ZMIERZCH


KSIĘGA I - CIENIE



Rozdział 12. Najmniej Odpowiedni

To była obecność po drugiej stronie drzwi. Kroki. Nie Zac, nie o piątej w nocy, bo o tej porze chłopaka zwyczajnie zwyciężał jego własny zegar biologiczny. Więc...? Dwie osoby. Śmiertelnicy, lecz nie zwyczajni – co więcej, w ich zapachu, który był tak silny, że Sariel czuł go mimo dzielących ich drzwi, było coś znajomego. Ktoś go szukał, to wampir już wiedział – a teraz ten ktoś go znalazł i stał przed drzwiami jego kryjówki. Skończył się spokój, intruzi wtargnęli w cichą idyllę ostatnich tygodni.
Wyjął miecz i pomału otworzył drzwi. Stanął za nimi, manewr oczywisty, lecz skuteczny. Osoby z drugiej strony nie kwapiły się jednak z wejściem do środka, jakikolwiek miałyby w tym cel. Obie stały na zewnątrz w pełnym napięcie oczekiwaniu. Ktoś musiał wykonać pierwszy ruch.
- Mógłbyś się trochę uspokoić i nie grozić, że przetniesz nas na pół – rozległ się głos.
- Kobieta mag... nie pomyślałem o tobie... Skąd wiesz?
- Domyśliłem się. Pewne osoby były zbyt głupie... Zresztą to nie ja mam sprawę do ciebie, ale pewna dziewczyna. Więc lepiej schowaj to żelastwo.
- Odwykłem od ufania komukolwiek – rzekł, wyczuwając we własnym głosie sarkazm. Bo czyż to nie osoba, z którą właśnie rozmawiał, obudziła go z letargu? A potem nie zrobiła nic – aż do tej chwili.
- Rozładowuję pistolet – Po drugiej stronie drzwi rozległ się szczęk. – I chowam go. Pozwól mi wejść.
- Pozwolisz, że zachowam ostrożność.
- Pozwolisz, że ja również.
Daniel Świętojański wsunął się do wnętrza pomieszczenia. Ubrany na czarno, jak zawsze, ze śmiertelnie poważną miną i okularami na nosie. Nie zmienił się wiele i zdecydowanie nie wyglądał na „kobietę maga” – nic dziwnego, że Sariel nawet nie pomyślał o nim jako o mogącej go szukać osobie.
Gorzej, że jego towarzyszka też była znajoma. Jej zapach był aż nazbyt intensywny, a jej spojrzenie równie zagubione i przerażone, jak kiedy spotkali się po raz pierwszy. I tym razem nie z powodu jakichś osób z zewnątrz... O Mitro, czy to on ją przerażał? I czego od niego chciała?
- Mogę na chwilę? – Daniel przymknął drzwi, dając dziewczynie do zrozumienia, by została na zewnątrz. Cofnęła się, nie spuszczając z nich obu wzroku, jej oczy przestały wpatrywać się w Sariela dopiero, gdy rozdzieliły ich drzwi. – Masz mi obiecać, że nie zrobisz jej krzywdy. – Głos patologa był zimny jak ostrze noża. – Jeśli tkniesz ją palcem, przysięgam, zrobię to, co nie udało się Feiowi. A ja w przeciwieństwie do niego wiem, jak porządnie zabić wampira.
Niewątpliwa groźba nie zrobiła na Sarielu większego wrażenia. Danielowi zależało na dziewczynie, on zaś był ostatnią osobą, która chciałaby zrobić jej krzywdę. Nie po to kiedyś uratował jej życie. Nie to jednak powiedział. Przy Eutanatosie, który widać oczekiwał – Sariel nie dziwił się temu wcale - po wampirze nieludzkiej oziębłości, bezpieczniej było założyć nieczułą maskę.
- Nie mam celu w zrobieniu jej czegokolwiek.
- Ale ja jestem teraz jej opiekunem. – Spojrzenie padające zza okularów było twarde i przeszywające. – Więc obiecaj mi.
- Obiecuję. – Skinął głową.
Daniel uśmiechnął się lekko, zadowolony.
- Ja też nauczyłem się nie ufać innym, choć żyję o wiele krócej niż ty. Jak powiedziałem – jestem tu tylko jako jej opiekun, to ona chcę rozmawiać z tobą, ja, gdyby to ode mnie zależało, nie mieszałbym się w tę sprawę. Szukają cię. Nie tylko Spokrewnieni, jak mógłbyś przypuszczać. Także magowie. Z mojej Tradycji, z innych przypuszczam też. Nie wiem, czego chcą, mogę się domyślać, że byłbyś dla nich ciekawym obiektem badań. Pewna kobieta zastawiła na ciebie pułapkę. Bądź ostrożny.
Nic nowego. Pułapki, magowie próbujący użyć go do własnych celów – to wszystko spotkał już wcześniej. Z dwojga złego lepiej zostać wykorzystanym przez maga, niż stracić życie i duszę od kłów własnego rodzaju – a jednak Sariel wzdrygał się na samą myśl o zgodzeniu się układ z istotą. Mimo to robił to cały czas, zgadzał się na pomoc któregoś z Przebudzonych i modlił się, by nie skończyło się to tragedią.
Dziewczyna długo milczała, stojąc pośrodku pomieszczenia. Usiadła ostrożnie, gdy wskazał jej krzesło, ale ani na chwilę nie spuściła z niego wzroku. Nie patrzyła na niego z nieufnością – ze strachem, owszem, ale nie bała się, że zostanie skrzywdzona – lękała się raczej czegoś, co od Sariela było niezależne. Kilka minut minęło, nim z jej ust padło pierwsze słowo, pewnie rozważone i wypowiedziane w wyobraźni tysiące razy, a mimo to nadal nieodpowiednie.
- Dlaczego?
Nie zrozumiał.
- Dlaczego co?
Znów zamilkła. Zdecydował przejąć choć trochę inicjatywy, jeśli mieli zakończyć to przed świtem, nie mogli rozmawiać w ten sposób.
- Jak ci na imię?
- Twilight – rzekła.
Miała cichy, miękki, niemal dziecięcy głos, dokładnie taki, jakiego można by spodziewać się po kimś obdarzonym taką urodą. Krucha i delikatna, o niewinnym wyglądzie i oczach, które umiały wpatrywać się w innych bez znużenia. Oczy miały barwę wieczornego nieba – czy gdyby spojrzał w nie, ujrzałby na ich dnie gwiazdy? Zaskoczyła go ta myśl, ale w jakiś sposób pasowała do całości. Gwiazdy pasowałyby do jej nietypowego imienia i do koloru jej tęczówek, do dystansu, którym próbowała zamaskować emocje – emocje, nad którymi nie umiała zapanować.
- Cieszę się, że dobrze się czujesz – uśmiechnął się, próbując ją ośmielić.
Przygryzła wargę i ściągnęła brwi. Teraz wyczuwał w niej gniew.
- Czemu nie pozwoliłeś im mnie zabić?
- Czemu miałbym?
- Bo teraz próbują cię znaleźć z moją pomocą. – Uniosła podbródek, chcąc nadać własnej twarzy zdecydowany wyraz, także jej głos stał się o ton głośniejszy, było w nim słychać wzburzenie. Całe ciało dziewczyny było jednak spięte, zaś puls – przyśpieszony. - A jeśli to, co słyszałam o twoim klanie jest prawdą, nie szukają cię po to, żeby ci za coś podziękować. Więc czemu zawracałeś sobie głową ratowaniem życia jakiejś dziewczynie? – zawiesiła głos. Sariel milczał, kontynuowała więc. – Czego chcesz ode mnie?
- Niczego.
- Więc czemu mnie ocaliłeś? Nie uwierzę, że zrobiłeś to z dobroci serca, że przypadkiem trafiłeś na ten dom i przypadkiem zajrzałeś do środka.
- Nie – potwierdził.
- Jak to było?
Opowiedział.
Tamtego grudniowego dnia nie postąpił do końca rozsądnie. Zapuszczenie się tak daleko na terytorium wroga było kuszeniem losu – on jednak, zagubiony w nowej rzeczywistości, chciał zobaczyć miejsce, które miało mu jeszcze przyjść odwiedzić, i, być może, znaleźć jakąś podpowiedź co do dalszego postępowania. Kręcił się po obrzeżach miasta, z odległości oceniając jego topografię, gdy na jego oczach na stacji benzynowej zatrzymał się van. Nie zwróciłby na to uwagi, gdyby z samochodu nie wysiadł ghul. Przez otwarte drzwi pojazdu ukryty za rogiem budynku Sariel widział pozostałych pasażerów – wśród nich nieprzytomną dziewczynę. Chcąc sprawdzić, czy ma do czynienia ze śmiertelnymi czy Kainitami spojrzał na ich aury – i dostrzegł, że ta należąca do dziewczyny migoce od iskier. Czyżby jej stan spowodowany był magią?
Ghul kupił papierosy i wrócił do vana. Sariel ruszył za samochodem. Jechali za miasto, mała więc szansa, że ich celem była kryjówka jakiegoś Spokrewnionego. Samochód wjechał w las, potem zatrzymał się przed małym domkiem. Dwóch mężczyzn zaniosło nadal nieprzytomną dziewczynę do wnętrza, trzeci podążył za nimi, ghul paląc papierosa rozglądał się wokoło. W końcu rzucił niedopałek w śnieg i także zniknął w domu. W okienku piwnicy zapaliło się światło.
Sariel patrzył. Niewiele czasu musiało minąć, by spostrzegł się, jaką ogląda scenę. Dziewczyna, najpierw nieludzko spokojna, pomału zaczynała się bać. Potem krzyczała. W końcu zadecydował, że jej pomoże. Strach przed konsekwencjami tego czynu był mniejszy, niż odruch każący ratować ludzkie życie.
- Czy mogłeś... – głos Twilight znów był cichy. – Po prostu... odejść?
- Tak.
Wstała. Bez słowa wyszła i zamknęła za sobą drzwi.
Właśnie coś w niej pękło. Nie, to on nieświadomie rozbił to na kawałki.
Czy żałował? Czy powinien?
***

> Zaczęła płakać dopiero na schodach. Wilgotna, kręta ścieżka znaczona przez spływającą łzę pojawiła się na jej policzku zupełnie nieoczekiwanie. Dziewczyna przyśpieszyła kroku, starając jak najszybciej oddalić się z tego miejsca. Szloch i przykry zapach panujący w piwnicy dusiły ją. Miała wrażenie, że wszystko jest nie takie, jakie być powinno.
Daniel dogonił ją na zewnątrz. Nie broniła się ani nie uciekała, gdy objął ją, nieco sztywno i niezdarnie. Równie niezdarnie przywarła do niego – oboje nienawykli do kontaktu fizycznego, oboje właściwie sobie obcy. Ale kto nie był jej obcy? Każdy, kogo spotykała na swojej drodze wydawał się odległy, jak oddzielony brudną szybą. Ilekroć jednak próbowała zbić tę szybę, pękało coś innego. Przez chwilę stali na mrozie przytuleni do siebie, czując, że jakiekolwiek słowa mogłyby tylko zaszkodzić. To nie była pora na rozmowę, to nie była pora by opowiedzieć, co usłyszała w tamtym pomieszczeniu i czemu zabolało ją to tak bardzo, że po prostu wyszła. Przez moment próbowała sobie wyobrazić, że to nie Daniel podążył za nią i że nie on trzymał ją teraz w objęciach – lecz najwyraźniej wszystko, co kiedykolwiek stworzyła we własnym umyśle było błędne.
Patolog bez słowa puścił ją i położywszy jej dłoń na ramieniu zasugerował, że powinni odejść. Nie sprzeciwiała się. Ruszyła za nim pomału, próbując zebrać myśli. Cokolwiek miało się stać – musiała to przemyśleć, odzyskać zdolność beznamiętnej analizy, której pozbawiły ją emocje.
Twarz piekła ja od mrozu, wilgoć na policzkach zamarzała. Minęła już szósta i na wschodnim horyzoncie pojawiła się sugestia jaśniejszego błękitu. Wiatr niósł słonawą woń oceanu. W pierwszych sklepach zapalały się światła, za szybami przesuwały się czarne sylwetki pracowników. Pojedyncze samochody przemykały ulicami, w oddali słychać było turkot pociągu.
Daniel skierował się w stronę parku. Cicha o tej porze enklawa była odpowiednim miejscem do powrotnej teleportacji.
Nagle zmarszczył brwi, spojrzał na swą towarzyszkę,
„Uważaj” – przekazał jej w myślach i ruszył przez zasypany śniegiem trawnik.
Kilka metrów dalej, na małym placyku, leżały zwłoki. Puste, pobladłe oczy mężczyzny wpatrywały się z przerażeniem w niebo. To spojrzenie i wykrzywiona twarz mężczyzny mówiły same za siebie – to nie była naturalna śmierć. Twilight przystanęła, jak zahipnotyzowana patrząc na ten obraz. Ciemna sylwetka rzucona na biel śniegu, w górze coraz jaśniejsze niebo – jak scena z okrutnej baśni, tej samej, którą dziewczyna przeżywała już tamtej nocy na plantach.
Daniel przykucnął przy ciele i ze znawstwem dokonał oględzin. Trup był blady, jakby z ciała odpłynęła cała krew. Patolog odsłonił szyję zmarłego. Parzyste ranki, jaskrawoczerwone na białym tle śniegu i pobladłej skóry, widniały nad tętnicą szyjną jak podpis, dwie identyczne pozostawiono na nadgarstku. Gdyby Daniel był osobą wystarczająco impulsywną aby kląć, to właśnie by uczynił. Zostawienie tak wyraźnych śladów na terenie innego Kainity było bezczelną obelgą, prowokacja lub próbą ściągnięcia kłopotów.
„Sugeruję, żebyśmy się stąd wynieśli” – przekazał Twilight.
Kiwnęła głową. Nie rozumiała tego, co znaleźli, nie wiedziała, czy chce rozumieć. Kolejny obraz, którego wolałaby nie zapamiętywać, kolejne przesłanie ukryte w niepokojącej scenerii. Musiała to przeanalizować, ale nie tu i nie teraz, nie w obecności ciała, tak bezwzględnie przypominającego, do czego zdolny jest wampir. Drżącą ręką dotknęła własnej szyi. Poczuła tętno, jego szybkość przeraziła ją. Krew, której pozbawiono tego mężczyznę, przez jej żyły przepływała ze zdwojoną witalnością.
Daniel nakreślił na śniegu okrąg, namiastkę buddyjskiej mandali, którą się zazwyczaj posługiwał. Jedną rękę trzymając na ramieniu swej towarzyszki odszukał nić łączącą go z własnym mieszkaniem. Nagle z pogrążonego w ciszy przedświtu parku oboje znaleźli się w starej krakowskiej kamienicy. Tu było już południe, szare światło wpadało do wnętrza mieszkania przez wychodzące na podwórko okna.
W przedpokoju Twilight zdjęła płaszcz i mokre buty. Długo stała przed olbrzymim lustrem o ciemnej, drewnianej oprawie, rzeźbionej w powykręcane w paroksyzmach bólu lub rozkoszy sylwetki, wyłaniające się spośród roślinnych ornamentów. Z miękko zaokrąglonymi kształtami i burzą złotych loków wyglądała jak barkowy anioł, przypadkowo zaplątany wici niepokojącej wizji. Tylko jej oczy, ciemne jak kulki z granatowego szkła, miały w sobie coś z fin-de-siècl’owej dekadencji lustrzanej ramy, niepokojąca pustkę i odbicie gwiazd.
- Boisz się – szepnęła postać, którą widziała tylko ona i tylko w lustrze. Długie palce o szponiastych paznokciach spoczęły na ramieniu dziewczyny, zielone oczy zabłysły ponad jej głową. – To, co jest na zewnątrz i to, co jest wewnątrz ciebie przeraża cię równie mocno, nieprawdaż?
Twilight pomału uniosła dłoń, znów dotykając skóry swojej szyi. Postać w lustrze uśmiechnęła się.
- Tego chcesz – stwierdziła. – Przemyśl to, uświadom sobie, sformułuj we własnym umyśle.
- Kanapki czy płatki? – rozległ się głos Daniela.
- Uumm... płatki? – odpowiedziała, odwracając się od lustra.
Późne drugie śniadanie rozgrzało jej ciało, lecz nie odegnało myśli o zimnie.
- Co dalej? – spytała po pewnej chwili milczenia.
- Nasz znajomy ma swoich znajomych – stwierdził Daniel, nieśpiesznie mieszając niewiarygodnie gęstą kawę. – Pozostawienie ciała na terenie innego wampira, dodatkowo ze śladami... Niedługo będzie tam pełno inkwizycji – a wiesz, jacy ci panowie mogą być mili – niezależnych łowców, innych Spokrewnionych też, bo to w końcu okolice Nowego Jorku...
- Telefon – powiedziała nagle Twilight. – Mogę zadzwonić?
- Proszę.
Jeśli miasto, które odwiedziła jeszcze przed chwilą właściwie znajdowało się na północ od Nowego Jorku, to Joanna pewnie...
Dziewczyna usiadła w fotelu pokrytym skórą, tak dużym i miękkim, że bez trudu mogłaby zapaść się w nim i zasnąć. Obok mebla stała lampa o podstawce powtarzającej secesyjny wzór ramy lustra, z góry zwieszały się liście bluszczu, wijącego się dookoła pokoju po szafach i zawieszonych pod sufitem drążkach. Pod ścianami stały półki wypełnione książkami, na żadnej z nich nie widać było ani grama kurzu. Daniel pędził samotniczy tryb życia, do tego wykazywał skłonności do pedantyzmu i jego mieszkanie było niewiarygodnie czyste – lecz nie pozbawione własnego charakteru. Odrobinę mroczne i przytłaczające, podobnie jak urządzone jasnymi meblami mieszkanie Beaty Kuźnicy – tak samo, jak przytłaczający byli właściciele obu tych loków, patolog i lekarka opiekująca się umierającymi, badacz wampiryzmu i manipulatorka, nie cofająca się przed wdzieraniem się w cudze sny. Każde z nich nosiło w sobie lepką ciemność, ale każde z nich z jakichś powodów wyciągnęło do Twilight rękę.
Wyjęła notatnik, w którym zapisany miała numer Joanny. Między kartki wsunięte były dokumenty z fałszywym nazwiskiem, na które nie spojrzała dotąd ani razu i mała koperta ze starą monetą, dziwny przedmiot, który Darius Moley wsunął jej w dłoń przy pożegnaniu. Początkowo myślała, że to jakiś magiczny przedmiot, sposób, w jaki były mistrz chce ją mieć na oku, ale nie wyczuła ani odrobiny magyi. Więc może próbował zbić tę brudną szybę? Człowiek, z którym mieszkała przez siedem lat był dla niej obcy. Przybrana siostra stawała się coraz bardziej odległa.
Głos Joanny w słuchawce był niewiarygodnie ciepły, dla Twilight brzmiał jak melodia. Głos życzliwej osoby, która...
- Twilight! Dawno nie miałam wiadomości od ciebie. Coś się stało?
- Tak... – głos dziewczyny załamał się nagle. Jak wyjaśnić to wszystko? Joanna, zawsze ta najbliższa, życzliwa dusza, jedyna osoba, która okazywała jej serce, stała teraz po drugiej stronie barykady. Dwa miesiące minęły od pierwszego spotkania z Sarielem, dwa miesiące zmian prowadzących do czegoś, czego Twilight nie umiała ogarnąć, dwa miesiące niepokoju, napięcia strachu, stąpania po cienkiej krawędzi między lojalnościami. Nie tego chciała, nie uciekania, nie braku słów, nie niepewności. Przełknęła ślinę – W mieście na północ od Nowego Jorku, jakiś wampir...
- Jesteś tam?
- Nie, ja...
- Twilight, co się dzieje?
- Czuję coś, czego nie powinnam. To nie mój telefon, nie oddzwaniaj.
Rozłączyła się, wyłączyła komórkę. Jeśli Joanna spróbuje zadzwonić, jej już tu nie będzie. Sariel, Joanna. Joanna, Sariel. Właśnie próbowała narazić ich oboje, postawić ich naprzeciw sobie.
Oddała telefon Danielowi. Nie zapytał nawet do kogo dzwoniła i po co. Pewnie gdyby chciał się dowiedzieć, znalazłby jakiś sposób...
- Jak rozumiem, chcesz wszystko przemyśleć?
- Tak.
- Dobrze. Ja mam parę spraw do załatwienia. – Poprawił okulary. – Przez jakiś czas chce być sam.
- Wrócę do pani Kuźnicy.
- Dobrze – odparł trochę niechętnie. Nie ufał tej kobiecie, ale odwiózł Twilight. – Gdybyś potrzebowała mojej pomocy...
Kiwnęła głową.
***

W Stamford było wczesne popołudnie, gdy Zac przebudził się z twardego snu. Jego rodziców nie było, oczywiście, ale chłopaka to nie martwiło. W lodówce znalazł zimne krokiety. Kupne – matka nigdy nie gotowała często, a teraz, kiedy prawie nie zjawiała się w domu, w ogóle nie miała na to czasu, pewnie nawet o tym nie myślała. Krokiety miały konsystencję gumy, nawet jedzenie w szkole, nawet paskudny zimny pudding, potrawa, zamiłowania Anglików do której Zac nigdy nie umiał pojąć, miało więcej smaku.
Cały dom, z jego pedantycznym, silącym się na światowość i eklektyzm wystrojem był równie blady i bez wyrazu jak te krokiety. Rozliczne pamiątki z podróży, wyrwane z oryginalnego kontekstu, stały na półkach, wpatrując się w przestrzeń wzrokiem pełnym rezygnacji. Były tu uwięzione, ustawione na szafkach pokrywały się nie kurzem, lecz zapomnienie kawałek po kawałku pożerało ich dusze. Niedługo będą już tylko bezosobowymi bryłami drewna, metalu, szkła czy kamienia, przypadkowo umieszczonymi w bezosobowym budynku.
Wspomnienia, które Zac wiązał z tym domem były obce jak wspomnienia innej osoby. Kogoś, kto dotąd spał, a zbudziwszy się ujrzał świat w innym świetle. Wrócił do domu uporządkować pewne sprawy, a znalazł się w miejscu, które było puste i odległe. Nawet własny pokój przestał być bezpieczną enklawą, ogołocony z przedmiotów, które dotąd stanowiły parawan oddzielający Zaca od świata. Nie mógł już chronić się za zasłoną książek i własnej wyobraźni, druga strona rzeczywistości wyciągnęła po niego ramiona i obejmowała go czule, każąc mu iść dalej. Tu nie było co porządkować, ten dom dawno już oczyszczono z uczuć.
Jedząc późne śniadanie lub też wczesną kolację, włączył telewizor. W lokalnych wiadomościach mówiono coś o szokującym morderstwie dokonanym nocą w Scalzi Park. Jakiś policjant tłumaczył, że nie ma powodu do obaw, ze ten odosobniony przypadek nie odbiera od razu miastu statusu najbezpieczniejszego w USA.
Zac machnął ręką. Parę dni temu jakieś morderstwo pośrodku Londynu, wcześniej psy. Co chwilę działo się coś dziwnego – i co chwile zdarzały się rzeczy całkowicie normalne. To, które z nich prasa i telewizja rozdmuchają do rozmiarów katastrofy wydawało się kwestią przypadku.
Istoty takie jak magowie czy wampiry musiały być naprawdę sprytne, jeśli radziły sobie z mediami – doszedł do konkluzji. Jak w całym tym szumie wyłowić to, co istotne, jak wygrzebać prawdę spośród fikcji, rozpoznać prawdziwe magiczne istoty wśród kryptyd, odróżnić tych, którzy widzą duchy od szaleńców, a media i wróżbitów – od oszustów? Skoro on, posiadający dwóch przewodników, czuł się zagubiony, jak musieli się czuć zwyczajni ludzie?
Wyłączył telewizor, wyrzucił niedojedzone krokiety. I tak nie był specjalnie głodny. Przez chwilę zastanawiał się, czy zostawić rodzicom jakąś kartkę, potem machnął na to ręką. Ubrawszy kurtkę wyszedł z domu, kierując się najpierw do miejskiej biblioteki. Kolejne książki wróciły na swoje miejsce, kolejne wylądowały w jego plecaku. Musiał stwierdzić, że lubi taki tryb życia – nauka na własny rachunek i wedle własnego widzimisie była o wiele przyjemniejsza niż usystematyzowane lekcje w szkole, a już na pewno nie była obciążona presją ze strony nauczycieli i kolegów. Robił co chciał i kiedy chciał, jedynym, co naprawdę spędzało mu sen z powiek były pieniądze. Kiedyś skończą się – do tego czasu musi znaleźć jakiś sposób na przeżycie. Co to za świat, w którym wszystko jest podporządkowane tak w istocie małoznaczącej sile?
Kupiwszy po drodze hamburgera, ruszył spacerowym krokiem przez miasto. Było już późne popołudnie i zaczęło się ściemniać, gdy dotarł do parku. Dopiero przechodząc koło niego i widząc dyskutującą na jego skraju grupkę ludzi, zorientował się, że to przecież tutaj nad ranem popełniono morderstwo. Ostrożnie przysunął się do rozmawiających i nadstawił ucha.
- Ktoś się bawi w wampira – usłyszał. – Jakiś nieletni satanista, który za dużo grał w gry fabularne. Te dzieciaki tracą kontakt z rzeczywistością.
- Najpierw koty, teraz ludzie – przytaknął inny człowiek. – A to było takie spokojne miasto.
- Bzdury! – prychnął jeszcze inny. – To żaden psychopata ani dzieciak uzależniony od gier. Jeden pijaczek zadźgał drugiego i tyle.
- Nie zadźgał, zostawił ślady na szyi – sprzeciwiła się kobieta w średnim wieku. – Narzeczony mojej córki słyszał jak jeden policjant opowiada drugiemu, że w ciele nie było ani kropli krwi!
- Narzeczony twojej córki sam za dużo wypił – prychnął pierwszy z grupki. – W ślady uwierzę, ale jak człowiek może na poczekaniu wypompować z ciała krew?
- Bo to nie był człowiek, a prawdziwy wampir! – wykrzyknął mężczyzna, który nie odzywał się dotąd, dość młody, lecz blady, o zniszczonej twarzy i podkrążonych oczach.
- A co ty możesz wiedzieć?
- Widziałem go!
- Tak, oczywiście, po takiej ilości prochów każdy by wszystko zobaczył.
- Chłopak ma rację – rzekła kobieta, żegnając się pospiesznie. – Coś się po mieście kręci, diabelska istota.
- Dewotka jesteś, wariatka, a narzeczony twojej córki to pijak!
Zac stwierdził, że usłyszał już dość. Oddalił się od zajętych dalszą kłótnią obywateli Stamford. W przeciwieństwie do nich miał niezbite dowody na istnienie sił nadprzyrodzonych i zamierzał teraz skonfrontować zamieszane informacje z osobą, która mogła na ten temat coś wiedzieć.
Sariel twierdził, że Stamford jest czyste. Najwyraźniej się mylił. Zac nie wierzył by to właśnie on odpowiedzialny był za śmierć tego człowieka. Nie, nie był naiwny – Sariel potrzebował znacznie więcej krwi, niż te kilka kropel oddawanych przez Zaca co jakiś czas, i musiał czasem polować. Ale sam na początku powiedział, że stara się nie zabijać bez potrzeby – i stara się nie zostawiać po sobie śladów. A Zac mu wierzył i wcale nie uważał tego za brak ostrożności. Tak naprawdę byli zdani na siebie, przynajmniej przez jakiś czas, dlaczego więc mieliby nie być ze sobą szczerzy? A zostawianie zwłok ze śladami było zwyczajną głupotą.
Lub prowokacją. A jeśli tak, obaj, wampir i świeżo przebudzony mag, mieli teraz problemy. Najwyraźniej wszystkie te rzeczy, które wypędziły ich z Nowego Jorku, zdążyły ich znaleźć. To zdecydowanie nie podobało się Zacowi.
Świadomość tego, że zapewne obaj są ścigani, nie nastrajała optymistycznie. I o ile Zac wiedział mniej-więcej, czemu Sarielowi grozi wieczne unicestwienie, o tyle wiele dałby z jakikolwiek strzęp wiedzy o tym demonie czy cokolwiek to było. Jakaś istota zjadająca niedoświadczonych magów, pochłaniająca ich moc? Coś, co wpadło na niego całkiem przypadkiem? A może ktoś uważał go za groźnego i zapragnął go zniszczyć? Właściwie każda możliwość była równie prawdopodobna.
Jednego chłopak był pewien – w tym świecie niewiedza była zabójcza.
- Tak właściwie to chyba jesteś mi winien wyjaśnienia – oznajmił Sarielowi na powitanie.
Wampir wcale nie wyglądał dziś na zadowolonego, ale na pytanie Zaca zareagował zdziwieniem.
- Co do czego?
- Ciało w parku – odparł chłopak, zrzucając plecak i siadając na krześle. Doprowadzenie tej dziury do stanu używalności zajęło im trochę pracy, ale ostatecznie obaj byli zadowoleni z efektu – choć nie z towarzystwa szczurów i bezdomnych. – Chodzą plotki, że to robota jakiegoś wampira, ja raczej wierze w twoją dobrą wolę, ale jesteś pewien, że się nie pomyliłeś co do tego, że jesteśmy tu sami? To duże miasto...
- Nic mi nie wiadomo. – Pokręcił głową.
- Wiesz, w latach sześćdziesiątych sprowadził się tu taki facet, dogrzebałem się do tego, dziwak babrający się dziwnymi rzeczami, dość bogaty, miał rezydencję z początku wieku, odwiedzało go mnóstwo gości, z których nikt nie był podobno normalny. Facet wyparował w dziewięćdziesiątym dziewiątym, ale jego dom stoi nie ruszony i nikt nie wie, kto się nim zajmuje. Gość ponoć się nie starzał i interesował się tym procesem czarownic z siedemnastego wieku... mieliśmy tu proces czarownic, wiesz? Może ten gość po prostu przespał kilka lat i wyszedł sobie zjeść kolację?
- Akurat poprzedniej nocy... – mruknął Sariel, nerwowym gestem odgarniając włosy z czoła.
Trzecie oko, do którego Zac chyba już nigdy miał się nie przyzwyczaić, patrzyło na chłopaka przenikliwym wzrokiem, nawet wtedy, gdy pozostałe dwa były zmrużone. Sariel był... Niepokojący czasem, to pewne. Za pierwszym razem, kiedy wampir odsłonił przy nim czoło Zac myślał przez moment, że zemdleje, choć został przygotowany na ten niecodzienny widok. Z drugiej jednak strony Sariel był jakby symbolem całego nowego świata – przerażający, ale fascynujący, niebezpieczny, lecz wyciągający dłoń z pomocą i z prośba o pomoc za razem. Był czynnikiem łączącym chłopaka z rzeczywistością drugiej strony Zasłony.
- Co się stało poprzedniej nocy?
- Znalazła mnie ta kobieta. – Spojrzał wprost na Zaca. – Właściwie dziewczyna. Ta, o której myślałem, że nie ma powodów by mnie szukać. Nadal nie rozumiem... – Uśmiechnął się sucho, maskując swoją dezorientację. Może miał ponad tysiąc lat, ale jakaś jego część nadal pamiętała, jak to jest być człowiekiem. W końcu mimo wszystko, mimo wspomnień, zacierających się jak zasypywane piaskiem rzeźby, to jedno cały czas próbował zachować, o to jedno cały czas obsesyjnie walczył.
- Czego od ciebie chciała?
- Tak.
- Rany... – Zac potarł dłonią kark. – Dziewczyna... wielbicielka? Skąd ją znasz?
- Uratowałem jej życie. Przez...
- Przypadek? – dokończył chłopak. – Czekaj, czekaj, moment. – Wstał i spojrzał na swojego rozmówcę z góry. – Uratowałeś panienkę i co?
- Co co?
- Ożesz! – wykrzyknął. Trybiki w jego mózgu zaczęły obracać się w zastraszającym tempie. – O cholera, idioto! Nie rozumiesz? Cholera, ty żyłeś w okresie średniowiecza, nie? Nigdy w życiu nie uratowałeś żadnej księżniczki?
- Zac...
- Wiesz, przemyśl sobie sam co żeś zrobił, tysiącletni kretynie. Mózg ci się wykruszył i wyleciał uszami jak spałeś, ot co – podsumował, owijając szalik wokół szyi. – Ja się zmywam.
- Też wychodzę – rzekł Sariel, przewiązując czoło chustką. – Dziewczyny pewnie dawno już tu nie ma, ale najwyraźniej jest kto inny...
- Taaa, szukaj sobie zastępczych problemów – mruknął Zac
Sariel metodycznym ruchem przewiesił sobie przez plecy pakunek z mieczem. Wyglądał, jakby wybierał się na wojnę, a nie na zwiad czy na spacer w celu zebrania myśli. Wieczny paranoik, wietrzący zdradę i wroga za każdym węgłem. Aż dziw, że ktoś taki był zdolny uratować komuś życie, zamiast zabić go dla bezpieczeństwa. Mieszanka paranoi i naiwnego idealizmu była czymś, w co trudno uwierzyć – a jednak funkcjonowała już dobrych kilka stuleci. Może kilka stuleci za dużo? Może naprawdę przydałaby się temu wyklętemu rycerzowi jakaś księżniczka?
Rozstali się w milczeniu przed budynkiem i ruszyli w przeciwne strony. Zac nie próbował nawet spytać Sariela, czy może mu towarzyszyć – nie, żeby nie był ciekawy, nie żeby nie świerzbiały go palce, by sprawdzić, do czego właściwie jest zdolny, ale wampir potrzebował samotności. Nawet, jeśli pretekstem do jej znalezienia miałoby być szukanie drugiego przedstawiciela własnego rodzaju.
„A kiedy ja spotkam kogoś swojego rodzaju?” – zastanawiał się chłopak. „Jacy oni są, inni magowie? Ci cierpiący na arogancję, hipokryzję i uważających się za panów ludzkości?” Był, oczywiście, korespondent, mężczyzna ze snu, anglik, antropolog i badacz snów, tyle Zac się o nim dowiedział. Ale e-maile nie dawały wiele, chłopak wolałby ujrzeć któregoś z Przebudzonych twarzą w twarz. Usłyszeć jego głos, spróbować zrozumieć uczucia, myśli, zobaczyć, jacy ludzie kryją się za mocą zdolną poruszyć posady wszechświata. Jak bardzo moc zmienia postrzeganie rzeczywistości? Jak inni radzą sobie z faktem jej posiadania?
Wcisnął ręce do kieszeni. Rękawiczek nadal nie miał, przez ostatnich kilka tygodni miał na głowie zupełnie inne problemy, kto by tam myślał o rękawiczkach, a na dłuższa metę kieszenie też były dobre.
Śnieg skrzypiał pod nogami Zaca i osoby nadchodzącej z naprzeciwka – na początku chłopak myślał, że dziewczyna w obramowanym futrem szaroniebieskim płaszczu zamierza po prostu minąć ruderę, ale kiedy skręciła w jej stronę, zrozumiał.
Zatrzymali się w odległości około metra od siebie a ich spojrzenia skrzyżowały się. Patrzyła na niego, jakby rozpoznawała jego twarz i jakby nie wiedziała, jak ma zareagować na takie spotkanie. On sam nie miał pojęcia, w jakich okolicznościach mogli się spotkać. Zapamiętałby przecież tak śliczną dziewczynę. Trzeba byłoby być kompletnym idiotą, żeby zignorować jej porcelanową cerę, niebieskie oczy okolone gęstymi rzęsami i delikatne pełne usta. Trzeba było być ślepcem, żeby nie dostrzec, że płaszcz okrywa zgrabną, delikatnie zaokrągloną figurę. Dziewczyna była jedną z takich, które nigdy nie zwróciłyby na Zaca uwagi. Jak zresztą by miała, skoro była tu z powodu kogoś zupełnie innego.
- Jeśli szukasz pewnego idioty z nazbyt długimi kłami, to wybrał się na polowanie – oznajmił chłopak. – Na innego pana z długimi kłami, który nam tu bruździ.
- Wiem – rzekła cicho jasnowłosa nieznajoma. – Chciałam...
- Możesz zaczekać – zaproponował. – Mam drugi klucz.
Kiwnęła głową.
- Kiedy wróci?
- Ja wiem? – wzruszył ramionami Zac, gdy już z powrotem byli w piwnicy. – Gdybym wiedział, że wrócisz, kazałbym mu zostać.
- Mówił coś o mnie?
- Że go szukałaś. Że nie wie, czego właściwie od niego chcesz. Ale myślę, że się domyśla, choć jak na kogoś, kto ma tyle na karku to tępak. Bez urazy.
- Dobrze się znacie? – Złożyła na kolanach drobne dłonie o smukłych palcach zakończonych różowymi paznokciami kształtu migdałów. Ani na jej twarzy, ani na rękach nie było widać ani jednej skazy, niedoskonałości, przebarwienia, pieprzyka, blizny po ospie czy trądziku.
- Nie wiem... to trudno powiedzieć, naprawdę... czasem wydaje mi się, że go rozumiem, czasem... Czasem sam nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Wiesz, sam mam nieźle nasrane we łbie, więc...- wzruszył ramionami. – Słuchaj, ja ci tam rady nie dam, po prostu. Musisz sama zdecydować, co z tym zrobić, bo ja nie wiem, co naprawdę między wami zaszło, czemu zwiałaś i czemu wróciłaś. I tyle.
- Tak – rzekła cicho.
Przez głowę Zaca przemknęła myśl, że nie umie powiedzieć wiele więcej. Mimo całej swojej urody wcale nie była pewna siebie, wręcz przeciwnie. Dziwne, zwykle to on zaczynał mieć problemy przy ładnych dziewczynach, no, chyba, że do kategorii „ładnych dziewczyn” zaliczyć Julię Bliss albo Hjordis Darkcharm... Ale nigdy nie pomyślałby, że ktoś tak piękny mógłby się przy nim czuć niepewnie.
Jeśli była aż tak zdeterminowana, by przez kilka miesięcy szukać Sariela, czemu nagle wycofywała się, zapadała w sobie? Jeśli czegoś chciała, powinna wyciągnąć po to rękę, złapać i nie puszczać. Wydała się Zacowi istotą kruchą, nierealną, kimś najmniej odpowiednim, by korzystać z jakichkolwiek mocy, choć najbardziej odpowiednim do roli, aż nazbyt stereotypowej, księżniczki.
- Słuchaj... Ja może nie jestem normalny ani nie mam kompetencji, żeby udzielać rad, ale myślę, że powinnaś być bardziej zdecydowana. Wiesz, kiedy Sariel tu wróci po prostu... No, powiedz mu co masz mu do powiedzenia. Bo może ma te kilka setek lat, ale pod pewnymi względami nie umie myśleć – Chłopak wstał. – Wiesz, zostawię cię, ok? Pewnie już miałaś czas do namysłu, ale może jeszcze go potrzebujesz, a ja nie będę się czuł jak ostatni kretyn i piąte koło u wozu. To sprawa między waszą dwójką w końcu...
- Uważaj na siebie.
- Jasne. – Uśmiechnął się. – Wiem że powinienem.
Miała rację, powinien bardziej uważać. Nie włóczyć się nocą po mieście, w którym grasował obcy wampir pozostawiający w parku ciała swoich ofiar, unikać zacienionych miejsc, bo kto wie, czy także i jego dziwaczny prześladowca ich nie znalazł. Nie ufać obcym, zapewne także obcym dziewczynom, nie ważne, jak ładnym. Był nieostrożny, to musiał przyznać sam przed sobą. Ale czy umiałby zachować się inaczej? Chyba próbował rzucić wyzwanie otaczającemu go światu, udowodnić tej sceptycznej stronie własnej osobowości, że to wszystko jest prawdą albo po prostu fantastycznym, rozbudowanym snem.
***

Długo Sariel krążył ulicami spokojnego miasta. Zdążył już poznać okolicę i wiedział, gdzie najłatwiej spotkać potencjalnego żywiciela. Nie ofiarę, w żadnym razie, wzdrygał się na myśl o określeniu tym słowem jakiejkolwiek ludzkiej istoty. Konieczność i pragnienie przetrwania zmuszały go do wypijania krwi niczego nie podejrzewających osób, nigdy jednak nie zapominał, że ma do czynienia z rozumnymi, obdarzonymi uczuciami istotami. Przywyknąć do myśli, że w każdej chwili bez karnie może zabrać im życie, oznaczałoby zaakceptować ich niższość, zacząć traktować je jak bydło – czyż nie tak właśnie myślało wielu Kainitów. Oto wampirza arogancja, przeświadczenie o własnej doskonałości, wywyższanie się ponad innych. Nauczono go walczyć z tą pokusą, robił to więc skrupulatnie od wieków, z pilnowania własnej moralności czyniąc przyzwyczajenie.
Tej nocy nie szukał żywiciela, a przedstawiciela swego własnego rodzaju, który kierował się najwyraźniej zupełnie innymi wartościami i który dodatkowo próbował go sprowokować. Co najgorsze, nie było właściwie innego rozwiązania, jak tylko wyjść z ukrycia i stawić czoło przeciwnikowi, i to jak najszybciej, nim zginie ktoś jeszcze, a całą sprawą zainteresują się... inne siły.
Sariel nie miał do końca pewności, czy zabity zeszłej nocy mężczyzna rzeczywiście był ofiarą Kainity, ale nie mógł zignorować tej sprawy, nawet, gdyby miała okazać się tylko wytworem wyobraźni mieszkańców miasta. Drugi wampir byłby zagrożeniem dla niego, dla Zaca, poprzedniej nocy był także, Sariel uświadomił to sobie nagle, zagrożeniem dla Danieli i Twilight. Jeśli ta dwójka nadal była w mieście problemy mogły być poważniejsze, niż przypuszczał. Oczywiście, chciał spotkać Twilight znowu – może powinien był pójść za nią, gdy wybiegła poprzedniej nocy – i dać jej do zrozumienia, że powinna nie szukać go więcej, dla dobra ich obojga. Jego chciało wykorzystać lub zniszczyć zbyt wiele osób, ona...
Właściwie nie zastanawiał się nad tym, ale teraz był pewien, że myślała o nim cały ten czas. Niemal dwa miesiące musiał ją prześladować jego obraz, musiała rozważać, jakie mogły kierować nim motywy. Ile właściwie przeszła, nim zjawiła się tu w towarzystwie nikogo innego, jak Daniela właśnie? Kto jeszcze maczał w tym wszystkim palce? Sariel nie wierzył, by tylko ta dwójka go śledziła, sam Daniel zresztą powiedział, że zastawiono pułapkę. Jedną z wielu, zapewne.
Kolejna sieć zaciskała się właśnie tutaj, w Stamford. Jej nici oplatały Sariela pomału, lecz nieuchronnie. Gdyby je dojrzał, mógłby je przeciąć, lecz przeciwnicy byli zbyt sprytni, a ich plan – zbyt złożony.
Z postanowieniem, że to jeszcze nie koniec, po kilku godzinach wrócił do swojej kryjówki. To, że ktoś w niej był, nie zdziwiło go bardzo, podobnie jak to, że nie było to Zac. Modląc się o pozostanie niezauważonym wyjął miecz, poczym, korzystając z umiejętności przyśpieszenia własnych ruchów, nagle otworzył drzwi i wbiegł do środka. Zatrzymał się z klingą wycelowaną w gardło siedzącej na krześle Twilight.
- Domyśliłem się, że wrócisz – rzekł, odsuwając ostrze. Kolejny element jednej pułapek odetchnął z ulgą, rozluźniając część mięśni. Serce dziewczyny biło jednak nadal szybciej, niż normalnie, Sariel czuł, że się bała. Nic dziwnego, przynęta zazwyczaj odczuwa strach. – Kto cię wpuścił?
- Chłopak.
- Zac.
- Yhm. – kiwnęła głową. – Powiedział, że jeśli czegoś chcę powinnam ci powiedzieć.
- Więc słucham.
Wstała i podeszła pomału. Słyszał szybkie bicie jej serca, czuł zapach strachu i podniecenia, gdy się zbliżyła.
- Chcę – powiedziała wolno. – żebyś powiedział co ze mną zrobiłeś.
- Nic.
- Kłamiesz. – Spojrzała mu w oczy. Pod jej powiekami zbierała się wilgoć, pierwsza łza uformowała się w kąciku oka i wolno spłynęła po policzku. – Nie mogę zapomnieć, nie mogę przestać myśleć, nie mogę przestać chcieć, żeby... żeby... – zająknęła się. – Chcę, żebyś mnie dotknął.
Cisza zawisła między nimi ciężka, jak czarna kotara z aksamitu. W półmroku pomieszczenia ich oczy wpatrywały się w siebie, szukając w sobie nawzajem znaczeń, których słowa nie były w stanie wyrazić. Każde z nich uważnie lustrowało drugie, próbując odgadnąć, na ile może być pewne szczerości słów, gestów i spojrzeń a na ile ma się obawiać odrzucenia i zdrady.
Pomału Sariel wyciągnął dłoń i opuszką kciuka starł wilgoć z policzka dziewczyny Twilight zadrżała lekko.
- Nie jestem właściwą osobą – powiedział, cofając rękę.
- Ani ja. Jesteśmy oboje najmniej właściwymi osobami w najmniej właściwym miejscu.
Uśmiechnął się blado.
- Nie wiesz nawet, kim jestem, dziecko.
Potrząsnęła głową, złote loki zafalowały.
- Nie wiem nawet, kim jestem sama. Byłam kiedyś w miejscu, którego nie chcę pamiętać i nie pamiętam, tak jak tego, co działo się wcześniej. Zaczęłam istnieć siedem lat temu, wcześniej mnie nie było, poniekąd nie ma mnie nadal... Czuję się pusta... – Kolejne łzy zaczęły spływać po jej policzkach. Postąpiła krok do przodu i całym ciałem oparła się o Sariela. Poczuł jej serce bijące tuż przy swojej piersi. – Potem ty się pojawiłeś i miałam o czym myśleć, miałam jakiś cel – znaleźć cię. Zostawiłam mistrza, zdradziłam siostrę, naraziłam własną wolność i życie. Chciałabym wiedzieć, czy było warto.
Gdyby zechciała go teraz zabić, miałaby ułatwione zadanie. Trudno było ją tak po prostu odepchnąć, zignorować ciepło i miękkość jej ciała, gładkość skóry na krawędzi szczęki, gdzie tuż pod skórą przebiegały żyły... Jak miał jej powiedzieć, czy było warto, skoro właśnie narażał własne bezpieczeństwo?
-Lepiej się bać, niż być pustym – rzekła, unosząc głowę.
Zrobiła to bardzo delikatnie, bardziej dotknęła jego warg ustami, niż naprawdę pocałowała. Odsunęła się i spojrzała na niego, szukając jakichkolwiek oznak niezadowolenia w szaroniebieskich oczach.
Pewne zaskoczenie, owszem lecz nie niezadowolenie. Sariel aż do ostatniej chwili nie był pewien, czy dziewczyna odważy się to zrobić i nadal nie był pewien, jak zareagować. Kolejna sieć, kolejna pułapka, która oplotła ich oboje w najmniej naturalny dla każdego z nich sposób.
Byli najmniej odpowiednimi osobami w najmniej odpowiednim miejscu.
***

- Gdyby to było miasto Camarilli, nie żylibyśmy oboje – rzekła wysoka kobieta o krótkich, nastroszonych włosach, trącając czubkiem ciężkiego buta ciało. Kolejna ofiara, już druga w tym mieście, leżała na ziemi, tym razem w zaułku nieopodal centrum miasta. Kobieta ciągle jeszcze czuła w ustach smak jej krwi.
Nad głowami obojga wampirów wznosiły się ściany budynków. W oknach paliły się światła. Mieszkańcy domów nie mieli świadomości śmierci, która stanęła niemalże na ich progu. Zabity mężczyzna nie krzyczał nawet, osunął się w niebyt bezgłośnie, z wyrazem niedowierzania na twarzy.
- Gdyby, Kyro – prychnął jej towarzysz. – Ale to miasto jest niczyje, chyba, że weźmiemy pod uwagę jednego niezależnego. O którym nie wiemy nic i który ma nas teraz znaleźć.
Kyra kiwnęła głową. Niezbyt obchodziło jej to, co naprawdę planuje V, tak długo, jak długo mogła bezkarnie robić wszystko, na co tylko miała ochotę. V był mistrzem w zapewnianiu sobie i innym takich rozrywek. Spojrzała jeszcze twarz ofiary, na dwa ślady na jej szyi. Obiekt uczuć V być może wiedział już, że ktoś za nim podąża, że zostawia ślady, każdej nocy jedno ciało z ranami na szyi... Wampir, który na swoje miejsce pobytu wybiera miasto nienależące do żadnej z sekt i niezamieszkałe przez innych Spokrewnionych najczęściej nie robi tego bez powodu. Jeśli chciał się ukryć, świadomość obecności innych Kainitów zaniepokoi go. I zmusi do wyjścia z kryjówki – każdy drapieżnik prędzej zaryzykuje konfrontację, niż pozwoli dopaść się w swojej norze. Im wcześniej, tym lepiej, tym większa szansa, że to właśnie on będzie miał kontrolę nad sytuacją. Nawet, jeśli wiedział, albo tylko się domyślał, że wszystko było z góry zaplanowane.
V oblizał wargi. Smak ludzkiej krwi był pozbawiony głębi, nie dawał przyjemności. Vitae, zwłaszcza vitae potężnego wampira, było czymś, czego jedna tylko kropla umiała wywołać euforię, on zaś pamiętał to aż nazbyt dobrze. Krwawa łza na śniegu, przedsmak tego, co pragnął posiąść. Przystanął, zamyślony, z zamkniętymi oczyma, czubkiem języka dotykając warg. Jedwabiste, czarne włosy wypływały miękką falą spod kaptura, ocieniona nimi twarz wydawała się niemal czarna, tylko tam, gdzie padało na nią światło latarni, połyskiwała głębokim fioletem.
- Śnisz – rzuciła Kyra.
- Tak.
- Mam nadzieję, że jest tego wart.
- Jak nikt inny – uśmiechnął się.
Śnił. Śnił od dawna, od tamtej nocy w Nowym Jorku i od następnej, które tylko upewniła go, że srebrnowłosy jest kimś niezwykłym. To, jak się ruszał, to, w jaki sposób patrzył, rozglądając się dookoła wzrokiem paranoika, wzrokiem wilka zapędzanego w pułapkę przez psy... Na dnie szarobłękitnych oczu czaiła się dzika bestia przyczajona do skoku, nieświadoma samej siebie, spętana, lecz gotowa rozerwać łańcuchy. Wkrótce wyrwie się, żądna krwi, zabłyśnie pełnią swego księżycowego piękna.
Było też coś w tym wampirze, czego V do końca nie pojmował, rysa, pęknięcie, niezgodność. Coś obcego, przeciwnego drapieżnej naturze, nienaturalnego, lecz równie pociągającego. Coś nieuchwytnego, co przywodziło na myśl rycerza ze średniowiecznej legendy. Nieugięta delikatność pętająca bestię była niemniej urzekająca, może dlatego, że V nigdy dotąd nie widział nikogo, kto zachowywałby się w ten sposób. Znaleźć słabe punkty, miejsca, które można nacisnąć, by doprowadzić tę niezwykłą istotę do szaleństwa, do granic cierpienia i rozkoszy, lub przynajmniej spróbować, nawet porażka będzie miała słodki posmak.







Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj