ZMIERZCH


KSIĘGA II - SZEPTY



Rozdział 1. Twierdze

Krzyczała.
Krzyczała tak głośno i przeraźliwie jak nigdy dotąd, krzyczała bo nic innego nie mogła zrobić, bo tylko to jej pozostało, przeraźliwy wrzask był jedynym sposobem, w jaki mogła oddać swój ból, strach i wściekłość. Krzyczała tak długo, aż ktoś o zimnych dłoniach przyszedł i uśpił ją, wbijając jej coś w ramię. Wtedy znów osunęła się w otchłań nieświadomości.
Ile razy budziła się jedynie po to, by krzyczeć lub by zerwać się z łóżka i próbować wyrwać się z miejsca, w którym się znalazła? Nie wiedziała. Granice między jawą, a koszmarnym snem zatarły się, nie wiedziała już, co jest teraźniejszością, a co wspomnieniem, czy śniła teraz, czy wręcz przeciwnie, wszystko, co przytrafiło jej się dotychczas było jedynie iluzją stworzoną przez jej umysł. Nie kończące się korytarze miejsca, w którym się znalazła, wydawały jej się znajome – w końcu przemierzała je nie raz, próbując uciec z labiryntu ze swoich koszmarów. Teraz miotała się po nich, próbując się wyrwać – lecz zawsze ktoś przychodził i uśpiwszy ją zanosił znowu do pokoju. Mogła błogosławić te chwile wymuszonego snu, otchłanie kojącej ciemności, która obejmowała ją czule i pozwalała zapominać.
Po trochu, po kawałku Twilight zapominała więc. Zimne dłonie, błękitne oczy, zapach kurzu i krwi, powolne bicie serca, delikatny dotyk warg. Ostre szpony na własnej szyi, ciepło własnej krwi, grozę wzbierającą w głębi niebieskich oczu. We śnie nie było ich – we śnie była jedynie ciemność, nieoczekiwanie upragniona pustka.
***

Świat w którym istniejemy, miejsce, które nazywamy Ziemią, jest w naszych oczach centrum wszechświata. Choć uczeni tacy, jak Kopernik czy Galileusz zmienili pogląd śmiertelnych na układ słoneczny, nieodwracalnie przekształcając tym samym światowy paradygmat, nadal postrzegamy nasz świat fizyczny jako środek wszechrzeczy. Nauka może mówić nam o wielości planet, układów słonecznych i galaktyk, dla Śpiących, liczy się jednak tylko Ziemia.
Mylą się, rzecz jasna, lecz który spośród nich potrafiłby przyjąć do wiadomości istnienie innych wymiarów, światów, które w uproszczeniu nazywa się „światami ducha”. „Umbra” – „Cień” – to inna nazwa tego, co znajduje się poza barierą zwaną „Rękawicą”. Rękawica oddziela świat „fizyczny” od reszty. Od setek światów i wymiarów, spośród których niejeden jest równie namacalny jak Ziemia. Technomanci nazwaliby je innymi planetami – i może mają rację, bo w nieskończonych przestrzeniach zawieszone są setki rzeczywistości, niejednokrotnie nakładających się na siebie nawzajem na różnych płaszczyznach. Mnogość, która może przyprawić o zawrót głowy – której nikt nigdy nie umiał w całości pojąć i zdefiniować. Piekła i nieba, dziedziny utworzone wyłącznie w ludzkiej wyobraźni, cienie i cienie cieni, inne planety, inne wymiary – skatalogowanie i opisanie ich wszystkich zajęłoby setki stuleci, zaś zrozumienie, czym są naprawdę i czy Ziemia rzeczywiście jest ich centrum, jest niemożliwe. Magowie wszystkich Tradycji, ci, którzy zwą się Oświeconymi lub Unią Technokratyczną, Garou, Kainici, tajemnicze istoty ze Wschodu, zwane Kuei-jinami i inne byty, których istnienie jest być może prawdą, a być może legendą – wszyscy oni mają swoje własne teorie. Jedno jest jednak pewne – rzeczywistość nie ogranicza się do świata, w którym przywykliśmy żyć.
Wiele spośród tych fizycznych dziedzin ma mieszkańców lub rezydentów przybyłych z Ziemi. Z dala od Śpiących, których umysły ograniczają możliwości, wielu magów eksperymentuje, prowadzi badania lub knuje intrygi. Laboratoria szalonych naukowców, fantastyczne zamki i niezdobyte twierdze wznoszą się w odległych wymiarach, gdzie prawa fizyki działają niezupełnie tak, jak oczekiwaliby mieszkańcy naszego świata, gdzie lądy, oceany i przestworza przemierzają istoty, które dla większości śmiertelnych są tylko mitem lub snem.
Jedna z tych siedzib wznosiła się pośrodku ponurej pustyni szarych skał i piasku, raz po raz poprzecinanej kanionami, których przepastne głębie skrywały w sobie miniaturowe łańcuchy górskie. Bezlitosne słońce tego świata wysuszało na pył powierzchnię równiny i jedynie w wąwozach, w cieniu skalnych ścian, mogło uchować się życie. Ten niegościnny świat mógł zaistnieć samoczynnie, lub w czyjejś wyobraźni – dziś nikt tego nie pamiętał, zaś mieszkańcy Fortecy nie interesowali się jego pochodzeniem. Wybrali to miejsce ze względu na jego niedostępność, wiele lat temu, gdy coś, co można by eufemistycznie nazwać „przykrą koniecznością” zmusiło ich to walki z dawnym sojusznikiem. Teraz nie obawiali się już oblężenia, lecz nowa władczyni Fortecy przekształciła ją w sprawnie działające centrum operacyjne.
Szeptano, że jest równie niebezpieczna i szalona, co ten, przeciw któremu kiedyś walczyła i którego obowiązki wykonywała teraz – i zapewne w owych pogłoskach było wiele prawdy, gdyż Chakravanti zawsze kroczyli cienką krawędzią między swym powołaniem a upadkiem. Nazywano ich Eutanatosami, magami śmierci, mówiono, że są bezlitosnymi zabójcami, że każdy spośród nich nosi w duszy skazę i że każdy z nich prędzej czy później stoczy się i powiększy grono Nephandi. Najmniej rozumiani spośród wszystkich Tradycji, ci, którzy mianowali się Strażnikami Koła każdego dnia ryzykowali własną duszę, badając odwieczny krąg śmierci i odrodzenia. Tak, bywali bezlitosnymi zabójcami. Pani tego miejsca, ta, którą nazywano Królową Mieczy, wiedziała o tym. Na rękach miała krew, była nekromantką parającą się magią śmierci, rozmawiającą z umarłymi i zawierającą sojusze z tymi, którzy śmierci umknęli. Wiele spośród jej czynów wzbudziłoby dreszcz przerażenia nawet w członkach jej własnej Tradycji. Wzbudzało go już samo imię, które przybrała. Zadbała o to, by stać się czymś więcej, niż tylko osobą – chodzącym symbolem, ożywionym archetypem śmierci i kary. Była katem, choć wydawanie wyroków zostawiała innym. Zabijała tych spośród Magów Śmierci, którzy przekroczyli pewną granicę. Któregoś dnia, wiedziała to zbyt dobrze, zmuszona będzie wykonać wyrok na sobie samej.
Na razie pomału splatała nici intrygi. W jednej z komnat Fortecy leżała ranna, nieprzytomna, na wpół oszalała ze strachu dziewczyna. Element pieczętujący układ z pewnym niezwykłym wampirem, który w tej chwili stał się na zawsze i nieodwołalnie pionkiem w rękach Królowej Mieczy. Cień współczucia? Może. I zazdrość, coś, czego nikt nie mógłby się w takiej sytuacji spodziewać, z pewnością zazdrość.
- Nie potrafię przestać się dziwić – mówiła na poły do siebie samej, na poły do swego podwładnego, siedzącego pod przeciwległą ścianą. Kościana maska spoczywała na jej kolanach. – Dawno już przestałam wierzyć, że miłość jest w stanie cokolwiek zmienić. Naiwnością byłoby stwierdzenie, że miłość dwojga ludzi może ocalić świat. Ludzie są zbyt mali, świat zbyt wielki, miłość zaś nigdy nie jest dość silna, Loko.
- Tak – czarnowłosy młodzieniec skłonił lekko głowę. W jednym z jego uszu zalśnił srebrny kolczyk w kształcie symbolu nieskończoności.
- Czasami jednak... – Obciągnięty białą rękawiczką palec przesunął się po krawędzi maski. – Czasem zazdroszczę tej wiary. Gdyby to było tak proste... Bylibyśmy wolni oboje od tego, w co wplataliśmy się, Loko. Od naszych zobowiązań, od konieczności pilnowania, by świat się nie posypał, choć on i tak sypie się na naszych oczach kawałek po kawałku... Gdyby można było zatrzymać ten proces...
- Któż to wie, pani.
- Technokracja buduje swoje maszyny, wierząc, że to sposób na powstrzymanie procesu... Obawiam się, że ich wiara jest niemniej naiwna, niż wiara w zbawczą potęgę miłości. A jednak te drogi mają w sobie coś, do czego tęsknię... za długo noszę moje maski, jak sądzę.
Wstała wolno i podeszła do okna. Obejmując ramiona dłońmi, spojrzała na ponury krajobraz. Niektórzy mówili że tak samo jałowe i wypalone jest jej serce.
- Obudziła się?
- Znowu.
- I?
- Słyszałem tylko jej krzyk. Nie wchodziłem, przez wzgląd na naszego drugiego gościa.
- Dobrze. Niech ktoś zaniesie mu coś do jedzenia... Niech ktoś się nim zajmie, odpowie na jego pytania... Podziwiam go, Loko i zazdroszczę mu tak samo, jak jej. Informuj mnie.
- Tak, pani.
Młodzieniec wstał i skłonił się. Niemal bezszelestnie wyszedł z komnaty pozostawiając Królową Mieczy samą. Rzadko miała czas na rozmyślania. On miał go nazbyt wiele. Przemierzając niekończące się korytarze Fortecy zastanawiał się, czy dziewczyna ciągle śpi i jak zachowa się ta druga osoba... I jak zachowa się Sariel.
Dostarczywszy Twilight swojej pani, Loka musiał wrócić. Pozostawienie Sariela własnemu losowi byłoby co najmniej interesujące... Ale winien był Królowej Mieczy bezwzględne posłuszeństwo i nie potrafił się jej sprzeciwić. Idealna, beznamiętna lojalność wobec pani, której został zaprzysiężony, wobec całej organizacji. Był tylko narzędziem i zdawał sobie z tego sprawę. Pięćdziesiąt lat temu on i jego brat oddali całe swoje życie w ręce tej kobiety – ona zaś miała prawo pokierować nim wedle swojej woli. Dlatego zginął Duran...
To dlatego taką niechęcią Loka darzył Sariela. Oczko w głowie pani, skarb, którego nie umiałaby poświęcić tak, jak poświęciła Durana. Miała swoje racje, ale... Mimo całego swego posłuszeństwa Loka nie mógł wymazać z pamięci więzi, która łączyła go z bratem. Pani mogła tęsknić za wiarą w miłość – Loka wiedział, że kiedyś ją posiadał. Póki on i Duran byli razem, póty cała reszta nie miała znaczenia. Teraz nie spotkają się już w tym życiu, a w następnych... następnych nie będzie.
Jeśli jemu odebrano Durana, czy nie będzie sprawiedliwym, jeśli Sariel straci tę dziewczynę? Pozwolił ją zranić, pozwolił namieszać w swoim umyśle, utracił kontrolę nad samym sobą i kto wie, co mógłby uczynić, gdyby Loki nie było w pobliżu. Ponad tysiąc lat nieżycia nie daje, jak widać, gwarancji bycia niepokonanym, czy jedynie potężnym, ponad tysiąc lat ratowania wszelkimi możliwymi sposobami własnego człowieczeństwa może zawieść w każdym momencie. Moralność zawodzi, zawodzą ludzkie uczucia, pozostaje tylko Bestia, czarne uosobienie głodu, spaczona dusza, jak mówiła Królowa Mieczy, pustka, otchłań, w której króluje tylko pierwotny instynkt i żądza krwi.
„Chyba” – stwierdził Loka – „współczuję temu nieszczęśnikowi. Dla kogo jak dla kogo, dla niego musi to być naprawdę wielka tragedia.”
Jednak nie do jego zadań należało pomóc Sarielowi. Miał ochraniać Twilight – zrobił to. Potem, razem z innym podwładnym swej pani, miał uwolnić tego srebrnowłosego głupca – ale okazało się, że pewien nazbyt opiekuńczy patolog pilnował dziewczyny przez cały czas. Biedny mały mag, biedny hipokryta, zajęty swoimi sprawami pozwolił, żeby to stworzenie wymknęło się ku własnej zagładzie. Paranoiku o umyśle mężczyzny i sercu kobiety, znamy cię, obserwujemy cię od lat. Znasz Spokrewnionych, nauczyłeś się od nich nie ufać nikomu – ale nie nauczyłeś się, że uczucia potrafią zgubić? I ty, i ta dziewczyna, i przeklęty rycerz z zaginionego klanu, i ty sam, Loko, noszący w sercu krwawiące wspomnienie brata – wszyscy tak samo zapominacie, próbujecie być racjonalni, rozsądni i zapominacie o najprostszej z pułapek. Gdybyż jeszcze siła, za którą tak ślepo podążacie była w stanie was ocalić...
Młodzieniec potrząsnął głową. Myśli kłębiły się w jego umyśle, gorzkie wspomnienia i szyderczy chichot wszechświata. Czasem miał wrażenie, że wszystko, co robi, prowadzi do nikąd. Ale nie miał wyjścia.
Ostrożnie nacisnął klamkę. Po drugiej stronie drzwi, w małym pokoiku o białych ścianach, dziewczyna leżała na łóżku, pogrążona w głębokim śnie. Bandaże na jej szyi przesiąkły już krwią, lecz oddech miała równy. Musiała nie mieć snów – błogosławieństwo dla kogoś w jej sytuacji. Przy łóżku, z policzkiem opartym o materac, z zamkniętymi oczyma, siedziała postać w czerni. Drobne, gładkie dłonie spoczywały na kołdrze, tuż koło dłoni Twilight, niewiele mniejszych i nie mniej delikatnych. Daniel spał. Stres i zmęczenie zmieniły jego twarz w białą maskę, zarysowały się cieniami pod oczyma.
Loka pokręcił głową. Ostrożnie wyminął Eutanatosa, delikatnymi ruchami sprawnych palców zdjął bandaże z szyi Twilight. Rany krwawiły, ale goiły się szybko i czysto. Magya życia działała dobrze, prędko łączyła przecięte tkanki, regenerowała krew. Dziewczynę czekają najwyżej trzy blizny. Nie licząc tych na duszy. Te rany potrzebują więcej czasu.
Zmienił opatrunek, potem przez chwilę stał nad Danielem, rozważając obudzenie go. Zrezygnował. Kto inny zajmie się nim w swoim czasie. Niech śpi, póki może.
Wycofał się wolno, zamknął za sobą drzwi. Na korytarzu spotkał swego towarzysza, jednego z podwładnych Królowej Mieczy... nie, nie takie jak on sam bezwolne narzędzie... Kogoś więcej, kogoś, kogo nie trzymała tu przysięga, a własna wola i głęboka wiara.
Mężczyzna o zielonych oczach uśmiechał się. Kaptur czarnej szaty odrzucił na plecy, w dłoni zaś podrzucał jakiś przedmiot.
- Patrz, Loka. – Rzucił przedmiot w jego kierunku.
Młodzieniec złapał małą, miedzianą monetę, starą na oko.
- Co to?
- Zgubiła to nasza mała... To... grecka moneta, że tak to ujmę. Gwoli ścisłości turecka, dziewiętnastowieczna, ale... To miał być obol, Loka. Zapłata dla Charona. Ktoś sądził, że dziecko umrze.
Loka ostrożnie obracał pieniążek w palcach.
- Kto?
- Nie mam pojęcia, ale robi się ciekawie, naprawdę... – Zielonooki uśmiechnął się. Był pogodnym mężczyzną, nie pasującym do tego miejsca, skaza Entropii nie dotknęła go jeszcze, nie naznaczyła jego aury pasmami czerni. Do tego był przystojny, natura nie obdarzyła go może olśniewającą urodą, lecz rysy jego twarzy odznaczały się pewną twardą harmonią. Prosty nos, wyraźnie zarysowana szczęka, oliwkowa cera, czarne włosy i zielone oczy stanowiły egzotyczną kombinację. – Zobaczę, czy nie ma na tym drobiazgu jakiejś klątwy i spróbuję się czegoś dowiedzieć u, że tak powiem, źródła. Przy okazji, jak się czuje mała?
- A jak się czuje skarb naszej pani?
- Źle, jak mniemam.
Kąciki ust Loki uniosły się w wyrazie zadowolenia.
- Dziewczyna – oznajmił. – śpi. Mamy też drugiego gościa, pewnie do ciebie będzie należało oprowadzenie go, należy do twojego rodzaju, bądź co bądź...
- Więc ja zajmę się moim rodzajem, a ty swoim. Powodzenia.
- I tobie. – Uśmiech Loki był bardziej uprzejmy, niż szczery. Młodzieniec nie darzył swego zielonookiego współpracownika sympatią, lecz w gruncie rzeczy nie darzył nią nikogo. Nie miał żadnych powodów do takich zachowań. Gdyby umiał, zrezygnowałby ze wszelkich emocji. Tymczasem wciąż jeszcze umiał odczuwać niechęć i współczucie. I wiedział, że Sarielowi współczuje równie mocno, jak go nie lubi.
Bestia zbudzona w umyśle kogoś, kto bronił się przed nią niezliczone setki lat. Zapłata dla mitycznego Przewoźnika z niewiadomych powodów ofiarowana dziewczynie. I dziesiątki tysięcy innych spraw, cieniutkich nici łączących wydarzenia, ścieżek prowadzących nieubłaganie do nieznanego celu.
***

Nie nazwałby tego spotkania miłym. Niemal nie znał tej kobiety, lecz nie potrzebował jej znać, by wiedzieć, że nie wzbudza jego sympatii. Było nazbyt wiele arogancji w sposobie, w jaki się poruszała i w jaki mówiła – ta wyniosła królewskość irytowała go. Kim była ta kobieta, że miała czelność zaszczycić go jedynie lekkim skinięciem głowy? Czy nie wiedziała, że mógł ją zniszczyć, wydając jedno tylko polecenie?
- Lakszmi... – uśmiechnął się uprzejmie. – Nie spodziewałem się ciebie tutaj.
Spojrzała na niego oczyma w kształcie migdałów. Odznaczała się rzadką, egzotyczną urodą, którą odziedziczyła, jak głosiły plotki, po hinduskiej księżniczce. Niewątpliwie jednak używała magyi nie tylko w celu przedłużania sobie życia, lecz także po to, by podkreślać piękno swych rysów. Nie wyobrażał sobie, by jej uroda była całkowicie naturalna.
Skinęła głową w grzecznym, lecz pozbawionym jakiejkolwiek uległości geście.
- Życie jest pasmem niespodzianek, Caeronie. – Spodziewając się dłuższej rozmowy oparła łokieć o parapet. Za oknem niebo barwy purpury raz po raz przecinały wyładowania elektryczne. W wymiarze, w którym wybudowano fortecę, nie był to zaskakujący widok.
- Ty niewątpliwie należysz do tych bardziej uroczych, lecz wolałbym wiedzieć, co cię tu sprowadza.
- Z pewnością nie twoje komplementy. Możesz zgadywać – co ostatnio spędza nam sen z powiek?
- Zamieszanie w Umbrze, nadwerężona Rękawica... Może koniec świata, ta cała, jak to mówią wampiry, Gehenna?
Uśmiechnęła się czarująco, jeśli pojęła aluzję, nie dała tego po sobie poznać. „Och, słodka Lakszmi, co knujesz? Daj mi jakiś znak, pokaż mi te swoje głęboko schowane kły, moja droga.”
- A co twierdzą inne istoty?
- Że nadchodzą problemy. Lakszmi, wiesz, że odpowiadam za bezpieczeństwo Porządku, jeśli więc wiesz o czymś, co mogłoby nam zaszkodzić, powiadom mnie niezwłocznie.
- To, co się dzieje, jest zagrożeniem dla wszystkich, nie tylko dla Porządku Hermesa, mój drogi. Lecz jeśli poznam imię kogoś, z kim mieliby się rozprawić twoi zabójcy, podam ci je niezwłocznie, nie wątp w to.
Czyżby próbowała poddawać w wątpliwość jego kompetencje? Kpiła w żywe oczy, traktując go jedynie jako narzędzie sprawiedliwości. Dawno już przestał nim być, stając się z pionka samodzielnym graczem. Nie doceniała jego możliwości ani wiedzy, niemal obraziła go, nazywając jego podwładnych zabójcami – bo przecież wymawiając to słowo miała na myśli inne: „jasassyni”, tak pogardliwie nazywano dom Janissary, umniejszając tym samym jego znaczenie i zasługi. Może kiedyś, przed stu pięćdziesięciu laty, gdy musieli jeszcze pracować na swoją obecną pozycję – wtedy szeptano, że nie są niczym innym, jak nieudanymi Eutanatosami, którzy zdobywszy nieco hermetyckiej ogłady i wiedzy zaginionej bliskowschodniej tradycji, wyznają zasadę pozbywania się każdego, kto stanie im na drodze. Brak zrozumienia, zarówno dla samych Janissary, jak i dla Eutanatosów. W przeciągu ostatniego stulecia Caeron nauczył innych traktowania go jako pełnoprawnego partnera – potem zaś jako kogoś, kogo dominacja była niepodważalna. Inni mogli go nienawidzić, bać się go, zabiegać o jego przyjaźń i względy – lecz traktowanie go jako zwyczajnego zabójcy było objawem najwyższej arogancji. W dodatku owe deprecjonujące słowa padły z ust kobiety, która nie miała właściwie żadnej pozycji politycznej. Lakszmi nie znaczyła nic. Ani mąż, mistrz, który, jak mówiono, „udał się w dalszą drogę”, ani rodzina, w której dzieci z potencjałem do Przebudzenia rodziły się nadzwyczaj często – żadna z tych rzeczy nie zapewniła jej wpływów. Może Lakszmi nie pragnęła ich – w to jednak Caeron nie wierzył. Miała plan, który wykonywała w tajemnicy tak ścisłej, że, mimo najlepszych chęci, przywódca domu Janissary nie był w stanie dowiedzieć się, czy wtajemniczyła w niego kogokolwiek.
- Liczę na to. Choć w ten sposób będę mógł przysłużyć się sprawie. Teraz wybacz mi, lecz wzywają mnie pewne sprawy....
- Oczywiście – skinęła głową. – Nie będę cię zatrzymywać. Jeśli kiedykolwiek będę miała problemy, mój drogi, poproszę cię o pomoc – dodała.
- A ja nie zawaham się ci jej udzielić – odparł.
Błyszczące, czarne włosy ich obojga zamigotały przez chwilę czerwienią w blasku przecinającego niebo meteorytu. Lakszmi raz jeszcze uśmiechnęła się, jej jasna, jak na hinduskę, twarz wydawała się w tym oświetleniu jeszcze bledsza.
„Och, Lakszmi, wiem o Chandrze, wiem doskonale. Nie wiem jeszcze, do czego zmierzasz i czego szukasz, lecz wkrótce się dowiem. Tego, kto jest twoim mocodawcą też. I ciesz się, Lakszmi, że nie mieszałaś się jak dotąd w politykę. I módl się, byś, jeśli już się wmieszasz, nie weszła mi w drogę. Trzymam palec na spuście i nie zawaham się za niego pociągnąć, jeśli będzie trzeba.”
Uśmiechnął się. Kolejna rzecz, o którą musi zadbać, lecz zarazem kolejny krok prowadzący go do celu, lub przynajmniej kolejna usunięta przeszkoda.
Lecz nim zajmie się Lakszmi i jej uroczymi intrygami musi zadbać o coś innego... 
***

Wynurzyła się z otchłani, chwytając rzeczywistość łapczywie jak powietrze. W jej gardle wibrował krzyk i pulsował ból. Gdzie była – we śnie, Ciszy, jawie, w krainie umarłych, w Labiryncie, we własnym łóżku, w jeszcze innym miejscu czy stanie? Świat dookoła niej pomału nabierał kształtów, stawał się coraz bardziej materialny. Ujrzała białe, gładkie ściany niewielkiego pomieszczenia. Poczuła jak łomoce jej serce.
- Gdzie jestem?
- Bezpieczna – odpowiedział znajomy głos.
Spojrzała w stronę skąd dobiegał. Daniel. Daniel klęczał przy łóżku, Bóg jeden wie, jak długo. To on musiał ją uspokajać, kiedy budziła się, krzyczała i miotała po pokoju. Teraz patrzył na nią zza szkieł swoich okularów, zimne, brązowe oczy przyglądały się jej krytycznie.
- Ale gdzie...?
- Gdzieś w Umbrze, jak przypuszczam... – Wąskie usta Eutanatosa wykrzywiły się nieznacznie. – Chyba sam wolałbym nie wiedzieć, gdzie.
Uniosła drżące ręce i dotknęła własnej szyi. Pod palcami poczuła grubą warstwę opatrunku, lekko wilgotną, od krwi zapewne. Więc to wszystko wydarzyło się naprawdę... spotkała własną śmierć i została jej wydarta, nie wiedziała nawet, jakim cudem, bo to, co ujrzała w oczach Sariela... Więc taki był koniec snu, iluzja rozwiała się, a rzeczywistość uderzała bólem.
- Ja...
- Wyleczono twoje rany. Nie wiem, czego chcą w zamian i wcale mi się to nie podoba. Zabiorę cię stąd tak szybko, jak się będzie dało.
„Ale ja wiem” – pomyślała. – „Chcą mnie, sprzedałam się za iluzję, za marzenie...”
Daniel... Nie było go przy niej, kiedy umierała. Siedział obok, gdy wracała do życia. Blady, zmęczony, z worami pod oczyma, brudnymi włosami. Ile czasu? Ile czasu tu spędziła? Czy to istotne? Przegrała. Rzuciła na szalę wszystko i wszystko straciła. Miała żal – do Daniela, do siebie, do wszystkich. Powinna była... powinna była zrobić wiele rzeczy.
- Czy możesz mi powiedzieć, co się stało?
Spojrzała mu w oczy i szybko cofnęła wzrok.
- Nie sądzę, żebym... nie sądzę... Nie teraz, proszę.
Powolnym duchem smukłej dłoni Daniel zdjął okulary. Jego oczy, dotąd zimne i twarde jak stal chirurgiczna, nagle złagodniały. Twarz, zazwyczaj twarda i napięta, wygładziła się, nabierając kobiecej delikatności. Cyniczny uśmieszek zniknął z rozluźnionych warg.
Eutanatos odłożył okulary na stolik.
- Dobrze – rzekł zaskakująco miękkim, cichym głosem. – Rozumiem. Pozwól więc, że ja opowiem ci pewną historię. Mogę?
Skinęła głową.
Daniel zamknął na chwilę oczy, odetchnął głęboko, przeczesał dłonią dawno już nie myte włosy.
- To było dawno. Wiele lat temu. Była kiedyś dziewczyna, w twoim wieku, jak sądzę. Miała szczęśliwe dzieciństwo, kochających rodziców i wielkie plany na przyszłość. Była inna, niż jej rówieśnicy, ta inność objawiała się w różny sposób... Kiedyś odwiedziła pewne miejsce... Klub w centrum miasta. Nigdy nie była rozrywkową osobą, ale chyba coś w aurze tego miejsca przyciągało ją... Wewnątrz było wielu młodych ludzi zafascynowanych śmiercią. Czarne ubrania, ciemny makijaż, blade twarze... I jeden człowiek... jedna osoba... Wyróżniał się na tle innych, a jednak w dziwny sposób pasował do tego miejsca. Zauważyła go od razu, trudno nie zauważyć kogoś tak pięknego. On musiał zauważyć, że jest obserwowany, bo spojrzał na nią i zobaczyła jego oczy. Zimne, pozbawione ludzkich uczuć.
Twilight kurczowo ścisnęła pościel.
- Oczy – powiedziała niemal bezgłośnie – są najgorsze...
Zamilkł, patrząc na nią, poczym kontynuował swoją opowieść.
- Nie odezwała się do niego tamtego wieczora, ani następnego, bo zaczęła coraz częściej odwiedzać to miejsce. Był tam zawsze, zawsze tak samo piękny, zimny i nieczuły. Kiedyś, kiedy była jeszcze małą dziewczynką, widziała więcej, niż zwykły człowiek, dostrzegała rzeczy, które przyciągały ją i przerażały zarazem. Dorastając pomału zapomniała o tych umiejętnościach, lecz w jego obecności znów czuła, że ma do czynienia z czymś... niezwykłym. Była jak ćma krążąca wokół płomienia, a on był płomieniem. Pomału zaczęli wymieniać skinienia głowy, pozdrowienia, potem zaczęli ze sobą rozmawiać. Dziewczyna prędko pojęła, że łączą ich wspólne zainteresowania – tak samo, jak i ją, fascynowało ją ludzkie ciało, jego funkcjonowanie, życie i śmierć.
- Potem – mówił dalej. Jego usta drżały niemal niezauważalnie. – Zdarzył się wypadek. Kolega dziewczyny odwoził ją samochodem... Trudno powiedzieć, kto zawinił, ale dziewczynie łatwo było winić siebie, bo wyszła z tego wypadku tylko z kilkoma stłuczeniami – jej kolega nie przeżył. Siły przypadku zadziałały na jej korzyść, a szok... szok zmienił ją bardziej, niż mogła przypuszczać. W tamtej chwili przebudziła się i pojęła, że zdolności, które posiadała w dzieciństwie nie były przypadkowe. Wtedy pojawił się przyjaciel jej rodziców, który, jak się okazało, obserwował ją od pewnego czasu. Zaczął ją szkolić, wyjaśniać, jak funkcjonuje świat, w którym się znalazła. Nie wiedział jednak, że dziewczyna miała też drugiego nauczyciela i od niego także dowiedziała się paru rzeczy...
- Zostali przyjaciółmi, tak chyba można to nazwać. Dziewczyna, patrząc już na świat nowymi oczyma, prędko zorientowała się, z jakiego rodzaju istotą ma do czynienia. Nie odstraszyło jej to, tak samo, jak jej... przyjaciel... nie powiedział nic, kiedy po trochu zaczęła rezygnować z własnej płci. Nie można powiedzieć, żeby sobie ufali, ale spotykali się przez następne siedemnaście lat, połowę jej życia. Nigdy, ani razu, jej przyjaciel nie zażądał od niej niczego. Niczego. Czy to nie dziwne, że przez te siedemnaście lat ani razu nie oddała mu swojej krwi? Przez siedemnaście lat poznawała wampiry, ich zwyczaje i sposób myślenia, przez siedemnaście lat przebywała z jednym z nich, doskonale wiedząc, z czym ma do czynienia...
- Oby nigdy – powiedziała Twilight, podnosząc głowę. – Oby nigdy nie ujrzała w jego oczach tego, co ja widziałam.
Ktoś, kto pół swojego życia spędził w towarzystwie wampira, kto poznał jak wygląda świat widziany oczyma Spokrewnionego, mógł posiadać wielką wiedzę, ale jak mógł wiedzieć, co to znaczy zobaczyć przerażającą, bezdenną ciemność w oczach kogoś, komu się niemalże zaufało? Nie szpony na szyi, nie ból i nie śmierć były najgorsze, a to spojrzenie, ostatnie, co zobaczyła, nim pochłonęła ją ciemność, żądza krwi wypełniająca szarobłękitne oczy.
- Tak. – Daniel założył okulary, a zimna maska na nowo przylgnęła do jego twarzy. – Jeśli czujesz się na siłach, możemy, a nawet powinniśmy stąd odejść... Możesz?
- Myślę, że tak.
Podczas gdy Daniel wyszedł znaleźć kogoś, kto miałby ich odprowadzić, Twilight znalazła swoje ubranie. Przebrała się, starając się nie dotykać opatrunku – gdyby mogła, zapomniałaby zupełnie o jego istnieniu. Ubrała buty i wstała ostrożnie. Była osłabiona, jej nogi chwiały się, kręciło jej się w głowie. Zacisnęła jednak zęby i nie poskarżyła się ani słowem ani Danielowi, ani ich przewodnikowi – postaci w czarnej szacie i kapturze naciągniętym tak głęboko, że widać było spod niego tylko dolną cześć bladej twarzy. Dziewczyna zadrżała, lecz nie pozwoliła, by zauważono jej lęk. Nie miała prawa się bać, nie teraz. Zresztą opuszczała to miejsce. Oby na zawsze. Za bardzo te korytarze przypominały miejsce z jej snów, zniszczone i wypalone, jak zapewniał ją Darius, ale ciągle żywe w jej pamięci, w najwcześniejszych wspomnieniach, jakie posiadała.
Kiedyś zaistniała gdzieś tam, w jednym z odległych światów, w ponurej twierdzy Nephandi, dziś odzyskała życie tutaj. Czyżby uciekła z rak upadłych magów tylko po to, by trafić teraz pomiędzy tych, którzy cały czas balansowali na krawędzi upadku? Za którym razem sama straci równowagę?
Postać w płaszczu przeprowadziła ich przez portal. Nim Twilight zniknęła w szczelinie łączącej dwa światy, zdążyła dostrzec, że ich przewodnik unosi głowę i że spod krawędzi kaptura patrzą na nią zielone oczy. Czy jej spojrzenie obiecywało następne spotkanie, czy też dziewczyna zdążyła już zwariować? Poczuła ulgę, stając na ziemi, gdzieś pomiędzy drzewami, na plantach chyba. Dzień wciąż jeszcze był jasny, a mróz nieubłaganie szczypał policzki. Daniel odetchnął głęboko, wyraźnie zadowolony z powrotu. Z niejakim zdenerwowaniem wyciągnął komórkę i spojrzał na datę i godzinę.
- Trzydziesty stycznia... – wymamrotał. – Pięć dni. Straciłem rachubę czasu... Posłuchaj, nie chcę, żebyś szła do Beaty Kuźnicy. Nie ufam jej. Możesz zatrzymać się u mnie albo w pensjonacie, ale nie u niej. Rozumiesz?
- Może być pensjonat – powiedziała.
- Więc chodźmy.
Pewnie marzył o kawie. I o prysznicu. I o śnie we własnym łóżku. Postanowił jednak nie spuszczać jej z oka, przynajmniej do chwili, aż będzie mógł zająć się nią kto inny. Wyraźnie dał jej do zrozumienia, że powinna trzymać się innych i pod żadnym pozorem nie chodzić nigdzie sama, zwłaszcza nocą. W duchu przyznała mu rację. Miała już blizny na stopach, teraz czekają ją blizny na szyi. Drżała z niepokoju, kiedy zdejmował jej opatrunek i przyglądał się ładnie gojącym się ranom. Do magyi, którą już ją leczono, dodał nieco własnej i wyraził nadzieję, że już niedługo ślady będą widoczne tylko z bardzo bliskiej odległości. Pewnie miał rację, ona jednak wiedziała, że zawsze będzie je czuła, że w snach będzie mieć już nie tylko poszarpane stopy, ale i trzy paskudne rozcięcia na szyi.
Dziś nie miała snów. Zasnęła szybko i spokojnie, może uśpiona jakimś wplecionym między bandaże zaklęciem. Gdy się zbudziła, był już wieczór. Wątłe smugi elektrycznego światła wślizgiwały się do pokoju między firankami.
Czuła się lekka, jakby jej stopy nie dotykały ziemi. Dom wydawał się jej nierealnym miejscem, bardziej dekoracją, niż rzeczywistością. Zeszła, a może spłynęła po schodach do rzęsiście oświetlonej, gwarnej kuchni. Ludzie, którzy w niej siedzieli wydawali się równie nierzeczywiści, jak całe otoczenie. Grzesiek i Alex, kłócący się o to, czy świnie są obrzydliwe, Dorianne siedząca przy stole, spokojna, jakby cała tamta koszmarna noc nigdy się nie wydarzyła, Daniel podczas niecodziennej dla niego czynności, jaką było robienie jajecznicy... Irracjonalna scena rodzajowa, dla której nie powinno być miejsca w tym świecie. A jednak jakimś cudem siedzieli razem, śmiali się i jakimś cudem ona też parsknęła śmiechem, gdy jasnowłosy chłopak zaczął udowadniać, że owce są o wiele gorsze od świń. A potem już siedziała z nimi, jadła kolację i nadal czuła się dziwnie lekka, choć w głębi duszy wiedziała, że to tylko złudzenie. Uśmiechała się delikatnie, pusta jak porcelanowe naczynie.
***

- Mogę?
Właściwie Alex nie czekała na odpowiedź, tylko wślizgnęła się zwinnie do pokoju przez ledwo uchylone drzwi. Jeśli czuła się w jakiś sposób zmieszana lub onieśmielona, nie okazywała tego. Lecz w gruncie rzeczy Twilight nie oczekiwała takich reakcji. Przy ich pierwszym spotkaniu jej stopy były prowizorycznie poskładaną krwawą miazgą, obecne rany były przynajmniej niemal wygojone. Była tylko trochę ciekawa, jak postrzega Alex w tej chwili.
- Chciałam z tobą porozmawiać. – Zielonooka dziewczyna przysiadła na brzegu łóżka. Jej włosy, dotychczas proste, teraz spływały miękką falą po obu stronach twarzy. Subtelny, choć nieco już zatarty makijaż podkreślał wielkie oczy i pięknie wykrojone usta dziewczyny. Alex nabrała pewności siebie, a jej uroda zaczęła wykazywać pierwsze oznaki dojrzałości. Rozkapryszona dziewczynka pomału stawała się kobietą. Piękną kobietą. – Próbowałam już wcześniej, ale... Nie było cię. Czy znalazłaś to, czego szukałaś?
- Tak. – Twilight zamknęła oczy. - Już tego nie chcę.
- Więc wrócisz do nas? – spytała Alex z nadzieją w głosie.
- Do czego? – z gardła Twilight wyrwał się suchy śmiech.
- Przecież możesz już złożyć przysięgę, prawda?
- Nic mnie nie trzyma w Zakonie. Nic.
- Czemu?
„Czemu? Bo nie mam tam nikogo, bo widziałam już za dużo, bo nie umiem tak jak ty ślepo podążać za jedną osobą.” – pomyślała.
- Nic mnie tam nie trzyma – powtórzyła. – Tyle już wiem. Będę szukać innej drogi.
Alex westchnęła.
- Szkoda. Wiesz, ostatnio byłam przy przesłuchaniu... pewien Nephandus powiedział coś ciekawego. Myślę, że powinno cię zainteresować... Wygląda na to, że Nephadi czekają na jakiegoś „wybrańca”... Jedni z nich chcą mu służyć, inni uważają, że należy go zabić.
- Czemu ma mnie to interesować? – spytała szorstko.
- Bo myślałam... znaleziono cię w labiryncie, więc może ktoś...
- Przeszłam wszystkie testy.
- Nie o to chodzi... Ja... Myślałam, że może ktoś się pomylił, albo że próbowano cię przygotować na coś... Że chcieli coś albo kogoś w tobie umieścić, że...
- I co twoim zdaniem mam z tym zrobić? – przerwała jej.
- Powinnaś wiedzieć. Jeśli się okaże, że będziesz potrzebować pomocy, możesz...
- Kazali ci prawda? Kazali ci mnie ściągnąć z powrotem? Chcą mnie mieć na oku, tak?
- Nie. Ja chcę ci tylko pomóc.
- Nawet nie wiesz, w czym potrzebuję pomocy – prychnęła zirytowana.
- Bo nic nie mówisz.
- Bo nie zrozumiesz.
- Skąd wiesz? – na twarzy Alex pojawiły się pierwsze oznaki wzburzenia. – Skąd możesz wiedzieć, skoro nawet nie próbujesz? Jeśli będziesz tak wszystkich odrzucać, w końcu zostaniesz zupełnie sama i nikt ci nie pomoże.
- Wyjdź! – rozkazała Twilight, podnosząc nagle głos.
Alex zamarła, zaskoczona. Przez moment obie patrzyły sobie w oczy
- Twilight...
- Wyjdź! Wynoś się! Chcę być sama.
- Dobrze – głos Alex zabrzmiał jak zgrzyt ostrza na szkle. Dziewczyna wstała i wyszła, z trudem tłumiąc trzaśnięcie drzwi.
Twilight została sama. Czuła, jak gniew gotuje się w jej żyłach, jak w jej skroniach tętni krew. Nienawidziła Alex w tym momencie, cała tłumiona wściekłość, rozgoryczenie i żal kierowały się w stronę zielonookiej piękności, która kiedyś w tym samym pokoju trzymała ją w ramionach. Co ona mogła wiedzieć? Miała swojego ukochanego mistrza za którym podążała jak wierny pies, gotowa na rozkaz rzucić się i rozerwać gardło wrogowi. Miała uporządkowane życie, ideały, w które wierzyła, nikt nigdy nie zawiódł jej zaufania, nikt nie okaleczył jej dla własnej rozrywki ani z powodu idiotycznych, nic nie wartych idei, nigdy nie widziała w niczyich oczach wibrującej ciemności. Jak mogła myśleć, że uda jej się nabrać Twilight na te bajeczki, zwabić ją z powrotem? Liczyła, że uda się jej namówić Twilight na dobrowolny powrót do więzienia? Więc grubo się myliła. Wybraniec ciemności czy inna bzdura... Phi.
A jeśli... jeśli Alex mówiła prawdę? Twilight zamarła. Jeśli naprawdę ktoś teraz szukał jej, przekonany, że jest mesjaszem Upadłych? Idea irracjonalna, ale... ale...
Przecież głosy ze snów szydziły z niej i kazały jej wracać. Powtarzały, że to jej miejsce.
- Nie chcę... – wyszeptała, ściskając firankę. – Nie jestem skażona... nie jestem...
Szukała swojej śmierci, czemu nie została w jej ramionach? Odebrano jej nawet tę możliwość odnalezienia spokoju. I czemu?
- Bo zawarłaś układ – szepnął głos. – Bo obiecałaś odwdzięczyć się za umożliwienie ci spotkania, za danie ci szansy na zrozumienie siebie. Bo nie skorzystałaś z tej szansy.
- Zamknij się! – krzyknęła, uderzając pięścią w szybę, w której odbijała się skrzydlata sylwetka.
Avatar uśmiechnął się.
- Rozbijesz szybę, a mnie i tak nie dosięgniesz. Jestem w tobie, malutka.
- Czy ja jestem bardziej, czy mniej szalona, niż byłam?
- Nie wiem. – Postać w szybie rozłożyła smukłe ramiona. – Żeby znaleźć odpowiedź, musisz nauczyć się patrzeć obojgiem oczu... a potem tym trzecim.
- Przestań ze mnie drwić! – Szarpnęła firankę tak mocno, że kilka uczepionych karnisza żabek puściło tkaninę.
- Nie drwię, malutka. A ty nienawidząc mnie, nienawidzisz samej siebie.
- Niech więc tak będzie – mruknęła. Skrzydlate odbicie rozwiało się, nie przestając się jednak uśmiechać. – Niech tak będzie.
***

W milczeniu patrzył na rozmywające się w dusznym powietrzu ciepłego wieczoru kontury budowli. Piaskowa szarość pomału przechodziła w fiolet, z wyższych partii nieba spływał chłodny granat. Przed nim wąziutka uliczka wspinała się na wzgórze, ku nadciągającej nocnej ciemności. Spośród cieni jedno po drugim rozbłyskiwały światła, wtulone w stare mury kawiarenki i sklepy nawet po zachodzi słońca próbowały przyciągnąć turystów. Elektryczne światło było zimne, lecz jego odbicia w miedzianych naczyniach i refleksy rzucane na barwne kobierce zmieniały tandetę w magiczny przepych. Bliskowschodnia uliczka trwała zawieszona w bezczasowej malowniczości, z dala od wojen, rozrywających ten region. Jakby w pobliskim Iraku nie odbywały się właśnie wybory parlamentarne, wzbudzające równie wiele kontrowersji, jak nadziei. Jakby na tle tych całkowicie zwyczajnych wojen nie rozgrywała się inna, niewidoczna dla Śmiertelnych, walka.
- To nigdy się nie zmieni – rzekł cicho.
- Nie – zgodził się z nim drugi głos. Przystojny mężczyzna o oliwkowej skórze i zielonych oczach usiadł naprzeciw niego.
- Nie spodziewałem się ciebie tutaj. Czyżby sprawa była aż tak poważna?
- Nie, Dariusie – zielonooki pokręcił głową. – Jestem tu prywatnie. – Uśmiechnął się porozumiewawczo.
- Tak... – Darius Moley westchnął, odchylając głowę do tyłu.
- Coś cię gryzie?
- To... to wszystko. Świadomość tego, gdzie jesteśmy, świadomość tego, że za chwilę może przybiec tu szaleniec z bombą w dłoni, świadomość tego, że być może sam jestem takim szaleńcem...
- Nigdy nie zapominamy. – Zielonooki nerwowo bawił się jakimś przedmiotem. – Nie my. Pamiętam Jugosławię, pamiętam za dobrze... Wyrywamy się z piekła Śpiących i trafiamy do piekła Przebudzonych. Mieliśmy zbawiać świat, a zamiast tego przenosimy wszystkie nasze wojny na inną płaszczyznę. Budujemy mury i zapominamy, o co właściwie walczymy... Próbujemy odrzucić miejsca, z których przyszliśmy, zapomnieć o naszych dziedzictwach, ale nie zapominamy nigdy. Podświadomie nadal żyjemy w tych samych piekłach, w których przyszliśmy na świat.
- Przeżyłem kocioł... byłem nikim, ale i tak musiałem ponieść konsekwencje śmierci arcyksięcia. Patrzyłem jak mój świat wali się w gruzy... a potem zyskałem moc i wierzyłem, że mogę to naprawić, że mogę odzyskać... gdzie się to podziało? Co się z nami stało?
- Może już niedługo będziemy mogli odkupić nasze winy. – Uśmiech na jego twarzy był gorzki. – Mamy jeszcze szanse, póki to wszystko się nie posypało i póki Śpiący wierzą, że te swoje wojny prowadzą tylko w swoim imieniu.
- Może...
- Dariusie, nie poznaję cię.
- Nie znałeś mnie nigdy – potrząsnął głową.
- Jeśli nie będziesz wierzyć...
- Wierzyć w co? – przerwał mu. – W mojego mistrza? Jego mała Alex wierzy w niego aż za mocno. Ja nie umiem. Nie wiem, gdzie zmierzamy, mogę jedynie mieć nadzieję, że we właściwą stronę. W Boga? Gdybym wierzył w jakiegoś, modliłbym się... Ale bogowie są zbyt rzeczywiści, by interesowała ich moja wiara. Więc w co? W Kodeks, który łamiemy cały czas?
- W Koło. – Zielonooki uśmiechnął się. – W Koło, które któregoś dnia porwie nas wszystkich, w przeznaczenie, czy jakkolwiek to nazwiesz. W naszą moc. W to, że cokolwiek się stanie, możemy być silni i ocalić siebie i tych, na których nam zależy.
- Nie zależy mi na nikim.
- Miałeś kiedyś uczennicę, Dariusie.
- Ale już nie mam – uciął.
Nie umiał nigdy pokochać złotowłosego dziecka, które oddano mu w opiekę, a teraz czuł, że powinien był chociaż spróbować. Powiedziano mu. O przesłuchaniu, o podejrzeniach. Zawsze się tego bał, zawsze czekał na ten dzień, dzień, w którym oznajmią mu, że przyjął pod swój dach małą Upadłą, potwora, demona w ludzkiej skórze. Ten dzień nie nadszedł, ale Darius wyczekiwał go nadal, przerażony, rozczarowany. Pozwolił dziewczynie odejść, ale nie czuł ulgi, a jedynie wyrzuty sumienia. Dając jej monetę, pożegnał ją na zawsze, pogrzebał w swoim sercu. Kimkolwiek była naprawdę, powinna była umrzeć już dawno temu, wcześniej, zanim...
- Życzę wam powodzenia, Dariusie. – Zielonooki wstał. Drobny przedmiot, którym cały czas się bawił, zniknął w kieszeni jego czarnych dżinsów.
- I nawzajem, Jorge.
Młodszy z mężczyzn uśmiechnął się i odszedł w gęstniejący mrok.
Między starymi budynkami cienie kłębiły się jak żywe istoty, ich macki stopniowo oplatały ściany czarną siecią. Nad głową Dariusa zamigotała lampa. Samotna ćma zwabiona światłem rozpoczęła beznadziejny taniec wokół żarówki.
Najgorsze było to, że Jorge miał rację. Cokolwiek robili, zapominali o swoich snach i marzeniach, lecz nie umieli zapomnieć o lękach. Tak samo, jak Darius nie potrafił wyrzucić ze swoich myśli Twilight.







Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj