ZMIERZCH


KSIĘGA I - CIENIE



Rozdział 10. Psy z Łańcucha

To nie dzwonek do drzwi ja obudził, a sen. Sen którego wolałaby nie pamiętać, a tym bardziej nie roztrząsać. Bo o ile zdążyła przywyknąć już do niekończących się koszmarów, o tyle przebudzenie się z uczuciem pulsowania w głębi ciała było dla niej czymś zupełnie nowym. Gdzieś tam, wewnątrz niej znajdowało się coś, co domagało się dotyku, coś, co zbudziło się pod wpływem jednej niepokojącej wizji.
Przez chwilę leżała w ciemności, próbując wygonić z pamięci czyjeś usta, obecność, która towarzyszyła jej w ciemnościach i dotykała w milczeniu każdego centymetra jej skóry. Nadal czuła ten dotyk, ciepło rozlewające się po całym ciele. Pragnęła w nich zatonąć i odnosiła wrażenie, że jest to zbyt niebezpieczne pragnienie. Nigdy nie ufała własnym snom.
Gdy leżała tak, czując, jak pożądanie walczy w niej ze strachem, usłyszała dzwonek. Dopiero ten uświadomił jej, że to koniec, że sen się prysnął. Wstała wolno, obciągnęła koszulę nocną, która zdążyła się podwinąć – zupełnie, jakby jakieś natarczywe dłonie rzeczywiście próbowały się pod nią wślizgnąć. Otwarła drzwi i zeszła na dół. Dzwonek rozległ się ponownie.
W przedpokoju Dorianne Daves, ciągle ubrana w ten sam czarny sweter, który nosiła przez cały dzień, stała, wpatrzona w drzwi, jakby czekało za nimi coś okropnego. Słysząc ciche kroki, obróciła się i spojrzała Twilight w oczy.
- Buty. Płaszcz. Przez podwórko – poleciła półgłosem.
Po drugiej stronie ktoś lub coś znów nacisnął na dzwonek. Twilight nie próbowała nawet się zastanawiać. Chwyciła płaszcz i buty i pobiegła do kuchni. Tam, wciągając kozaki na nogi usłyszała szczęk przekręcanego zamka. Nim jej uszu dobiegło skrzypienie podłogi, już wymykała się drzwiami na podwórko. Pies dreptał za nią, choć wcale go o to nie prosiła. Może podobnie jak Indianka nie miał ochoty na spotkanie z nocnym gościem?
Zamknęła za sobą drzwi i znalazła się w ciemności styczniowej nocy. Szybko zapięła płaszcz, lecz mimo to nadal było jej zimno. Stała zdezorientowana, obejmując się ramionami, tęskniąc za ciepłym łóżkiem i, w głębi duszy, niepokojącym snem.
Zerknęła w kierunku okna. W kuchni nadal było ciemno, ciemno i cicho. Cokolwiek się stało...
Jakby co, Dorianne ją znajdzie, prawda?
Ruszyła w kierunku bramy. Nikt z mieszkańców pensjonatu nie miał samochodu i nikt teraz, w zimie, nie troszczył się o odśnieżenie podwórka i podjazdu. Nogi dziewczyny aż po zagłębiały się w olbrzymich zaspach, śnieg przesypywał się przez cholewki butów.
Pies dreptał za nią niezdarnie. Przystanęła i pochyliła się.
- Chodź – powiedziała, biorąc zwierzę na ręce. – przynajmniej będzie mi cieplej, prawda?
Odblokowała bramę i pchnęła ciężkie wrota na tyle, by móc prześlizgnąć się przez powstałą szparę. Przeskakując nad zaspami dobiegła do szerszej ulicy, znajdującej się niedaleko. Po przeciwnej stronie stał klasycystyczny pałac, na potężnych słupach jego ogrodzenia siedziały przycupnięte pokraczne gargulce. Z patykowatymi nogami podciągniętymi pod brodę, groteskowe kamienne istoty obserwowały ulicę. Jedynie grube, śnieżne czapy na ich głowach dowodziły, że stwory są martwe. Twilight z biciem serca przemknęła pod spojrzeniami ich kamiennych oczu, przez puste skrzyżowanie, prosto na zasypane śniegiem planty.
Stylizowane na gazowe latarnie jarzyły się żółtawym blaskiem, jednak poza niewielkimi kręgami światła park tonął w ciemnościach. Cienie drzew pełzły po alejkach, wyciągając gałęzie niczym poskręcane szkielety kończyn. Zasnute ciemnymi chmurami niebo przybrało niemal fioletową barwę i wisiało nad głową niczym ciężkie sklepienie.
Dziewczyna przystanęła pośrodku alejki, dysząc ciężko. Zimne powietrze wdzierało się jej pod płaszcz, szczypało policzki, nos i uczy, tylko pies, wiercący się w jej objęciach, stanowił pewne źródło ciepła. Rozejrzała się. Nie widziała, żeby cokolwiek ją ścigało, ale każdy element otoczenia wydawał się ją obserwować. Nagie gałęzie próbowały ją pochwycić, wiatr zamrażał jej krew.
- To sen – wyszeptała, wciskając nos w psie futro. – Zaraz się obudzę. To sen.
Śnieg zaskrzypiał. Poderwała głowę.
Ktoś szedł alejką, wyraźnie słyszała kroki, niespiesznie zbliżające się ku niej. Rozglądała się, lecz nie zobaczyła niczego. Szczeniak w jej ramionach skulił się i zapiszczał. Zadrżała. Na karku miała gęsią skórkę – od zimna i od strachu.
- To sen – powtórzyła niepewnym głosem.
Nie czekając, aż kroki przybliżą się jeszcze bardziej, pobiegła. Na oślep, przed siebie, przez planty, ulicą, wzdłuż budynków o martwych, ciemnych oknach.
***

Nie była to pierwsza bezsenna noc ojca Krzysztofa. Dominikanin już od pewnego czasu miał problem ze snem. Łatwo byłoby powiedzieć, że wywoływał go niepokój, że zakonnik spędzał całe noce na modlitwie, prosząc Boga o mądrość i siłę ducha w dziwnych czasach, które nadeszły, prawda była jednak o wiele bardziej prozaiczna – bezsenność ojca Krzysztofa miała podłoże medyczne, zaś noce spędzona na modlitwie były jedynie efektem ubocznym.
W tej późnej godzinie kościół Świętej Trójcy był cichy i ciemny, tylko kilka lamp i migocące czerwienią wieczne światło paliło się przed barkowym ołtarzem. Gdyby ktoś spojrzał w górę, ledwo zdołałby dostrzec krzyżowo-żebrowe sklepienie gotyckiej nawy głównej i namalowane na nim złote gwiazdy. Ich kształty wzorowano na tych, które wybitny malarz polskiej secesji zaprojektował dla pobliskiego kościoła franciszkanów – miały filigranową formę śniegowych płatków. W półmroku dominikanin modlił się o sen – lecz także o zrozumienie. Zbyt wiele rzeczy działo się w ostatnich dniach, rzeczy, których nie był w stanie pojąć zwykły człowiek i których pojmowanie z trudem przychodziło wykształconemu ojcu Krzysztofowi.
Kilka dni temu złożył mu wizytę stary znajomy, poniekąd współpracownik, choć jego poglądów dominikanin nie zawsze podzielał. Tak i wtedy słuchał jego słów z lekkim niesmakiem. Nie, to nie był dobry pomysł, to groziło konfliktem, który mógł wpłynąć także na zwykłych ludzi, których przecież, owce w bożej owczarni, miał mieć w opiece Kościół. Bolesną prawdą jest jednak to, iż zawsze znajdzie się ktoś, kto autorytetu Boga i Kościoła, argumentu bezpieczeństwa wiernych, użyje dla osobistych celów.
Jako spadkobierca wielusetletniej tradycji zakonu ojciec Krzysztof wiedział, że niektórzy w swojej gorliwości zapominają, jaki był ich pierwotny cel. Tak więc, nie mogąc zasnąć, prosił Boga, by przypomnieli sobie w porę, nim ich szaleństwo wywrze wpływ na życie zwykłych ludzi.
Drzwi kościoła za jego plecami skrzypnęły. Czyżby kościelny zapomniał zamknąć je na noc? Nagie ściany bazyliki doskonale roznosiły echo, więc kroki, które rozległy się we wnętrzu były głośne.
Ojciec Krzysztof wstał z klęczek i spojrzał na nawę główną. Spodziewał się złodzieja, ujrzał jednak drżącą z zimna dziewczynę, ściskającą białego szczeniaka. Szła pomału, rozglądając się wokół niepewnie jak ktoś, kto nie wie, jak należy zachować się w Domu Bożym, lecz kto ma równocześnie świadomość swojego niewłaściwego postępowania.
Podszedł do niej. Miała zsiniała twarz, nos i policzki zaczerwienione od zimna i przerażone, duże, ciemnobłękitne oczy, które nadawały jej wygląd dziecka lub lalki. Ubrana była w zimowy płaszcz i kozaki, lecz nogi miała gołe.
- Co tu robisz dziecko? – spytał.
Niebieskie oczy spojrzały na niego nierozumiejącym wzrokiem, powtórzył więc pytanie. Czyżby coś brała? Nie wydawało mu się, by miała rozszerzone źrenice, ale w wypełniającym świątynię półmroku nie mógł mieć pewności. Odetchnął z ulgą, gdy odezwała się po chwili milczenia.
- I don’t speak Polish.
Turystka? Matko Boska, co robiła zagraniczna turystka o tej porze, w takim miejscu i takim stanie?
- What you speak? – spytał z nadzieją. Nie był najlepszy z angielskiego, w szkolnych czasach uczono go rosyjskiego, potem więcej, niż językami współczesnymi, zajmował się innymi dziedzinami wiedzy.
- Linqua latina?
Brwi zakonnika uniosły się w zdumieniu. Młodziutka dziewczyna, właściwie dziecko, cudzoziemka – przyznaje się do znajomości łaciny i jest gotowa używać tego martwego języka do rozmowy? Takie rzeczy nie zdarzały się... Nagle skojarzył pewne fakty i przeraził się. Czy Bóg dawał mu znak, czy też raczył sobie z niego żartować? Czy to miała być pokusa, czy też szansa na zrozumienie tego, co się działo?
- Dziecko, chodź, nie godzi się rozmawiać w Domu Bożym, a ty powinnaś się ogrzać.
Spojrzała na niego pytająco. Trudno mu było uwierzyć, by to ta nieobecna duchem, przerażona istota miała być powodem całego zamieszania. Mała, jasnowłosa dziewczynka przyciskająca do piersi wiercącego się i piszczącego psa, który rozumiał jeszcze mniej niż ona sama.
- Dziecko, chodź musimy porozmawiać. Nie zrobię ci krzywdy – Bóg patrzy na moje słowa i myśli i wie, że mówię prawdę.
Kiwnęła głowa. Nie wierzył, by wyrachowana wiedźma mogła być istotą tak ufną, że posłuchała najprostszej deklaracji. Gdyby – jeśli to rzeczywiście była ona – wiedziała co się dzieje, zachowywałaby się inaczej. Nie poszłaby z nim do starego refektarza i nie przyjęłaby przyniesionego z klasztornej kuchni mleka z takim spokojem i wdzięcznością.
- Używasz imienia Twilight, dziecko, prawda?
Uniosła głowę znad kubka. Zadrżał, przez moment mając wrażenie, że w głębi jej oczu lśnią gwiazdy.
- Skąd wiesz?
- Szukają cię.
Zadrżała.
- Nic nie wiem – powiedziała, nerwowo potrząsając głową. – Nic nie wiem!
- Dziecko, spokojnie, powiedziałem, że cię nie skrzywdzę i nie zrobię tego, chcę, żebyś wiedziała, co ci grozi – bo sam nie wiem, dlaczego.
Pies, który zdążył już wychłeptać swoje mleko, podszedł do zakonnika i ułożył się przy jego nogach. Ziewnął przeciągle i zapadł w sen.
- Dziecko, wiesz, co oznacza nazwa mojego zakonu?
- Domini Canes.
- Tak. Jesteśmy psami Pana, a pies nie zawsze leży po prostu u stóp swego pana. Pies jest wierny panu, lecz może w jego imieniu gryźć obcych, nawet wtedy, gdy obcy nie zamierza zrobić krzywdy panu ani jego własności. My też byliśmy psami, które źle pojęły wierność. Kościół był zagrożony, oblężony. Istoty nocy czaiły się w mroku, bezczelniejsze niż teraz – ktoś musiał chronić wiernych przed herezjami, diabłem, demonami i czarownicami. Powołaliśmy do życia Inkwizycję, dziecko, siłę, która ma złą sławę i z którą do dziś jesteśmy powiązani.
- Wiem – powiedziała matowym głosem.
- Rozumiem... – rzekł wolno, choć wcale nie rozumiał. – Kiedyś stworzyliśmy Inkwizycję, dziś Kościół oficjalnie odcina się od jej spadkobierców, lecz tak zwane Stowarzyszenie Leopolda funkcjonuje nadal. I nie, nie powiem, że jego istnienie nie ma swojego sensu. Dziecko, ty doskonale wiesz, ze w mrokach nocy nadal żyją istoty, których ludzkość nie rozumie. Że część z nich jest dla ludzkości zagrożeniem. Że obok świata zwykłych śmiertelników istnieje inny świat – którego ty jesteś częścią. Musiałaś się komuś narazić, bo inkwizycja cię szuka. Poinformowano też niezależnych łowców i wszystkich, których uznano za sojuszników.
- To pomyłka.
- Wierzę ci. Posłuchaj dalej. Ponoć doprowadziłaś do śmierci jednego z członków Stowarzyszenia. Zmarł tutaj, więc tutaj zaczęto cię szukać – i jak widać z powodzeniem.
- To pomyłka, to przypadek, nie wiem o nikim, kto tu zginął, naprawdę.
- Wierzę ci, już mówiłem. Postaram się ci pomóc.
Spuściła głowę.
- Powinnam wrócić.
- Pójdę z tobą – zaoferował. To, co tak bardzo ją przeraziło, mogło nadal czekać na zewnątrz. W to, że nie miała złych intencji, nie wątpił, lecz nie miał też wątpliwości co do tego, że jest śledzona, był nawet skłonny uwierzyć, że celowo zapędzono ją klasztoru. – Zawsze będziesz bezpieczniejsza, prawda? A jeśli po drodze uznasz, że możesz powiedzieć mi coś, co pomoże nam znaleźć wyjście z sytuacji...
Dziewczyna uśmiechnęła się bardzo delikatnie. Zakonnik odniósł wrażenie, że jest to obraz – nie, bynajmniej nie dlatego, że jej życie było smutne i pełne nieszczęść. Raczej dlatego, że po prostu nie umiała. Była naprawdę śliczna, gdyby uśmiechała się częściej, przestałaby może wyglądać tak nienaturalnie.
- Dziękuję... Czy... czy mogłabym prosić o jedną rzecz?
- Tak?
- Pies. Czy mógłby tu zostać? Albo czy mógłbyś... znaleźć mu dom? – Spojrzała na szczeniaka, który, zauważywszy, że ludzie zamierzają wstać, zbudził się i siedział teraz patrząc to na swoją dotychczasową panią, to na dominikanina. – To był prezent od... znajomej. Jest naprawdę miły, ale nie sądzę, żeby był przy mnie bezpieczny. Chyba... chyba byłoby mi żal, gdyby coś mu się stało.
Skinął głową.
- Dobrze. Jak ma na imię?
- Nie ma imienia. Tak samo, jak ja. Myślę... myślę że zasłużył na jakieś dobre, prawdziwe imię.
„Ty też, dziecko” – pomyślał ojciec Krzysztof. Jak miał jej nie żałować, skoro była trybikiem w jakiejś wielkiej maszynie. Niech Bóg ulituje się nad tym biednym dzieckiem i niech pozwoli je ocalić, jeśli nie jest jeszcze na to za późno. Niech Bóg ma w opiece całe miasto.
Obudził zakonnika pełniącego obowiązki kościelnego, zostawił psa pod jego opieką i polecił czekać na swój powrót. Nie spodziewał się tylko, że nastąpi to tak szybko.
Przed klasztorną furtą stało dwóch mężczyzn, jednego z nich ojciec Krzysztof rozpoznał bez trudu jako członka Stowarzyszenia. Miał zgrzeszyć przeciw drugiemu przykazaniu i zakląć. Ktoś zadał sobie wiele trudu...
Niech Bóg ma w opiece tę dziewczynę i całe miasto.
***

Kiedy Twilight zniknęła w kuchni, Dorianne z sercem podchodzącym do gardła otwarła drzwi.
Spodziewała się czegoś naprawdę okropnego – i przekonała się, że jej przewrażliwione, wyolbrzymiające pewne rzeczy zmysły oszukały ją po raz kolejny. Na progu bowiem stał mężczyzna – owszem, martwy mężczyzna, lecz jego wygląd nie zwiastował niczego złego. Gość był co prawda bardzo piękny, lecz kobieta spotkała już w swoim życiu nienaturalnie piękne osoby, nie wiązała więc tego typu wyglądu z czymś złowrogim lub nawet niepokojącym. Jego wygląd nie przerażał jej tak bardzo jak jego tożsamość i potencjalny cel wizyty.
- Dobry wieczór – powiedziała, starając się nadać swojemu głosowi jak najbardziej wyważone brzmienie.
- Dobry wieczór. – Mężczyzna ukłonił się uprzejmie. – Proszę mi wybaczyć to najście, ale sprawa jest nagląca, ja zaś nie mogę skontaktować się z naszym wspólnym znajomym, panem Świętojańskim, który, jak oboje doskonale wiemy, jest w Londynie. Tak więc byłem zmuszony przybyć tutaj.
Akcent miał dziwny, śpiewny. Nawet Dorianne, miejscowym językiem posługująca się bez większej pewności i wprawy, była w stanie to zauważyć. Być może przesadzał nieco, być może próbował zbudować wokół siebie dziwną otoczkę – także jego ubranie było niecodzienne, miało w sobie – nie w ogólnym zarysie, lecz w drobnych, ledwo uchwytnych szczegółach – coś w staroświecki sposób eleganckiego.
- I ma pan sprawę do mnie? – spytała ozięble.
- Tak. – Skinął głową. – Nie spodziewałem się ciepłego przyjęcia, ale obawiam się, że ten problem dotyczy nas wszystkich. To jednak – Rozejrzał się. – temat na dłuższą rozmowę. Czy mogę wejść? Nie musi mi pani proponować nic do picia, rzecz jasna.
Nie wyczuwała, by kłamał. Znajomości Daniela były czymś, o czym wszyscy doskonale wiedzieli, choć żadne z nich nie starało się nigdy wgłębiać w szczegóły. Niektóre sprawy lepiej omijać.
Zgodziła się niechętnie i wprowadziła go do pomieszczenia, który w zamierzeniu miał stać się biblioteką. Miała nadzieję, że Twilight, widząc, że w pensjonacie nie dzieje się nic dziwnego, wróci z podwórka, wolała jednak, by dziewczyna nie natknęła się na tego... człowieka.
- Może mi pani mówić Hrabia, pani... 
- Daves. Dorianne Daves.
- Oboje jesteśmy tu cudzoziemcami – uśmiechnął się uprzejmie. – Cóż za ironia, że Daniel akurat przebywa za granicą... cóż, nie po to tu przyszedłem. Jak już wspomniałem, sprawa dotyczy nas wszystkich. Wygląda na to, że łowcy w tym mieście, a szczególnie Stowarzyszenie Leopolda... – Zauważył, że kobieta nie wie, o czym mówi, przerwał więc na moment. – Inkwizycja, pani Daves. Czy raczej to, co z niej wyewoluowało. Religijni fanatycy, wierzący, że ich bóg kazał im zwalczać zło – nas, między innymi. I was, na pani nieszczęście.
- Proszę mi nie mówić, że nagle mamy wspólnego wroga.
- Wydaje mi się, że mamy. Pani Daves, ktoś, być może ktoś wysoko postawiony szuka pewnej dziewczyny i podejrzewa, że może przebywać się ona w tym mieście. Dziewczyna jest magiem i ponoć ma konszachty z wampirami, podobno była zamieszana w śmierć pewnego inkwizytora – którego wy wiązaliście z porwaniem jednego z was, czyż nie? Śmieszne, bo wszyscy doskonale wiemy, kto zabił Jurgena Steinera... lecz jego mocodawcy jak widać nie.
- Powinno być wam na rękę, że nie wiedzą.
- Jest, pani Daves. Ale zbyt wiele poróżniło nas ostatnio, sądzę, że na dobre wyjdzie nam wszystkim, jeśli udzielimy sobie wsparcia... – Wstał wolno, uśmiechając się uprzejmie. – Pani Daves, nie będę zajmował pani więcej czasu. – Ukłonił się. – Do widzenia.
Odprowadziła go i z ulgą zamknęła za nim drzwi. Potem udała się do kuchni w nadziei, że Twilight nie stoi już na mrozie. Gdy przekonała się, że dziewczyny nie ma, wyjrzała na podwórko. W słabym świetle kuchennej lampy ujrzała jedynie ślady biegnące w stronę uchylonej bramy wjazdowej. Zmęła przekleństwo i wybiegła na mróz za dziewczyną.
Ślady ginęły na wydeptanym, wysypanym piaskiem i solą chodniku. Kilka metrów dalej wampir, który kazał nazywać siebie Hrabią, stał przypatrując się z zainteresowaniem zdenerwowanej szamance.
- Zgubiła pani coś, pani Daves?
- Tak – przyznała niechętnie.
- Może więc weźmie pani płaszcz i poszukamy razem – zaproponował. – W imię zakopywania rowów miedzy nami?
Fei – pomyślała – nie bawiłby się, tylko od razu spróbowałby zabić tego wampira. Daniel wiedziałby, co kryje się za tym uprzejmym uśmiechem. André nawet nie próbowałby rozmowy z nim. Fei nie żyje, Daniel jest w Londynie, André został uprowadzony. A ja jestem odpowiedzialna za Twilight...
Przystała na propozycję, choć jej żołądek zaczynał protestować. Po kilku chwilach zamykała drzwi, ubrana w powycieraną skórzaną kurtkę, obszytą futrem. Hrabia czekał na nią, uśmiechając się cały czas tak samo. Zastanawiała się, w jakim stopniu ta staroświecka uprzejmość jest obliczoną na zrobienie wrażenia maską, a w jakim – prawdziwym sposobem bycia wampira. Czy wszyscy nieumarli byli właśnie tacy – wytworni, elokwentni, popisujący się doskonałymi manierami, jak wyjęci żywcem z jakiejś powieści? Ile było w tym rzeczywistej uprzejmości, ile zaś – obłudy?
Starała się ignorować swojego towarzysza. Szła, rozglądając się, wypatrując złocistych loków i błękitnego płaszcza Twilight. Ulice jednak były puste, nie licząc taksówki, która przemknęła, jadąc chyba po jakiegoś imprezowicza. Nic. Cisza i spokój.
- Przypuszczam, że pani zguba nie ma komórki?
- Nie.
- Jeśli opuściła dom w takim pośpiechu, jak sugeruje to pani zachowanie, nie należy się spodziewać, że wróci prędko, prawda?
Teraz widziała, że za całym swym dobrym wychowaniem Hrabia coś skrywa. W jego oczach, w jego głosie wyczuwała subtelne, doskonale maskowane zadowolenie. Teraz, nie mając czasu ani możliwości na użycie pełni swojej mocy, nie mogła zajrzeć w jego umysł i odgadnąć jego planów.
- Sądzę, że powinnam wrócić się po parę rzeczy – powiedziała wolno. W głębi duszy miała nadzieję, że Twilight zdążyła wrócić.
- Ależ oczywiście – zgodził się Hrabia. Potem proszę udać się pod ten adres. – Podał jej kartkę, na której skreślił kilka słów. – To niedaleko, a ja mam tam przyjaciół, którym, tak samo, jak i mnie, zależy na utrzymaniu dobrych stosunków...
Wracając do pensjonatu mięła nerwowo otrzymany świstek. Duchy, niech Twilight będzie w domu, niech Twilight będzie...
Budynek był pusty i nieprzyjemnie cichy. Nim opuściła go znowu, zaopatrzona tym razem w przydatne rekwizyty i telefon komórkowy, zostawiła na stole kartkę.
***

W mrocznym, zadymionym lokalu czuła się obco. Dusząca woń tytoniu i ciężka, ponura muzyka tworzyły przygnębiającą atmosferę, w która idealnie wpisywały się czarne ubrania siedzących przy stolikach młodych ludzi. Dziewczęta o twarzach upudrowanych na biało, oczach podkreślonych czarna kredką, z rękami ukrytymi w długich, koronkowych rękawach, uśmiechały się drapieżnie do chłopców równie bladych, delikatnych jak zimowe kwiaty. Nosili ciężka srebrną biżuterię – wielkie krzyże, wisiorki w formie smoków i mieczy, ogromne sygnety z czaszkami, masywne kolczyki obciągające uszy. Siedzieli pochyleni nad stolikami, zasłuchani w muzykę i własne przytłumione do teatralnego szeptu głosy, a ich ruchy były wystudiowane niczym u aktorów, uśmiechy – sztucznie tajemnicze i egzaltowane. Celebracja śmierci, jaka się tu odbywała zaprzeczała wszystkiemu, w co Dorianne wierzyła. Ci ludzie własne drobne problemy rozdmuchiwali do rozmiarów kosmicznej katastrofy, a o samobójstwie i okaleczaniu się mówili z natchnieniem i emfazą. Ich długie rękawy miały nie tyle kryć ślady po ostrzach, ile sugerować ich obecność. Uzależnieni od krwi byli niemalże wampirami – i wierzyli, że nimi są, przeklętymi dziećmi nocy, choć w istocie większość z nich była po prostu żałosna, ci zaś, za których czarno-bladą gotycką maską ukrywali prawdziwe tragedie, ginęli w kiczowatym tłumie.
Prawdziwy wampir, który siedział przy stoliku w kącie wydawał się być stałym bywalcem klubu. Mrok, zimno i elegancja, które od niego emanowały były szczytem marzeń każdego gota. Żaden z młodych ludzi zebranych w klubie nie dorastał Hrabiemu do pięt, a niejeden z nich zapewne marzył, by choć trochę się do niego upodobnić. Ilu z nich choć raz oddało swoją krew, ilu z nich choć przez pewien okres swego życia było ghulami?
Ona sama nie pasowała tu ze swoją czerwonawą skórą, piórami wplecionymi w warkocz i paciorkami zdobiącymi skórzaną kurtkę. Część młodzieży patrzyła ze zdziwieniem, zastanawiając się, co ta kobieta ubrana niemal jak aktorka w westernie – podczas gdy oni przypominali statystów z taniego horroru – robi tutaj, co więcej – czemu kieruje się do stolika Hrabiego. Gdzieś w głębi lokalu mignęła zaskoczona twarz jednego z jej studentów, który zapewne spodziewał się po niej wszystkiego – tylko nie wizyty tutaj.
Podeszła do stolika, przy którym siedział Hrabia i jego towarzysz, osobnik na pierwszy rzut oka nie pasujący do bywalców knajpy. Wysoki blondyn o kwadratowej twarzy i dużych dłoniach pasowałby bardziej na skina lub dresiarza, niż gota. Nosił jednak czarne ubranie i glany – i nosił je z nonszalancją anarchisty. Mimo zupełnego braku stereotypowych cech wyglądu był wampirem. Ściągnął gęste, jasne brwi, przypatrując się Dorianne.
- Pani Daves – powiedział Hrabia – przybyła do nas w sprawie, którą omawialiśmy.
Jasnowłosy wampir uśmiechnął się w sposób, który wcale nie spodobał się kobiecie. Musiał już wszystko doskonale wiedzieć, wszystko zostało zaplanowane za jej plecami. Nie kryli się z tym za bardzo.
- Nie sądzę, żeby...
- Jednak pani zguba nie wróciła do domu. A mój znajomy i jego ludzie umieją skutecznie przeszukać miasto.
Zaczynała rozumieć i wcale jej się to nie podobało – najbardziej zaś to, że dała się wrobić i naraziła Twilight. Wampiry czuły się zagrożone i zamierzały pozbyć się zagrożenia, a że dotyczyło ono też magów, postanowiły skorzystać z okazji. Miała pomóc im rozprawić się z inkwizycją – odmowa oznaczałaby uszkodzenie kruchej równowagi, nadwerężonej ostatnio działaniami obydwu stron.
- Proszę powiedzieć wprost, czego ode mnie oczekujecie.
- Pomocy dla nas, pani Daves, i dla blondyneczki, za której śliczną główkę wyznaczono cenę.
- Chcecie wojny z inkwizycją.
- Wojnę już mamy – rzekł blondyn, z którego twarzy nie znikał wyraz zadowolenia. – Teraz dążymy do bitwy. A śliczna blondyneczka trafiła nie tam gdzie trzeba, pani Daves, niestety. I niech nam pani nie zarzuca, że to nasza wina – to dziewczynie zdecydowanie nie pomoże.
Niemal zacisnęła pięści z wściekłości.
- Nie będę zabijać – oznajmiła.
- I pozwoli pani zrobić dziewczynie krzywdę?
- Nie będę.
Blondyn wstał. Teraz dopiero mogła w pełni zobaczyć, jaki jest wysoki i jak szerokie ma bary. Ze swymi jasnymi włosami i błękitnymi oczyma mógłby grać bohatera z ludu, który zdobywa królestwo. Uśmiech, który widniał w tej chwili na jego twarzy, nie pasował do tego wizerunku.
- Panie Hrabio, ta pani nie pójdzie z nami. Sprawę uważam za zamkniętą.
Ściągnęła brwi.
- Nie – zdecydowała. – Pójdę. Ale żadnego zabijania.
- Dobrze.
Oczywiście kłamali, ale nie spodziewała się niczego innego.
***

Cofnęła się kilka kroków i pod plecami poczuła zimny metal kościelnych wrót. Nieśmiały płatek śniegu spadł wirując i osiadł na jej policzku. Poprzez zaczynającą się właśnie styczniową śnieżycę dwóch łowców zmierzało w jej stronę. Żółtawy blask latarni mnożył pełznące wokół nich cienie.
Nie liczyła nawet na pomoc zakonnika. Wierzyła, że jej nie zdradził, przynajmniej nie świadomie, ale nie sądziła, by mógł jej pomóc. Była zdana na samą siebie.
„Coś ty ze mną zrobił?” – pomyślała. Wydawało jej się, że jej nerwy zwijają się w sprężyny i że musi coś zrobić, nim rozprężą się i rozerwą ją na strzępy. Zapragnęła skoczyć na kogoś, zostawić na czyjejś skórze ślady własnych paznokci. W końcu tylko je miała do obrony.
Zakonnik stanął pomiędzy nią a mężczyznami. Pomyślała, że to bezcelowe, potem jednak przypomniała sobie jego wcześniejsze słowa. Jako członek zakonu, który kiedyś pomógł w stworzeniu inkwizycji był dla nich sojusznikiem. Nawet, jeśli nie posłuchają go i spróbują ją zabrać, nie zrobią mu krzywdy. Inkwizytorzy mieli pewne zasady, których trzymali się z przerażającą konsekwencją, doświadczyła tego na własnej skórze. Teraz jednak nie mogła mieć tyle szczęścia co ostatnim razem. Szczęścia? Uratował jej życie i wpędził ją w kolejne tarapaty. Przeklęty wampir z przeklętego wyniszczonego klanu, pewnie nawet nie wiedział, co się stanie, ale i tak to jego twarz chciała podrapać, zostawić szramy na tej zimnej, sinej, gładkiej jak jedwab skórze.
Płatki śniegu opadały jeden za drugim, iskrząc się w świetle latarni. Kolejny osiadł na rękawie płaszcza Twilight. Był duży i wyraźnie mogła ujrzeć jego strukturę, rozgałęziające się lodowe pręciki, tworzące sześcioramienną koronkową gwiazdę. Następny dotknął jej spękanych warg niczym lodowaty pocałunek.
Mężczyźni podeszli na tyle blisko, by mogła zauważyć, że ich twarze nie charakteryzują się niczym szczególnym. Gdyby spotkała ich w innych okolicznościach, wzięłaby ich za zwyczajnych obywateli miasta. Nawet ich ubrania nie wyróżniały się, obaj nosili zwyczajne kurtki, jeden miał naciągniętą na uszy czapkę, drugi - kaptur z obszyciem ze sztucznego futra. Jeśli mieli przy sobie broń, trzymali ją schowaną. Ich ruchy były spokojne i pewne siebie, jakby obaj poszli po prostu na nocny spacer po mieście. Zbliżyli się i ten w czapce powiedział coś do zakonnika. Ojciec Krzysztof odpowiedział zdecydowanym, lecz łagodnym głosem. Mężczyzna mówił dalej, chyba nie zgadzając się z dominikaninem, potem odezwał się jego towarzysz, najwyraźniej człowiek obdarzony większymi umiejętnościami dyplomatycznymi, bo i odpowiedzi zakonnika stały się spokojniejsze – jakby obaj próbowali pójść na ugodę. Twilight wyłapywała tylko pojedyncze słowa, była jednak w stanie zrozumieć, że zakonnik nie zamierza jej wydać – wręcz przeciwnie, chyba przekonywał obu łowców, ze cała sprawa została ukartowana przez kogoś innego. „Jest naprawdę mądry” – pomyślała dziewczyna nie bez podziwu. Ona sama nie wpadłaby na takie, logiczne w końcu, rozwiązanie.
Zakonnik odwrócił się w jej stronę.
- Dziecko, ci panowie chcieliby wiedzieć, czy pójdziesz z nimi. Oferują ci ochronę, gdyby coś ci groziło.
- Nie – odpowiedziała stanowczo. Brwi miała ściągnięte, usta rozchylone. – Powiedz im, ze na nic się im nie przydam. Jeśli sądzą, że pomogę im kogoś znaleźć, mylą się. Nikomu na mnie nie zależy.
Przekazał jej słowa obu mężczyznom. Ci wymienili jeszcze kilka słów między sobą i oddalili się, bardzo niechętnie. Ojciec Krzysztof cofnął się pod kruchtę i pochylił nad dziewczyną.
- Dziecko, co się stało? Jesteś zła?
- Ktoś mi zrobił to wszystko...
- Wiesz kto?
- Tak. – Odwróciła głowę, lecz zdarzył dojrzeć w ciemnoniebieskich oczach sugestie gwiazd – i sugestię zawiedzionej nadziei. – Ktoś kogo nie obchodzę... potrzebuję... Świec. Kredy. Wody. Czy Bóg się obrazi, jeśli zajmę się magyą w twoim klasztorze?
Zmarszczył brwi. Bóg... któż mógł znać Jego myśli? Człowiek mógł jedynie zgadywać, kierując się wskazówkami pozostawionymi przez natchnionych przez Jego ducha autorów Biblii i późniejszych mistyków. Oficjalnie Kościół uważał magię za zło – lecz niektórzy wiedzieli, że Jedyny zechciał obdarzyć niektórych ludzi mocą czynienia cudów. Jedni używali jej w Jego imieniu – inni przeciw niemu
- Wierzysz w Boga?
- Nie wiem.
- Bóg wierzy w ciebie, dziecko. Dał ci tę moc i nie zabroni ci jej używać, dopóki nie będziesz z jej pomocą krzywdzić innych. Co zamierzasz uczynić?
Zamierzała znaleźć. Nie powiedziała, kogo, lecz zakonnik domyślił się, że osobę, która była odpowiedzialna za całe zamieszanie. Tyle wystarczyło – nie zadawał więcej pytań, wpuścił ją z powrotem do krypty pod refektarzem.
Nie była pewna, czy sobie poradzi. Uczyła się od Daniela i od Michaela, ale nigdy dotąd nie próbowała sama spojrzeć w inne miejsca. To, że była, jak powiedział zakonnik, zła – tak, to było doskonałe określenie uczucia, które się w niej kłębiło – sprawiło, że nie obawiała się zaryzykować. Nigdy dotąd nie czuła się w ten sposób, jeśli znała uczucie złości, nie pamiętała go. Ale to przez niego jej teraz szukali, przez niego...
Wzięła parę głębokich oddechów, próbując uspokoić silne emocje. Jej mistrz zawsze powtarzał jej, że takie namiętności przeszkadzają w koncentracji – teraz przekonywała się, że miał rację. Nie była w stanie myśleć racjonalnie, co pogłębiało tylko jej frustrację. Strach, gniew i inne uczucia, których nie rozumiała, do tego powracający jak obsesja obraz sinej skóry rozcinanej paznokciami... Jak by zareagował? Ale po to właśnie planowała rytuał – by dowiedzieć się, jak się do niego dostać, nawet, gdyby miała w efekcie jedynie podrapać mu twarz.
Pozostawiona sama w krypcie, zdjęła płaszcz i buty. Koszula nocna kojarzyła się trochę z rytualnymi szatami, których używał Michael. Twilight nie miała pod ręką żadnych rekwizytów podobnych do tych, którymi dysponował jej mistrz czy obaj jej niedawni nauczyciele – żadnych rytualnych noży, ozdobnych mis i kielichów, kadzideł. Zwykłe, stearynowe świece ustawiła na stołach. Rzucały miękkie światło na wzniesione z grubo ciosanych wapiennych bloków ściany krypty. Sklepienie tonęło już w cieniu, podobnie jak wąziutkie, strome schody prowadzące do wyjścia. W półmroku woda w kamionkowej misie miała barwę atramentu, czasem tylko, poruszona, połyskiwała złociście. Wokół misy i wokół samej siebie dziewczyna nakreśliła dwa kręgi, między zewnętrznym a środkowym umieszczając symbole reprezentujące cztery żywioły – i cztery strony świata zarazem.
Przygotowania uspokoiły nieco wzburzone emocje dziewczyny. Nie była pewna, na jak długo. Gdyby miała wybór, wycofałaby się po prostu i spróbowała zapomnieć...
Usiadła w wewnętrznym kręgu i pochyliła się nad ciemną taflą wody, koncentrując się na twarzy, która wryła się w jej pamięć tak mocno, że niemal bolało. Zbyt często widziała ją zamknąwszy oczy i nie miała problemów z przywołaniem jej teraz. Mogłaby nawet wyobrazić sobie jej kształt pod palcami – zakreślić wykrój oczu i nosa, ostrych kości policzkowych i ust uśmiechających się delikatnie, tak by nie pokazywać zębów.
Pochylał głowę, srebrzyste włosy odgarnął za ucho. Śmiał się, chyba się śmiał, bo jego chude ramiona poruszały się pod zniszczoną bluzą od dresu. Uniósł twarz i spojrzał w bok. Powiodła wzrokiem w tym samym kierunku – chłopak o długiej, lecz poza tym absolutnie przeciętnej twarzy i ulizanych brązowych włosach robił obrażoną minę. Sariel powiedział coś, położył na jego ręce swoją dłoń – tak smukłą, jak to zapamiętała, o paznokciach gładkich jak ze szkła.
Przygryzła wargę, patrząc na ten obraz w głębi wody. Sariel i nieznajomy chłopak rozmawiali o czymś tak swobodnie, że poczuła się oszukana. Bez zastanowienia uniosła dłoń do ust i wbiła zęby w kciuk, rozcinając skórę. Zabolało. Czerwona kropelka uformowała się na palcu a potem z pluskiem upadła na powierzchnię misy.
- Jeśli wtedy... Poznasz – szepnęła dziewczyna.
Patrzyła, jak Sariel gwałtownie podnosi głowę, rozgląda się wokoło. Jej wargi rozciągnęły się w uśmiechu.
Chłopak powiedział coś, zamknął oczy i zmarszczył czoło, koncentrując się. Serce Twilight zabiło. Może...? Pośpiesznie poruszyła misą. Powierzchnia wody zafalowała i obraz zniknął. Koniec.
Wstała. Zimna podłoga sprawiała, że blizny na jej stopach zaczynały pulsować kłującym lekko bólem. Prędko naciągnęła kozaki i narzuciła płaszcz. Starła rysunek kredą i przestawiła misę na stół.
Czuła się oszukana. Ten chłopak... Kim on był, jak śmiał, jakim prawem...?
Jakim prawem zadawała takie pytania? Jakim prawem wyrokowała na temat kogoś, kogo zupełnie nie znała? Utworzyła w swojej głowie obraz swojego wybawcy – wyidealizowany, romantyczny i zapewne błędny. Była niemniej naiwna, niż Alex, której głowę wypełniały filmowe schematy. To wszystko mrzonki – jedyne czego chciała, to zostać zwolniona z nieprzemyślanej, idiotycznej przysięgi, jaką złożyła i uwolnić się od prześladowców.
Kolejna kropla krwi pojawiła się na opuszce palca. Twilight bezmyślnie zlizała ją. Miała słony smak.
***

Otoczona przez martwe istoty Dorianne z trudem powstrzymywała mdłości. Do Hrabiego i jego znajomego dołączyła jeszcze czwórka wampirów. Dwójka z nich była równie niecierpliwa, jak jasnowłosy – zapewne podwładni tego ostatniego, jeden – tak brzydki, że trudno wyobrazić sobie coś paskudniejszego. Ostatni miał rysy twarzy, które Indiance wydały się znajomo zwierzęce. Cała szóstka Kainitów była tej nocy pewna siebie i gotowa do walki. Kobieta dałaby wiele, by dowiedzieć się, jak długo to planowali, lecz jeszcze więcej za możliwość wykonania jednego telefonu. Ile razy jednak sięgała do kieszeni, czuła na sobie przenikliwy wzrok Hrabiego. Wpadła w najprostszą z możliwych i najbardziej uwłaczającą godności pułapkę, wilczy dół, który łatwo wypatrzyć, przyglądając się ostrożnie ziemi, lecz niemniej łatwo przeoczyć, biegnąc przez las. Teraz miotała się wewnątrz, rozpaczliwie próbując wydostać się, a przy każdej próbie ziemia osuwała się ze zboczy.
Miasto spało, powoli okrywane śniegową kołdrą. Mróz szczypał w policzki, śnieg skrzypiał pod nogami. Minęli kolejne budynki, w większości ciemne, jakby żaden człowiek nie miał odwagi zamieszkiwać ich pamiętających odległe czasy murów. Tylko z mijanych klubów dobiegały głosy bawiących się ludzi i dźwięki muzyki, Kraków po zmroku żyje w innym rytmie. Za dnia miasto tysiąca kościołów, nocą przeradza się w miasto tysiąca pubów. Ludzie, którzy dnie spędzają nad książkami, nocą zapominają się w zabawie. Po zachodzie słońca miasto ukazuje swoje drugie oblicze, zaś oba te aspekty, tak od siebie odmienne, uzupełniają się wzajemnie. Tym, co je łączy, jest magia – genius loci miasta wybudowanego wokół dwóch silnych Węzłów, otoczonego Węzłami słabszymi, jak magnes przyciągającego zarówno to, co nadnaturalne, jak i zwykłych ludzi. Ci śmiertelnicy, którzy twierdzą, że Kraków jest miastem magicznym, nie wiedzą nawet, jak wiele prawdy zawiera się w ich słowach.
Dorianne nawet nie zauważyła, kiedy została uwiedziona przez to miasto. Przybyła tu szukając chwili wytchnienia oraz paru rzadkich książek – i została, nie wiedząc nawet czemu, najpierw jako aktorka, potem jako wykładowca na uniwersytecie. Nie była jedyną osobą, która nagle przekonała się, jak bardzo jej losy splecione są z miastem. Nagle dawna stolica środkowoeuropejskiego kraju stała się miejscem, w którym nici przeznaczenia zaczęły tworzyć przedziwny i niepokojący splot. Zaś Dorianne nie miała wyjścia, jak tylko poddać się im, bo nie liczyła, że uda jej się rozplątać to, co wcześniej namotali André, Fei i Chandra Rai – a może też i inne osoby.
I to, co namotała Twilight, lub też co namotano wokół niej. Kobieta nie miała wątpliwości, że dziewczyna coś ukrywa – już same jej koszmarne sny, jej zwyczaj odpowiadania półsłówkami i nienaturalna bierność wystarczyły. Pusta dziewczynka miała niejedną tajemnicę, wśród nich zapewne też co najmniej jedną taką, która mogła zabić. Ile istot zginie dziś z tego powodu?
Po przejściu przez planty rozdzielili się. Podwładni blondyna, brzydki osobnik i wampir o zwierzęcych rysach oddalili się gdzieś, na, jak wynikało z rozmowy, ustalone wcześniej stanowiska. Hrabia zatrzymał się i spojrzał na Dorianne.
- My dwaj podejdziemy od frontu, pozostali będą czekać w ukryciu. Pani damy czas. Nie znam się na waszej magii aż tak dobrze, ale wiem, że rzadko kiedy umiecie być skuteczni na poczekaniu. Mam rację?
- Tak – skinęła głową. – Powtarzam jeszcze raz – jestem tu tylko po to, żeby zabrać dziewczynę.
- Oczywiście – zgodził się wampir. – Nigdy nie twierdziliśmy, że jest inaczej. Pani Daves, daję pani wolną rękę. Siedziba Stowarzyszenia Leopolda znajduje się w budynku za kościołem. – Wskazał w głąb ulicy. Ponad czarnymi konarami drzew wznosiła się zwieńczona barokowym hełmem wieża. – Za pół godziny wkraczamy. – Skłonił się i wraz ze swym towarzyszem zniknął w mroku.
Śnieg padał coraz gęstszy. Dorianne zbliżyła się do otoczonego metalowym płotem terenu świątyni. Tuż przy ogrodzeniu stała kamienna gotycka latarnia umarłych.
W budynku na tyłach paliło się światło. Kobieta podeszłą do bramy, uniosła głowę, szukając ewentualnej kamery. Upewniwszy się, że nikt jej, przynajmniej tutaj, nie widzi, pchnęła furtkę. Przemknęła się za absydę kościoła a stamtąd, wzdłuż ogrodzenia, pomiędzy świątynię a budynek. Przykucnąwszy w cieniu rozejrzała się uważnie. Obok niej rosło drzewo, klon, u jego stóp kilka krzewów, wszystkie pozbawione liści, lecz żywe – wewnątrz nagich gałęzi pulsowały soki i energia. Szybko oszacowała odległość między gałęziami, a drzwiami i oknami, potem, upewniwszy się, że zostało jej jeszcze dobre dwadzieścia minut, sięgnęła po telefon. Zapewne któryś z wampirów był w pobliżu i widział ją – cóż jednak mógł jej teraz zrobić, nie narażając całej operacji na fiasko? Zdjęła rękawiczki i zmarzniętymi palcami pośpiesznie napisała SMSa. Wysłała, go modląc się, by został w porę odebrany. Potem wyłączyła komórkę.
Dotknęła pnia drzewa, palcami wyczuwając energię życiową przepływającą w głębi, pod korą. Zaczęła cicho śpiewać w języku swoich przodków, wzywając duchy ziemi i ducha samego drzewa, zmuszając je do przebudzenia w tej zimowej porze. Klon odpowiedział niechętnie – poczuła mrowienie, gdy soki zaczęły płynąć szybciej.
„Pomóż mi” – mówiły słowa pieśni. – „Zbudź się i pomóż mi.”
Na śniegu zaskrzypiały kroki. Hrabia i jasnowłosy anarchista wkroczyli do akcji. Zbliżyli się do drzwi, blondyn nacisnął przycisk dzwonka, jego towarzysz zaś zerknął na przytuloną do pnia kobiet. Po kilku chwilach i kolejnym dzwonku światło zalśniło w małym, półkolistym okienku, drzwi zaś otworzyły się.
Blondyn błyskawicznie wyciągnął nóż i zadał pchnięcie stojącemu na progu mężczyźnie. Ten wydał z siebie chrapliwy okrzyk, zachwiał się i upadł na wycieraczkę. Wampir przekroczył jego ciało i wszedł do środka, za nim ruszył Hrabia.
Dorianne na moment załamał się głos. Krew zabitego wsiąkała w śnieg, światło wylewające się z wnętrze budynku wydobywało z ciemności ciało i ciemną plamę rosnącą wokół niego. To nie miała być bitwa, a rzeź.
- Pomóż mi – zaśpiewała drzewu. – Pomóż mi uratować ludzkie życie.
Gałęzie drgnęły, zatrzeszczały, zgromadzony na nich śnieg posypał się w dół.
Gdzieś w głębi budynku rozległ się strzał, krzyk i kolejny strzał.
Czarne konary usłuchały śpiewu i poruszyły się.
Przed terenem kościoła zaparkował samochód. Ktoś otworzył furtkę i wkrótce w polu widzenia Dorianne pojawili się dwaj mężczyźni. Biegli, jeden z nich szukał broni za kurtką.
Jak w zwolnionym tempie ujrzała, jak jeden z przybyłych zbliża się do drzwi. Na jej rozkaz gałęzie klonu schyliły się i chwyciwszy mężczyznę uniosły go w górę. Krzyknął, upuszczony pistolet upadł na chodnik.
Drugi z mężczyzn nie zdążył nawet dobiec. W chwili, gdy drewniane ramiona porywały jego towarzysza, z mroku wychyliła się jakaś postać. Ostre szpony błysnęły i błyskawicznym ruchem wbiły się w tętnicę. Chlusnęła krew.
Dorianne odruchowo zamknęła oczy. Jej ciało dygotało jak w febrze. Nie kontrolowane już konary zatrzymały się jakieś półtora metra nad ziemią. Uwięziony między gałęziami człowiek szarpał się rozpaczliwie.
Wampir o zwierzęcych rysach podszedł spokojnie. Uśmiechał się, ukazując ostre zęby drapieżcy. Kobieta domyśliła się, co zamierza zrobić.
- Nie! – krzyknęła, wybiegając ze swej kryjówki za pniem. – Zostaw go! Obiecaliście mi!
Przecież i tak złamali już obietnicę, złamali ją co najmniej dwa razy... Miała jednak ciągle nadzieję, że uda jej się kogoś uratować.
Wampir spojrzał na nią, poczym odbił się od ziemi. W jednym ułamku sekundy doskoczył do uwięzionego i chlasnął szponami jego pierś.
Na ziemi wylądował bezszelestnie.
Zamarła. Zaplątany w gałęzie drzewa mężczyzna żył, lecz życie uciekało z niego w błyskawicznym tempie. Wpatrywał się w nią gasnącymi oczyma.
Jej żołądek zwinął się w małą kulkę. Roztrzęsiona psychika wysyłała do organizmu sprzeczne sygnały – organizm zaś zdecydował, że najrozsądniejszą rzeczą będzie utrata przytomności.
Mówczyni Marzeń osunęła się na ziemię. Płatki śniegu jeden po drugim osiadały na jej czarnych włosach.
***

Mężczyzna zaklął głośno i bardzo ordynarnie. Takie zachowanie nie pasowało do poważanego lekarza, jakim był, ale pasowało do Eutanatosa, na którego terenie właśnie rozgrywało się piekło. Wyjął pistolet, metal zalśnił w blasku latarni, wraz z nim zaś zabłysła kwintesencja wzmocnionego wzorca broni. Jedna kula z tego cacka była w stanie zabić nie tylko zwykłego człowieka.
Drugi mag, kobieta, nie planowała używać broni. Tej nocy przybyła ratować życie, nie zabijać. Oboje przybyli ratować życie – tym właśnie byli, tego wymagała ich Tradycja – utrzymywania równowagi miedzy tym co żywe, a tym, co martwe. By koło mogło się kręcić, ziarenka pisaku musiały być usuwane.
- Na moim terenie, pod moim nosem... – mamrotał mężczyzna. Nigdy nie należał do cichych. Kobieta cieszyła się, że zazwyczaj nie brał udziału w takich akcjach.
- Zaraz zrobimy z tym porządek – klepnęła go w ramię. – Ruszaj!
Wykonał polecenie. Patrzyła, jak przeskakuje płot. Za chwilę rozpocznie się piekło. Za chwile i ona będzie musiała wziąć w tym udział, lecz najpierw...
...Najpierw pora pokazać paru Kainitom, że narazili się niewłaściwej osobie.
Z kieszeni płaszcza wyjęła maskę. Gładka, porcelanowa powierzchnia była równie biała jak śnieg. Kobieta nałożyła ją, zaklęciem odblokowując efekt. Iluzję owinęła jej ciało zwartym kokonem.
Postać w czerni stanęła pośrodku ulicy. Jej oczy, lśniące przytłumioną czerwienią z otworów maski, wpatrywały się w mrok. W końcu zauważyła to, czego szukała.
Kilka ruchów i zagrodziła drogę dwóm zmierzającym w stronę kościoła wampirom. Obaj Spokrewnieni stanęli. Uśmiechnęła się.
- Wystarczy – oznajmiła. – Zrobiliście największą na świecie głupotę. Znikajcie, jeśli chcecie zachować swoje nieżycie.
Nie sądziła, by zachowali. Już jutro książę będzie wiedział, co zaszło, kto jest odpowiedzialny i kto przeszkodził w przeprowadzeniu operacji. I nawet wszystkie kontakty z Technokracją nie pomogą – Kainici weszli na cudzy teren, wpakowali się nań z butami, doprowadzili do śmierci kilku osób... A wszystko to w sposób pozbawiony jakiejkolwiek subtelności. Bałagan jest jak Nephandi – nikt go nie lubi.
-No dalej. Na co czekacie? – Dla podkreślenia tych słów w obleczonej rękawiczką dłoni pojawił się sztylet. Jego ostrze migotało błękitem, sugerując coś więcej, niż tylko zwyczajną stal.
Przeciętny wampir, zwłaszcza Brujah, nie należy do istot wybitnie oświeconych. Owszem, wie więcej, niż przeciętny śmiertelnik, ale jego wiedza jest równie wynaturzona. Ale przeciętny wampir wie jedno – wchodzenie w drogę magowi jest ryzykowne, zwłaszcza jeśli mag jest zdenerwowany, a na twarzy ma maskę wykonaną z ludzkiej czaszki. Tylko świr może nosić coś takiego – a przeciętny wampir wie co nieco o świrach, z Malkavianami ma przecież do czynienia na co noc. Dwaj Kainici woleli nie ryzykować i oddalili się – wolno, bo zapewne nie chcieli tracić opinii nieustraszonych wojowników.
Kobieta nie rozglądała się więcej. Wystarczy, że tych dwóch widziało ją w tym stroju.
Pod drzwiami budynku leżały trzy ciała – a właściwie dwa leżały, jedno zaś bezwładnie zwisało z gałęzi. Czwarte, w przeciwieństwie do pozostałych żywe, spoczywało na śniegu kilka metrów dalej. Kobieta przyklękła przy nieprzytomnej Indiance i pokręciła głową. Biedna dziewczyna... Dała się głupio wpędzić w pułapkę, ale wykazała przynajmniej trochę zdrowego rozsądku...
Drugi Eutanatos wyszedł z budynku. Kobieta uniosła głowę. Na widok okrywającej ją iluzji zamarł w bezruchu.
Zdjęła maskę i efekt spłynął z niej, w miejscu złowrogiej postaci o płonących oczach pozostawiając ubraną na biało blondynkę w średnim wieku.
- Wiedziałem, że to ty – rzekł mężczyzna. – Ale i tak... nigdy więcej tego nie rób...
- Przyda się Królowej Mieczy nieco dodatkowej sławy. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Jak w środku?
- Jeden zabity człowiek, dwóch rannych, w tym jeden potrzebuje transfuzji. Zadzwoniłem na pogotowie. I na policje, do diabła, szkoda, że nie ma Daniela, on zawsze umiał się dogadać ze skurwysynami z Technokracji... A tak będę musiał wziąć to na siebie.
- Dziewczyna?
- Nie ma jej. Wystawili naszą małą Indiankę do wiatru.
- Skurwysyny.
- Jednego załatwiłem... – mężczyzna rozejrzał się dookoła – Gdzieś tu powinien być, taki proszek na śniegu... Jeden prysnął oknem, cholerna akceleracja... Nie wiem, co z trzecim, ale chyba też wyparował, nie zdziwiłbym się, gdyby dosłownie.
- Dwóch odpędziła pewna psychopatka. Pomóż mi zanieść panią Daves do samochodu... zawiozę ją w bezpieczne miejsce, a potem spróbuje namierzyć jasnowłosą zgubę.
- A mnie zostawiasz Technokrację, księcia i Bóg jeden wie, co jeszcze – narzekał mężczyzna, podnosząc bezwładną Dorianne. – Beata, masz Entropię zamiast serca, zapewnienie ci Dobrej Śmierci będzie przysługą dla ludzkości.
- Na pewno – zgodziła się uprzejmie.
Mężczyzna ponarzekał jeszcze trochę, pomógł swojej towarzyszce umieścić Mówczynię Marzeń na tylnym siedzeniu samochodu i wrócił na miejsce, w którym przed chwilą rozegrała się walka.
Beata przekręciła kluczyk w stacyjce. Od strony leżącego nie tak znowu daleko szpitala nadjeżdżały na sygnale karetki pogotowia.
***

Twilight nie pamiętała nawet, jak zasnęła na stole w krypcie, owinięta własnym płaszczem i kocem, który przyniósł jej ojciec Krzysztof. Z głębokiego, pozbawionego marzeń snu zbudziło ją skrzypnięcie drzwi, kroki i dotknięcie na ramieniu. Otrząsnęła się i otwarła oczy, by ujrzeć zakonnika. Za jego plecami przez małe okienko tuż pod sufitem sączył się szary blask wczesnego poranka.
- Co się stało? – spytała zaniepokojona.
- Kolejna osoba przyszła po ciebie. Tym razem twierdzi, że nie chce oddać cię inkwizycji.
- Chcę spać... – mruknęła.
- Jeśli to ktoś od ciebie, pewnie będziesz mogła wyspać się spokojnie we własnym łóżku.
- Tak...
Wstała posłusznie i owinęła się kocem. Marzyła o poduszce i ciepłej kołdrze, ale wzdrygała się na samą myśl o wyjściu po raz kolejny na mróz. Pozwoliła się jednak wyprowadzić z krypty.
Pies, który musiał spędzić tę noc w innej części klasztoru, przydreptał i popiskując zaczął skakać na jej nogi. Przykucnęła przy nim.
- Przecież wcale nie umiałam o ciebie zadbać – powiedziała, kładąc dłoń na białym łebku. – Tu ci będzie lepiej, więc na wet nie myśl, że zabiorę cię ze sobą.
Miała naprawdę wielką nadzieję, że szczeniak ją rozumie.
Przed klasztorem, obok zaparkowanego na krawężniku stalowego forda Focus, czekała kobieta, jasnowłosa czterdziestokilkulatka w jasnym płaszczu i dużych okularach na nosie. Uśmiechnęła się do dziewczyny.
- Więc to o ciebie całe to zamieszanie, ślicznotko? Chodź, kazali mi cię zabrać, dopóki pani Daves nie dojdzie do siebie.
- Dorianne...
- Nic jej nie jest, na całe szczęście. Nazywam się Beata Kuźnica. – Podeszła bliżej i uścisnęła Twilight dłoń. Palce miała chłodne. – A kim jestem poza tym... chyba widać? – Dziewczyna kiwnęła głową. Tak, kobieta nie ukrywała swojej tożsamości, nie musiała. – Pani Daves wykazała na tyle przytomności umysłu, by poinformować nas o całej sprawie. Wsiadaj, nim, zamarzniesz – dodała, obrzucając wzrokiem gołe nogi dziewczyny.
Twilight spojrzała niepewnie najpierw na maginię, potem na zakonnika, uśmiechnęła się do tego ostatniego i wsiadła do samochodu. Beata Kuźnica zamknęła za sobą drzwiczki i nacisnęła pedał gazu. Samochód zakręcił i ruszył ulicą starego miasta.
- Nie jedziemy do ciebie – rzekła kobieta. – Zabiorę cię do siebie.
Twilight serce podeszło do gardła. Starsza magini najwyraźniej to zauważy, bo zaraz dodała:
- Nie będę wyciągać z ciebie żadnych informacji. Musisz się gdzieś podziać, nim pani Daves dojdzie do siebie, prawda?
- Tak – dziewczyna kiwnęła głową. – Czy... czy dużo zamieszania narobiłam? – dodała po chwili milczenia.
- Sporo.
- Nie chciałam.
- Nie musisz się tłumaczyć. To już nie ma znaczenia.
- Ma... – Skuliła się na siedzeniu. Samochód wjechał na most na Wiśle. – Nie powinno mnie tu być.
- Och. A gdzie?
- Tam gdzie... gdzie zostanę zwolniona z...
- Więc zrobiłaś coś, co chciałabyś odkręcić?
- Nieświadomie! – wykrzyknęła dziewczyna. –Nie chciałam... nie myślałam...
- Spokojnie. Na razie uspokój się, dojedziemy do mnie, pójdziesz spać, porozmawiamy jutro.
- Tak.
Mieszkanie pani Kuźnicy okazało się być równie jasne, jak jej ubranie. Przestronne, urządzone w nowoczesnym stylu, pełne książek dotyczących głównie medycyny i filozofii. Wisząca na jednej ze ścian szabla w pochwie w egzotyczne wzory była jedynym niewspółczesnym i równocześnie jedynym ozdobnym elementem, przyciągała wzrok i stanowiła swoistą dominantę w tym ascetycznym wnętrzu. Twilight rozglądałaby się dłużej, ale marzenie o ciepłym łóżku wygrało. Owinąwszy się obco pachnącą kołdrą właścicielki, zapadła w głęboki sen.
Beata Kuźnica odczekała kilka chwil, potem zaś z ukrytej w ścianie szafki wydobyła mały słoiczek. Gdy odkręciła pokrywkę, mieszkanie wypełniło się egzotyczną wonią. Palcem zanurzonym w pachnącej maści narysowała kropkę na czole dziewczyny i dotknęła własnych powiek. Zamknąwszy oczy, wkroczyła w nie chroniony żadnymi barierami sen Twilight.
Gdy w końcu opuściła marzenia senne dziewczyny, uśmiechała się z zadowoleniem.







Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj