszony między dwoma światami, stopniowo coraz bardziej upodabniał się do istot, które obdarzyły go mocą i długowiecznością – tych samych istot, które musiał zabijać, by przetrwać, istot, których nienawidził i które go fascynowały.
„Jesteś nędzną namiastką wampira, Edwardzie, tak, jak ja jestem nieudanym magiem” – pomyślała gorzko Joanna, wchodząc po szerokich stopniach prowadzących z monumentalnego holu na piętro. Na półpiętrze, w miejscu zbiegu dwóch linii schodów, wisiał portret w ciężkiej ramie koloru starego złota. Przedstawiona na nim rudowłosa kobieta uśmiechała się tajemniczo czerwonymi jak wino ustami. Dookoła obrazu kolejne maski przyglądały się każdemu wchodzącemu, milcząca gwardia nieżyjącej od wieków piękności. „Ale ty unikasz tej myśli, prawda, Edwardzie? A z dnia na dzień pogrążasz się coraz bardziej. Kiedyś nie będzie już odwrotu i będziesz musiał przekroczyć tę linię, albo umrzeć. Ktoś powinien ci pomóc, ale ty jesteś nazbyt zadufany w sobie, by zobaczyć wyciągniętą do ciebie dłoń.”
Potrząsnęła głową. Unikając namalowanego spojrzenia rudowłosej, skręciła w korytarz na piętrze i skierowała się ku swojemu pokojowi.
Edward zatrudniał ich, dając im dach nad głową i sprzęt, w zamian wymagając pomocy w misji, którą sobie obrał. Uczciwy układ, zwarzywszy na to, że każde z nich z jakichś powodów zdecydowało się poświęcić życie ścigając wampiry. Im lepiej jednak Joanna poznawała swoich towarzyszy, tym bardziej była przeświadczona, że nie rozumie ich i ich intencji. Większość z nich kierowała się pragnieniem zemsty, nigdy nie próbując nawet zrozumieć, z czym mają do czynienia. Irytowało ją to, ale co mogła zrobić? Sama swego czasu odrzuciła możliwość dalszego kształcenia się. Bycie akolitką przez całe życie nie pociągało jej, była zbyt dumna, by znieść pogardliwe spojrzenia. Nie chciała być kimś gorszym, a pozostając przy dawnym mistrzu musiałaby każdego dnia na własnej skórze odczuwać swoją niższość. Dlatego odeszła.
I z jeszcze jednego powodu...
Minęła wielkie lustro, zawieszone pomiędzy zamkniętymi drzwiami dwóch pomieszczeń. Szklana tafla, pogrążona w cieniu, była czarna i lśniąca jak wypolerowany obsydian. Odbicie ubranej w czerń kobiety wtopiło się w nią tak, że trudno byłoby rozróżnić, gdzie kończy się sylwetka, a zaczyna cień.
Jej pokój łatwo można by nazwać ascetycznym. Joanna traktowała pobyt u Edwarda jako chwilowy, i choć cały swój dobytek poukładała na półkach, nigdy nie pomyślała nawet o tym, by przelać na wystrój coś z siebie. Urządzony w dominującym w rezydencji wiktoriańskim stylu, z jasnokremową, zdobioną szarym ornamentem tapetą na ścianach, czystym kominkiem, w którym nigdy zapewne nie płonął ogień, idealnie wysprzątany, z równo zasłanym łóżkiem, pokój przypominał elegancki apartament hotelowy. Tylko leżące na stole książki, grube, stare tomiszcza, których ich właściciel zapewne nigdy nie przeczytał, świadczyły o tym, że lokatorka zwykła spędzać wolny czas na zgłębianiu wiedzy. Do nich jednych Joanna była w stanie się przywiązać, pożółkły, rozsypujący się w rękach papier i okładki, na których złocone litery dawno już wyblakły, przypominały jej dzieciństwo.
Kiedyś, jako mała dziewczynka, siedziała na kolanach matki i uczyła się czytać z ksiąg, w których litery pozawijane były jak fantastyczne bestie, a z każdego marginesu zwieszały się kaskady roślin i złotymi oczyma spoglądały na nią nieistniejące zwierzęta. Ile mogła mieć wtedy lat? Pamiętała mężczyznę, który uśmiechał się do niej i brał ją na ręce, jego skóra pachniała tak samo, jak pergamin. Potem wszystko się rozmyło, wysłano ją do szkoły i kazano nauczyć się żyć wśród „zwykłych ludzi”. Mężczyzna z najdawniejszych wspomnień, może jej ojciec, może inny krewny, zniknął, wraz z nim zniknęły księgi, olbrzymi, pełen mrocznych zakamarków dom, w którym mieszkała jej matka też nagle jakby przestał istnieć. Zamiast niego pojawiło się zwyczajne dwupokojowe mieszkanie, zagracone i zaniedbane, jakby jego właścicielka nie przejmowała się zbytnio utrzymywaniem porządku. W jego zakamarkach, w zamkniętych na klucz skrytkach, w szufladach niezliczonych szafek, Joanna widywała czasem przedmioty pasujące bardziej do baśni, niż do rzeczywistości.
Matka rzadko bywała w domu, pozwalając córce uczyć się samodzielności i wieść niespokojne życie nastolatki. Joanna nie należała może do bardzo rozrywkowych osób, ale pozostawiona sama sobie, miała okazję spróbować wielu rzeczy. W wieku piętnastu lat znała już alkohol i marihuanę, swój pierwszy raz przeżyła na imprezie u koleżanki, z chłopakiem, z którym nigdy naprawdę nic jej nie łączyło. Prędko zamknęła jednak ten rozdział swego życia, kierując się, może za sprawą wspomnień z dzieciństwa, ku nauce. Ubrana na czarno, z zaangażowaniem czytająca książki o filozofii, a w wolnych chwilach trenująca kenjutsu, z duszy towarzystwa prędko stała się dziwadłem. Może to wtedy zaczęła być opryskliwa, choć prawdziwy przełom pojawił się o wiele później.
Miała niecałe siedemnaście lat, gdy matka przedstawiła ją mężczyźnie nazwiskiem Darius Moley. W jego domu, dziwnie podobnym do tamtego z dzieciństwa, choć przecież nie tym samym, Joanna pomału zaczęła poznawać ukryte prawa rządzące światem. Tam właśnie pojęła, że księgi, z których uczyła się czytać nie były zwykłymi starodrukami, a podróże jej matki nie były zwykłymi wyjazdami w interesach. Tam uwierzyła, że kiedyś będzie czymś więcej, niż zwykłym człowiekiem. Tam jednej nocy te marzenia zostały pogrzebane – tej samej nocy, której jej matka zginęła, ratując pewne jasnowłose i niebieskookie dziecko.
A teraz to samo dziecko, już siedem lat starsze, niż wtedy, potrzebowało pomocy.
Czasem myślała, że powinna nienawidzić Twilight. Lub przynajmniej się jej bać. Lub mieć wyrzuty sumienia, że nie zajęła się nią, pozwalając jej wyrosnąć na osobę tak przeraźliwie bierną. Zapewne czuła te wszystkie rzeczy. Czuła się też odpowiedzialna. Ta cicha dziewczyna, ukrywająca najmniejsze ślady własnej osobowości, łamigłówka, do której nigdy nie znaleziono klucza, była poniekąd jej siostrą.
Przebrała się i zeszła na dół, do podziemnego garażu, równie wielkiego i efektownego jak cała rezydencja. Edward lubił obnosić się ze swoim majątkiem, lubił też wyolbrzymiać, choć wydawałoby się, że ktoś w jego wieku i o jego zdolnościach powinien dawno już porzucić skłonności do mitomanii. Ile on naprawdę miał lat? Twierdził, że dwieście, ale umiał zachowywać się tak nierozsądnie, że Joanna czasem wątpiła w tę jego wiekowość. Teoretycznie jego ciało było martwe, ale czasem wykazywał jak najbardziej żywe odruchy i skłonności. Czasem nieludzki, czasem niemal dziecinny, wieczna, fascynująca zagadka. Jakby jej przeznaczeniem było spotykać ludzi, którzy składali się z samych pytań bez odpowiedzi...
Stał tam, oparty o ścianę w sposób niedbały i robiący wrażenie. Miał niewątpliwy talent do efektownych wejść, poczucie estetyki, które jakimś cudem nigdy nie przekroczyło granicy kiczu, choć nieraz na niej balansowało. Skłonność do teatralności, która nie irytowała, a po prostu wpasowywała się w tło.
- Przyszedłeś mnie pożegnać?
- Nie, wysłuchać twoich złośliwych komentarzy – mruknął, potem jednak jego głos złagodniał. - Joanno, naprawdę zamierzasz tam jechać sama?
- Tak - warknęła, wkładając kurtkę
- I narażać swoje życie?
- Nie będę wpychać się do rezydencji żadnego wampira, tak, jak to niektórzy mają w zwyczaju – odpowiedziała. – Poza tym, od kiedy to interesuje cię moje życie?
- Odkąd dla mnie pracujesz.
Prychnęła. Nie tak dawno to coś – demon, cień, cokolwiek to było – cisnęło nią na betonowe płyty z taką siłą, że była święcie przekonana, że ma połamane żebra. Edward raczył się zainteresować jej losem dopiero, kiedy pokonał istotę – lub tylko, jak Joanna się obawiała, zniszczył jej materialną formę. I nawet wtedy rzucił tylko zdawkowe „Nic ci nie jest?”, po czym od razu zaczął rozglądać się za chłopakiem. Którego, nota bene, nie znaleźli. Zapadł się pod ziemię. A Joanna miała siniaki.
Gdyby otwieranie garażu nie było automatyczne, użyłaby całej siły, by podnieść drzwi. Tak mogła tylko z wściekłością nacisnąć guzik. Nie odezwawszy się już do Edwarda ani słowem, wsiadła na motocykl i ruszyła.
Edward, Twilight, dzieciak i jego demon, wampir w spokojnym dotąd – czy nie zanadto? – Stamford...
Przyśpieszyła. Wbrew pozorom nie należała nigdy do osób szukających mocnych wrażeń, lecz teraz zastrzyk adrenaliny pozwolił jej na chwilę zapomnieć o nieprzyjemnych myślach. Pęd powietrza zabierał ze sobą problemy, oczyszczał. Podświadomość kobiety przemieniła jazdę w rytuał, przygotowujący na to co miało nadejść.
A nadejść miało wiele. Czuła to. Czuła, że to, czego obawiała się najbardziej zbliża się nieuchronnie.
***

Było już grubo po północy, około czwartej w nocy, pora, gdy większość śmiertelnych śpi najtwardszym snem. Pora, o której Spokrewnieni załatwiają swe sprawy, nie niepokojeni przez nikogo. Pod osłoną nocy rozgrywają się intrygi i zawiązują spiski, których przebieg wpływa na nieświadomą niczego ludzkość. Najmniejsze nawet posunięcie może mieć nieoczekiwane skutki dla każdego z nas. Za kulisami świata, który znamy stoją bowiem od zarania dziejów istoty uważające się za panów ludzkości. Przesuwając swoje pionki, same są pionkami w rękach innych. W tym świecie nikt nigdy nie może być pewien swoich działań, zawsze musi liczyć się z możliwością bycia czyjąś marionetką. Istoty po drugiej stronie Zasłony, czy to nieumarli, czy ci, których przeznaczenie obdarzyło mocą, dawno temu opanowały już sztukę manipulowania sobą nawzajem. Najgłębszy nocny mrok kryje ich intencje i pozwala bez przeszkód toczyć tę samą grę już kolejne tysiąclecie.
V. czekał. Był cierpliwy, wiedział, że jego cel będzie go szukał. Że przyjdzie do niego jeszcze tej nocy z oczyma roziskrzonymi wewnętrzną ciemnością.
Czuł się wszechmocny. Wiedział, że srebrnowłosy nieznajomy nie należy do zwyczajnych Spokrewnionych. Zbyt wiele mocy miało w sobie jego vitae i nie trzeba było być adeptem magii krwi, by to wyczuć. Nie zdobył swej potęgi na drodze diablerii – V nie podejrzewałby tego nawet – musiał więc zostać takim stworzony. Ile lat, ile stuleci temu? Jego skóra zdążyła przybrać nienaturalnie siną barwę, a jego dusza zmarnieć, karmiona iluzją człowieczeństwa... On zdarł tę zasłonę ułudy i wyzwolił Bestię. Był wszechmocny.
Był też zawiedziony. Mimo satysfakcji czuł, że zwycięstwo było zbyt proste. Zbyt łatwo pękła szklana skorupa, zbyt łatwo oczy rycerza stały się oczyma smoka. Może to właśnie iluzja była w srebrnowłosym tak pociągająca? Może cały czar prysł wraz z nią? Cóż, zawsze pozostanie jeszcze słodki smak vitae...
Kyra, znudzona i rozgoryczona, wyruszyła na miasto zapolować. Miała nadzieję na krew dziewczyny i musiała się obejść smakiem. Nie podobało jej się to wcale.
Tej nocy ktoś zginie. Cóż. Kolejne ludzkie istoty, kolejne zamieszanie... Najwyższy czas się zbierać, nim ktoś zechce zbadać sprawę.
V zdawał sobie sprawę z zagrożenia, jakie jego postępowanie może stanowić nie tylko dla niego, ale też dla całego jego rodzaju. Nie był głupi. Głupi wampir szybko ginie, najczęściej z rąk innych Spokrewnionych.
Czekał. Wygodnie rozparty na parkowej ławce, nieopodal miejsca, gdzie pierwszy raz w tym mieście uśmiercił człowieka, siedział z diaboliczną miną zbrodniarza z satysfakcją patrzącego na konsekwencje swojego występku.
Wkrótce srebrnowłosy nadszedł, czujny krok drapieżnika świadczył o jego niepokoju, zaś mniej sina niż zazwyczaj skóra o tym, iż niedawno pił krew. Musiał być jednak silniejszy, skoro tak prędko doszedł do siebie - jego szarobłękitne oczy nie były już jednak pełne pierwotnej furii. Wróciła w nie cząstka nienaturalniej łagodności.
V powstrzymał się przed oblizaniem warg. Zbytnie demonstrowanie własnych uczuć i oczekiwań nie było teraz mile widziane. Wszedł na bardzo ryzykowny etap gry.
Wstał i wolno wyszedł naprzeciw Sariela, który chyba nie spodziewał się takiej reakcji, bo zatrzymał się w pół kroku, na granicy kręgu światła rzucanego przez latarnię. Jego ruchy świadczyły o niepewności i strachu. Doskonale.
- Witaj. – V uśmiechnął się, starając się nie przesadzić. – Oczekiwałem cię.
- Och, nie wątpię – głos Sariela był szorstki. – W co się bawisz?
- Podejdź, a powiem.
Nie ruszył się z miejsca. V przybliżył się nieco. Snop światła wydobywał błękitne refleksy z czerni jego włosów.
- Czemu się mnie boisz? Jesteś silniejszy, szybszy, nie miałbyś problemów z pokonaniem mnie, zwłaszcza, że nie mam już... karty przetargowej.
- Co z nią zrobiłeś?
- Podejdź – V. wyciągnął dłoń. – Powiem ci. Na ucho.
Ociągając się, Sariel zbliżył się. Światło objęło go, a nienaturalnie zabarwione palce szybkim ruchem oplotły jego szyję. Jego dotyk był pieszczotliwy i agresywny zarazem, jakby te delikatne muśnięcia w każdej chwili mogły zakończyć się zbiciem paznokci. Sariel cofnął się. Uśmiech na twarzy V. nie zmienił się ani trochę.
- Boisz się? Jeśli odejdziesz albo mnie zabijesz, nigdy się nie dowiesz. Więc... – Tzimizce wyciągnął dłoń. – Chodź. Myślałem o tobie, wiesz? – mówił, gdy jego usta znalazły się przy uchu Sariela. – Jesteś... Jest w tobie coś, co przyciąga, zagadka, pęknięcie...
- Czego chcesz? – spytał Sariel szorstko, odsuwając się znowu.
- Żebyś zrozumiał. Pojął, kim jesteś.
- Przeczysz samemu sobie.
- Może... – długie, ciemne palce wsunęły się w srebrzyste włosy. – A może nie... Wiem, że wierzysz we własne człowieczeństwo, ale nie wiem czemu. Jesteś potężny, a z jakiegoś powodu wolisz przebywać wśród ludzi... Ta dziewczyna... chłopak w Nowym Jorku... Udając jednego z nich okłamujesz sam siebie...
- Dość! – oczy Sariela zapłonęły. Słyszał już takie słowa, niedawno, z ust kogoś, kto pomógł mu, a potem go zdradził. Nie mieli pojęcia... nikt z nich nie miał. – Nie przyszedłem tu wysłuchiwać tych bzdur.
- To nie bzdury. – V rozsiadł się na ławce w dostojnej, pełnej gracji pozie. – To prawda. Otworzyłem ci oczy, a ty nadal nie chcesz patrzeć... Po co więc przyszedłeś?
- Chcę wiedzieć, gdzie ona jest.
- Ona? – W ciemnych oczach V pojawiło się zdziwienie. – Dziewczyna? Nie wiesz?
- Co zrobiłeś z ciałem?
- A jak – pochylił się w stronę swego rozmówcy, jego głos był niski, nienaturalnie miękki. Dłoń wyciągnął przed siebie, jakby pragnąc znów dotknąć Sariela. – myślisz, krzyżowcu? Powiedziałem, podejdź, to powiem, a ty uciekasz przed moim dotykiem. Aż takie złe rzeczy opowiadają o moim klanie?
- To co słyszałem... nie zawsze pokrywa się z tym, co widziałem – odpowiedział ostrożnie. – Dość! – uciął nagle. – Co z nią zrobiłeś?
V z trudem maskował zdziwienie. Może ten piękny krzyżowiec był naiwny, może oszukiwał samego siebie, lecz trudno było uwierzyć, by wmawiał sobie, że ciało dziewczyny zniknęło. Ktoś musiał... Kira? Poszła przecież... Ale nie, nie była tak głupia, więc...
Uśmiechnął się. Należało sytuację wykorzystać na 
- Jeśli nie masz innych sposobów, by się dowiedzieć, mój piękny, musisz pytać. I spełniać moje warunki. Usiądź. – Oparł się znowu, jednocześnie wskazując dłonią miejsce koło siebie.
- Postoję.
- Jesteś szorstki... – V skrzywił się. – Zdradź przynajmniej swoje imię.
- Sariel.
- Sariel? To brzmi jak imię jakiegoś anioła... kto cię tak nazwał?
- A kto ciebie nazwał V?
- Już nie wnikam. – Skrzywił się. – Więc, aniele, krzyżowcu, kimkolwiek jesteś, jeśli ty nie chcesz siedzieć, ja wstanę.
Sariel był od niego wyższy, był też o wiele szczuplejszy. Pod nieporządnym ubraniem rysowały się kościste ramiona.
Przesunął wzrok z twarzy na barki i na klatkę piersiową. W spranej, spłowiałej bluzie, dokładnie na wysokości serca, widniała poszarpana dziura. Nie było jej wcześniej. Czyżby ktoś... Palce V bezwiednie zaczęły bawić się nierówną krawędzią materiału. Dłoń Sariela chwyciła je mocno i odepchnęła.
- Nie wiem, w co grasz, ale za to też zapłacisz.
Komuś – V starał się szybko powiązać fakty w jedną całość. – musiało zależeć na dziewczynie. Próbował ją uratować... ale jeśli tak, czemu nie wykorzystał okazji i nie zabił Sariela? To nie pasowało. Jeśli unieruchamia się wampira kołkiem – nie wyjmuje się go potem od tak...
Łowca? Dzieciak z Nowego Jorku? Ktoś jeszcze inny? Ktoś na tyle sprytny, by ukryć się przed V i Kyrą, na tyle szybki, by wybrać odpowiedni moment, wbić kołek tak, żeby ofiara nie zauważyła... a potem usunąć go i bezszelestnie zniknąć...
- Najpierw ty zapłacisz mi za informację. – Ostrożnie uwolnił dłoń z uścisku smukłych palców. – Swoją krwią.
- Sądzisz, że ci pozwolę?
- Tak, jeśli naprawdę chcesz wiedzieć.
Biedny, zdesperowany piękny krzyżowiec. Zabrano mu dziewczynę, a on tak rozpaczliwie chciał ją znaleźć, jakby nie dopuszczając do siebie myśli, że mógł ją zabić, o ile tego nie uczynił. Tak bezwzględnie wierzył w jakiś pokręcony spisek, którego V miałby być częścią... Biedny, naiwny, potężny, piękny, niepogodzony z rzeczywistością, nieświadomy samego siebie. W jego oczach ciemność walczyła ze szlachetnością, a V przyciągało to jak magnes. Niepewność była podniecająca, podobnie jak ryzyko.
Dotknął sinej skóry, a Sariel nie cofnął się tym razem, choć jego oczy mówiły, że gotowy jest wyrwać się i uciec. Piękne, szarobłękitne oczy, w których walczyły sprzeczne emocje. Piękna twarz, łagodna zarazem i napięta. Piękne, szare włosy... Nie śpieszył się, badał dłońmi kształt twarzy, karku, szyi, ramion.
Sariel znosił to ze spokojem, choć w głębi jego duszy wrzało. Bezczelny Tzimizce, hańba swego klanu, naruszał granice jego intymności – nie samym dotykiem czy zuchwałym żądaniem, lecz spojrzeniem, uśmiechem... Pewny siebie, pogodzony z własną ciemną stroną, amoralny. Nie posiadał zobowiązań, jedynym, co go obchodziło, były jego własne zachcianki. Dobrze musiał rozumieć Bestię.
Ciemne palce musnęły zasłonięte chustką czoło. Sariel, pogrążony w myślach, wzdrygnął się mimowolnie. V zdawał się tego nie zauważać, jego twarz pomału zbliżyła się do szyi Sariela.
Jakim cudem pozwalał na to wszystko? Z pewnością nie musiał, z pewnością były inne sposoby...
- Ja dotrzymuję obietnic... – wyszeptał V.
Zaraz potem Sariel poczuł jego wargi na szyi, a potem ostre zęby przekroczyły ostatnią z granic, zatapiając się w tętnicy. Kurczowo chwycił ramiona drugiego wampira, gotowy odepchnąć go w każdej chwili.
Sekundy zmieniły się w eony. W ciemności zabrzmiały głuche uderzenia dwóch martwych serc. Ich rytm wyrównał się, zjednoczył w jeden dźwięk, powolny i majestatyczny, jak bicie spiżowego dzwonu zawisłego w pustce. Głos zabrzmiał i zamilkł, lecz jego echo huczało nadal w rytmie szumu krwi przepływającej z jednego ciała w drugie. Drugie uderzenie nadeszło po stuleciach, równie przeciągłe i dudniące jak pierwsze, nagłe jak szarpiący ciałem spazm rozkoszy, lecz zarazem rytmiczne jak kołysanie wahadła. Wieki przepłynęły, nim z echa poprzednich uderzeń wyrosło trzecie, które, tak, jak jego poprzednicy, opadło w pustkę, tę samą, w której znajdowali się obaj, zawieszeni w niebycie, spleceni w jedno, dotykający swych dusz.
Wieczność przeminęła i V odsunął się powoli. Dłonie Sariela nadal wpijały mu się w ramiona, twarde i mocne jak szpony bardziej, niż jak palce. Rozluźniły się po chwili, puściły, cofnęły. Jeszcze przez moment sinoblada twarz i szare włosy znajdowały się tuż przy policzku V.
- Teraz powiedz – zażądał Sariel, odsuwając się na bezpieczną odległość. Czuł osłabienie, a wpatrzone w niego brunatne oczy drugiego wampira wywoływały niemały dyskomfort psychiczny. Zażenowanie, obrzydzenie i coś jeszcze, nieprzyjemne uczucie...
V spokojnie wrócił na swoją ławkę i rozparł się na niej z zadowoloną miną. Milczał, patrząc, jak rośnie irytacja Sariela. Wreszcie zdecydował się odezwać.
- Nie wiem – rzekł. – Nie mam pojęcia. Ktoś ci depce po piętach, mój piękny krzyżowcu.
Oczy Sariela niemal zabłysły z wściekłości, dłoń powędrowała w kierunku miecza, lecz zatrzymała się w pół ruchu.
- Jeszcze się spotkamy – wycedził i odbiegł.
- O tak, mój piękny, nie wątpię – rzekł V głośno, choć nikt go już nie słyszał.
***

Czemu go nie zabił? Powinien był uśmiercić go na miejscu, przeklętego kłamcę. Może powstrzymało go wspomnienie sojuszu łączącego niegdyś ich klany, wspomnienie szacunku, zrodzonego w innym świecie, w innym czasie, na starym kontynencie, dziś zmienionym nie do poznania. V, bliższy opowieściom Feia, niż temu, co Sariel poznał na własnej skórze, nie zasługiwał na ten szacunek. Nie był dziedzicem starych ziem otoczonych pierścieniem Karpat, niegdyś zwanych Trans Silva, Pomiędzy Lasami, dziś noszących zniekształconą nazwę, symbol legendy, w której rzeczywistość śmiertelnych mieszała się z rzeczywistością Spokrewnionych i zwyczajną baśnią. Był dzieckiem wygnania, nowego, obcego lądu, który niechętnie przyjmował obcych przybyszów, tych zaś, którzy siłą wdarli się na jego łono, zmieniał i wypaczał. Z dala od ojczystej ziemi jego klan musiał skarleć i stać się własną karykaturą.
Jego zachowanie przypominało też Sarielowi to co słyszał o tak zwanym „Sabacie” – organizacji, sekcie łączącej Kainitów, wedle pogłosek, po wielokroć pewnie zniekształconych, zgromadzeniu szaleńców bardziej podległych własnej Bestii, niż jakiemukolwiek kodeksowi moralnemu. Gdyby ów Sabat rzeczywiście był taki, jak głosiły plotki, czemu jeszcze nie został zniszczony? Niemniej jednak zachowanie V, jego bezczelność, ciała pozostawione pośrodku miasta – bardziej pasowały do tych opowieści, niż do wspomnień.
„Świat oszalał” – pomyślał Sariel gorzko. – „I ja też osuwam się w szaleństwo...”
Bestia śmiała się cicho w głębi, przemierzała korytarze jego duszy, rozbijała w pył jedną iluzję za drugą. Kiedy pozwolił się dotknąć, szeptała, by odwrócił sytuację, przejął kontrolę i wydarł V jego krew, aż do ostatniej kropli, aż do ostatniego skrawka duszy. Przekroczyć bariery, stać się nową istotą, odrzucić tysiącletnią iluzję, odrodzić się po raz kolejny – z krwi.
Już się odrodziłeś, pamiętasz? Pamiętasz czerwony śnieg? Pamiętasz? Pamiętasz jej oczy przerażone, gasnące? Ufała ci, lgnęła do ciebie, przyszła do ciebie i przez moment miałeś ją w ramionach, żywą i ciepłą, nie mów, że nie czułeś pokusy zatrzymać ją, wbrew rozsądkowi. Bałeś się, że cię zabije, a to ty zabiłeś ją. Umierając miała w oczach twój wzrok, przeraźliwą, bolesną prawdę o tym, kim jesteś, kim zawsze byłeś. Powiedziałeś jej tym spojrzeniem więcej, niż kiedykolwiek wcześniej powiedziały twoje słowa. Zaufała ci i ty też zaufałeś samemu sobie. Gdzie jest teraz ta wiara? Umarła w tamtej uliczce, wsiąkła w czerwony śnieg.
Pamiętasz słowa nekromantki? Jeśli zapomnisz o najgorszym z twoich czynów, ona przyjdzie cię zabić. Ale ty nie zapomniałeś, nawet teraz pamiętasz coś, co musiałeś zrobić dawno, dawno temu, dziecko zamykające oczy i zapadające w wieczny sen. Zabiłeś tamtą dziewczynkę, wmawiając sobie, że gdyby przeżyła, czekałby ją po stokroć gorszy los. Teraz jej twarz, mała, ciemna, okolona czarnymi skołtunionymi włosami, nakłada się na inną, gładką jak porcelana, w obramieniu aureoli czystego złota. W ustach czujesz suchość, pragniesz krwi, którą właśnie ci odebrano.
Dotarł do swojej kryjówki późno, po piątej już. Dopiero otwierając drzwi uświadomił sobie jedno. Zac. Zac, który też mu ufał, który dotrzymywał mu towarzystwa, który zadawał mu pytania, męczył go swoimi wywodami, chwalił się sukcesami. Zac z głową pełną irracjonalnych, dziecinnych planów, młody mag, gotowy rzucić wyzwanie całej rzeczywistości, śmiejący się w twarz przesądom, pełen wiary w samego siebie, w to, że nigdy nie ulegnie żądzy mocy i własnej pysze. Zac z własną tajemnicą, której sam nie rozumiał, zawiedzony rzeczywistością Śpiących, ciągnący ku rzeczywistości po drugiej stronie Zasłony, wierzący naiwnie we własną niezniszczalność. Zac o szczerych oczach, dłoni zawsze wyciągniętej do innych. Przy nim można było na chwilę poczuć się bezpiecznie, uwierzyć, że komuś można zaufać, na dzień, na dwa na miesiąc...
Mitro, zapomniany boże, co czeka tego chłopaka, gdy wieczorem przyjdzie i znajdzie twego wzgardzonego sługę? Kiedy będzie musiał usłyszeć prawdę? Ile czasu minie, nim śmierć przyjdzie i po niego – kły, szpony, bełt z kuszy, ostrze miecza, kula z pistoletu, płomienie? Mitro, jak ten, który kiedyś wierzył w ciebie, teraz zaś nie wierzy w samego siebie, ma powiedzieć temu chłopcu, że Twilight nie żyje? Że oczy barwy wieczornego nieba zgasły, że ciało zniknęło, że umarł sen, który Zac stworzył z tym swoim uwodzicielskim dziecięcym entuzjazmem? Jak kazać mu odejść, by zrozumiał, że to nie zabawa, nie fikcja, że to wszystko dzieje się naprawdę i że powinien szukać wsparcia u kogoś innego?
Nie ważne, co miał powiedzieć – teraz nie mógł tu zostać. Wycofał się i zaczął błądzić ulicami Stamford, szukając schronienia na tę jedną noc. Jego myśli były splątanym kłębem chaosu, a Bestia, raz wyrwawszy się z kajdan, nie chciała zamilknąć. Nie widział ludzi, którzy o tej wczesnej porze zaczęli wychodzić z domów – widział bezosobowe szare sylwetki, jednolitą masę, której jedynym celem istnienia było służenie wyższym istotom jako poddani i pokarm. Nieświadomi niczego mijali go, niektórzy przerażeni spoglądali na jego chudą, bladą twarz i lśniące jak w gorączce oczy. Wyglądał jak upiór, jak szaleniec, karykatura samego siebie. Smukła budowa, pociągłe rysy i długie palce, stanowiące o jego niezwykłej, nienaturalnej urodzie, teraz wykrzywiły się, wykoślawiły.
Nad morzem pomału zaczął wstawać świt. Jutrzenka wyciągnęła różane place, obejmując czule strzępy zimowych chmur. Noc pierzchała, rozpływała się i tylko jedno z jej dzieci stało na ulicy, w oszołomieniu wpatrzone w jaśniejące niebo. Słońce wciąż jeszcze kryło się za oceanem, lecz jego blask był już widoczny, barwy złota i różu spokojnie wypływały ponad miasto.
Sariel jak urzeczony patrzył w górę. Jego ciało wolno popadało w odrętwienie, ale dusza na moment uspokoiła się, ucichła, zastygła w nabożnym lęku. Nie bał się. Zbyt był stary i zbyt silny, by zabiły go pierwsze promienie słońca. Mogły go oparzyć lub oślepić – lecz nade wszystko zmuszały jego ciało do bezruchu. Rozsądek wołał o jak najszybsze znalezienie kryjówki, oczy jednak chciały patrzeć, nasycić się widokiem jutrzenki.
- Mitro – wyszeptał.
Otrząsnął się, zmusił do wysiłku. Jak szalony pobiegł, skręcając w kolejne ulice, w panice szukając kryjówki.
Wybite okno piwnicy, zabezpieczone tekturą zamajaczyło w którejś z przecznic. Przez myśl przebiegło mu, jak bardzo nienawidzi piwnic, ale już po chwili ogarnął go mrok. Ciało pomału zapadło w letarg, a pod powiekami wciąż trwał obraz świtu.
***

Pokaźny tłumek zebrał się u wylotu ulicy. Nie zważając na próbujących ich rozpędzić policjantów, gapie tłoczyli się i przepychali, jedni nadstawiając uszu i próbując wyłapać jak najwięcej słów składającej zeznania kobiety, inni zaś głośno komentując całą sytuację, snując najbardziej fantastyczne domysły i przypuszczenia. Przed nimi, oddzielona jaskrawożółtą policyjną taśmą, widniała różowa plama. Nikomu nie przemknęła przez myśl możliwość, że ciecz, która wsiąkła w śnieg w tym miejscu może być czym innym, niż krwią.
Kobieta gestykulowała intensywnie. Była blada i wyglądała na osłabioną, lecz oczy miała roziskrzone od niezdrowego podekscytowania kogoś, kto stanął oko w oko z nieznanym i przeżył. Ze swojego miejsca Joanna nie słyszała jej, była jednak pewna, że kobieta opowiada historię napastnika, który wbił jej coś w szyję i zostawił zemdloną.
To nie wyjaśniało jednak obecności krwawej plamy, na którą raz po raz zerkała to przesłuchiwana, to policjanci. Ktoś niewątpliwie zebrał już próbki i zabrał je do analizy, może Patti będzie w stanie zdobyć wyniki...
Komórka prowadzącego przesłuchanie policjanta zadzwoniła nagle. Mężczyzna odebrał, wymienił kilka słów ze swoim rozmówcą, poczym podziękował skołowanej kobiecie za zeznania, polecił nadal pilnować miejsca zdarzenia i wraz ze swym partnerem ruszył szybko w stronę radiowozu.
Gapie, zorientowawszy się, że to już koniec widowiska, zaczęli rozchodzić się powoli. Joanna ociągała się, a potem ruszyła za przesłuchiwaną przed chwilę kobietą. Żałowała, że nie może podeprzeć się autorytetem, jaki miała Patti, ale z drugiej strony jej własna zdolność przekonywania niejednokrotnie zdziałała więcej, niż machanie przed oczyma legitymacją czy inne metody stosowane przez towarzyszy broni.
Postarała się, by kobieta usłyszała jej kroki – niech nie czuje się śledzona, niech wie, że ona chce jedynie rozmowy. Potem zmniejszyła dystans.
- Przepraszam, chciałam zadać kilka pytań!
Ofiara nocnego napadu podejrzliwie przyjrzała się ubranej w czerń sylwetce i paskudnej, budzącej nieufność bliźnie na policzku.
- Powiedziałam już wszystko policji – rzekła zimno.
- Nie jestem z policji. Reprezentuję agencję detektywistyczną z Nowego Jorku. – „Niech cię szlag Edward, załatw sobie wizytówki, szklane drzwi i zmień fason kapelusza.” – Podejrzewamy, że morderstwa, które tu popełniono mogą się wiązać ze sprawą, którą badaliśmy, więc każda informacja może się nam przydać.
Kobieta ściągnęła brwi, długo przypatrywała się Joannie, nieco mniej już podejrzliwie.
- Twierdzi pani, że jakiś szaleniec postanowił się przenieść aż tutaj?
- Nie twierdzę. Podejrzewam. Gdyby mogła pani powtórzyć to, co powiedziała policji... Nie spytam ich, sama pani rozumie, że nie mają w zwyczaju ufać wolnym strzelcom takim jak ja.
Kobieta zamyśliła się przez dłuższą chwilę, widać chęć podzielenia się przeżyciami walczyła w niej z nieufnością. W końcu odezwała się.
- Nie sądzę, żeby się to pani miało na coś przydać... Wracałam... – zawahała się, jakby miejsce, które odwiedziła tej nocy było wstydliwą tajemnicą. - ...do domu, gdy zobaczyłam krew i jakiegoś faceta... Nie wiem, byłam nieco... wie pani, wstawiona – w jej głosie pobrzmiewało poczucie winy. – W każdym razie w innych okolicznościach na pewno bym inaczej zareagowała, a tak po prostu mnie sparaliżowało... Musiał się pozbywać ciała, tak sądzę, a ja go przyłapałam... wiem, że wbił mi coś w szyję, strzykawkę albo coś, jakiś narkotyk, bo poczułam się jak... nie umiem tego opisać. A potem zemdlałam... – Uniosła nagle wzrok i wbiła w Joannę przerażone spojrzenie szarych oczu, w kącikach których widniały pierwsze delikatne zmarszczki. – Proszę powiedzieć, czy pani agencja... czy pani agencja może też chronić ludzi? Nie chcę, żeby on mnie dostał... widziałam za dużo... będzie mnie szantażować? Zabije mnie? Ja... Policja nie chce...
- Proszę się uspokoić – rzekła Joanna szorstko. Lęk kobiety był odrażający. – Wszystko będzie dobrze. Nie sądzę, by coś pani groziło. – Jak wyglądał napastnik?
Zmarszczyła czoło, próbując sobie przypomnieć. Tak samo zamyślona była w rozmowie z policjantami. Alkohol, nocne ciemność i szok musiały zamroczyć jej zmysły.
- Wysoki, chudy, długie, jasne... szare... włosy... Miał... miał bardzo zimne ręce i pamiętam... to głupie, ale nie miał zapachu... nic. Ani potu, ani brudu, ani alkoholu, ani płynu po goleniu... Jezu, ja zawsze zwracam uwagę na takie rzeczy, jak facet pachnie, a tu nic. Miał... gładkie dłonie, strasznie gładkie, jak jedwab. Zimne i suche. – Potrząsnęła głową. – Jezu, nie wiem, nie wiem, jak ktoś ma znaleźć faceta tylko na podstawie tego, że nie pachniał i miał zimne dłonie. Zresztą nie byłam do końca trzeźwa i mogę się mylić... Jezu, ja mam nadzieję, że on nie znajdzie mnie, niech mnie nie znajdzie... – potrząsnęła głową. Miała brudne, posklejane w strąki włosy, tusz do rzęs rozmazał się pod jej oczami.
- Nie znajdzie – zapewniła Joanna. – Dziękuje pani. Do widzenia.
- Proszę... proszę zaczekać...
Nie słuchała jej. Czuła obrzydzenie – do jej strachu, do niedbałego ubrania, do ignorancji. Całe życie Joanna przebywała wśród zwykłych ludzi, całe życie widziała taki właśnie strach, próby racjonalizacji, odrzucanie oczywistego. Wiedząc, że istnieje coś jeszcze, nauczyła się niechęci względem codziennej szarości. Jednocześnie, nigdy nie mogąc w pełni przekroczyć Zasłony, skazana była na bycie kimś gorszym. Nie w pełni mag, zawsze akolitka, zawsze pionek w ich rękach, nawet teraz, gdy uwolniła się już od mistrza i jego zwierzchników, bo w końcu czy nie szukała swojej zaginionej „siostrzyczki”?
Oparła się o ogradzający jakąś zaniedbaną posesję płot. Przerdzewiała siatka zachrzęściła pod jej ciężarem. Miała ochotę zadzwonić. Długo obracała telefon w palcach, potem wybrała numer. Czekała na chwilę, w której usłyszy unikany od dawna głos. Nie usłyszała. Musiał być zajęty, być może nawet był gdzieś „tam”, w miejscach, w które jej nigdy nie zabrano. Bo nie była dosyć wierna, dosyć posłuszna, bo nie chciała całe życie wykonywać rozkazów.
- Mam nadzieję, sukinsynu, że wiesz, co się dzieje z małą – mruknęła, z wściekłością przerywając próbę połączenia. Ignorowana. Widziała to, co widziała, ale jak widać nie dość, by być dla nich wartościowa. Zawsze w połowie drogi. Nie godna tego, by poświęcić jej choć trochę uwagi, powierzyć sekret lub zadanie. Mogli mówić, że jest cenna – i była, jako mięso armatnie, bezrozumne narzędzie. Nic ponad to.
***

Zbudził się tuż po zachodzie słońca, gdy niebo wciąż jeszcze miało jasną barwę. Piwnica była paskudnym miejscem – w szarym świetle zmroku widział całą ohydę miejsca, w którym się znalazł. Czemu musiał być skazany na takie życie? Ukrywanie się jak szczur dobre jest dla Nosferatu. Ile wieków minęło od czasu, gdy ostatnio mógł dumnie podnieść głowę? Czemu musiał upokarzać się przed wszystkimi i przed samym sobą? Czyż nie był dość silny, by się sprzeciwić? Walczyć o swoje? Pozwalał się miotać innym, wykorzystywać. Nie zasłużył na to. Zawsze z dumą podążał swoją ścieżką, nie po to, by inni okazywali mu pogardę. Nie po to przetrwał, by musieć się ukrywać.
Poczuł ulgę znalazłszy się na ulicy. W sklepowej szybie ujrzał, jak żałośnie wygląda w poplamionej, rozdartej na piersi bluzie dresowej i przetartych dżinsach.
Ruszył w kierunku starego domu, który przez ostatnich kilka tygodni pełnił rolę jego schronienia. Nikogo. Czego właściwie oczekiwał?
Że ktoś będzie na niego czekał. Uśmiechnięty chłopak i złotowłosa dziewczyna. Głupota. Pragnienie, które nie prowadzi do niczego, prócz większej samotności.
-Dzieciak pana szukał – usłyszał głos. Jeden z pozostałych mieszkańców rudery, wyglądający tak samo żałośnie, jak on sam. Brudny, zaniedbany, zarośnięty mężczyzna w nieokreślonym wieku. Odrażający. – Ten mały z lepszej dzielnicy. – Ściągnął brwi, patrząc na Sariela jak na domniemanego zboczeńca.
-Gdzie poszedł?
-Tam – mężczyzna machnął dłonią w kierunku parku.
Sariel nie podziękował nawet.
Wysoka sylwetka w czarnej kurtce i ciemnozielonym szaliku siedziała na ławce zgarbiona i wpatrzona we własne buty. Zbliżył się bezszelestnie, tak, że chłopak nie zauważył go w pierwszej chwili
- Zac.
- Szukałem cię – spojrzał na niego oskarżycielsko. - I Twilight. Zacząłem już się martwić, cieszę się, że nic wam nie jest.
- Przyszedłem powiedzieć, żebyś mnie nie szukał – odparł Sariel spokojnie. Jego oczy wpatrywały się w oczy Zaca, szukając w nich – i znajdując – strachu i niepewności.
Chłopak wolno wstał i ruszył w jego stronę. Sariel czuł, widział, jak jego krew przyspiesza, pompując przez żyły adrenalinę.
- Co się stało? Gdzie Twilight? Czemu...
- Zac, to nie jest kolejny z twoich filmów, rozumiesz? To jest rzeczywistość. Nie obchodzi mnie twoje widzimisię ani twoje naiwne marzenia. Właściwie nie powinieneś mnie obchodzić ty sam. Wiesz czym jesteś? Bydłem. Pokarmem. A ja mam jeszcze na tyle przyzwoitości, żeby kazać ci odejść. Drugi raz nie każę. Za drugim razem zginiesz. – Zamilkł, czekając na odpowiedź, która nie padła. Wtedy pokonał dzielący ich dystans – ten fizyczny. Zapach krwi i strachu bijący od Zaca był jak narkotyk. – Nie wierzysz? – Mam ci udowodnić?
Przysunął twarz do policzka chłopaka. Ciepła skóra, lekko porowata w dotyku, tu i tam skażona przez niemal niedostrzegalny trądzik. Serce Zaca zaczęło łomotać, oddech stał się szybki, urywany. Sariel czuł na policzku jego niespokojne ciepło. Na czole chłopaka pojawiła się kropla potu. Spłynęła po skroni, na policzek. Drżące dłonie prędko zwilgotniały, palce szukały czegoś, na czym mogły się zacisnąć. Tak samo, jak on kurczowo wbijał paznokcie w ramiona V...?
- Czuję twój strach. Zaczynasz się pocić. Twoje mięśnie są napięte. Twoje źrenice rozszerzają się. Krew płynie szybciej, a ja już czuję zapach adrenaliny. Twoje ciało każe ci podjąć decyzję: walczyć czy uciekać. Doradziłbym tę drugą opcję. Nie masz ze mną szans, nawet z twoimi mocami. Wielu myślało, że może mnie pokonać i mylili się. Zaufaj strachowi i uciekaj. – Dotknął szalika na szyi chłopca. To nie było trudne. Wystarczyło znaleźć w sobie tę mroczną cząstkę, podążyć za jej pragnieniami, pozwolić jej delektować się świadomością strachu, krwi tętniącej w głębi czyjegoś ciała.
To był Zac, mały mag pełen nadziei i optymizmu, zaufania do innych.
Niech je odrzuci. Niech zrozumie, w jakim żyje świecie.
- Boże, Sariel... – wyszeptał chłopak.
- Po prostu odejdź.
Chłopak ruszył, krokiem wymuszenie wolnym. Chciał uciekać. Jego ciało dygotało.
Sariel pomyślał o słońcu i o swoim odbiciu w witrynie sklepu.
***

Komórki nie odpowiadały i Joanna czuła, że utknęła w martwym punkcie. W takim momencie zazwyczaj zdawała się choćby na dojścia Patti, tym razem jednak było to nie możliwe. Gdyby nie chodziło o Twilight, zrezygnowałaby pewnie. Tak pozostało jej czekać.
Odwiedziła „A Timeless Journey”, miejscowy sklep z komiksami, zamieniła kilka słów z właścicielem, przejrzała zawartość półek z archiwaliami. Przejrzała parę książek w miejskiej bibliotece, lecz informacje, które znalazła nie zasugerowały jej niczego. Jeśli to, co działo się teraz, miało cokolwiek wspólnego z przeszłością miasta, trzeba by szukać głębiej.
Wieczorem zjadła kolację w barze w centrum i sfrustrowana raz jeszcze próbowała zadzwonić – najpierw na numer, z którego ostatnio dzwoniła Twilight, potem swego dawnego mistrza. Oboje milczeli jak zaklęci.
Jedyną poszlaką, jaką miała, był opis, który podała zaatakowana kobieta. Wzmianka o szarych włosach przypominała jej o wydarzeniach z Nowego Jorku i przywodziła niebezpieczne skojarzenia z... czymś, o czym wolałaby nie myśleć. Z czymś, co wolałaby nazwać snem.
Ale jeśli to była prawda, sen właśnie próbował ją dopędzić.
Idąc czuła, że rzuca mu wyzwanie. Przyjdź, spróbuj mnie zabrać. Jestem, czekam.
Umiała prowokować nadnaturalnych. Robiła to, nim poznała Edwarda. Kiedy wszystko zawodziło, ruszała na ulice ponieść ryzyko. Tak zrobiła i teraz.
Wampirzyca znalazła ją. Wychynęła z mroku przed nią.
- Witaj, łowczyni – rzekła, oblizując wargi. – Czekałam na okazję do dobrej zabawy, widzę, że okazja przyszła sama.
Była jedną z tych kobiet, w których mimo dużego biustu, niewiele jest kobiecości. Wysportowana, poruszała się krokiem żołnierza – może była to zasługa wojskowych butów? Bure włosy miała obcięte krótko i nastroszone, tylko jeden spleciony w warkoczyk kosmyk zwieszał się nad jej obwieszonym kolczykami uchem. Ruszyła w stronę Joanny rozkładając ramiona. Jej paznokcie wydłużyły się, przekształcając w szpony.
Skąd wiedziała, że Joanna zajmuje się tym, czym się zajmuje? Nie spodziewała się jej – raczej mężczyzny, którego opisała jej ofiara napadu. Może on ją przysłał?
- Zabiłam wczoraj dziewczynę, łowczyni – mówiła swobodnie. – Śliczne dziecko... kazał ci to powiedzieć. Kazał powiedzieć, że cię spotkam.
Joanna wciągnęła powietrze. Jej dłoń skierowała się za połę kurtki, tam, gdzie ukryty był pistolet.
- Znałaś tę małą?
Strzał rozerwał powietrze. Kula z ciężkiego pistoletu pomknęła w kierunku wampirzycy. Ta uchyliła się lekko, nienaturalnie szybko. Skoczyła.
Jej szpony zalśniły bielą. Rozcięły powietrze tuż koło twarzy Joanny, próbując zostawić ślad koło istniejącej już blizny.
Kolejny strzał. Wampirzyca zamarła na chwilę. Wystrzelona z niewielkiej odległości kula przebiła jej ciało. Z rany trysnęła krew.
„Czyja?” – w ułamku sekundy przemknęło przez myśl Joanny.
Wampirzyca zaatakowała znowu, przecinając skórzana kurtkę i ciało swej przeciwniczki, która nie zdążyła się uchylić. Uderzyła znowu i znowu jej szpony zagłębiły się w ludzkim ciele – przeszyły bark tuż pod obojczykiem i zgrzytnęły na łopatce.
Joanna wydała z siebie mimowolny krzyk bólu. Zebrawszy jednak całą wewnętrzną siłę strzeliła znowu.
Zagłębiona w piersi wampirzycy kula odrzuciła ją w tył.
Łowczyni wstała z trudem, lecz jej przeciwniczka była chyba w gorszym stanie. Leżała na ziemi, zaś krew, źródło siły każdego Spokrewnionego, zabarwiała jej bluzkę na czerwono. Nim zdołała się podnieść, pistolet Joanny już przytknięty był do jej skroni. Trzeci wystrzał zabrzmiał głucho między alejkami.
Gdzieś w górze otwarło się okno.
Na ulicy, na śniegu, leżała garść prochu i poplamione ubranie. Nad nimi ciężko dysząc i trzymając się za zraniony bark, stała kobieta w czarnej kurtce. Ból nie tłumił jej dumy. Mogli mówić, że do niczego się nie nadaje – mylili się. Poradziła sobie bez ich pomocy.
I tylko słowa wampirzycy...
„Zabiłam wczoraj dziewczynę... śliczne dziecko... kazał ci powiedzieć...”
Boże. Twilight. Boże.
Nie było czasu na łzy, nawet na niemy, bezsilny szloch. Rozsądek nakazywał wycofać się jak najszybciej, znaleźć miejsce, gdzie ktoś udzieli jej pomocy medycznej nie zadając zbyt wielu pytań – ewentualnie przygotować odpowiedzi dla policji. W ostateczności dzwonić do Patti...
Boże, wczoraj miała siostrę, dziś nie miała nic.
Bała się, zawsze się bała, ale nie tego... czemu żadna wizja nie ostrzegła jej przed tym dniem? 
Czemu nie przyjechała wcześniej? Miała przecież złe przeczucia...
Oddalała się już, gdy za jej plecami rozbrzmiała policyjna syrena. Nie znajdą nic, tylko kilka plam krwi. Nie pomogą nikomu, a na pewno nie jej siostrzyczce...
Bezsilność jest koszmarem.
***

Jedyną drogą, jedynym łączącym go z resztą rzeczywistości ogniwem, jakie Sarielowi pozostało, był V. Tzimizce był może odrażający, lecz teraz...
Nie zabił go w końcu, choć mógłby. Nie sprawiłoby mu to żadnej trudności.
Satysfakcji też nie.
Czuł się pusty, tak pusty, jak nigdy.
Po co pragnąć słońca, na które nawet nie można spojrzeć? Po co odwracać oczy, śnić o nieosiągalnym? Uwierzyłeś w mity o zbawieniu duszy? Dla twojej duszy nie ma zbawienia, a ty jedynie przeciągasz w nieskończoność jej agonię. Żyjesz iluzjami, pragnieniami, których nie możesz spełnić. Zemsta? Jak sam jeden pomścisz zabitych członków twego klanu, odrzucony przez wszystkich, ścigany? Misja? Jak możesz wierzyć, że po tych setkach lat wciąż możesz dokonać czegoś dobrego? Zbawienie? Zbawienia nie ma.
Nie ma wiary, nie ma nadziei, nie ma miłości.
Ruszył ulicami, z nadzieją, że V czeka tylko na to, by być odnaleziony. Nie mylił się, lecz komuś innemu zależało bardziej. Oczy i uszy, obserwator, który cały czas podążał w cieniu, czekając na właściwy moment.
- Szukasz kogoś? – rozległ się cichy głos za plecami Sariela.
Odwrócił się. Znał ten głos i miał nadzieję nigdy już go nie usłyszeć.
Młodzieniec w czarnym płaszczu stał pośrodku chodnika. Dziś nie miał kaptura ani malowideł na twarzy, lecz cienie na powiekach i fioletowa szminka nadawały jego bladej twarzy nieco upiorny wygląd. Wokół szyi owinięty miał miękki, kaszmirowy szalik w żółte orientalne wzory. Ich barwa rozbijała upiorną czerń jego ubrania.
- Przypuszczam, że wiesz, gdzie ten ktoś się znajduje.
- To zależy... – młodzieniec swobodnie oparł się o płot. – Czy szukasz Tzimizce bez klasy, jego krwiożerczej ponad miarę towarzyszki, która, nota bene, odeszła tej nocy tam, gdzie odchodzą wszyscy zniszczeni Spokrewnieni, czy dziewczyny o złotych włosach....
- Wiesz gdzie jest?
- A co zrobisz, gdy ją znajdziesz? Będziecie żyli długo i szczęśliwie? – spytał z drwiną.
Sariel przypomniał sobie pragnienie zatrzymania Twilight w ramionach, tętnienie krwi w jej wargach. Pokręcił głową.
- Nawet jej nie kochałem...
Ale nawet to nie tłumaczyło pragnienia znalezienia jej, żywej. Uczucia nie mają wiele wspólnego z poczuciem winy przepalającym duszę na wylot. Wspomnienie krwi wsiąkającej w śnieg, wspomnienie krwi w ustach, oczy V, szczere w swojej bezczelności, oczy Twilight, przerażone i gasnące, oczy Zaca wypełnione bezsilną wściekłością... Ich spojrzenia osaczały Sariela, wpatrywały się w niego intensywnie, zadawały kolejne pytania. Kim jesteś? Kim będziesz teraz?
- Więc ci nie zależy...
- Czego chcecie w zamian?
- Wiesz, jak by się to skończyło, gdyby mnie nie wysłała? Sarielu, nie przypuszczałem, że jesteś takim głupcem! – Roześmiał się głośno. – Wiesz, gdyby to ode mnie zależało, rzeczywiście byłbyś teraz zawartością słoika. Niestety, moja pani wydaje się nie zauważać tego, jakim jesteś żałosnym idiotą. Sarielu, będziesz żałosny tak długo, jak długo będziesz tego chciał. Nie dłużej i nie krócej. Nie chcesz być narzędziem – nie musisz nim być. Nie składałeś przysięgi.
Sariel pokręcił głową. Ta przeklęta kobieta i jej sługa nie ukrywali swoich prób kontrolowania go. Ich arogancja i hipokryzja przerażały Sariela równie mocno, jak to, że nie miał nawet cienia pojęcia o ich zamiarach. Słowa Londona i słowa Ludwiga zbyt wyraźnie dźwięczały w jego głowie. Jeśli plany Królowej Mieczy były zgodne z jego ideałami – czemu je ukrywała? Jeśli pragnęła widzieć w nim, tak jak to deklarowała, cennego sprzymierzeńca, powinna ujawnić swój cel. Tymczasem zachowywała się, jakby Sariel miał być raczej jej sługą – mniej jeszcze znaczącym i obdarzony mniejszą ilością wolnej woli, niż ślepo posłuszny Loka. Miał jeszcze własną godność.
Z której nie zostało nic. Bo czy może mieć godność ktoś, kto nosi poplamione ubranie i sypia w brudnej piwnicy? Kto nie umie zapanować nad samym sobą?
- Jakie zadanie?
Loka uśmiechnął się szeroko.
- Londyn, pięknooki. Tym razem Londyn.
***

Śniła.
Miała znów osiemnaście lat i przekraczała próg pełnego dziwacznych przedmiotów pokoju. Oparte o ścianę stało tam dziwne lustro. Całe czarne, z kamienia raczej, niż ze szkła.
„Dziś” – pomyślała. „Moja matka uratuje moją siostrę i zginie.”
„Moja siostra nie żyje” – pomyślała po chwili. Stała naprzeciw lustra, widziała swoje odbicie w jego ciemnej tafli. Za jej plecami kłębiły się cienie.
„Czy to ja miałam umrzeć?”
Czy to ja miałam umrzeć? – spytała zwierciadła.
Milczało.






Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj