ZMIERZCH


KSIĘGA I - CIENIE



Rozdział 13. Pęknięcie

Pewne rzeczy dzieją się tek szybko, że nie umiemy nawet zauważyć zmiany. Dotyczy to też tego, co dzieje się w naszej psychice. Niezależnie od tego, jak bardzo jesteśmy przekonani o kontroli nad własnymi uczuciami, w pewnym momencie postępujemy zupełnie inaczej, niż planowaliśmy. Elementy, które wydawały się kompletnie do siebie nie pasować łączą się ze sobą w nieoczekiwany sposób. Osoba, której jeszcze przed chwilą nienawidziliśmy, staje się nam najbliższa ze wszystkich, my zaś ze zdziwieniem Odkrywamy, że przez cały czas źle interpretowaliśmy własne myśli i odczucia. Wbrew wszelkim teoriom psychoanalizy, postulującym zwycięstwo nad podświadomością, to właśnie ona triumfuje, a to, z czego dotąd zdawaliśmy sobie sprawę jedynie w naszych snach zaczyna nabierać kształtów w dziennym świetle i staje się nieodłącznym elementem naszego „ja”.
Świt zastał Twilight wymykającą się ze zniszczonego budynku. Czuła się dziwnie po niemal całej nocy spędzonej w towarzystwie kogoś, kto przez ostatnie miesiące nawiedzał jej sny. To, co się stało nie uspokoiło jej, lecz była już świadoma że coś wewnątrz niej zbudziło się wreszcie i spojrzało na świat zupełnie nowymi oczyma. Nie było już pustki, marzenia zaczynały kiełkować jedno po drugim, drżące i niepewne, jak pierwsze wiosenne kwiaty obawiające się przymrozku. Nie mogła i nie chciała nazwać się szczęśliwą, lecz i tak miała poczucie, ze ostatnich kilka godzin dało jej więcej, niż poprzednie siedem lat życia.
Nie było więcej pocałunków tej nocy. Nie mieli do tego prawa, dwie najbardziej od siebie oddalone istoty w całym wszechświecie. Zbyt wiele granic przekroczyli, by ryzykować, dla obojga było jasne, że świat upomni się kiedyś o zapłatę za to poddanie się wzajemnej fascynacji. Może dlatego stali się oszczędni pod względem kontaktu fizycznego, starając się raczej poznać i zrozumieć siebie nawzajem. Oboje niepewni samych siebie, a co dopiero świata dookoła nich, próbujący zamaskować przed innymi własne lęki i słabości.
Sieć zaciskała się coraz bardziej i żadne z nich nie wiedziało, ile czasu minie, nim stanie się bezwolnym narzędziem w czyichś rękach, nawet teraz nie wiedzieli, czy są trybami maszynerii, czy ziarnkami pisaku pomiędzy nimi. Jeśli kiedyś będą zmuszeni stanąć naprzeciw siebie, lepiej, by nie mieli zbyt wielu wspomnień, które mogłyby zachwiać trzeźwy osąd.
Jakby ona sama była choć w minimalnym stopniu zdolna do racjonalnego myślenia. Uczono jej tego, lecz zachowywała się tak, jakby cała życie kierowała się tylko nagłymi impulsami. Oszukała Dariusa. Oszukała Joannę i Daniela – powinna teraz skontaktować się z nimi jakoś, naprawić błąd, ale nie miała nawet jak tego zrobić. Poprzedniego wieczora Daniel był niedostępny, sam powiedział, że musi coś zrobić i że nikt nie powinien mu przeszkadzać. Więc zgłosiła się do Kuźnicy, zawarła z nią swoisty układ, nie wiedząc nawet, jaką przyjdzie jej zapłacić cenę – ale chyba nie było na świecie ceny straszniejszej, niż widok Joanny i Sariela naprzeciw siebie. Musiała odkręcić to, co zrobiła. W jakiś sposób.
Pogrążona w sprzecznych myślach, chłopaka zauważyła dopiero, gdy położył jej dłoń na ramieniu. Odskoczyła, zaskoczona dotykiem obcej ręki, uspokoiła się dopiero widząc szeroki uśmiech na jego końskiej twarzy. Nie spodziewała się co prawda tego spotkania, nie mogła też powiedzieć, że jest z niego zadowolona, ale nie podejrzewałaby też tego chłopca o próbę zrobienia jej krzywdy.
- Nigdy nie pozwala zostać przy sobie na dzień – oznajmił chłopak, wyjaśniając tym samym, czemu zjawił się przed ruderą. – Śniadanie?
- Kawa?
- Kawa – zgodził się. – I śniadanie, w każdym razie dla mnie, bo jeszcze dziś nie jadłem. Zac jestem.
- Twilight.
Chłopak uniósł gęste, brunatne brwi w wyrazie zdumienia.
- Ciekawe imię. Czemu...
Spiorunowała go wzrokiem. Pytając o jej imię wdzierał się na teren, gdzie był obcy i nie mile widziany. Wystarczyło jedno spojrzenie, by to zrozumiał.
- Jasne. Już nie pytam. Chodźmy.
Ruszył przodem. Podążyła za nim posłusznie. Niemal nienawidziła go kilka dni temu, teraz miała wrażenie że w tej chwili tylko on będzie w stanie pomóc jej i zrozumieć ją. Skoro uciekła od ludzi, którzy powinni ją wspomagać, skoro uwikłała się w dziwne układy...
- Idziesz?
Zauważyła nagle, że stoi pośrodku parkowej alejki, może nawet tej samej, którą szła poprzedniego poranka. Zadrżała przypominając sobie pozbawione krwi zwłoki, dotknęła czubkami palców własnej szyi. Czuła się jak we śnie, we śnie, którego elementy widziała już kiedyś, w innym układzie.
Niebo miało już błękitną barwę, przeplecioną różanymi pasmami chmur, nad oceanem rozjaśnioną słońcem. Śnieg iskrzył się w blasku porannych promieni, cienie rzucane przez nagie drzewa były szare i jakby przeźroczyste.
- Tak – odpowiedziała
Weszli do McDonalda. Przy stoliku stojącym tuż obok okna dwie licealistki rozmawiały o czymś, chichocąc cicho. Na oparciach krzeseł rozwiesiły pikowane kurteczki, obok krzeseł położyły torebki. Jedna z dziewcząt miała ciemną cerę latynoski, druga – ślady trądziku na twarzy, obie zaś uśmiechały się beztrosko. Przy drzwiach młody człowiek ze znudzoną miną mył czystą i tak jak łza podłogę. Z wypełnionego wodą wiadra, w którym raz po raz zamaczał mopa unosił się intensywny zapach detergentu. W kącie sali młody biznesmen z miną winowajcy pochłaniał czekoladową muffinkę.
Twilight usiadła przy jednym ze stolików. Szorujące o podłogę nogi krzesła wydały z siebie przeraźliwy zgrzyt, gdy próbowała przysunąć się bliżej. Zac tymczasem stanął przy ladzie, składając zamówienie u uśmiechającej się amerykańsko automatycznym uśmiechem grubej dziewczyny. Ze swojej pozycji Twilight widziała wyraźnie, że plecy chłopaka są lekko zgarbione, zapewne od siedzenia przy komputerze lub nad książkami. Z wydłużoną sylwetką sprawiał wrażenie kogoś, kto jeszcze nie całkiem wyrósł z nastoletniej skłonności do potykania się o własne kończyny. Jego włosy wyglądały na porządnie obcięte – ale jakiś czas temu, bo spod równej linii fryzury zaczynały nieśmiało wyglądać dłuższe kosmyki, kręcące się lekko, zapewne od wilgoci. Poniżej karku zielony szalik zsuwał się po kurtce, owinięty wokół szyi i ramion w demonstracyjnie niedbały sposób.
Słyszała brzdęk monet kładzionych na ladzie. Przypomniały jej o innej monecie, tej tajemniczej, ukrytej głęboko w jej kieszeni. Mistrzu, co miałeś na myśli w tamtym momencie?
- Masz. – Zac postawił na stoliku tacę. Dziewczyna szybko odpakowała hamburgera i wbiła w niego zęby. – Ok, relacji mi nie zdasz, jak sądzę? – spytał.
Pokręciła głową. Nie powiedziała nic, gdyż usta miała zajęte jedzeniem.
- Rozumiem – Zac oparł podbródek na grzbiecie dłoni i pociągnął łyk coli. – Mam tylko nadzieję, że tym razem nie zachował się jak idiota. Bo poprzednim razem spieprzył sprawę, tak?
Spojrzała na niego. Miał szczere oczy. Niewiele znała osób, które umiały być tak otwarte, których spojrzenie nie próbowało niczego ukryć.
- Czemu... tak sądzisz?
- Powiedział. Że nie rozumie o co ci chodzi. Mam nadzieję, że teraz się udało?
- Nie – pokręciła głową. – Nie udało się, bo nic nie może się udać. Po prostu.
- Jesteś pesymistką.
Nie odpowiedziała. Przełknęła kęs hamburgera, w milczeniu wypiła trochę gorzkiej kawy. Zac wpatrywał się w nią intensywnie, może zbyt intensywnie.
- Do czego zmierzasz?
Chłopak wzruszył ramionami.
- Próbuję wam pomóc, tak sądzę.
- Więc przestań – rzuciła, czując rosnącą irytację. – Nie znasz tego świata. Żyłeś sobie spokojnie u mamy i taty, chodziłeś sobie do szkoły i co? Nic nie wiesz.
Przygryzł wargę i milczał przez chwilę.
- Nie, nie wiem – powiedział w końcu. – Wiem, że przez dziewiętnaście lat żyłem w świecie, który mi nie odpowiada, że moi właśni rodzice nie próbują nawet mnie zrozumieć, że nie jestem już zwykłym człowiekiem, że niedługo różne siły będą próbowały przeciągnąć mnie na swoją stronę. Nie wiem, czemu dwa razy próbowano mnie zabić, nie wiem, czemu to jest zawsze wina tej drugiej strony i nie wiem, czemu wszyscy, którzy mnie otaczają są takimi pesymistami i paranoikami, żeby nie spróbować uwierzyć, że coś może się udać. Może najlepiej zamknij się w pudełku i nie wychodź, skoro masz takie podejście? Tam będziesz przynajmniej bezpieczna.
- Nie rozumiesz.
- Nie, nie rozumiem. Bo nie próbujesz mi tego wytłumaczyć.
Pochyliła głowę, ukryła ją w ramionach.
- Sama nie rozumiem – szepnęła.
- Jakieś postępy. – Uśmiechnął się. – Wiesz, ja się psychologii nie uczyłem, ale pamiętam mniej więcej, jak mnie terapeuci próbowali skłonić do zeznań... Mogę zadawać pytania?
- Możesz...
- Dobra. Co zamierzasz? W stosunku do Sariela?
Pokręciła głową.
- Gdyby to było łatwe...
- Zostań z nami – wzruszył ramionami.
Spojrzała na niego z wyrazem najwyższego zdumienia na twarzy. Nikt nigdy nie złożył jej takiej propozycji, tak wprost, nie zastanawiając się nad konsekwencjami.
- Zostań – powtórzył. – Nauczę się paru sztuczek i pojedziemy podbijać Las Vegas jako para scenicznych magików i ich ochroniarz. W miedzy czasie będziemy bawić się w superbohaterów, uratujemy świat, a potem zrobią o nas komiks, serial animowany, grę komputerową i pięć filmów kinowych.
Zdusiła śmiech.
- Ty tak poważnie?
- A czemu nie? No, może pięć filmów to przesada, jeden wystarczy... No co, nie wolno mi pofantazjować? Chyba, że masz gdzie iść, ale jeśli nie wiesz co dalej, to czemu nie? Jasne, wiem, że nie będzie łatwo, bo i Sariel ma problemy, i chyba ja, ale może warto spróbować? We trójkę będzie nam łatwiej.
Uśmiechnęła się. Nie mogłaby się nie uśmiechnąć, choć fantazje Zaca były tak dziwaczne, miała wrażenie, że chłopak zrobiłby wszystko, żeby mogli wyruszyć gdzieś we trójkę, ukryć się przed ścigającymi ich siłami i żyć, po prostu żyć. To było tak nierealne, że aż piękne.
Pociągnęła łyk kawy. Napój miał brunatną barwę, a jego zapach był niemal niezauważalny. Przyłapała się na myśli, że mogłaby przyzwyczaić się do ciężkiej woni kawy Daniela. Co robił teraz? Czemu nie mógł być z nią? To nieważne. Właśnie podarowano jej sen, pierwszy naprawdę piękny sen w jej życiu.
- Dobrze – rzekła, odgarniając kosmyk włosów za ucho. Śmiech Zaca, jedwabista skóra Sariela pod palcami, czemu nie? Cóż z tego, że sny się kończą, póki trwają nie należy zaprzątać sobie głowy przebudzeniem. – Czemu nie...?
Uciekną nocą. Najpierw pojadą pociągiem, potem autostopem. Gdzieś z motelu przy jednej z niekończących się amerykańskich dróg Twilight zadzwoni do Joanny, przeprosi ją, poprosi, by jej nie szukała, każda z nich spokojnie podąży za własnym snem.
***

Ostatni taki dzień włóczenia się po mieście Twilight zaliczyła w Krakowie, z Alex. Stamford nie było tak niesamowitym miejscem, właściwie powiedzieć, że przy starej środkowoeuropejskiej stolicy wypadało blado, było eufemizmem, ale Zac nie był wiele mniej od Alex gadatliwy. Jego wypowiedzi były jednak bardziej uporządkowane i o wiele łatwiej było za nimi nadążyć. Z drugiej jednak strony potrafił zadawać nieskończoną ilość pytań, na które Twilight czasem nie umiała odpowiedzieć. Od pytań przechodził do długich dygresji, swoich obserwacji na temat natury świata. Dziewczyna czuła się momentami przytłoczona tym wszystkim. Ona, która zawsze posłusznie uczyła się tego, co jej kazano, pojęła nagle, jak małe są jej własne możliwości. Nigdy nie powinna była się przebudzić, nie powinna tu być...
Potem przypomniała sobie pocałunek i po jej wnętrzu rozlało się ciepło. Coś miało ochotę podzielić się z Zakiem tym irracjonalnie przyjemnym uczuciem, ale wiedziała, że nie znajdzie dla niego właściwych słów. Te, które znała, te najbardziej oczywiste, wydawały jej się być pustymi, napuszonymi frazesami. Zbyt zużyte, przetarte, nazbyt wielkie i nazbyt małe zarazem. Nie oddawały rytmu bicia jej zdenerwowanego serca, długich palców wplecionych w jej włosy ani gładkiej, chłodnej skóry warg. Nie mówiły nic o strachu, o świadomości, że to tylko tyle – i aż tyle. O tym, jak bardzo szczęśliwa była, kiedy Zac zaproponował szaleńczą wspólną wyprawę w nieznane, o tym, że była gotowa uwierzyć, że ten idiotyczny pomysł może się udać.
Gdyby się nie przebudziła, byłaby kim innym. Miałaby dzieciństwo, rodzinę, pamięć, tożsamość, bezpieczeństwo. Nie chciała jednak oddawać za nie tej chwili. Oddałaby wszystko inne – to nienazwane uczucie chciałaby zachować.
- Kiedy już obudzę się z tego snu – powiedziała Zacowi. – chcę go przynajmniej pamiętać.
- Nie obudzisz się – zapewnił ją chłopak. Chciała wierzyć w jego słowa, ale nie potrafiła. Nie powiedziała mu jednak tego, pewnie sam się domyślił. – Bo ja też śnię, i ja też nie chcę cię obudzić.
Pozwolił jej przespać się w jednym z cichych pokojów własnego domu. Nawet, jeśli rodzice chłopaka zjawili się w domu, Twilight nie zauważyła tego, pogrążona w spokojnym, głębokim śnie, nie przerwanym żadnym nagłym przebudzeniem.
Zbudziła się dopiero popołudniu, gdy słońce pomału zaczęło wędrować ku zachodowi, cienie zaś wydłużyły się, czarne na tle złotawego nieba. Przez moment zastanawiała się, gdzie się znajduje, kiedy w końcu przypomniała sobie, uśmiechnęła się. Nawet, jeśli nie miała odwagi nazwać swojego stanu szczęściem, mogła śmiało powiedzieć, że jest zadowolona.
Zac gapił się na nią z szeroko otwartymi ustami, gdy zeszła na dół.
- Co się stało?
- Uśmiechasz się.
Zamrugała oczyma, niepewnym ruchem dotknęła swoich warg. Cofnęła rękę, jakby się oparzyła. Chłopak, patrząc na to, uśmiechał się szczerze. Mrugnął, gdy na niego spojrzała.
- Ubieraj się – zakomunikował. – Ruszamy się stąd. Muszę cię odprowadzić i wrócić. – Skrzywił się. – Póki co muszę się czasem zameldować w domu.
- Tak – kiwnęła głową, może energiczniej, niż zazwyczaj.
Droga do rudery wyglądała zupełnie inaczej, niż poprzedniej nocy. Dziewczyna nie zauważała właściwie otoczenia, cały czas pogrążona w rozmowie ze swoim towarzyszem. Choć właściwie to głównie on mówił, ona tylko co jakiś czas odpowiadała na pytanie lub wtrącała pojedyncze zdanie. W mgnieniu oka byli na miejscu i stali przed ciężkimi, zaopatrzonymi w nową, błyszczącą kłódkę drzwiami. Zac przekręcił klucz w zamku, a Twilight przełknęła ślinę.
Cokolwiek stało się wczoraj w nocy... Nie było ucieczki i prędzej czy później konsekwencje...
Nie chciała konsekwencji, chciała śnić nadal. Rzucić się w sen, nie budzić się już nigdy.
- No i przyprowadziłem ją z powrotem – oznajmił Zac.
Stojąc między nimi dwoma Twilight poczuła się w dziwny sposób przytłoczona. Spędziła noc z jednym z nich, dzień z drugim, ale po raz pierwszy widząc ich obu naraz miała ochotę wpaść w panikę. Gdyby miała dość tupetu, mogłaby odczytać myśli każdego z nich, zobaczyć co kryje się za delikatnym uśmiechem Sariela i szerokim – Zaca.
Zadrżała, cofnęła się o krok. Miała ochotę uciec, może nawet zrobiłaby to, gdyby nie przyszpiliło jej spojrzenie trojga błękitnych oczu. Zatrzymała się. Otwarła usta, żeby coś powiedzieć, ale Zac uprzedził ją.
- Myśleliśmy – zakomunikował podniosłym tonem. – Że to miasto ma nas dość i czas najwyższy się stąd zmyć. Więc proponuję spakować manatki i ruszyć w świat. Wszyscy troje.
Sariel spojrzał zdziwiony na niego, potem na Twilight.
- Proponuję Vegas – dodał chłopak. – Tam zawsze potrzebują magików, a że i ja, i Twilight coś nie coś się na tym znamy, źródło utrzymania zapewnione. I, tak, mówię poważnie. Jeśli ma się moc, trzeba z niej zrobić użytek, prawda? Badania, nauka, uciekanie przed, khem, złymi facetami to jedno, a my, śmiertelnicy jeść musimy. I mieszkać w czymś lepszym, niż ta nora, prawda?
- Zac... – zaczął wampir.
- Twilight się zgadza.
Sariel popatrzył na nią pytająco.
- Jeśli – zaczęła niepewnie. – jeśli mam już coś zrobić, gdzieś się udać... Przynajmniej mam jakąś wizję coś... – Zamilkła znowu.
- Sariel, cholera, proszę nie odstawiaj scen w stylu „jestem dla was zagrożeniem”. To tanie.
Wampir zamknął oczy. Widać było, że się nad czymś zastanawia, że cała sytuacja wcale mu się nie podoba.
- Sariel, jesteśmy w końcu w czymś w rodzaju stałego związku, więc nie zachowuj się jak tchórz, który boi się odpowiedzialności za panienkę z którą się przespał!
Oboje spojrzeli na Zaca z minami, które sprawiły, że chłopak zapragnął się wycofać. To też zrobił, usprawiedliwiając się – po części jedynie, jak Twilight doskonale wiedziała, koniecznością rozmowy z rodzicami. Zamknął drzwi w pośpiechu, jakby piątka niebieskich oczu próbowała go zabić.
- Stały związek... o Mitro...
- Lubię go – szepnęła Twilight. – Jest miły.
- I za dużo mówi. I ma za dużo pomysłów.
- A ty masz jakieś?
- Nie – pokręcił głową.
- Tak, jak i ja. Wiesz, nie sądzę żebym... i Zac...
- Muszę... Iść, może znajdę tego... – mruknął, w pośpiechu zawiązując chustę na czole. – Póki co ciągle jesteśmy tutaj i to, że ludzie giną bez powodu jest naszym problemem...
Zaczął szukać miecza. Dziewczyna stała przez chwilę pośrodku pomieszczenia, niepewna, jak ma rozumieć to zachowanie.
- Pozwól mi iść z sobą – rzekła wreszcie.
- Dlaczego niby?
- Dlatego. – Dotknęła jego twarzy czubkami palców, przesunęła opuszki, rysując wężowate linie na sinej skórze. Własna odwaga i zdecydowanie przeraziły ją. – Musimy się nauczyć paru rzeczy... prawda?
- Nie powinnaś...
- Nie jestem zwykłą śmiertelniczką, pamiętaj o tym. – Uniosła głowę, spoglądając mu w oczy. Jej dłoń zsunęła się na krawędź szczęki wampira i cofnęła. – I ja i Zac. Żadne z nas nie będzie nigdy wiodło normalnego życia. Wiesz o tym. Rozmawialiśmy o tym przed chwilą.
- Tak.
- Więc pozwól mi. Może się przydam.
- Dobrze – zgodził się niechętnie.
Była pewna, że nie podoba mu się ten pomysł, ona sama też zdawała sobie sprawę z tego, że może nie zachowuje się do końca rozsądnie – ale co było rozsądnym zachowaniem w jej sytuacji? Zresztą, jeżeli Joanna dotarła już do Stamford, miasta położonego przecież niedaleko Nowego Jorku, zawsze łatwiej będzie zapobiec najgorszemu. I jeśli to był sen... Z delikatnym uśmiechem na twarzy, uśmiechem, którego istnienia sobie nie uświadamiała, Twilight podążyła za wampirem.
***

W ciemności wampirzyca uśmiechnęła się. V mógł mieć swoje plany, ale zaślepiające pragnienie zachwiało jego zdolność do trzeźwej oceny sytuacji. Przypadkowi ludzie byli dobrzy... na początek. Dotarcie do kogoś, na kim srebrnowłosemu choć trochę zależało – o tym V oczywiście nie pomyślał. Kyra może i była wojownikiem, może i łatwo było przypisać ją wszelkim stereotypom – jednak umiała myśleć i robiła to, gdy zaszła potrzeba. Nie miała urody i siły charakteru V, ale poza zwinnym, silnym ciałem posiadała też przenikliwą inteligencję i bystre oczy. Gdy V działał pod wpływem instynktów, ona starannie analizowała kolejne posunięcia.
Tak, jak myślała – w mieście był ktoś związany ze Spokrewnionym, którego szukali. Ktoś o wiele ciekawszy, niż się początkowo spodziewała, ale czemu nie... Przesunęła językiem po krawędzi zębów. Nieczęsto spotyka się osobę o takiej krwi i, dodatkowo, takiej urodzie – konwencjonalnej i niepokojącej zarazem. Ten Kainita musiał być głupcem, pozwalając takiej osobie samotnie chodzić po mieście. To proszenie się o kłopoty.
Przez moment Kyra rozważała, czy zajść dziewczynę od tyłu teraz, czy poczekać jeszcze trochę, może naradzić się z towarzyszem. Ostatecznie wygrało to, co odczuwała względem V, a co mogła nazwać lojalnością drapieżnika polującego na ofiarę, z którą sam sobie nie poradzi. Najciszej, jak tylko umiała, wycofała się miedzy zaułki.
- Twój cel ma w mieście śliczną panienkę – oznajmiła swemu towarzyszowi, gdy w końcu go odnalazła. – Tak słodkiego stworzenia w życiu nie widziałam. Masz pomysł?
V uniósł głowę. Jego oczy miały piękny, podłużny kształt i ciemnobrunatne tęczówki, niemal nie do odróżnienia od czarnych jak smoła źrenic. Okolone ciemnymi rzęsami, które jakimś cudem nie sprawiały wrażenia zbyt długich, stanowiły jedyny element wyglądu, który zachowywał za każdym razem, gdy zmieniał postać. Być może był do nich przywiązany bardziej, niż do egzotycznej barwy skóry. Kyra pamiętała, że ponoć oczy są zwierciadłem duszy. Jeśli jednak wampiry nie mają duszy, co odbijają ich oczy?
- Mam – powiedział. – To nawet lepiej, że kogoś ma. Oczywiście, to też pewne niebezpieczeństwo, ale... – Jego twarz miała zamyślony wyraz. – Dziewczyna mówisz? – spytał, otrząsając się nagle. – Dziwne, myślałem, że... Ale to wszystko jedno, prawda? – Wstał pomału. – Ruszamy, Kyro, chyba czas pokazać się naszemu celowi.
***

-Zaczekaj chwilę.
Sariel zatrzymał się. Twilight przykucnęła na ziemi, zdjęła rękawiczkę i palcem nakreśliła na śniegu okrąg. Z zamkniętymi oczami trwała przez chwilę, dłoń położywszy pośrodku kręgu. Jej zmysły przekroczyły ograniczenia i badały teraz okolicę, wypatrując wszelkich anomalii i nieludzkich istot.
Koncentrując się na aurach i kwintesencji, to, co materialne widziała jako rozmazane plamy. Swego towarzysza postrzegała jako przypominającą żyły sieć zabarwionej purpurowo, srebrzystej pierwotnej energii, pulsującej rytmicznie, jakby w rytm powolnego bicia serca. Poczuła mrowienie na karku i czubkach palców. Taka ilość energii porażała i niepokoiła.
Skierowała swoje zmysły w inną stronę, lustrując otoczenie w poszukiwaniu podobnych wzorców. Jeśli obcy wampir był gdzieś w pobliżu, powinna bez trudu go zlokalizować. Sięgnęła dalej, pomiędzy ciemne zarysy domów. W głębi przyczajona czekała istota tego samego rodzaju co Sariel, lecz słabsza. Krążyła wokół nich? Zapewne. Widać nieznany Spokrewniony bawił się z nimi, czy może nimi, odwlekając moment konfrontacji.
Otwarła oczy, cofnęła dłoń, wstała wolno.
- Przed nami – zakomunikowała.
Sariel skinął głową i wolno ruszył w stronę, którą wskazała. Dziewczyna podążyła za nim, zagłębiając się między uśpione domy. W tej okolicy budynki dawno już miały swoją świetność za sobą, z ich ścian osypywał się tynk i płatami schodziła farba. Jedną z działek ogradzał nadgryziony przez rdzę parkan, strzępy plakatów odsłaniały wyblakły napis głoszący, że miejsce to jest terenem budowy. W mroku i słabym blasku latarni cała okolica sprawiała przygnębiające wrażenie, zupełnie nie kojarzące się ze Stamford jako miastem zamożnym i bezpiecznym. Dookoła panowała cisza, zakłócana jedynie skrzypieniem śniegu pod dwiema parami butów.
Kroki trzeciej osoby zbliżały się z przeciwka. Sariel zatrzymał się, dał Twilight ruchem ręki znak, by i ona stanęła. Ulicą spokojnie szedł wysoki mężczyzna w ortalionowej kurtce. Spod nasuniętego na czoło kaptura wypływały pasma czarnych, lśniących błękitnie włosów.
Sariel skrzywił się, zmarszczył brwi. Drugi Kainita zaśmiał się perliście i zsunął kaptur z głowy.
Miał piękną twarz, ale barwa jego skóry porażała swoją nienaturalnością. Twilight bez trudu przypomniała sobie ustęp w starej księdze – tylko jeden klan zdolny był do takiej manipulacji swoim ciałem, wręcz słynął z niej – ze swego upodobania do nienaturalnego piękna. Dziewczyna nie wiedziała o nich wiele więcej – ale szeroki, piękny i okrutny za razem uśmiech mówił wystarczająco wiele.
- Tak, dobrze się domyślasz, to ja – oznajmił nieznajomy. – Możesz nazywać mnie V... Miałeś już ze mną do czynienia, pamiętasz?
- Czego oczekujesz?
- Że pójdziesz ze mną... Nigdy dotąd nie widziałem nikogo takiego jak ty... – V przekrzywił głowę przyglądając się Sarielowi w sposób, który sprawił, ze po kręgosłupie Twilight przebiegł nieprzyjemny dreszcz. – Chcę wiedzieć kim jesteś, krzyżowcu.
- I tylko tyle? – Nocną cisze przeszył śmiech Sariela, cichy, ostry jak stal. – Nie wiem, czego chcesz naprawdę, ale nie licz na mnie.
- Myślisz, że się nie przygotowałem?
Twilight poczuła, jak ktoś zachodzi ją od tyłu. Odwróciła się, o ułamek sekundy za późno. Wysoka, szczupła, lecz muskularna kobieta o krótkich, nastroszonych włosach chwyciła jej nadgarstki i wykręciła ręce do tyłu. Dziewczyna zdusiła jęk. Wampirzyca pochyliła się nad nią, srebrne kolczyki, zdobiące jej lewe ucho zadzwoniły cicho, wąskie usta rozciągnęły się w drapieżnym uśmiechu.
Czemu jej nie zauważyła? Jak mogła popełnić tak podstawowy błąd? Znalazła jednego wampira, ale nie pomyślała nawet, że niedaleko może ukrywać się drugi. Oboje dali się złapać w pułapkę.
- Jest śliczna... mogę ją zatrzymać? – Kyra wargami dotknęła ucha Twilight. Dziewczyna wzdrygnęła się i szarpnęła, wampirzyca roześmiała się tylko, zacieśniając chwyt. – Słodziutka, jak z filmu, nie robi nic, tylko się szarpie. A krzyczeć potrafisz, maleńka? – spytała, poczym wysunęła koniec języka i przesunęła nim po policzku swojej ofiary.
- Zabierz ją, Kyro – polecił V.
Stał naprzeciw Sariela, kurtkę zdjął, pod nią miał czarny podkoszulek, dokładnie opinający smukłe, muskularne ciało. Ramiona rozpostarł, a jego palce poruszały się, jakby rozgrzewał mięśnie przed walką. Jego przeciwnik pomału zsunął pokrowiec i wydobył miecz z pochwy.
- Nie oczekiwałem niczego innego – rzekł V. Wyprężył ramiona. Kości poruszyły się pod warstwą skóry i mięśni, naprężyły i przebiły tkankę, tworząc rząd ostrzy biegnący wzdłuż całych rąk. Paznokcie wampira wydłużyły się i stwardniały, przekształcając się w mocne szpony. – Pokaż mi, co potrafisz, krzyżowcu.
Oczy Sariela zwęziły się do dwóch wąskich szparek. Palce niemal czułym gestem oplotły rękojeść miecza.
- Nie mam wyboru.
- Nie, krzyżowcu, nie masz. Zabierz ją, Kyro!
Wampirzyca pociągnęła Twilight za sobą. Mając wykręcone ręce, dziewczyna nie była w stanie wiele zdziałać, jeden ruch, który Kyrze wydałby się podejrzany, skończyłby się tragicznie. Marnym pocieszeniem było to, że nie planowali jej zabijać – przynajmniej nie od razu. Nie o nią chodziło, nie tym razem.
V uśmiechnął się, poruszył palcami w przyzywającym geście.
- Czekam, krzyżowcu. Czekam na twój ruch.
- Więc chodź tu.
- Z przyjemnością.
Jego ruchy były gibkie, zwinne, nadnaturalnie szybkie, jak wielu Spokrewnionych umiał wykorzystać możliwość osiągnięcia nadludzkiej prędkości reakcji. Śmiertelnik nie zauważyłby momentu, w którym V znalazłby się za jego plecami. Sariel, doskonale świadomy, z czym ma do czynienia, odwrócił się i uchylił, nim najeżone kolcami ramię zdążyło go choćby musnąć.
V zatrzymał się o kilka kroków od swego przeciwnika, obrócił głowę płynnym ruchem. Długie włosy zafalowały, nim opadły na jego ramiona plecy i twarz. Uśmiechnął się, odrzucając w tył zasłonę jedwabistych czarnych pasm. Jego ciemne oczy lśniły jak w gorączce.
Zaatakował znów, wyrzucając w kierunku Sariela uzbrojoną w szpony dłoń. Paznokcie zazgrzytały, trafiając w powierzchnię miecza.
Oczy obydwu wampirów wpatrywały się w siebie ponad krawędzią klingi.
V pomału rozsunął palce i, niezważając na to, że ostrze rozcięło mu dłoń, chwycił miecz. Jedną dłonią próbując unieruchomić broń, drugą sięgnął ku twarzy Sariela. O włos od skóry swego przeciwnika V odwrócił rękę i dotknął jego policzka najpierw opuszkiem palca, potem dopiero rysując na nim krwawą linię paznokciem.
Czerwona strużka spłynęła po bladej skórze Sariela, krople jedna za drugą zaczęły ściekać po mieczu.
V odskoczył, pozwalając ranie na swej dłoni zasklepić się. Przez ten ułamek przeciwnik sekundy próbował zrozumieć sens tego dziwnego manewru. Z nienaturalnie długimi, ostrymi paznokciami V mógł łatwo sięgnąć oka. Wiedział to. Wiedzieli to obaj. V uśmiechnął się, widząc, że Sariel pomału zaczyna pojmować, że nie jest to zwykła walka.
- To by było zbyt łatwe – rzekł. – A zabicie cię byłoby marnotrawstwem.
- Obawiam się, że nie podzielam tej opinii.
Ostrze miecza błysnęło zimnym światłem, jego blask odbił się w szaroniebieskich oczach. Czy V wydawało się jedynie, czy naprawdę ujrzał spojrzenie bestii ukryte w tych źrenicach? Zaczęło się.
- Więc spróbuj.
Błyskawiczny cios miecza o włos minął jego bok. V uchylił się, uskoczył, odbił od asfaltu i przeskoczył nad swym przeciwnikiem, lądując za jego plecami.
Podniósł się prędko i, unikając kolejnego zadanego z błyskawiczną szybkością – i z furią? – ciosu, uderzył znów, napierając całą siłą. Kolce pokrywające jego ramiona zazgrzytały w zwarciu z klingą miecza. Był silny, V czuł olbrzymią moc, o wiele większą, niż można było spodziewać się po tak chudym ciele. Nie, wynik tej walki byłby przesądzony, gdyby liczyła się tu tylko siła i umiejętności. Ale V planował co innego.
Odskoczył znowu, czując, że niedługo już wytrzyma w zwarciu. Zniekształcone kości przeszywały jego ramiona bólem. Pora zakończyć tę walkę.
Nie spuszczając z Sariela wzroku, zaczął się wycofywać. Jego przeciwnik podążył za nim, trudno było spodziewać się czegoś innego. Przewidywalny. V poczuł się lekko rozczarowany.
Nie było jednak powodu, by rezygnować. Ruszył w stronę, gdzie zniknęła Kyra. Nie odeszła daleko, ciągnąc za sobą szarpiącą dziewczynę.
- Teraz – rzekł, stając między obiema kobietami a swym przeciwnikiem. Na jego twarzy malował się uśmiech, tak piękny i złowieszczy, jaki potrafili stworzyć jedynie przedstawiciele klanu Tzimizce.
Za jego plecami Twilight, trzymana w silnym uścisku Kyry, zesztywniała, czując że dzieje się coś niedobrego. Coś naprawdę niedobrego. Przed nią stał wampir o niezwykłym wyglądzie, oddzielał ją od Sariela, który wydawał się zupełnie nie rozumieć, o co chodzi. „Niech stąd ucieka” – przemknęło jej przez myśl, a zaraz potem zrozumiała, że to nic nie da.
- Obiecałem coś sobie, krzyżowcu – usłyszała głos V. Tzimisce uniósł dłoń i wyciągnął ją przed siebie. Wpatrywał się w Sariela, w jego oczy, i choć Twiligh nie mogła tego widzieć, wiedziała, czuła, ze jest to złowrogie spojrzenie. – Kyro, poderżnij jej gardło.
Zamarła. Nad jej uchem zabrzmiał śmiech.
Szarpnęła się, otwarła usta do krzyku.
Wszystko działo się równocześnie, ona jednak mogła wyodrębnić każdy obraz.
Spojrzenie Sariela, krzyżujące się z hipnotyzującym spojrzeniem V.
Długie szpony, wyrastające z palców Kyry.
Swoją własną krew, tryskającą z ran.
Powietrze załamujące się, trzeszczące od użycia jakiejś mocy.
Oczy Sariela zmieniające wyraz.
Krzyk nie wydostał się z jej ust. Dziewczyna osunęła się na ziemię, gdy tylko puściły ją ramiona wampirzycy.
„Nie!” – wrzasnęło coś w jej umyśle.
Nim osunęła się w ciemność, ujrzała zbliżającego się Sariela. Wampir spoglądał na nią najbardziej przerażającym spojrzeniem, jakie widziała w życiu. Szarobłękitne oczy były oczyma Bestii.
***

W celowniku kuszy widział raz szalonego Tzimizce, raz jego przeciwnika. Nie do końca pewien, co ma zrobić, czekał, obserwował. Gdy V rozkazał swej towarzyszce zabić dziewczynę, prawie nacisnął spust. Prawie. Może wygrała w nim ciekawość, a może wyrachowanie. Wstrzymał się i pozwolił, by bezcenna krew małej magini spłynęła na brudny śnieg.
V był w swej ocierającej się o szaleństwo perwersji geniuszem, należało mu oddać tę sprawiedliwość. Zranić dziewczynę i równocześnie przebudzić w Sarielu Bestię... Okrutne, godne potępienia i genialne zarazem. Przebudzić Bestię w tym idealiście, postawić go oko w oko z mrokiem czającym się w przeklętej duszy każdego wampira, zmusić, by dobił umierającą dziewczynę, dziewczynę, która prawdopodobnie nie była mu obojętna...
Strzelec uśmiechnął się z mroczną satysfakcją. Gdyby V miał jeszcze na tyle moralności, by wykorzystać swój geniusz w celu innym, niż własna przyjemność... I gdyby miał na tyle rozsądku, by zostać i dopilnować swego dzieła, zamiast znikać razem ze swoją towarzyszką...
Nakierował celownik na Sariela. Uśmiechnął się szerzej, nie mógł nie czuć zadowolenia. Nacisnął spust.
Wystrzelony z kuszy kołek wbił się w pierś srebrnowłosego wampira, w samo serce.
Strzelec zeskoczył z dachu. Czarny płaszcz zafalował wokół jego postaci, podobny do wielkich skrzydeł. Wylądował na ziemi i podbiegł do dziewczyny. Umierała. Czerwona kałuża krwi wokół niej powiększała się coraz bardziej. Nie miał czasu do namysłu. Przerzuciwszy jej bezwładne ciało przez ramię, ruszył w drogę.
Rzeczywistość dookoła niego zafalowała, rozdzieliła się i zamknęła za nim, gdy zabierał Twilight do innej płaszczyzny świata.







Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj