ZMIERZCH


KSIĘGA I - CIENIE



Rozdział 11. Więzi

W szybach jadącego pociągu odbijały się ich twarze – pospolita, nie wyróżniająca się niczym za wyjątkiem końskiej szczęki twarz młodego chłopaka i nienaturalnie blada, piękna – mężczyzny. Obaj różnili się od siebie jak dzień i noc, a żadnego z nich nie można było nazwać zwyczajnym człowiekiem. W lodowatych, chudych dłoniach mężczyzny płynęła skradziona krew, dłonie chłopca mogły sięgnąć do tkaniny rzeczywistości i zmienić układ nici.
Sariel czuł się niepewnie z tą świadomością. Gdy Zac spytał go o magów, coś w nim podskoczyło w panice. Nie ufał Przebudzonym równie mocno, jak własnemu gatunkowi – i nie bez powodu. Chłopak, nieświadomy niczego, nie skażony uprzedzeniami, pewnie by tego nie pojął.
- Są. – Wampir ważył każde słowo. – Wielu z mojego rodzaju woli nie przyjmować tego faktu do wiadomości.
- Czemu?
- Bo uważamy się za panów ludzkości. Oni też.
- Och. – Chłopak zerknął przez okno, na zasypany śniegiem krajobraz. W oddali zamigotały lampki, którymi ktoś udekorował swój dom. – A kto ma rację?
- Kiedy będziesz dostatecznie potężny, uznasz, że wy.
- Cierpimy na arogancję?
- Powiedz, kto nie cierpi?
- Ja. Chyba. I ty.
Sariel spojrzał na niego spod wpółprzymkniętych powiek.
- Osądzasz mnie, choć wcale mnie nie znasz. Przyczepiłeś się do mnie, zaoferowałeś swoją krew i schronienie – ale co ty o mnie wiesz?
- Że mogłem się nie obudzić.
Może myślał logicznie, ale ciągle był naiwny. Śmiertelnicy byli zdolni do nieszablonowego myślenia, lecz także do samooszukiwania się. Sariel zazdrościł mu tego – niewinności kogoś, kogo życie dopiero się zaczynało i niosło ze sobą nieograniczone możliwości. Wiary w to, że świat można zmienić jednym gestem. Wiary w innych i zaufania – czegoś, co dla niego samego było tak trudno osiągalne – i tak upragnione zarazem.
Czuł się niezwykle dobrze ze świadomością, że ktoś jest gotowy mu zaufać. W głębi duszy odetchnął z ulgą i odprężył się, jakaś jego cząstka poczuła się bezpieczna. Przed stuleciami jego klan wierzył, że ich zadaniem jest opiekować się śmiertelnikami i że Bóg, jakiekolwiek nosił imię, uchroni ich w zamian przed wiecznym potępieniem. Żywy człowiek – jako dobrowolny żywiciel, towarzysz, przyjaciel – miał przypominać Kainicie, czym jest sumienie. Samotnemu wampirowi towarzyszyła jedynie Bestia. A Sariel już zbyt długo był sam.
Po tych wszystkich deklaracjach zaskoczyło go, gdy Zac wrócił wieczorem. Roztrzęsiony i zdenerwowany chłopak opowiadał o demonie, parze łowców, jendookim wróżbicie i, przede wszystkim, własnej mocy. Potem powiedział, że zdecydował się wrócić do domu – przynajmniej na jakiś czas, nim zrozumie co się działo – z nim samym zwłaszcza. Czy Sariel nie mógłby udać się z nim? W towarzystwie będą bezpieczniejsi, a poza tym, ten szaleniec mówił cos o problemach, lepiej dmuchać na zimnie.
I tak w jakieś dwie godziny po zachodzie słońca siedzieli w pociągu, a Zac prowadził długą, skomplikowaną, pełną wzajemnych oskarżeń rozmowę telefoniczną ze swoją matką.
- Chciałbym wiedzieć, jak powiedzieć jej całą prawdę – rzekł, zamykając klapkę komórki. – Chciałbym, żeby była w stanie zrozumieć. Przedtem nie chciałem życia, które mi ułożyli, teraz po prostu nie mogę... Co ja mam im powiedzieć? – Spojrzał na Sariela błagalnym wzrokiem. – co ty powiedziałeś swoim rodzicom?
- Nic. Nie żyli.
- Aha... a inni? Przyjaciele? Dziewczyna?
- Zostałem zabrany w podróż, żeby zobaczyć pewne rzeczy i podjąć decyzję. Kiedy wróciłem... Byłem już kimś innym.
Trudno było przypomnieć sobie, co czuł tamten młody mężczyzna, teraz już martwy od wieków. Sariel pamiętał jak przez mgłę jego ostatni obraz – twarz odbitą w tafli jeziora i rozpaczliwe próby obcięcia włosów, które wtedy miały jeszcze barwę szarego blondu. Nóż nie nadawał się za bardzo do tej czynności i ostatecznie Marek, z perspektywy stuleci niewiele wówczas starszy niż Zac teraz, zrezygnował, zostawiając włosy długie do ramion, z paroma poszarpanymi kosmykami nad czołem. Te same kosmyki, teraz srebrzyste, zwieszały się ponad chustą i wpadały do oczu, nadal szaroniebieskich, lecz o wiele starszych. To było tak niesamowicie odległe, że próbując sobie przypomnieć, Sariel zaczynał zastanawiać się, ile tak naprawdę zostało w nim z człowieka.
- Gdzie się urodziłeś?
- W Imperium Rzymskim.
- O wow! – Zac uniósł brwi w zdumieniu i zachwycie. Widziałeś to wszystko... całą historię...
- Nie wszystko. Przespałem ostatnie pięćset lat.
- Moi nauczyciele historii dostaliby zawału... a facet od łaciny... Niech to...
- Mówiłeś, że nie zamierzasz wracać do szkoły?
- Nie, chyba, że okaże się, że to zakamuflowany Hogwart. – Zac znów powołał się na, o ile Sariel dobrze się domyślił, jakiś element współczesnej kultury. – Choć wcale nie mam ochoty uczyć się jeździć na miotle jak jakaś wioskowa wiedźma... Gdzie się uczy, jak zostać magiem?
- Z tego co wiem znajduje się mistrza... albo próbuje się samemu.
- A skąd się bierze mistrza? – drążył dalej chłopak.
- Zac, jestem wampirem. Większość magów, których spotkałem, próbowało mnie zabić.
- Aż tak się nie lubimy? – Zac popatrzył na niego podejrzliwie.
- Raczej... wolimy unikać się nawzajem. Na wszelki wypadek. A ja miałem chyba pecha – dodał oględnie.
Zac, ciekawy świata, w którym właśnie się znalazł, zadawał pytanie za pytaniem – a Sariel na część z tych pytań nie umiał odpowiedzieć, na część odpowiadać nie chciał. Zdawał sobie sprawę z jednego – jego własna perspektywa nie była dokładnie tą, której potrzebował chłopak. Jedno fałszywe słowo, jedna błędna informacja i Zac może wpaść w kłopoty przy kontaktach z innymi Przebudzonymi.
Z tym, że najwyraźniej jego kłopoty już się zaczęły – i najwyraźniej nie miały nic wspólnego z Sarielem, który był z tego powodu zadowolony.
Świadomość problemów nie zniechęcała Zaca ani trochę. Zachowywał się teraz trochę jak dziecko, które wszędzie musi wsadzić palec, pociągnąć za każdy wystający element i oparzyć się sto razy, nim pojmie, że ogień jest gorący. W przedziale badał aury współpasażerów i dzielił się z Sarielem wnioskami. Próbował powtórzyć to, czego udało mu się dokonać na placu budowy, lecz światło jarzeniówki nie było chętne do współpracy. Potem zaczął analizować naturę swojego towarzysza.
- W pewnym sensie musi być widać, że jesteś martwy. Aurę masz bledszą niż inni... Zastanawiam się, jak to właściwie działa. Nie może chodzić o samą krew, bo za mało w niej białek, a zresztą martwi nie trawią, więc białka ci raczej nie potrzebne, prawda?
- To się nazywa vitae. – Sarielowi trudno było powstrzymać uśmiech. Zacowy optymizm był zaraźliwy.
- Życie. Czyli kradniesz życie?
- Tak.
Jakiś mężczyzna przemknął przez przedział, kierując się ku ubikacji lub wyjściu. Zerknął z zaciekawieniem na dziwnie wyglądający duet. Ciekawe, co pomyślał, słysząc tak niecodzienne słowa?
- Czy ja też bym mógł, załóżmy, wyssać z kogoś energię? Albo oddać komuś własną? Życie jest energią, załóżmy, że wszystko nią jest, takie punkty many albo coś... Energia to podstawa, magia musi się tylko podporządkować zasadzie zachowania energii... Grunt to dobrać się do tego i zmieniać strukturę... albo przekazać w inne struktury... wiązania w jądrze atomu, fizyka pojmowana metafizycznie... Sariel, rozumiesz?
- Trochę.
W głowie Zaca musiało się kłębić jeszcze więcej myśli, niż słów opuszczało jego usta. Nie przypominał Sarielowi żadnego z dotąd poznanych magów – zapewne był to efekt tej mieszanki młodzieńczego entuzjazmu i naiwnych oczekiwań. Słuchaj mnie. Zrozum mnie. Bądź przy mnie.
- Powiedz, jak tacy jak ja się kontaktują?
„Jakoś. Znajdą cię kiedyś, przyjdą po ciebie i odejdziesz tam, gdzie twoje miejsce - do nich.”
-Są tak zwane „Tradycje” z tego co wiem... jest ich osiem bodajże, albo coś koło tego... Trzy pamiętam. – „Za dobrze.” – Porządek Hermesa – Twarze, słowa, sceny, symbole, które Sariel miał przed oczyma. Świadomość tego, kim był Gwydion i kim mógł się stać. Pamięć o zdradzie, pamięć o udzielonej pomocy. - pięćset lat temu byli jeszcze bardzo potężni, dzisiaj – nie wiem. Są przywiązani do tradycji i... słyszałem, że potoczne rozumienie magii opiera się na ich poglądach.
- Panowie w spiczastych czapkach?
- Żaden, którego poznałem, takiej nie nosił. Za to znali imiona duchów i stare zaklęcia. Są dumni i aroganccy.
- A reszta?
- Eutanatosi... nekromanci i zabójcy.
- Uuuh... nieprzyjemnie.
- Nie wiem. – Poruszył lekko ramionami. – Nie ma dwóch takich samych. – Ryan. Daniel. Królowa Mieczy. Każde z nich było inne i wyznawało inną filozofię. Jedynym, co naprawdę ich łączyło, było zainteresowanie śmiercią. – A trzecia z tradycji, które znam, to Bractwo Akashic. O nich chyba wiem najmniej. – Kiedy zaczął się zastanawiać, doszedł do wniosku, że tak naprawdę to, co kiedyś powiedział mu Fei nie ma teraz większego znaczenia. Ogień pochłonął jego ciało, nie pochłonął jednak myśli, która prześladowała Sariela obsesyjnie: Co myślał w tamtej chwili? Jakie były jego oczy, gdy wierzył, że unicestwia wampira, którego pomógł przywrócić do życia? Czy wiedział, że zawodzi czyjeś nadzieje, czyjeś zaufanie? Czy może uważał uczucia Kainity za nieistotne? „Ufałem ci” – pomyślał Sariel i spojrzał na chłopaka naprzeciw siebie. – Przybyli ze wschodu. Nie wiem, jakie dokładnie wartości reprezentują, bo nigdy nie podróżowałem tak daleko.
Jedno zdanie wyzwoliło kolejną serię pytań i resztę drogi wampir spędził opowiadając chłopcu o swoim życiu. Opowiadał o czasach, w których Imperium Rzymskie rozciągało się od Mauretanii po Wał Hadriana, od Półwyspu Pirenejskiego po Antiochię. W Wiecznym Mieście kwitły kulty obcych bogów, kolejni szaleni cesarze zwiastowali rychły upadek imperium. W takich czasach urodził się Marek Quintus Aquilla, którego śmiertelne życie było teraz mglistym wspomnieniem. Dziwna rzecz, jak wiele Sariel pamiętał z tysiąca dwustu następnych lat swego istnienia, a jak mało z pierwszych trzydziestu. Wiedział, że tamten młody człowiek, młodszy syn patrycjusza, wstąpił do wojska i zachłysnął się wiarą, która miała wówczas wszelkie szanse stać się najważniejszym wyznaniem Rzymu: kultem Mitry, boga światła, boga walczących przeciw ciemności, obiecującego swym wyznawcom wieczne życie. Wtedy jeszcze chrześcijaństwo było dziwacznym kultem, praktykowanym w katakumbach i uważanym za niebezpieczną sektę, lecz w istocie wiara w Mitrę odwoływała się do podobnych wartości. Tego zapewne potrzebował wówczas zdegenerowany, upadający Rzym – nowego sensu, nowego światła, Boga-przewodnika, który wskazałby ludziom drogę. Marek wybrał Mitrę, wkrótce jednak sam został wybrany – przez przybysza z jakiejś barbarzyńskiej krainy, czarnowłosego i bladego niczym sama śmierć. Przybysz wybrał go, a Marek nie miał prawa odmówić, związany rozkazem pewnego senatora, który polecił, by jeden z żołnierzy udał się z przybyszem.
Nosił imię Raguel i nie był człowiekiem. Tej samej nocy pokazał to Markowi, pijąc jego krew, lecz młody mężczyzna w jakiś sposób nie odmówił wyruszenia w podróż – podróż, której celem było podjęcie decyzji. Przemierzyli razem połowę Imperium. Raguel pokazał swemu podopiecznemu cuda i okropności, których istnienia Marek nigdy nawet nie przypuszczał. Nie nakłaniał do niczego – pokazywał i stawiał przed wyborem.
I w końcu, gdzieś w głębi barbarzyńskiej Europy, Marek umarł. Nowa istota, która narodziła się tamtej nocy była dzieckiem jego woli i wiary, pragnienia, by choć cząstkę świata wydrzeć ciemności. Tak, sam stał się dzieckiem mroku, dobrowolnie przyjmując na siebie klątwę Kaina. Czy popełnił błąd? Umierając wierzył, że nie, że Bóg, którego wyznawał pod imieniem Mitry, zrozumie jego intencje i że w ostatecznym rozrachunku ocali go. Zaryzykował istnienie własnej duszy w nadziei, że uda mu się ocalić życia i dusze innych.
W Rzymie abdykował Dioklecjan, który prześladował chrześcijan – na tron zaś wstąpił Konstantyn Wielki, który zwycięstwo walce o władzę zawdzięczał wizji krzyża. Nowa religia, która w ciągu kilku stuleci miała opanować Europę, zyskała prawa równe tym, które miały inne wyznania. Na wschodzie budowano nową stolicę, Konstantynopol, którego wspaniałość miała wkrótce przewyższyć piękno Rzymu – samo zaś Wieczne Miasto w zaledwie sto lat później miało zostać splądrowane przez barbarzyńców, którzy już teraz przekraczali umowną granicę kontynentów.
Słońce Imperium Rzymskiego zachodziło pomału, gdy którejś nocy istota zrodzona z woli i wiary Marka Quintusa Aquilli przybyła do miasta. Wampirzy ojciec nadał jej imię Sariel, imię archanioła, którzy z rozkazu Boga walczył przeciw złu. Istota miała skórą bladą, a włosy szare, jak przyprószone przedwczesną siwizną. Rozpoznano ją jako Marka, lecz ona sama wiedziała już, że zmiana, jaka zaszła w jej umyśle, jest zbyt głęboka. Próbowała wrócić do dawnego sposobu myślenia, postrzegać świat tak, jak przed opuszczeniem Rzymu, lecz jej zmysły i instynkty działały już inaczej. Marek nie żył, zaś Sariel mógł jedynie próbować wskrzesić jego osobowość.
Pociąg minął tereny podmiejskie i wjechał między budynki miasta. Po kilkunastu minutach zatrzymał się na stacji. Zac, z torbą przewieszoną przez ramię, udał się w stronę drzwi, Sariel ruszył za nim.
Stacja była zdecydowanie mniejsza niż Penn Station w Nowym Jorku, a Zac poruszał się po niej z pewnością kogoś, kto zna każdy jej zakamarek. Wampir podążał za nim ostrożnie. Ostatnie spędzone razem godziny były jak przyjemny sen – teraz pora obudzić się, otrząsnąć i wrócić do rzeczywistości. Przeszłość, o której opowiadał, miała swoją kontynuację teraz, tysiąc dwieście lat to wielki bagaż, obciążony dodatkowo świadomością, że gdziekolwiek się nie ukryje, będzie ścigany jak zbrodniarz czy też jak zwierzyna.
Bo czemu musiał opuścić Nowy Jork? Wszystko, co zrobił dla Ludwiga nie wystarczyło, by przekonać innych. Spójrz, oto ty, twoja twarz odbita w szybie, popatrz, kim się stałeś. Kiedyś byłeś rycerzem Boga, walczyłeś by wyrwać świat ciemności, teraz walczysz jedynie o przetrwanie, a ciemność śmieje się triumfalnie. Uzdrowiciele i łowcy demonów kiedyś, infernaliści i diaboliści dziś, powiedział Ludwig. Jak łatwo zniszczyć kogoś samymi oszczerstwami. Jak łatwo patrzeć, jak wszyscy wokół giną i nikt nie wyciąga ręki by pomóc, wszyscy odwracają się plecami wierząc w najbardziej absurdalne kłamstwa, a wydawało się, że Spokrewnieni nie powtarzają błędów śmiertelnych. Potem zostajesz sam, najgorsze, co może cię spotkać, bo zawsze żyłeś wśród innych i dla innych. Za każdym razem, gdy sądzisz, że znalazłeś sprzymierzeńca, kończysz z nożem w plecach lub kołkiem w sercu. Zostajesz sam, ale rozpaczliwie szukasz kogoś, czyjego ramienia możesz się uczepić, żeby nie zapomnieć, kim jesteś, kim byłeś, kim masz być, żeby przetrwać, żeby niż zginąć. Chwytasz kurczowo, wbijasz paznokcie aż do krwi, a potem ciągniesz drugą osobę za sobą w mrok, nie ma więc rady, musisz puścić albo zostać zepchniętym.
Ale nie chcesz. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie tej nocy, jeszcze przez chwilę, w chłodnym świetle księżyca, w szczypiącym mrozie ostatnich dni grudnia, jeszcze przez jakiś czas, kilka nocy, które pomału przerodziły się w kilka tygodni, i ostatecznie Sariel ani się obejrzał, jak minęło pół miesiąca. Stamford było spokojnym miejscem, idealnym, by odetchnąć przez chwilę. Nie sięgały tu wpływy żadnej z wampirzych organizacji, jeśli gdzieś po mieście plątał się jakiś niezależny Kainita – Sariel nie wszedł mu w drogę. Inne istoty? Jeden młody, ciekawy świata mag dostarczał wystarczająco dużo atrakcji swoimi eksperymentami. Co parę nocy bez protestów oddawał trochę swojej krwi, lecz ważniejsze było, że przy nim Sariel pomału odzyskiwał wiarę w to, że wciąż jeszcze umie być ludzki.
***

Zbudziła się w szerokim łóżku, pośrodku przestronnej sypialni. Pomiędzy żaluzjami sączyło się do wnętrza złociste światło zachodzącego słońca. W powietrzu unosił się zapach zielonej herbaty zmieszany z intensywniejszą jeszcze wonią drewna sandałowego. Z oddalonego końca mieszkania dobiegło jej uszu gwizdania czajnika, potem czyjeś kroki i bulgotanie nalewanej do kubka wody.
Wysunęła się spod kołdry. Miękki dywanik imitujący futro otulił jej stopy. Niemal cała podłoga mieszkania wyłożona była dywanami, od pokoju aż do kuchni spokojnie można było przejść, ani razu nie dotykając stopą podłogi.
Właścicielka mieszkania siedziała przy stole, nad kubkiem z kawą, której woń tłumiła pozostałe zapachy, i talerzem z kanapkami z białym serem.
- Chcesz? – Beata Kuźnica powitała Twilight, podsuwając jej talerz. – Zrobię ci herbaty. Czy wolisz kawę?
Dziewczyna przypomniała sobie ogromną hotelową kuchnię i Genevę z elegancką filiżanką w zadbanych, smukłych dłoniach. Skóra na rękach Eutanatoski była szorstka, paznokcie krótko obcięte, a w jej postawie nie było wiele z wyniosłości hermetyckiej mistrzyni. Pomarańczowe światło popołudnia tworzyło miękkie cienie w fałdach jasnopopielatego swetra, sprawiając, że postać Beaty Kuźnicy tchnęła spokojem.
- Chwila wytchnienia – wyjaśniła, jakby odgadując myśli Twilight. – Jestem bardzo zajętą osobą i rzadko mam czas na cokolwiek. Wzięłam sobie wolne w pracy, żeby uporządkować cały ten bałagan.
- Z mojego powodu?
- Z twojego powodu posypało się już dość dużo rzeczy.
- Prze... przepraszam...
- Nie musisz. Pewne rzeczy po prostu się dzieją i już. Mój znajomy właśnie porządkuje parę spraw, podejrzewam, że parę wampirów przestanie istnieć tej nocy... Wiesz, jakiś Spokrewniony ubzdurał sobie, że wystawi cię inkwizycji, a potem będzie miał pretekst do zrobienia zamieszania.
- Wampir...?
- Tutejszy. Straszny sukinsyn, ale wpływowy, chyba się wykręci... Ale pewnie będzie miał problemy z... Cóż, to teraz nieistotne.
- Istotne.
- Och? – Beata Kuźnica uniosła pytająco brwi.
- Ktoś czegoś ode mnie chce, a ja... ja popełniłam błąd i... Wszyscy sądzą, że coś wiem, a ja sama chciałabym wiedzieć – zakończyła wreszcie.
- O czym?
Twilight przekrzywiła głowę i wpatrywała się przez moment w orzechowe oczy kobiety. Znała jej spojrzenie, badawcze, lecz nie natrętne – chyba, że naruszało czyjąś prywatność.
- Czemu? Nie jestem nikim, ale chyba zasłużyłam na odrobinę szacunku? – Nikt dotąd nie badał jej snów. Mogła mieć koszmary, ale nikt nie przekroczył granicy, za którą je zamknęła. Sny były jej własnością, jedynym, co posiadała – a ta kobieta próbowała je ukraść – jej lęki, zawiedzione nadzieje, niezdarne próby zapełnienia wewnętrznej pustki, niezrozumiałe uczucia i sekrety.
- Żeby wiedzieć, z czym mamy do czynienia. – Eutanatoska spokojnie wzruszyła ramionami. – Zapierasz się bez sensu, narażając innych.
Twilight zamilkła. Za oknem słonce dotknęło horyzontu. Chmury, pozostałość tych, które uprzedniej nocy przyniosły śnieg, mieniły się ogniście.
- Jeśli oddam moje sny, nic mi nie zostanie.
- O czym marzysz?
Zamknęła oczy. Tysiące obrazów przebiegło jej przez głowę, lecz żaden nie był tym, o którym mogłaby powiedzieć, że ukazuje jej pragnienia.
- Nie wiem.
- A czego chcesz? Co chcesz zrobić teraz?
- Żeby powiedział, że jestem wolna. Żeby uwolnił mnie od tego, co mi zrobił. I żeby wiedział, że przez niego cierpię. – Zacisnęła zęby. Jak on śmiał bezkarnie mieszać w głowie jakiemuś chłopakowi, nie ponosząc żadnej odpowiedzialności za to, co zrobił jej?
- Sądzisz, że to pomoże?
- Poczuję się z tym lepiej.
- Rozumiem. – Kobieta kiwnęła głową. – Wiesz, gdzie jest?
- Widziałam go wczoraj.
- Więc znajdziesz go znowu, a ja cię do niego przeniosę. Znikniesz stąd na jakiś czas, temu miastu to nawet na rękę. Kolejny problem z głowy.
- A Dorianne? A Daniel? Alex? Reszta?
- Spokojnie, tym też się zajmiemy.
- Tak.
Nie wiedziała – bo skąd miała wiedzieć – czy robi dobrze. Kobieta miała łagodne spojrzenie i oferowała pomoc, ale nie wahała się naruszyć cudzej prywatności. Czy można zaufać komukolwiek z nadzieją, że nie zostanie się oszukanym i wykorzystanym? Ale zajęła się Dorianne. I obiecała, że...
Co potem? Co potem?
„O czym marzysz?”
„Nie wiem.”
Beata Kuźnica potrząsnęła głową.
„Moja mała, mylisz się, nikt nie bawił się twoim umysłem. To wszystko co się z tobą dzieje – ty i tylko ty za to odpowiadasz.”
Nie zamierzała jej tego mówić. Są rzeczy, którym każdy musi stawić czoła sam
***

Miejsce przypominało mu ruiny miasta lub też jednej gigantycznej budowli, tak wiele razy przebudowywanej, że jej pierwotne przeznaczenie zostało zapomniane. Rozrastała się teraz jak szalony sen architekta, rozbudowywana na wszystkie strony bez uwzględnienia jakiegokolwiek możliwego do zauważenia planu. Po niektórych murach bez trudu można było rozpoznać poszczególne fazy przebudowy, wyróżnić kolejne style. Ściany te wznosiły się od fundamentów z wapiennych kostek, przechodząc w ceglane szkarpy lub w kolumny o kapitelach rzeźbionych w liście akantu, a kończyły się jako betonowe filary zwieńczone kiściami metalowych prętów konstrukcyjnych. Niekiedy cała ściana zachowywała styl jednej epoki i tak surowy mur z szarego betonu łączył się nagle z elegancko wygiętym portalem zdobionym geometrycznym, bliskowschodnim wzorem. Obok, w ścianie z lustrzanej szyby, która odbijała i wykrzywiała cały ten i tak szalony świat dookoła, widniał otwór prostokątnych drzwi zamkniętych secesyjną kratą z kutego żelaza. Wokół jej prętów owijały się pnącza zdobione liśćmi, obwieszone kwiatami i winogronami z metalu.
Po drugiej stronie drzwi kręcone schody wspinały się w górę, nie podparte niczym, oplecione jedynie wokół samych siebie. Wiodły do drewnianego mostku wygiętego we wdzięczny łuk właściwy japońskiej architekturze ogrodowej. W dole huczała kaskada spływająca po olbrzymich wykutych w skale stopniach. Na tle kamienia lśniły różnobarwne żyłki, zupełnie, jakby ktoś wypolerował skałę specjalnie po to, by wyeksponować zamknięty w jej wnętrzu kruszec. W głębi akwenu, na wpół zapadnięte w złocisty piasek, widniały kolumny i rzeźby z obłamanymi kończynami. Woda, nawet, jeśli przypłynęła tu po tym, jak zostały wzniesione, nie wydawała się przeszkadzać w ich istnieniu – część kompleksu stała pod wodą jakby dokładnie tak ją zaplanowano.
Na drugim brzegu wznosiła się ściana, której dolna partia wyrastała z żywej skały, by przejść w konstrukcję z kamiennych bloków różnych kształtów i rozmiarów. Za pomocą łuków z kamienia i metalu łączyła się z pozostałymi murami w koronkową eklektyczną budowlę. W oddali, w prześwitach pomiędzy łukami i żebrami majaczyły budowle, których kształty wydawały się Zacowi znajome.
„Ciekawe, czy znajdę tu miasto w kanionie” – pomyślał, idąc dalej po ceramicznych płytkach zdobionych wzorem skomplikowanej plecionki.
Minął stojący na marmurowym cokole posąg anioła, pustymi oczyma wpatrującego się w przestrzeń. W tej części ruin stało więcej rzeźb, wrośniętych w architekturę herm i rzygaczy lub osadzonych w niszach figur, które na pierwszy rzut oka przypominały świętych lub mitologiczne bóstwa, lecz wśród których znajdowały się też wizerunki osób, które można by bez trudu spotkać na ulicach współczesnego miasta.
W dole, przy ścianach, wiły się ornamenty z roślin, zwierząt i geometrycznych wzorów. Co jakiś czas odrywały się od ściany, by utworzyć balustradę, łuk przyporowy lub inną konstrukcję, falującą i rozmazaną, przywodzącą na myśl coś, co mogłoby powstać w umyśle Gaudiego.
Gdzieś w głębi tej surrealistycznej konstrukcji Zac wreszcie ujrzał żywą osobę. Jasne włosy i biała szata postaci wyraźnie odcinały się na tle w przeważającej mierze szarego kamienia. Chłopak zatrzymał się, zaskoczony tym spotkaniem. Postać odwróciła się pomału. Był to mężczyzna, jego twarz miała pociągłe rysy, harmonijne i surowe. Lekko garbaty nos pomiędzy parą inteligentnych niebieskich oczu, wąskie usta, czoło wysokie, podkreślone dodatkowo za sprawą zaczesanych do tyłu włosów. Łagodne zakola na skroniach i drobne zmarszczki nad linią brwi wybitnie dawały do zrozumienia, że mężczyzna młodość ma już za sobą, nie zapowiadały jednak jeszcze starości, lecz raczej długi wiek średni.
- Cześć – powiedział Zac, niepewny, czy to właściwy sposób na rozpoczęcie rozmowy.
Mężczyzna kiwnął głową.
- Witaj.
- Widziałeś może miasto w kanionie? Musi gdzieś tu być...
Nieznajomy pokręcił głową.
- Aha.
- Czemu go szukasz?
- Bo... bo wydaje mi się, że powinienem... To mi się śni, prawda? To wszystko jest snem i ty też, tak?
- Z mojej własnej perspektywy nie jestem snem.
- Więc kim?
- Kimś, kto sam śni.
- A co robisz w moim śnie?
- To samo, co ty – szukam czegoś.
- Aha – Chłopak ze zrozumieniem skinął głową. – To może powiesz, czego, może pomożemy sobie nawzajem.
- Motyli.
- Ten sen robi się coraz bardziej szalony. – Pokręcił głową. – Jakby tego wszystkiego było mało...
- Czego? – zainteresował się nieznajomy.
Zac wzruszył ramionami. To był sen, a więc mógł pozwolić sobie na wyrzucenie z siebie przynajmniej części.
- Ostatnie tygodnie były... dziwne... najpierw te psy w Nowym Jorku, jakaś babka z cieniem przyklejonym do aury, gadająca o wampirach, potem demon i to wszystko... Z dnia na dzień życie obraca mi się o sto osiemdziesiąt stopni, najpierw wszystko jest... normalne, a potem zaczyna walić się na głowę... Wszystko na raz i jeszcze ten człowiek, pojawia się znikąd i mówi „Witaj po drugiej stronie twojego życia”...
Mężczyzna uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- W moim wypadku przebiegało to dużo łagodniej – powiedział. – Ale mamy dziwne czasy, więc wszystko jest możliwe. Wiesz, co właściwie się z tobą stało?
- Jestem magiem, tyle wiem – odparł, przyglądając się swojemu rozmówcy. Z jego słów wynikało, że jeśli był rzeczywistym człowiekiem, który w jakiś sposób dostał się do jego snu, sam posiadał moc. Dziwne pierwsze spotkanie z drugą osobą tego samego rodzaju – we śnie. – Co rozumiesz przez „dziwne czasy”?
- Pozwól, że spytam, ale czy miewasz może sny, które się sprawdzają? – odpowiedział pytaniem na pytanie mężczyzna.
- Nie.
- A znasz kogoś, kto ma?
- Nie. Czemu pytasz?
- Jak mówiłem, nie tylko ja czegoś tu szukam.
- Ty naprawdę jesteś z zewnątrz...
- Tak.
- Rany... wybacz, ciągle nie mogę tego wszystkiego do końca pojąć.
Podniósł głowę. Nad nimi wznosiło się na wpół zawalone sklepienie, metalowe pręty sterczały spomiędzy kamiennych elementów. Wyżej niebo, jeśli w tym obłąkanym architektonicznym śnie było jakiekolwiek niebo, ginęło w nieskończonej szarości.
- Jeśli masz z czymś problemy, zawsze możesz spróbować się ze mną skontaktować. Pomogę ci.
- Nie umiem podróżować przez sny tak jak ty. – Rozłożył ręce.
- Są bardziej przyziemne sposoby. Pokaż rękę.
Ociągając się, Zac wyciągnął ramię. Mężczyzna chwycił jego nadgarstek i przesunął palcem nad skórą przedramienia, zupełnie, jakby próbował coś pisać. Po chwili rzeczywiście chłopak ujrzał jarzące się bielą litery, układające się w najmniej, wydawałoby się, magiczną rzecz pod słońcem – adres poczty elektronicznej.
- Jeśli będziesz pamiętał to po przebudzeniu – rzekł nieznajomy z uśmiechem – będzie to oznaczać, że istnieję naprawdę. Napisz do mnie, jeśli potrzebujesz pomocy.
Kiwnął głową, przyglądając się adresowi zapisanemu na swoim ciele. Był pewien, że tak dziwacznej rzeczy nie umiałby wymyślić sam, przynajmniej nie na jawie.
Może dźwięk, może przeczucie dźwięku – tego Zac nie mógł jednoznacznie stwierdzić, ale w końcu sny rządzą się własnymi prawami – sprawił, że obaj odwrócili się jednocześnie. Motyl o czarnych, mieniących się fioletem skrzydłach siedział na ozdobnym kapitelu kolumny. Jego skrzydła poruszały się delikatnie i to ten ruch wywoływał sugestię dźwięku, delikatnego i dzwoniącego. Motyl oderwał się nagle od kamiennej powierzchni i wzniósł w górę, znikając w otaczającej dziwaczne ruiny szarości.
- Co... – szepnął, a potem usłyszał kolejne kroki na pokruszonych kaflach.
Spojrzeli w tamtą stronę obaj, Zac i nieznajomy.
Mężczyzna w czarnej szacie, ten sam, który wśród burzy piaskowej mówił Zacowi o otwarciu oczu – tak, chłopak pamiętał to aż nazbyt dokładnie – zbliżał się do nich, chowając za ubranie medalion. Zaca uderzyło to, że mimo, iż obaj jego towarzysze mieli tak diametralnie różne rysy twarzy, ich ubrania były niezmiernie podobne.
A potem obudził się we własnym łóżku, zastanawiając się, czy ci dwaj mężczyźni, jeden istniejący najwyraźniej tylko w jego umyśle, drugi wedle własnych słów przybyły z innego miejsca, mieli walczyć o jego duszę. Bo czy nie z tym zazwyczaj łączyły się te kolory? Czarna i biała szata, jakby symbole dwóch przeciwległych natur w nim samym...
Z drugiej strony jednak, jeśli mężczyzna o platynowych włosach był rzeczywisty, Zac powinien pamiętać adres... Zerknął na swoją rękę i choć na skórze nie miał ani jednej litery, pamiętał je wszystkie.
- Cholera... – zaklął, wstając z łóżka. Najwyraźniej wizyta w kafejce internetowej będzie wskazana, skoro przez własną decyzję nie miał łącza w domu.
Na dole matka i ojciec kłócili się. Właściwie od nowego roku nie rozmawiali ze sobą w ogóle, coraz więcej czasu spędzając w pracy, a w domu zjawiając się jedynie na parę godzin, by umyć się, przebrać i przespać. Zac próbował nawiązać z nimi kontakt, ale czuł się, jakby rzucał grochem o ścianę. Rodzice nie słuchali go w ogóle, albo zbywali półsłówkami i pędzili na kolejne ważne spotkania w interesach. Nie chcąc przebywać w pustym domu i zastanawiać się nad tym, co było powodem takiego stanu, Zac włóczył się po mieście, przesiadywał w bibliotece albo z Sarielem. Poznawanie własnych możliwości i dziwnego świata, w którym się znalazł, było o wiele bezpieczniejsze, niż zgłębianie coraz bardziej niezdrowych stosunków wewnątrz własnej rodziny.
Matka zamilkła nagle, chłopak usłyszał, jak nieco zbyt energicznym ruchem zamyka za sobą drzwi. Był czwartkowy wieczór, jakieś spotkanie w jej firmie musiało skończyć się wcześniej, gdzie wychodziła teraz, Bóg jeden raczył wiedzieć. Ojciec zdejmował właśnie marynarkę, Zaca przywitał tylko skinieniem głowy i zamknął się w swoim gabinecie.
Jego właśni rodzice byli dla niego bardziej obcy, niż srebrnowłosy wampir od kilkunastu dni mieszkający w piwnicy rudery na drugim końcu miasta. Należał do świata Sariela, nie do świata państwa Rice... Wyjmując z lodówki karton z mlekiem zaśmiał się cicho sam do siebie. Rice, nomen omen. Co by było, gdyby miał wampira we własnej piwnicy? Sariel się nie zgodził, wykręcając się względami bezpieczeństwa ich obu... cóż, może miał rację, sąsiedzi wystarczająco krzywo patrzyli na opuszczającego dom w dziwnych porach syna pary biznesmenów. Przekleństwo mieszkania w dzielnicy, w której zadbane domki były podobne do siebie jak krople wody, a każdy mieszkaniec nosił aseksualny garnitur – wszyscy jak wycięci z jednego szablonu, wszyscy kurczowo próbujący trzymać się tak zwanej „normy” lub przynajmniej jej pozorów. Ktoś, kto nie ukrywał się ze swoją innością mógł od razu czuć się napiętnowany.
Jak zareagowaliby, gdyby wiedzieli w jak dziwnym świecie przyszło im żyć? Zac zawsze bawił się tą myślą opuszczając dzielnicę. Ludzie, patrzcie na mnie, mam moc, mam wampira, wampir ma więcej oczu, niż ustawa przewiduje, cholerny Alucard normalnie. I wiecie co? Ma w sobie więcej z człowieka niż wy wszyscy razem wzięci!
***

Budzisz się po raz kolejny i po raz kolejny dziękujesz Bogu, że udało ci się przetrwać następny dzień. Brudne, wilgotne ściany, które wznoszą się wokół ciebie przypominają ci lochy, a lochów widziałeś w swoim życiu bardzo wiele. Czy to nie zabawne, że miejsce, które tak bardzo kojarzy się z więzieniem może być też bezpieczną kryjówką? Małe okienka umieszczone tuż nad powierzchnią ziemi nie wpuszczają zbyt wiele dziennego światła, drzwi może są i stare, ale zamknięto je na nową, błyszczącą kłódkę – dodatkowo od środka. Więzienie, z którego można wyjść samemu i w którym samemu można się zamknąć.
Przekręcił klucz w zamku, zapadki szczęknęły niemal bezgłośnie, zaskrzypiały przerdzewiałe zawiasy drzwi. Piwniczny korytarz cuchnął wilgocią i szczurami które rozpleniły się w starym budynku wyjątkowo wielkie i tłuste. Piwnica była ich królestwem i chyba niechętnie dzieliły się nim z zimnym, nie pachnącym normalnie przybyszem. Zac załatwił skądś trutkę i porozkładał ją po kątach, ale szczury niewiele sobie z niej robiły. Na razie ich populacja zmniejszyła się nieco, lecz jej powrót do stanu wyjściowego był nieunikniony. Sarielowi nie przeszkadzały. Nie ruszały go, odkąd pierwszego dnia jeden z nich spróbował sprawdzić, czy to wyglądające jak ludzkie zwłoki coś jest jadalne, i skończył w stanie, którego żadne zwierzę nie uznałoby za normalny. Szczury może są w stanie dostosować się do promieniowania radioaktywnego, ale nie do tego, co robi z żywym organizmem jedna kropla vitae.
Na wyższych kondygnacjach mieszkali różni ludzie, życiowi rozbitkowie, których nie było stać na żadne lokum, lub którzy po prostu ukrywali się tu przed światem. Sariel omijał ich, oni omijali jego, uznawszy go za jeszcze bardziej podejrzanego, niż oni sami. Tu każdemu zależało przede wszystkim na przeżyciu. Jemu też, nie musiał tego przed sobą ukrywać.
Ale gdyby ograniczył swoje potrzeby tylko schronienia i zdobycia pożywienia, nie byłby wiele wart. Więc przebywając w Stamford próbował przede wszystkim uporządkować sam siebie. Podczas gdy Zac za wszelką ceną szukał kontroli nad mocą, Sariel planował dalsze kroki. Do czego dążył? Pragnął zemsty. Ci, którzy zniszczyli jego klan byli potężni, on był sam jeden. Nie miał nawet cienia złudzeń, że byłby w stanie odegrać rolę samotnego mściciela. W filmach, które pokazał mu Fei, w książkach, które znosił mu Zac zawsze występował bohater, któremu po wielu trudach udawało się wymierzyć sprawiedliwość albo przywrócić porządek na świecie. Metoda samotnej zemsty była kusząco prosta i dawała luksus nie oglądania się za siebie, pozwalała nie myśleć o tym, że potencjalny sojusznik może zdradzić – była też nierozsądna w sytuacji, w której przeciwnik posługiwał się przede wszystkim sprytem.
To nie była właściwa droga. Kusząca, owszem, lecz ryzykowna. Zawsze był wojownikiem, lecz nauczono go, czym jest honor – i nauczono go rzeczy po stokroć ważniejszej – że żądza krwi będzie mu towarzyszyć zawsze, zarówno jako wojownikowi, jak i jako Kainicie, on zaś musi nad nią panować. Przekroczyć pewną granicę to utracić duszę. Nie po to przez setki lat mozolnie walczył o to, żeby w mniejszym lub większym stopniu pozostać sobą, by stracić to wszystko teraz. Najprostsza droga okazywała się najbardziej ryzykowna.
Ile mądrości można znaleźć w zwyczajnych książkach – w stworzonych przez ludzką fantazję opowieściach o fikcyjnych światach i walce dobra ze złem. Bohater, który był zbyt słaby by walczyć samotnie – lub któremu zasady zabraniają pewnych metod, szuka innych sposobów.
- Potrzebujesz drużyny, jednym słowem – podsumował Zac. – Ewentualnie możesz zabawić się w superbohatera i spróbować odzyskać dobre imię dla tego twojego klanu...
Siedzieli obaj w kafejce internetowej. Chłopak pisał maila do kogoś, wampir siedział obok z założoną palcem książką w ręku. Jedną z tych, których jeszcze nikt nie kupił, jak poinformował Zac. Bo ludzie nie mieli gustu, jak stwierdził. Sarielowi trudno było jednoznacznie stwierdzić, czy książka mu się podoba, sporo się namęczył, by przyjąć do wiadomości istnienie świata tak dziwacznego, jak ten wykreowany przez jej autora.
- Jak?
- Masz wszelkie zadatki na obrońcę uciśnionych, sam się do tego przyznajesz, prawda? Więc nie byłoby niczym głupim chodzenie tu i tam, udzielanie pomocy ludziom i wampirom w potrzebie...
Przypomniał sobie infernalistę, którego zabił w Nowym Jorku – i to, że niewiele to pomogło. Niezależnie od tego, czego chciałby Ludwig – sytuacja wewnątrz Camarilli nie pozwalała mu wyjawić pewnych rzeczy. I jeszcze „Ręka”, czymkolwiek by nie była... Pomysł Zaca był genialny w swojej prostocie, odwoływał się do tej szlachetnej części osobowości, której posiadania Sariel nie mógłby się wyprzeć, ale niósł ze sobą kolejne komplikacje.
Mimo to kiwnął głową.
- Masz trochę racji.
- A mnie zawsze mówili, że czytanie komiksów jest bezproduktywne... – mruknął chłopak, naciskając klawisz myszy. – No i mail poszedł, zobaczymy, co z tego będzie... Powiedz, czy jeśli ktoś, ktoś taki jak ja – spoważniał nagle – przyjdzie do mnie i zaproponuje mi, żebym się u niego uczył... Co mam zrobić?
- Nie jestem twoim doradcą. To twoja decyzja.
-A tobie trzeba po kolei wszystko wyjaśniać, chociaż jesteś starszy ode mnie i to o ile...
Zac wyglądał na zamyślonego. Coś chodziło mu po głowie, ale nie chciał się przyznać. Sariel czuł, że odzywa się jego paranoja, a przynajmniej nieufność. Nienawidził jej. Nienawidził jej w tym momencie.
Czy to przekleństwo jego klanu? Wieczna samotność, uciekanie przed własnym cieniem? Pamiętał czasy, gdy wszędzie był mile widziany, witany z uśmiechem, czasem jak bohater. Kiedy to zaczęło się załamywać? Czy wtedy podczas wyprawy krzyżowej? Zaufał wtedy komuś. Magowi... Magowi, który zdradziłby go, gdyby wtedy nie zginął...
- Śpisz?
- Nie, myślałem.
- Ach...
Obaj na chwilę zamilkli, obaj mieli coś, co chcieli przemyśleć. Cisza, która zapadła, była tym milczeniem, które pojawia się, gdy miedzy nowymi znajomymi nawiąże się już nić porozumienia, lecz przed uzyskaniem pewności, że można sobie ufać. W ich wypadku dodatkowo dzieliło ich niemal wszystko – wiek, tożsamość. Świeżo przebudzony mag i stary wampir nie powinni mieć ze sobą wiele wspólnego...
- Słuchaj, właściwie sprawa z robieniem za superbohatera mogłaby być... ale co z fotkami?
- Słucham?
- No wiesz, wampiry nie odbijają się w lustrze, nie wychodzą na zdjęciach...
Sariel, nieoczekiwanie dla samego siebie, zaczął się śmiać.
- Nie jestem Lasombra – rzekł w końcu. Zac, orientując się, że palnął głupotę, zrobił naburmuszoną minę, obrażony chyba bardziej na siebie, niż na swego rozmówcę. Sariel uspokajająco położył rękę na jego dłoni i poczuł, jak chłopak wzdryga się. – Daj spokój, nie mogłeś wiedzieć.
- Przede wszystkim, że się śmiejesz. – Dłoń Zaca wysunęła się spod palców wampira. – I... nie dotykaj mnie tak... to jest...
Reszty Sariel nie dosłyszał. Nagle, zupełnie z nikąd, poczuł w ustach smak krwi. Doznaniu towarzyszył głos, echo kobiecego głosu pod czaszką. Co mówił – Sariel nie wiedział, ale wzdrygnął się i zaczął się rozglądać.
- Co się stało?
- Ktoś chyba próbuje się do mnie dostać – rzekł niepewnie. Smak zniknął równie szybko, jak się pojawił, pozostawiając po sobie niepokojące uczucie podekscytowania. Ktoś się z nim drażnił, prowokował go. Kto? Nekromantka znalazłaby inny, bardziej bezpośredni sposób, nie drażniłaby się z nim, a po prostu przysłała któregoś ze swoich wysłanników, list, kartę i rozkaz.
- Jak?
- Głos... kobiecy... – Potarł skroń dłonią.
- Masz wielbicielkę – roześmiał się Zac.
- Nie sądzę. Raczej wroga lub kogoś, kto chce mnie wykorzystać.
- Jesteś pesymistą, wiesz o tym?
Nie odpowiedział. Zac uśmiechał się nadal.
- Skoro tak twierdzisz... – rzekł chłopak w końcu. – To zastanów się, jakiej damie naraziłeś się w ciągu tych stuleci swojej egzystencji... Ilu im dałeś kosza, co? Jednej na rok? A poważnie, ile pań poznałeś od listopada? I ile z nich nazywało się Jean Gray? Znaczy, ile umiałoby wykręcić ci taki numer?
- Nie wiem. – Pokręcił głową. – Pewna czarodziejka, która nie posłużyłaby się takim sposobem. Wampirzyca, która chyba nie wie, że istnieję. Dziewczyna, która nie miałaby w tym żadnego interesu.
- Nigdy nie mów nigdy... – Chłopak oparł się łokciami o stół. – Każda ma moc i każda może mieć motywację, skąd wiesz, co im strzeli do głowy? Ludzie są nieobliczalni, tak sądzę.
Skinął głową. Tysiąc dwieście lat istnienia dało aż nazbyt wiele dowodów, on jednak wciąż nie zawsze był przygotowany. Jeśli zaś zwykli śmiertelnicy potrafili go zaskakiwać, lepiej nie zastanawiać się nawet nad umiejętnościami Przebudzonych.
***

Najpierw dzwonek do drzwi, potem głos Beaty Kuźnicy, a w końcu Daniel stojący na progu i próbujący maskować dziwny wyraz twarzy swoją zazwyczaj beznamiętną miną. Twilight nie spodziewała się go, nie tutaj i nie teraz, chciała zniknąć, a on znalazł ją i patrzył jej w oczy, zupełnie jakby chciał zabić ją spojrzeniem za to, co się stało. Miała ochotę wycofać się z powrotem do pokoju, do książek, które były zaskakująco bezpieczne i przy których na moment zapominała o tym wszystkim, ale została zaprowadzona do kuchni, gdzie Daniel, otrzymawszy kubek mocnej kawy, zadał pytanie, które zadać musiał.
- Jak sądzisz, czemu cię szukają?
- Nie wiem.
- Miałaś już wcześniej do czynienia z inkwizycją, prawda? Czym wtedy zwróciłaś ich uwagę?
- To był przypadek. – Siedząc przy stole, obserwowana czujnymi spojrzeniami obojga Eutanatosów, czuła się osaczona. Pytania, na które nie znała odpowiedzi, słowa, które nikogo do nikąd nie prowadziły. Mogła powtarzać to tysiące razy, ale nikt nigdy jej nie wierzył, zawsze wszyscy szukali w niej jakiegoś klucza, rozwiązania do zagadki, której treści dziewczyna nie znała. Mogła mówić, że nic nie wie – oni zawsze byli innego zdania, przyjaciele czy wrogowie, magowie czy inkwizycja. – Niewłaściwe miejsce, niewłaściwy czas.
- Jak się wydostałaś?
- Zostałam uratowana. – Spojrzała Danielowi prosto w oczy. Milczał przez chwilę, nim zadał kolejne pytanie.
- Przez kogo?
- Wiesz.
Zamknął oczy, pociągnął łyk kawy, na jego kamiennej twarzy pojawił się cień zadowolonego uśmiechu.
- Pozwól, że spytam: czy wymieniliście krew? Czy piłaś jego krew?
Zadrżała. Pokręciła głową.
- Nie. Nie. A czy on... nie wiem... – Widziała to zbyt wyraźnie, szarobłękitne oczy spoglądające na nią, czuła dotyk dłoni na swoich stopach. – Byłam ranna. Ciągle mam blizny. Pomógł mi.
- Jest między wami więź. Przeznaczenie czy coś innego... nie wiem – mówił skupionym spokojnym tonem, ale w jego oczach błyszczały emocje. – Sądzę, że to jego szukają, a ciebie chcą wykorzystać.
Zacisnęła ukrytą pod stołem dłoń. Wiedziała. Wiedziała zbyt dobrze. Ona była nikim, on... Uratował ją, ale równie dobrze mógł pozwolić jej tam zginąć. Może tak byłoby lepiej, może...
- Chcę go znaleźć – powiedziała. – Chcę wiedzieć, dlaczego, co mi zrobił, chcę... Chcę go znaleźć.
- Sądzę, że mogę pomóc – rzekł Daniel spokojnie. – Widzisz, mam z nim pewną więź. To ja go obudziłem.
- Czy mam cię za to nienawidzić?
- Nie wiem – odpowiedział szczerze. – Nie wiedziałem, co robię. Dałem mu swoją krew, nim Fei się zdecydował. Przechwalał się potem, ale tak naprawdę był zbyt tchórzliwy, by zrobić pierwszy krok. Sądzę, że myślałem wtedy po prostu, że ktoś musi to zrobić, nie chciałem zostawiać tego wampira w takim stanie, może popełniłem błąd, nie wiem. Czas pokaże. – Wypił łyk kawy, nie spuszczając wzroku ze swej rozmówczyni. Towarzysząca im obojgu kobieta siedziała cicho, przysłuchując się jedynie z uwagą. – Sądzę, że powinnaś też spróbować wrócić do własnej przeszłości.
Twilight wzdrygnęła się, paznokcie jej zaciśniętej dłoni wbiły się w skórę.
- Nie zrobię tego – rzekła, kręcąc głową. – Wystarczy mi, że wracam tam w snach, to mi wystarczy.
Patolog poprawił okulary, potem pochylił się, opierając ręce na stole. Jego ciemne oczy patrzyły badawczo, próbując odkryć jakiekolwiek poruszenie na twarzy rozmówczyni.
- Rozumiem cię – powiedział. – Lepiej, niż myślisz. Ja także powinienem wrócić. Moje poprzednie życie zaczęło mnie ścigać i boję się go równie mocno, jak ty boisz się własnej przeszłości. Jesteśmy do siebie bardziej podobni, niż przypuszczaliśmy oboje.
Wolno pokręciła głową.
- Nie – powtórzyła. – Nie teraz. Nie tam. Może kiedyś... ale najpierw...
Beata Kuźnica, która dotąd siedziała w milczeniu, przysłuchując się jedynie rozmowie, teraz wstała, poprawiając popielaty sweter. Jej postawa i wyraz twarzy wyraźnie dawały do zrozumienia, że chce coś zakomunikować. Spojrzała na Daniela.
- Chcę zamienić kilka słów z panem. Na osobności.
Patolog kiwnął głową i ruszył za nią. Twilight słyszała, jak zamykają za sobą drzwi pokoju a potem jej uszu dobiegło ciche kliknięcie. Mogła się jedynie domyślać, że był to odgłos otwierania ukrytych w ścianie drzwi.
Dodatkowy pokój ukryty za ścianą jest praktycznym rozwiązaniem. W wypadku przeprowadzania długiego rytuału można odizolować się w nim od świata zewnętrznego, można łatwo schować w nim broń i inne przedmioty, których nie powinni oglądać Śpiący goście. Daniel sam korzystał z takiego rozwiązania, dlatego znalazłszy się w pozbawionym okien pomieszczeniu, wypełnionym szafkami z księgami, naczyniami i nożami różnego rodzaju poczuł się pewniej. Nie okazywał tego, ale od paru dni chodził podenerwowany. W Londynie wykorzystano go jak zwykły pionek, w międzyczasie zaś na jego własnym terenie toczyła się inna rozgrywka, na którą miał jeszcze mniejszy wpływ. Miał tego dość. Nie był może silny, był jednak ambitny i uparty. Nawet, jeśli jego przeznaczeniem miało być bycie czyimś pionkiem, będzie pionkiem obdarzonym własną wolą. Tak samo jak własną wolę miała, wbrew temu, co mogło się wydawać, Twilight.
Kobieta podeszła do jednej z szaf, od niechcenia przesunęła dłonią po grzbietach książek, musnęła palcami dużą misę zdobioną turkusami i orientalnymi kwiatowymi wzorami. Oparła się plecami o półki, w głębi, za jej ramieniem, leżała gładka maska z porcelany, obok niej – ceremonialny sztylet o falistym ostrzu. Czerwony kamień na jego rękojeści rzucał ogniste refleksy na otaczające go przedmioty.
- Zagrajmy w otwarte karty – rzekła. – Wiemy dobrze, o co chodzi. O wampira, który nie powinien istnieć, którego nikt nie brał pod uwagę i którego obecność może wiele zmienić. Nie zdziwi się pan zapewne, jeśli panu powiem, że pewne siły wewnątrz naszej własnej tradycji chciałyby zdobyć nad nim kontrolę?
- Inne zaś go zniszczyć.
- Pan Long wyrządził nam przysługę – uśmiechnęła się. – Był Salubri, nie ma go. Ale to nie wystarczy. Chcę... w imieniu pewnych osób z naszej tradycji... chcę żeby dziewczyna się z nim spotkała. Widzi pan, on ma zasady – i dzięki nim łatwiej można będzie zacząć go kontrolować. Jeśli uda się sprawić, by poczuł się odpowiedzialny...
Daniel ściągnął brwi. Odpowiedzialny w jaki sposób? Nie mógł powiedzieć, by słowa tej kobiety, członkini jego własnej, bądź co bądź, tradycji, podobały mu się. Odpowiedzialny za co? Spokojnie kiwnął głową.
- Pójdę z nią. Będę go unikał, choć sądzę, że wyczuje moją obecność. – Bezwiednie potarł nadgarstek. Kilka miesięcy temu przeciął go, podczas gdy jego towarzysze kłócili się, co zrobić ze znalezionym wampirem. Brakowało im wszystkim tak wiedzy, jak i odwagi, choć uważali się za nieustraszonych. Tylko Daniel, od wielu lat badający spokrewnionych, wiedział, co oznacza bruzda na czole pogrążonego w letargu wampira – i wolał zaryzykować własne życie, niż pozwolić, by odnaleziony w podziemiach skarb został unicestwiony przez głupotę pozostałych. Nie odsyła się w niebyt takiej istoty – nawet, jeśli jej obecność może wprowadzić chaos. Wprowadziła. Jeden wampir, którego być nie powinno. Jedna dziewczyna bez pamięci. Jeden mag kroczący krawędzią ciemności. Kilka miesięcy temu Daniel oddał swoją krew i jeśli teraz ktoś powinien czuć się odpowiedzialny, to właśnie on sam.
Nie przypuszczał, że Twilight ma z nim aż tyle wspólnego. Inni mogli widzieć w jej oczach pustkę – on widział własne odbicie. Widział siebie takim, jakim mógł być. Widziała siebie taką, jaka mogłaby być, gdyby jako mała dziewczynka nie odrzuciła niegdyś swojej płci. Sama czując się więźniem własnego kobiecego ciała, patrzyła z zainteresowaniem na delikatną urodę dziewczyny, siedzącej obok w samochodzie gdy obie jechały – oboje jechali – do kościółka na przedmieściach.
Grzesiek, który na wpół legalnie zajmował to miejsce, zażyczył sobie najpierw pięciu złotych za godzinę korzystania z Węzła, potem zadowolił się obietnicą pożyczenia samochodu. Daniel nie miał pojęcia, jak chłopak mógłby zabrać wóz tam, gdzie się wybierał, ale zgodził się. On sam nie planował korzystać z niego w najbliższym czasie. Niech się chłopak cieszy – tylko niech nie wywoła żadnego wypadku. Patolog zbyt już przyzwyczaił się do korzystania z tego środka transportu, by pogodzić się z perspektywą ponownego przerzucenia się na komunikację miejską.
Kiedy przyjechali, chłopak siedział na plebanii, eksperymentując z tworzeniem żywiołaków ognia. Jeden z jego tworów pełzał właśnie po podłodze, nie czyniąc żadnej krzywdy pociemniałym ze starości deskom. Zgasił go, gdy patolog i jego towarzyszka weszli do budynku, spojrzał na nich podejrzliwie.
- Dobra, a teraz powiedz, co chcesz robić? – spytał Daniela.
- Nie powinieneś wiedzieć.
- To mój węzeł. Jeśli przez ciebie ktoś tu przyjdzie... chcę wiedzieć w co mnie pakujesz.
- Nie wiesz. Nie ty wyciągałeś wampira z krypty, nie pamiętasz tego, nie było cię tam, nic nie wiesz i nic nie pamiętasz. A teraz pójdziemy na dół, a ty nam nie przeszkadzaj.
Grzesiek mruknął coś pod nosem, gdy oboje wyszli. Daniel nawet nie chciał wiedzieć co.
Na dole zatrzymał się, spojrzał na dziewczynę.
- Zanim się za to zajmiemy, musisz wiedzieć kilka rzeczy i być pewna, że naprawdę tego chcesz.
- Chcę – kiwnęła głową.
- Musisz wiedzieć. Beata Kuźnica twierdzi, że Sariel ma jakiś kodeks honorowy. Jeśli to prawda... Wampir, który trzyma się moralności umie być bardziej moralny niż każdy śmiertelnik. To jego największa słabość – ale i największa siła. Pamiętaj o tym. Będą próbować wykorzystać to przeciw niemu – i ciebie też.
Dziewczyna przełknęła ślinę. Wiedziała o tym. Niewiele było rzeczy, których była tak pewna. Ktoś, kto tak bezczelnie wdzierał się w jej sny nie mógł mieć czystych intencji. I sam Daniel, który tak znienacka zaoferował pomoc i ostrzegał ją – on też musiał mieć jakieś plany. Ale to się nie liczyło. Chciała wreszcie to zrobić, zakończyć to, przeciąć tę więź. Jeśli się uda, nikt nie wykorzysta jej przeciw Sarielowi, będzie mogła odejść i zrobić ze swoim życiem wszystko, co będzie chciała – żadnych więcej wampirów, żadnej inkwizycji z jej powodu krzywdzącej niewinnych ludzi. Nigdy więcej.
- Rozumiem – rzekła.
***

Nie było sensu wyładowywać wściekłości. Jednooki wróżbita nie był winien temu, co się stało, a nowojorska Camarilla została postawiona w stan gotowości i V nie mógł dłużej pozostać w mieście. Zaalarmowano policję, łowców i wszystkie inne osoby, które choć trochę mogły choć trochę zaszkodzić tajemniczemu niezależnemu Kainicie. V wycofał się cicho, zmieniwszy twarz na najbardziej pospolitą, jaka przyszła mu do głowy. Wolał swój zwyczajowy wygląd, który był jego wizytówką i którzy dał początek jednemu z jego imion, lecz na razie... na razie wycofywał się z satysfakcją z dobrze wykonanego zadania.
Jedyną rzeczą, która zadowoliłaby go bardziej byłoby znalezienie tajemniczego srebrnowłosego.
Wampir nie jest już istotą ludzką – im dłużej istnieje, tym bardziej oddala się od swego pierwotnego człowieczeństwa. Ludzki umysł nie jest dostosowany do życia trwającego setki lat, do tak wielu wspomnień i tak wielu twarzy. Przedłużenie swojej egzystencji wiąże się z pewnymi zmianami w mentalności – i dotyczy to tak wampirów, jak i tych magów, którzy swojej mocy użyli do odsunięcia śmierci. Dla kogoś, kto nie znajdzie sposobu na uniesienie tak ciężkiego balastu doświadczeń magiczna długowieczność może zakończyć się szaleństwem, nieśmiertelność zaś czymś znacznie gorszym. Różne są sposoby obrony. Niektórzy wyzbywają się uczuć i konwencjonalnej moralności, inni wręcz przeciwnie, trzymają się ich kurczowo jak ostatniej deski ratunku.
Mag, nawet stary i potężny, nadal jest człowiekiem – wampirowi brak pewnych ludzkich odruchów, jego zmysły działają inaczej, a ciało reaguje na inne bodźce. Nie znaczy to jednak, że Spokrewnieni nie odczuwają pewnych namiętności. Kainita może się zakochać i może kogoś pragnąć, a jego żądze bywają nieraz gwałtowniejsze od ludzkich. Podążanie za nimi to jeszcze jeden ze sposobów, by nie oddać samego siebie nicości.
V całe swoje nieżycie kierował się namiętnościami. Gdy wielu spośród członków jego klanu poświęcało się badaniom lub intrygom, on należał do tych wyjątków, które podporządkowują się swojej sensualności. Każda kolejna noc istnienia była okazją dla nowych doświadczeń, a każde doświadczenie sprawiało mu swoistą przyjemność. Czasem były jednak rzeczy, których pragnął bardziej niż innych. Może szukanie ich jest niebezpieczne – ale V nigdy nie należał do osób, które przejmują się zagrożeniem. Stąpając po krawędzi ryzyka czuł, że istnieje.
Żył na marginesie, nie do końca zależny od klanu, dla którego go stworzono i sekty, do której należał. Kręciły się wokół niego różne istoty, równie niezależne, jak on sam. Dziwadła, outsiderzy, anarchiści i poszukiwacze mocnych wrażeń, którzy doszli do wniosku, że towarzystwo ekscentrycznego Kainity może przynieść im korzyści lub po prostu satysfakcję. Pojawiali się i znikali, nie tylko Spokrewnieni, często śmiertelnicy zafascynowani mrokiem i okultyzmem, przyciągani magnetyzmem wampirzej mocy i nieśmiertelności, czasem istoty, których tożsamości nikt nie był do końca pewien, jedne z tych, które na co dzień unikają kontaktu z Kainitami.
Do Nowego Jorku pojechał jednak sam, wychodząc z założenia, że mniejsza grupa zwraca na siebie mniejszą uwagę. Zawsze będąc w tym mieście znajdował okazję do narobienia zamieszania, a ulatnianie się zawsze jest łatwiejsze, jeśli nie ciągnie się za tobą nikt inny. Rola obecnej „świty” V zaczynała się dopiero teraz. Zebrać informacje we wszystkim możliwych miejscach, pociągnąć za języki paru stronników Camarilli – wyznaczenie kierunku w jakim udał się srebrnowłosy było trudne, lecz nie niemożliwe do wykonania.











Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj