ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 2. Mitotwórca

To była ciężka noc. Ciężka tym bardziej, że upłynęła pod znakiem problemów całkowicie prozaicznych, groteskowych w porównaniu z porzuconymi w parku trupami. W którymś momencie długiej, pełnej wzajemnych wyrzutów rozmowy z rodzicami, Zac poczuł, że zaczyna boleć go głowa. Nieprzyjemne pulsowanie w skroniach pojawiło się mniej więcej w chwili, w której matka zaczęła wypominać ojcu jakiś drobiazg z okresu, kiedy chłopak miał jeszcze dziesięć lat. Zac nie pamiętał nawet tego wydarzenia i nie chciał o nim słuchać, lecz próby wymknięcia się spaliły na panewce. To on był adresatem całej tej litanii, choć momentami rodzice wydawali się zapominać o tym, wyciągając na wierzch wszystko, co nagromadziło się między nimi od samych początków ich znajomości. W im bardziej irracjonalne meandry brnęła kłótnia, tym mocniej bolała Zaca głowa. Głosy rodziców zlewały się w kakofoniczny szum, z którego chłopak z trudem był w stanie wyłowić poszczególne słowa. Kiedy ta prowadząca do nikąd rozmowa zakończyła się wreszcie, o ile zakończeniem można nazwać moment, w którym wszystkim zabrakło już słów, a do porozumienia było jeszcze dalej, niż przedtem, chłopak wrócił do swojego pokoju i długo próbował zasnąć. Czuł niesmak i chciał zapomnieć, ale nie potrafił. Kolejne długie minuty, a może nawet godziny, wsłuchiwał się w przeraźliwe milczenie, przerywane tylko nerwowymi krokami i zbyt głośno zamykanymi drzwiami.
Nie rozumiał, w jaki sposób to wszystko mogło być realne, jak tuz obok siebie mogą istnieć dwie tak zupełnie się różniące rzeczywistości. Nie umiał należeć do obydwu naraz, nie teraz przynajmniej – to stawało się dla niego coraz bardziej jasne. Liczyć na akceptację rodziców? Niewykonalne, musiałby chyba ocalić im życie w jakichś niezwykłych okolicznościach. I liczyć na to, że nie zwariują. Bo samo liczenie na owe „niezwykłe okoliczności” było równe proszeniu się o kłopoty. Pod pewnymi względami Zac był jednak realistą i nie uważał narażania kogokolwiek za dobry pomysł. Ciała policjantów i uczonego z Arcanum utkwiły w jego pamięci i majaczyły czasem przed jego oczyma, gdy znajdował się na skraju snu. Może był hipokrytą, powtarzając sobie, że nie chce więcej śmierci. Jeśli tak, nie był jedynym hipokrytą.
Zamknął oczy i spróbował pomyśleć o czymś przyjemnym. O złotowłosej dziewczynie z dziwnym imieniem, którą spotkał poprzedniego wieczora, chociażby. O tym, jak się uśmiechała, niepewna i nieco rozmarzona, jak patrzyła z niedowierzaniem, kiedy zaproponował wspólną podróż. Była z innego świata. Tak, jak i Sariel. Dwie osoby, które nagle zjawiły się w jego życiu i chyba zamierzały w nim zostać - innej możliwości nie widział. Ani nie umiałby zostawić Sariela, ani nie byłby w stanie zmusić Twilight do odejścia. Awykonalne.
„Głupie” – szepnął szyderczy głosik w jego głowie. „Pozabijacie się, prędzej czy później. Nawet nie znasz tej dziewczyny. Widziałeś jej oczy?”
Zadrżał. Tak, w pewnym momencie wydało mu się, że w ciemnoniebieskich oczach Twilight ktoś zamknął bezdenną przestrzeń, wypełnioną zimnym światłem gwiazd.
„Pewnie też ma swoje tajemnice” – pomyślał. – „Jak my wszyscy.”
Skrzywił się lekko. Kolejny powód, by opuścić dom, i to jak najszybciej. Jeśli naraził się jakimś siłom, lepiej nie prowokować ich, pozostając w jednym miejscu. Twierdził, że podejście „jestem dla was zagrożeniem” jest tanie, a sam co robił? Ale jakie miał wyjście? Sariel przynajmniej miał niejakie pojęcie, komu się naraził – on nie. Czarnym demonom, jednookim szaleńcom, innym siłom? Wobec każdej osoby, którą spotkał w ciągu dziewiętnastu lat swojego życia, mógł nieświadomie postąpić w niewłaściwy sposób. Tak, jak wszystkie drobiazgi, które przez cały czas budowały mur między jego rodzicami.
Przewrócił się na bok. Pozwijane prześcieradło gniotło, myśli plątały się i nakładały jedna na drugą, pod zamkniętymi powiekami pojawiały się splecione dziwacznie i powykrzywiane obrazy.
Gdy Zac w końcu otworzył oczy, był już dzień. Nie pamiętał, kiedy zasnął, nie pamiętał, żeby miał jakieś sny, ciało miał ciężkie, a w ustach czuł suchość. Słońce zdążyło już wspiąć się dość wysoko na nieboskłon, jego promienie przenikały między żaluzjami, rysując na podłodze pasiasty wzór. Śnieg na parapecie i w ogródku lśnił oślepiająco.
Chłopak zerwał się z łóżka, niemal w panice spojrzał na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Zaklął i pobiegł do łazienki, trzaskając po drodze drzwiami. Nawet nie przypuszczał, że mógł spać aż tak długo.
Dom był znowu pusty. Lodówka też. Śniadanie Zaca składało się tego dnia z mocno posłodzonej herbaty i znalezionego w szafce batona. „Odżywiam się fatalnie” – pomyślał chłopak, wyrzucając opakowanie. – „I z dnia na dzień coraz gorzej. Chrzanię to.”
Naprawdę chciał być obojętny na wszystko, ale chyba nie potrafił. Nie po wczorajszej kłótni, nie po wszystkich tych przykrych słowach. Nie ważne, jak bardzo bolało – nie umiał być obojętny. A najgorsze było to, że nie widział rozwiązania innego, niż ucieczka. Powinien był zrobić to dawno, a tchórzliwie odciągał ten moment.
- Za dużo pan myśli, panie Rice – mruknął, zamykając za sobą drzwi przeraźliwie cichego domu. – Myślenie może być przyczyną wielu groźnych chorób...
Podświadomie oczekiwał jasnowłosej dziewczyny, czekającej na niego pod domem lub pod ruderą. Nie było jej w żadnym z tych miejsc.
Zastanawiał się długo i długo krążył wokół przeznaczonego do rozbiórki domu, kilka razy wchodził do środka i zawracał. W końcu zebrał na tyle odwagi, by otworzyć drzwi. Miał cichą, dziwne niepokojącą nadzieję, że zastanie Twilight i Sariela uśpionych. To byłoby, mimo zdystansowania ich obojga, naturalne. Zac co prawda wątpił, czy ponad tysiącletni wampir zdolny jest odczuwać pożądanie w ludzki sposób, ale przecież nawet dla niego musiały istnieć jakieś sposoby.
Wbrew swym oczekiwaniom nie zastał nikogo. Piwniczne pomieszczenie było puste.
Nie wiedział, czy powinien być zły, zaniepokojony, czy po prostu uśmiechnąć się do swoich podejrzeń. Ostatecznie jednak stwierdził, że niczyja prywatność nie jest warta jego nerwów, zwłaszcza, że po mieście kręci się jakiś dodatkowy wampir. W takich okolicznościach każdy romantyczny spacer przy księżycu mógł zakończyć się źle.
Naprawdę czułby się spokojniejszy, gdyby był pewny, że ten przeklęty rycerz i jego księżniczka postanowili znaleźć odrobinę prywatności w jakimś bardziej przytulnym miejscu...
Nie, wcale nie. Dziwne uczucie. Miał wrażenie, że cokolwiek stało się ostatniej nocy było niewłaściwe.
Zamknął drzwi nieco zbyt szybkim, nerwowym ruchem i wrócił na ulicę. Powinien poczekać do zmroku, póki co przeszukiwanie hoteli nie dałoby wiele...
Zaczął bezmyślnie włóczyć się po okolicy. Kolejne przecznice, kolejne mijane osiedla, parki, wille... Znajome okolice, miasto, w którym się wychował... Tu chodził do szkoły, tu bawił się jako dziecko, tu mieszkał jego najlepszy kolega. Co się teraz stało z tym drobnym okularnikiem zafascynowanym lotnictwem? Gdy Zac widział go po raz ostatni, dawny przyjaciel był już kimś zupełnie innym – smukły, elegancki, dobrze ubrany i do bólu mdły... Może nigdy nie byli prawdziwymi przyjaciółmi, skoro już nie umieli normalnie rozmawiać? Jak to się dzieje, że jedni ludzie zmieniają się nie do poznania, a inni zostają w miejscu?
Jak to jest, że niektórzy pozostają sobą nawet wtedy, gdy nagle spojrzą na świat od zupełnie innej strony? Kim trzeba być, by nie oszaleć, ujrzawszy ukrytą warstwę rzeczywistości?
Zacowi wydawało się dziwne to, że jeszcze niedawno chodził tymi samymi ulicami jako zwykły człowiek. Że inni nadal mieli go za zwykłego człowieka i nie uwierzyliby mu nawet, gdyby zaprezentował swoją moc.
Zbiegowisko w jednej z ulic oderwało go od rozmyślań. Spora grupka ludzi zebrała się wokół czegoś, jeden policjant próbował ją rozgonić, podczas gdy drugi spisywał zeznania jakiejś blado wyglądającej kobiety. Gdy Zac zbliżył się ostrożnie, ujrzał, że śnieg ma różowawą barwę. Krew. Bez wątpienia krew.
Zrobiło mu się słabo. Znowu. Kolejna ofiara. Tym razem jednak krew wsiąkła w śnieg, a ciała nie było więc...
Przecisnął się do przodu i wylądował z nosem w ubranych w skórzaną kurtkę plecach kobiety. Uniósł wzrok by zobaczyć charakterystycznie obcięte włosy. Łowczyni z Nowego Jorku stała między gapiami wpatrując się w krwawą plamę wzrokiem rzeczoznawcy.
Wycofał się prędko, umknął za najbliższy węgieł i oparł się o ścianę, oddychając ciężko. Policzył do dziesięciu, żeby się uspokoić, po czym wyjrzał zza rogu. Towarzysza Joanny nie było nigdzie widać. To znaczyło, że albo była sama, albo Edward kręcił się w pobliżu.
Cieszył się, że kobiecie nic się nie stało. Kamień spadł mu z serca – w ciągu ostatnich tygodni czasem zastanawiał się, czy nie zadzwonić i nie spytać. Nie zrobił tego. Zmienił nawet kartę SIM w komórce. Spoufalanie się z wampirem pod okiem łowców nie było najlepszym pomysłem. A teraz nie było nim tym bardziej – bo w końcu co miałby jej powiedzieć? Że w mieście są dwa wampiry, ale jeden z nich jest dobry? Nie uwierzyłaby, Zac nawet na to nie liczył.
Najwyższy czas uciekać i zostawić łowczynię sam na sam z jej problemem. Tak będzie lepiej.
Uspokojony nieco tą myślą wrócił do domu. Wiedział już teraz, że musi być gotowy opuścić go w każdej chwili. Zostawił książki w bibliotece. Do plecaka załadował wszystko, co uznał za przydatne i co się do niego zmieściło – ubrania, mydło, ręcznik, szczotkę do zębów i pastę, znalezione w kuchni torebki z herbatą i jedzenie. Wyjął z konta bankowego wszystkie posiadanie pieniądze, część z nich ukrył w bagażu, część, razem z kartą bankomatową, która mogła się kiedyś jeszcze przydać, schował w kieszeni kurtki. Wyłączył komórkę i kupił karty do budek telefonicznych. Przez moment patrzył na ogołocony pokój. Czuł się dziwnie. Zawsze myślał, że jest przywiązany do tego, co posiada, tym czasem okazało się, że sprzedanie wszystkiego, nawet książek, nie było wcale takie trudne. Czy równie pozorne było jego przywiązanie do innych ludzi? Do własnych rodziców?
Dzień skończył się i przeszedł w wieczór. Chmury lśniły jeszcze złotem i czerwienią zachodzącego słońca, gdy Zac znów opuścił dom. Prędko przebył drogę do rudery.
Pomieszczenie nadal było puste, a dzicy lokatorzy budynku przyglądali się chłopakowi w niezbyt przyjemny sposób. Zac nie mógł już wymyślać usprawiedliwień – Sariel i Twilight jakby zapadli się pod ziemię. Jeśli natknęli się na tego wampira albo na łowczynię, lepiej nie myśleć, jakie mogłoby mieć to konsekwencje...
Pogrążony w nieprzyjemnych myślach usiadł na ławce w parku, tym samym, w którym jakiś czas temu znaleziono pierwsze zwłoki. Gdyby pogrążone w zimowym śnie drzewa mogły opowiedzieć historię kilku ostatnich nocy, z pewnością nie pominęłyby też morderstwa. Widziały wampira uśmiercającego niewinną ofiarę i oddalającego się z uśmiechem satysfakcji na ustach. Wiedział, co robi i znał konsekwencje, a teraz obserwował je – lub nawet zdążył już osiągnąć swój cel.
Zac wyjął z kieszeni komórkę, zdjął osłonę i wyjął baterię. Ostrożnie wysunął nową kartę SIM i schował do kieszeni. Stara, ta, na której zapisany był telefon Joanny, czekała na swoją kolej. Wyjął ją, lecz wypadła mu z palców i zniknęła w śniegu. Zaklął i schylił się, by jej poszukać.
Za jego plecami, między pokrytymi śniegiem gałęziami krzewów, przemknął jakiś cień. Zaalarmowany szelestem chłopak poderwał się, zapominając o karecie. Z bijącym sercem rozglądał się dookoła, oczekując, że coś, lub ktoś wyskoczy na niego spośród splatanych, czarnych gałęzi. Nic się jednak nie stało. Żaden cień nie ożył i nie wyciągnął w jego stronę swoich czarnych ramion. Stojąca w pobliżu latarnia płonęła spokojnie.
Westchnąwszy, wrócił do poszukiwań. Karta była zbyt cenna, by porzucić ją tylko z powodu strachu – a bał się i to bardzo. Miał nadzieję, że Joanna pomoże. W tej chwili ona była jedyną jego nadzieją – bo na własnych, śmiesznych póki co mocach nie mógł za bardzo polegać.
- Zac.
Uniósł głowę. Na placyku stał Sariel. Oddalony o kilka metrów, jakby próbował zachować dystans. Zimny w półmroku, obcy.
- Szukałem cię – rzekł chłopak oskarżycielskim tonem. – I Twilight. Zacząłem już się martwić, cieszę się, że nic wam nie jest.
- Przyszedłem powiedzieć, żebyś mnie nie szukał.
Obcy głos. Odległy. Jak dobiegający zza szyby. Obce spojrzenie. Zimno i przytłaczający, paraliżujący strach.
Chłopak wstał pomału, przeszedł kilka kroków w stronę nadal stojącego w bezruchu wampira.
- Co się stało? Gdzie Twilight? Czemu...
- Zac, to nie jest kolejny z twoich filmów, rozumiesz? To jest rzeczywistość. Nie obchodzi mnie twoje widzimisię ani twoje naiwne marzenia. Właściwie nie powinieneś mnie obchodzić ty sam. Wiesz czym jesteś? Bydłem. Pokarmem. A ja mam jeszcze na tyle przyzwoitości, żeby kazać ci odejść. Drugi raz nie każę. Za drugim razem zginiesz.
Zawahał się. O ułamek sekundy za długo.
- Nie wierzysz? – kontynuował wampir zbliżając się. Jego chód był tym samym miękkim krokiem, który chłopak widział już w Nowym Jorku. – Mam ci udowodnić?
W okamgnieniu pociągła twarz znalazła się tuż obok, niemal ocierając się o policzek Zaca. Chłopak poczuł, jak jego serce przyśpiesza. Instynkt mówił mu, że to, co się dzieje, nie jest normalne. Powinien uciekać. Jak najszybciej.
- Czuję twój strach. Zaczynasz się pocić. Twoje mięśnie są napięte. Twoje źrenice rozszerzają się. Krew płynie szybciej, a ja już czuję zapach adrenaliny. Twoje ciało każe ci podjąć decyzję: walczyć czy uciekać. Doradziłbym tę drugą opcję. Nie masz ze mną szans, nawet z twoimi mocami. Wielu myślało, że może mnie pokonać i mylili się. Zaufaj strachowi i uciekaj.
Długie palce dotknęły spowijającego szyję Zaca szalika. Chłopak uchylił się.
- Boże, Sariel...
- Po prostu odejdź.
„Powinienem – pomyślał Zac – coś powiedzieć. Zmusić go. Żeby powiedział.”
Powinien. A po porostu cofał się pomału, czując, że nie jest jedynym, który się boi. Że wydarzyło się coś tak okropnego, że lepiej o to nie pytać. Słowa kłębiły mu się w głowie, ale nie chciały wydostać z ust. Serce łomotało, mięśnie były napięte – dokładnie tak, jak mówił Sariel. Strach kazał mu uciekać, przeżyć, podpowiadał, że to nie zabawa, że naprawdę jest zagrożony, że cały czas był.
Przygryzł wargę i znów odsunął się o krok. Spojrzenie wampira nie zmieniło się – nadal było tak samo okrutne, nieczułe i tak samo przerażone.
„To nie ty jesteś niewłaściwą osobą, to po prostu ja jestem za słaby, żeby znieść to, co cię dopadło” – pomyślał chłopak, odwracając się pomału i równie wolno oddalając, choć jego nogi pragnęły uciec, zaś coś w głębio serca chciało zrobić coś wręcz przeciwnego.
Był za słaby. Za słaby, żeby poradzić sobie z własnymi problemami, a co dopiero z problemami innych. Kiedyś obiecał sobie, że nie da się odstraszyć, a znowu uciekał. Bo stało się coś, co go przerosło, co poddało w wątpliwość sens wszystkich marzeń, jakie snuł jeszcze tego ranka. Sariel, od którego się właśnie oddalał, był obca, przerażającą istotą – na Boga, zawsze nią był! Twilight zniknęła, jakby wyparowała, a myśl o tym, że mogłaby być martwa, natarczywie kołatała się Zacowi w głowie.
Stało się coś naprawdę złego, a on był za słaby.
Strach pomału ustępował miejsca narastającemu bezsilnemu gniewowi. Świat znów postanowił oznajmić Zacowi, że ma go w, używając eufemizmów, głębokim poważaniu? Och, Świat nie wiedział nawet, do czego Zac kiedyś będzie zdolny.
- Wrócę – szepnął chłopak, zaciskając zęby tak mocno, że aż zabolała go szczęka. – Silniejszy. Niż wy wszyscy.
Poczuł, jak po policzku spływa mu łza. Zawód i poczucie odrzucenia miały gorzki smak.
Kiedyś powiedziano mu, że ma problemy z empatią i nie umie się angażować. Pozorne przywiązanie. Jeśli tak, czemu był teraz o krok od rozpłakania się?
To nie zaangażowanie. To tylko egoizm. Zignorowano go. Potraktowano jak kogoś niewartego choćby słowa wyjaśnienia.
Z wściekłością kopnął ścianę najbliższego budynku. Cisnął plecak na ziemię i oparł się ciężko o mur. Kolejne łzy spływały mu po policzkach.
- Wrócę – powtórzył, osuwając się i siadając w śniegu. – Zobaczycie.
***

Długo zastanawiał się, co napisać w liście do rodziców. Kolejna próba wyjaśnienia sytuacji była skazana na porażkę. Ostatecznie zdecydował się na „Mam nadzieję, że kiedyś zrozumiecie.” – każda inna treść wydawała mu się ckliwym banałem. To jedno zdanie też brzmiało teatralnie, w dodatku było zbyt wieloznaczne, ale było też szczere. Miał nadzieję, że kiedyś zrozumieją. I czuł wyrzuty sumienia, opuszczając dom.
”To tylko mój egoizm” – powtarzał sobie. – „Nie umiem się angażować. Mam problemy z empatią.”
Marna wymówka. Nie poczuł się dzięki niej ani trochę lepiej. Zostawiał dom, rodziców i... przyjaciół? Nadzieję na przyjaźń.
Planował pojechać na południowy zachód. Przed siebie, najpierw do Jersey, tam miał zatrzymać się na kilka dni i podjąć decyzję co do dalszego postępowania – może też znaleźć kogoś kompetentnego, może znów skontaktować się z Arcanum. Zawsze to jakiś punkt zaczepienia, choć z tego, co wiedział o organizacji, skupiała raczej zwykłych okultystów... ale może... No i był jeszcze Brytyjczyk ze snu – i z maili. W razie czego zawsze można nawiązać z nim kontakt.
Zostawiając za sobą miasto, w którym spędził większość swojego życia wiedział już, że tym razem to prawdziwy nowy początek. Odrzucał przeszłość i stawał na nowej drodze.
***

Autobus spóźniał się. Zac, któremu właściwie obce było podróżowanie na własną rękę, przeżywał kolejne stany irytacji – od wściekłości, poprzez narzekanie na własną paranoję, która kazała mu jechać z przesiadkami, zamiast kupić jeden bilet do Jersey, aż do znudzenia i apatii, zakończonych zapadnięciem w sen na przystanku.
Właściwie należało mu się przynajmniej kilka godzin snu. Sposób, w jaki podróżował, nie sprzyjał odpoczynkowi. Zbliżało się południe, mijały już ponad dwadzieścia cztery godziny, odkąd spał. Nieprzyzwyczajony do takich sytuacji, zasnął prędko, jak na złość przesypiając przyjazd i odjazd autobusu.
Nieświadomy tego, co działo się wokół niego, zanurzył się w sen. 
Stał przed lustrem. W szklanej tafli widział odbicie własnej sylwetki. Był nagi, a na jego skórze widniały dziwne znaki. Wyglądały jak wycięte nożem, lecz nie krwawiły i nie bolały – były jedynie czystymi rysami. Między nimi wiły się smugi światła. Posplatane ze sobą srebrne i złote promienie oplatały ciało chłopaka jak żywe pnącza lub macki. W lustrze widział, że pełzły – bo inaczej trudno to nazwać – gdzieś z przestrzeni za nim. Choć same były światłem, niknęły i roztapiały się w głębokim cieniu.
Im dłużej Zac wpatrywał się w tą ciemność, tym bardziej zaczynał widzieć, jak porusza się ona niczym żywe stworzenie. Szeptała i syczała na granicy jego słyszalności.
Wolno odwrócił się, a w tedy z kłębiącej się chmury ciemności wystrzeliły w jego stronę smugi cienia. Uskoczył, ona zaś uderzyły w lustro, rozbijając je na iskrzące się kawałki, które dzwoniąc posypały się na podłogę. Na pustej ramie siedział czarny motyl.
Cienista macka zbliżyła się do twarzy chłopaka, który obudził się, odskakując przed dotykająca jego policzka szczupłą, kobiecą dłonią. Srebrne bransoletki wokół nadgarstka dzwoniły delikatnie jak upadające odłamki lustra we śnie.
- Hej, śpiący królewiczu, ty masz koszmary, a ktoś ci plecak zakosił!
- Co!? – Zac poderwał się gwałtownie, rozglądając się wokół. Faktycznie, plecak zniknął. – Oż kurwa mać!
- Masz pecha – stwierdziła kobieta, opierając dłonie na biodrach.
Była chuda, tego nie ukrywało nawet zimowe ubranie. Spod kaptura skórzanej kurtki wymykały się kosmyki rudych włosów. Patrząc na nią, chłopak ze zdziwienia szeroko otworzył oczy. Nad nim stała Hjordis Darkcharm.
- Chyba do pani... – mruknął, z nadzieją zaglądając pod ławkę.
- Co tu właściwie robisz? Z Anglii do New Jersey daleka droga.
- Jestem na pieprzonych wakacjach.
- Hej, ja ci rzeczy nie schowałam, chyba ktoś naprawdę musiał ci je ukraść.
- Jak ja dorwę skurwysyna...
- Panie Rice – głos kobiety nagle stał się twardy i stanowczy. – Proszę wstać i popatrzeć mi w oczy.
Bez zastanowienia wykonał polecenie. Hjordis podeszła do niego blisko, tak, że poczuł zapach jej perfum, i spojrzała prosto na niego. Miała jasnobrązowe tęczówki.
Ale to nie oczy i nie perfumy się liczyły. Liczyła się jej aura, to samo subtelne migotanie, które zauważył u Twilight. Przełknął ślinę.
- Ty... Pani...
- Wiedziałam! – oznajmiła kobieta triumfalnie. – Wiedziałam, że nie skończysz jako zwykły człowiek. Nie myślałam o Przebudzeniu, ale... Nie no, jest lepiej niż myślałam, naprawdę. Gratuluję.
„Czego?” – pomyślał. – „Tego, co mnie ściga? Tego, że zostałem sam?”
Prychnął, potrząsając głową, a potem znowu spojrzał jej w oczy. Uśmiechały się.
- Wiesz, może zanim zaczniemy szukać twoich rzeczy, pójdziemy zamienić kilka słów przy czymś do picia? Wyglądasz na kogoś, kto ma długą historię do opowiedzenia...
***

- Porzucono mnie – mruknął. – Zostawili mnie. Nie mam nic, plecak mi zakosili. Jezu, wróciłbym do domu, jakbym nie był takim idiotą, który się boi, że ktoś zrobi krzywdę jego rodzinie. Bo mnie prędzej czy później ktoś krzywdę zrobi, to pewne.
Siedzieli przy obitym ceratą stoliku w tanim barze, jednym z tych nieśmiertelnych lokali z nazwą wymalowaną na szybie, kraciastą firanką w oknie, ławkami po obu stronach każdego stołu i znudzoną kelnerką za ladą. Menu było równie marne jak sama restauracja, plamy na karcie mówiły o podawanych tu potrawach równie wiele, co same opisy. A przynajmniej dobitnie świadczyły o upodobaniu bądź to gości, bądź obsługi do keczupu i musztardy i innych opartych na tych specyfikach sosach.
Z rzężących lekko głośników wiszących gdzieś nad barem płynęła muzyka. Gdyby przysłuchać się jej uważniej, można by zrozumieć słowa: This time might be the last I fear, unless I make it all too clear: I need you so…
Hjordis oparła głowę na smukłym nadgarstku, pociągnęła przez słomkę łyk coli.
- Niby kto?
- Jakiś durny cieniowy demon. Jakiś obywatel Z’ha’dum...
- Czego?
- Taki serial był... Słuchaj, coś się za mną szlaja... może już nie, nie wiem, ale wyglądało na... zdesperowane. Jeśli mogę to tak nazwać. Zdesperowane cholerstwo.
- Tak – kiwnęła głową z godną psychoterapeuty wyrozumiałością. – A kto cię porzucił?
- Oni... – Zac zawahał się. – Aspołeczny kretyn... – Machnął ręką. – Dajmy temu spokój, okej? Ja tam kretynów z dołka wyciągał nie będę. Robi z siebie emo w jakimś kącie i myśli, że przyjdę go pocieszyć? To niech przestanie. Nie ma mowy. Niech sobie nauczy sam radzić ze swoimi problemami, bo ja – prychnął, odgarniając jeden z przydługich już kosmyków – mam swoje i tyle.
- Trudna przyjaźń?
- Nigdy nie miałem łatwych przyjaźni – westchnął chłopak, opierając policzek na stole. – Nigdy się z nikim nie przyjaźniłem. Mam rys psychopatyczny i nie umiem się angażować. Tak jest bezpieczniej, nie sądzisz?
Hjordis wstała i, pochyliwszy się nad stołem, zabrała Zacowi jego szklankę. Marszcząc nos w sposób, który chłopakowi wydał się niezmiernie zabawny, powąchała zawartość, po czym wychyliła ją jednym haustem. Zac wytrzeszczył oczy, widząc, jak napój, który kupił za swoje ostatnie drobne, znika w ustach rudowłosej wiedźmy.
- Hej!
- Nie było alkoholu... – kobieta ze zdziwioną miną przypatrywała się szklance.
- Oczywiście, że nie było!
- Zachowywałeś się jak pijany.
- A ty się zachowywałaś jak naćpana, kiedy widzieliśmy się po raz pierwszy... Co to było? Coś na rozszerzenie percepcji?
- Paskudny skutek uboczny... – machnęła ręką, krzywiąc się.
- Co?
- Ile ty właściwie wiesz, co? – spytała, znowu opierając podbródek na dłoni.
- Mam opowiadać od początku?
- Tak.
- Postaw obiad.
- Cwaniak – roześmiała się perliście. – Ok, ja zamówię, a ty mów. Tylko się nie udław. I nową colę też dostaniesz.
Uśmiechnął się, zadowolony, że doszli do porozumienia. Miał szczerą nadzieję, że potem Hjordis pomoże mu odzyskać plecak. Głupie, ale choć rozsądek podpowiadał mu, że powinien żałować pieniędzy, on tęsknił za odtwarzaczem i płytami. Może to ta piosenka z głośników, stary szlagier zespołu o idiotycznej nazwie, który dotąd chłopakowi wydawał się tandetny, a teraz jakoś współgrał z jego nastrojem. Take these broken wings, and learn to fly again, learn to live so free…
Kelnerka przyniosła dwa talerze. Zac rzucił się na jedzenie. Nie przypuszczał nawet, że jest taki głodny, nie spodziewał się też, że w podrzędnej restauracji w zapadłej dziurze na granicy stanu mogą podawać najlepsze hamburgery, jakie w życiu miał w ustach. Między jednym a drugim kęsem zaczął streszczać pokrótce to, czego dowiedział się dotychczas.
- Jestem magiem. Umiem czarować, czy jak to nazwiesz. Obok zwykłych ludzi na świecie żyją też inne istoty, wampiry, wilkołaki, duchy i my, to znaczy tacy jak ja i jak ty. Magowie dzielą się na dziewięć Tradycji, nie będę wymieniał, bo chyba dobrze wiesz. W każdym razie w sumie jest tego dziewięć, mają niby stać na straży równowagi.
- Jakiej równowagi? – przerwała mu.
- Nie mam pojęcia. Nigdy nie ufałem kursom komputerowym.
Uśmiechnęła się, a potem westchnęła. Przez chwilę bawiła się widelcem, po czym sama zaczęła wykład.
- Światem rządzą trzy siły: Dynamika, Statyka i Entropia. Chaos, Porządek i Rozpad. My jesteśmy powołani do tego, by stać na straży równowagi miedzy tymi siłami. Są jednak pośród nas tacy, którzy oddali się całkowicie we władanie jednej z nich. Maruderzy, którzy oszaleli, chodzący chaos... są niebezpieczni, ale mają małe wpływy, gorzej z Technokracją – oni są wszędzie i mają wielki wpływ na ludzi. Wszystko to, co widzisz – Zatoczyła ręką krąg. – nawet to, co jemy – Nabiła na widelec frytkę. – to ich dzieło i ich własność. Żyjemy w świecie, który należy do nich, który ma być, ich zdaniem, statyczny – prychnęła pogardliwie. – Chcieliby. Zalać wszystko betonem. A potem przyjdą ci, którzy ten beton skruszą, a Technokracja obudzi się z ręką w nocniku.
- Ci od Rozpadu?
- Dokładnie. Nephandi. Mogę nienawidzić Technokracji i powiem ci, że nienawidzę jej szczerze każdego dnia... Ale jeśli Technokracja buduje tankowce, to Nephandi spuszczają ropę do morza. Technokraci chcą kontrolować, ale Nephandi chcą niszczyć. A my musimy powstrzymać ich wszystkich.
- Faaajnie. A ja? – miał wrażenie, że cała ta Technokracja już próbowała się do niego dobrać. Znał ich wpływy aż nazbyt dobrze – dążenie do unifikacji, do normalności. Gdyby wiedzieli, czym był... Może wiedzieli? Ta myśl była przerażająca. Być obserwowanym przez Wielkiego Brata, który nie dość, że istnieje naprawdę, to na dodatek posiada nadnaturalne moce...
Hjordis nie wydawała się przejmować tym, że jej towarzysz rozgląda się nerwowo, wypatrując oka kamery. Pochłaniała frytki z zaangażowaniem, które chłopcu przypomniało inną rudą czarodziejkę – tyle, że fikcyjną. Uśmiechnął się w duchu, wyobrażając sobie tę kobietę wysadzającą wszystkich złowrogich obserwatorów.
- Ty? Ty masz wolny wybór, pójdziesz gdzie chcesz i zrobisz co chcesz.
- I nie będziesz przeciągać mnie na swoją stronę?
- A ta osoba, która udzieliła ci dotychczasowych wiadomości? Próbowała cię przeciągać?
- Nie.
- Więc czemu ja miałabym to zrobić?
- Bo nienawidzisz wszystkich pozostałych frakcji – podsunął. – A przynajmniej nienawidzisz Technokracji i boisz się Nephandi. I przeciągnięcie mnie na swoją stronę byłoby dla ciebie korzystne.
- Nie potrzebuję teraz dzieciaka na głowie – prychnęła. – Jestem zajętą kobietą, mam misję i nie mogę się obciążać.
- Ale możesz fundować mi obiad – stwierdził, przełykając ostatni kęs rzeczonego obiadu.
- Mogę – kiwnęła głową. – Mogę też załatwić nam pokój w motelu, bo dzień się skończy i większość nocy upłynie, nim powiem ci wszystko, co mam do powiedzenia. Na żadną stronę przeciągać cię nie będę, bo ty i tak zrobisz wszystko po swojemu. Dość długo próbowano ustawić ci życie – ja nie będę się w to bawić. Poza tym – dodała, wstając i ubierając kurtkę – nie pasujesz do mojej Tradycji.
- A twoja Tradycja to...?
- Verbena.
- Mógłbym zgadnąć – mruknął, także wkładając swoje ubranie. - Chodzący stereotyp rudej wiedźmy.
- Archetyp, jak coś. – Hjordis zapięła kurtkę i podeszła do kasy zapłacić za obiad. – Stereotypy są złe, archetypy pracują na naszą korzyść – kontynuowała, podczas gdy znudzona kobieta z ladą wyliczała należność
- Arche co?
- Archetypy, na Wielką Matkę, czego cię w tej twojej szkole uczyli? – westchnęła ciężko, raczej po to, by podkreślić ogrom niewiedzy Zaca, niż z powodu pieniędzy, z którymi musiała się pożegnać. – Nie wiesz nic o Jungu? O Campbellu?
- Jung pokłócił się z Freudem, a Campbell... coś mi się o uszy obiło.
- Nie jest aż tak źle – mruknęła. – Idziemy, panie Rice, w jakieś ciepłe i spokojne miejsce – oznajmiła, chwytając go za nadgarstek i wyciągając na ulicę.
Była niższa od niego – uświadomił sobie nagle. Chuda i raczej koścista, co poczuł, kiedy, zupełnie dla niego nieoczekiwanie, wsadziła mu rękę pod ramię i oparła się o niego... nie, właściwie się do niego przytuliła. Zadrżał, czując ten sam zmysłowy zapach, który oszołomił go przy pierwszym spotkaniu. O czym teraz myślała? Czy miała pojęcie, jak oddziałuje na jego nastoletnią seksualność?
Zawsze podobały mu się kobiety o pełniejszych kształtach. Takie, które mają więcej ciała, do którego można się przytulić. Lilian Warden na przykład. Albo Twilight. Boże, przecież on się na nią bezczelnie gapił wtedy, kilka dni temu. Miała... ładną figurę. Po prostu. Ładną figurę.
Przełknął ślinę. Miał szczerą nadzieję, że się nie rumieni. Boże, idiota, był idiotą. Do ramienia kleiła mu się stereotypowa – archetypiczna – ruda wiedźma, a próbował dociec, co takiego w niej jest dla niego atrakcyjne. I myślał o dziewczynie, która nie była... nie była... Boże.
- Czego się boisz? – usłyszał pytanie zadane cichym głosem przypominającym mruczenie kota.
Próbował coś powiedzieć, ale z jego ust wydobyło się jedynie przeciągłe „eeee”. Hjordis zaśmiała się i przytuliła się mocniej do jego ramienia. Jeśli domyślała się, co chodziło chłopcu po głowie, musiało ją to naprawdę bawić. Jego nie bawiło.
Wczesny wieczór objął miasteczko w posiadanie. W mglistym, fioletowym powietrzu zapalały się kolejne żółtawe światła. Samochody jechały wolniej i wszystko stało się jakby spokojniejsze, jak widziane przez przydymioną szybę.
Hotelik, do którego się udali, znajdował się nieopodal restauracji i był, podobnie jak ona, tani i raczej obskurny. Jego pracownicy mieli chyba w zwyczaju nie zwracać uwagi na to, kto i w jakim celu się w nim zatrzymywał, ślepi i głusi na wszystko, poza pieniędzmi. Pokój by mały, z dwoma łóżkami, szafką z lampką nocną, stołem, krzesłami i szafą – o żadnym z tych mebli nie dało się powiedzieć nic konkretnego, stały tam i spełniały swoje funkcje. Żaluzje były chyba zardzewiałe, bo dobre pięć minut zajęło Hjordis zasunięcie ich. Nawet, gdy już się jej to udało, przez szczeliny sączyły się wąskie strumyczki światła, jaśniejsze i szersze, ilekroć ulicą przejeżdżał jakiś samochód.
Kobieta otworzyła torbę i wyciągnęła paczkę małych, okrągłych świeczek. Gdy rozstawiła je na parapecie, stole i szafce i zapaliła, w pokoju zapanował miękki, złotawy półmrok. Światła przejeżdżających na zewnątrz samochodów nie były już tak jaskrawe, a całe pomieszczenie wydało się innym miejscem. Oblane migotliwym blaskiem meble wydały się wygodniejsze i ładniejsze, zniknął gdzieś kiczowaty wzorek na taniej tapecie. Hjordis uśmiechnęła się z zadowoleniem i wyjąwszy z szafy elektryczny czajnik i dwa kubki zabrała się za parzenie herbaty.
- Widzisz, Zac, Carl Gustav Jung stworzył pojęcie archetypu, wzorca osobowości, zakodowanego w nieświadomości każdego człowieka – mówiła, wkładając do kubków torebki. – I w kulturze, w mitologii. Jung twierdził, że istnieje zbiorowa nieświadomość – nauka twierdzi, że coś takiego nie istnieje. Wiesz, Zac, co myślę? To Technokracja odrzuciła tę hipotezę, bo bała się tego, do czego ona prowadziła. Stwierdzenia, jak ważny dla ludzkości jest mit. A ty, tak namiętnie czytujący literaturę fantastyczną musisz sobie zdawać z tego sprawę. Bez mitów, bez legend bylibyśmy niczym. Musimy mieć bogów, których czcimy i wzorce, którymi się kierujemy – a mity dostarczają nam tych wzorców, tych archetypów. Nasza kultura, nasza mitologia – to ta jungowska zbiorowa nieświadomość, czy tego chcemy, czy nie, od zarania dziejów istnieją pewne wzorce, które cały czas przetwarzamy, przenosząc je na naszą kulturę i na nasze własne życie. Archetypy są wygodne, bo porządkują świat. Archetypy są też wygodne dla takich, jak my, bo korzystając z nich wpisujemy się w tradycję ludzkości. Dlatego jestem ruda i dlatego przybrałam nazwisko Darkcharm – ludzie mogą odrzucać istnienie magii, ale coś w nich łatwo przyjmie do wiadomości istnienie rudej wiedźmy, prawda?
Woda zagotowała się. Kobieta zalała herbatę i postawiła oba kubki na nocnym stoliku. Usiadła na łóżku obok Zaca i pociągnęła ze szklanki łyk gorącego, żółtawego płynu.
- Ty też – kontynuowała – cały czas odwołujesz się do schematów, do tego, co już znasz, do opowieści, które znasz. Odbierasz rzeczywistość przez pryzmat struktur, które wydają ci się najodpowiedniejsze, szukasz powiązań i odwołań. To normalne. Cała rzeczywistość zbudowana jest w końcu z tej samej zbiorowej nieświadomości, której istnienie odrzucono. Ludzka wiara kształtuje rzeczywistość. A twoja wiara, tak samo, jak moja, może kształtować ją świadomie. Twoja wiara i wola. Im bardziej odrzucisz ograniczenia narzucone ci przez zbiorową podświadomość tym więcej będziesz mógł zdziałać.
- I... to jest takie proste? – spytał.
- Nie. To nie jest proste. Każdej akcji odpowiada reakcja – to wiesz. Rzeczywistość broni się przed gwałtownymi zmianami. Nazywamy to Paradoksem. Im bardziej niezwykłe jest to, co robisz, tym większa szansa, że rzeczywistość zaprotestuje i przytrafi ci się coś złego. Ale jeśli działasz w ramach wierzeń, w ramach archetypu, jeśli wykorzystujesz schematy i stereotypy dla swojej korzyści – szansa spada. Każdy zestaw schematów to Paradygmat – to, w co wierzysz, to, jak objawia się twoja moc. Nadążasz?
- Tak.
- Stąd to się bierze. Ludzie o podobnych poglądach jednoczą się i chcą dopasować świat do swojej wizji.
- I walczą z innymi? – Zac przypomniał sobie, że jego korespondent wspominał coś o Wojnie Wstąpienia, wojnie, od której, wedle własnych słów starał trzymać się z dala.
- Też – rzekła niechętnie.
- Więc Tradycje strzegą równowagi walcząc z trzema pozostałymi frakcjami, tak? To raczej... ryzykowne – powiedział ostrożnie.
- Czasem to jedyne rozwiązanie – westchnęła ciężko. – Ale teraz... teraz i tak mamy poważniejsze problemy na głowie. Tamta istota wtedy i to drugie paskudztwo, które za nią przyszło, to, co robię razem z Julią i kilkoma innymi osobami... Ten świat się sypie, a w najlepszym wypadku zmienia, a co najgorsze, my nie mamy na to wpływu – nie wiemy, co z tym zrobić.
- I szukacie wybrańca, który załatwi to za was? – spytał, patrząc na nią podejrzliwie.
Parsknęła śmiechem. Śmiała się długo i głośno, a jej pociągła twarz wyglądała pięknie, rozpromieniona tym śmiechem. Potem nagle spoważniała.
- Gdyby to było takie łatwe... Nie, Zac, jedna osoba nie jest w stanie ocalić świata.
Zac poczuł się oszukany. Miał wrażenie, że słowa Hjordis przeczą samym sobie.
- Przecież mówiłaś, że jeśli ktoś wierzy wystarczająco mocno, może dokonać wszystkiego. Chyba, że źle cię zrozumiałem?
- To nie jest...
-...takie proste. Wiem. – Wstał gwałtownie. – Ale co mi po mocy, której nie mogę wykorzystać? Mam zaszyć się w kącie i czekać na koniec świata? Bo jestem zwyczajnym dzieciakiem? Mam siedzieć cicho i pozwolić wszystkiemu, co ważne omijać mnie szerokim łukiem? Przyszłaś do mnie i opowiadasz mi o zbiorowej podświadomości i mitach – a potem nagle zaczynasz negować ich znaczenie? Jeśli mity są takie ważne, czemu nie użyjemy ich, żeby poskładać świat do kupy? Spróbujmy przynajmniej!
Bezsilna wściekłość wracała. Najpierw mówili mu, że wiara czyni cuda, potem zaś podcinali skrzydła. Chciał tylko być dość silny, żeby poradzić sobie z własnymi cieniami i pomóc osobom, na których mu zależało. Wampirowi, który chyba bał się samego siebie i dziewczynie, która miała w oczach gwiazdy... Odzyskać marzenie.
Jak mógł mieć jakiekolwiek sny, skoro świat stał na krawędzi
- Hjordis, powiedz, czy jeśli uratuję świat, będę mógł też uratować... kogoś?
Zaśmiała się. W jej śmiechu pobrzmiewało zarówno szyderstwo, jak i zrozumienie.
- Możesz próbować.
- To właśnie zamierzam zrobić.
Wstała, przeciągając się jak kot – ruda, smukła, egoistyczna i tajemnicza. Podeszła do stołu i zdmuchnęła jedną ze świec. Sina spirala dymu wzniosła się znad knota.
- Zac, wiesz, bohater w pewnym momencie musi stanąć twarzą w twarz z Boginią. Z wieczną kobiecością, wcieleniem Matki... – odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. Przełknął ślinę. Hjordis zbliżyła się pomału i dotknęła jego policzka. Bransoletki zadzwoniły melodyjnie, zapach, który otaczał ją jak mgła, stał się nagle bardziej intensywny. – Bogini zażartowała sobie z nas, stykając nas ze sobą w wigilię Imbloc... To dobry czas na inicjacje, wiesz? Powiedz, Zac, wolisz się kochać z Boginią czy z Hjordis zwaną Darkcharm?
Dał się jej uwieść. Pozwalał się uwodzić od samego początku – zapachowi, uśmiechowi, dzwoniącym bransoletkom - a teraz pozwalał się uwodzić także palcom przeczesującym jego włosy i rozpinającym ubranie.
Popchnęła go na łóżko i usiadła mu okrakiem na biodrach. Pochyliła się, by go pocałować, jej usta smakowały wypitą przed chwilą herbatą. Wiedział, że zapamięta ten smak do końca życia, tak samo, jak jej nagie ciało nad sobą i cienkie, srebrne bransoletki, dzwoniące cicho przez cały czas.







Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj