ZMIERZCH


KSIĘGA I - CIENIE



Rozdział 9. Where reality ends...

Silny, zimny wiatr uderzał go po twarzy. Małe drobinki piasku chłostały odsłoniętą skórę policzków i dłoni, i zmuszały do ciągłego mrużenia oczu, tak że właściwie nie widział, gdzie się znajduje. Czuł tylko piasek pod stopami i suchy wiatr, próbujący zwalić go z nóg.
Nie wiedział, jak się tu znalazł. W tej właśnie chwili niewiele pamiętał. Stał po prostu, próbując wypatrzyć cokolwiek w nasilającej się burzy piaskowej. Musiał zasłaniać oczy rękoma, bo piach był tak ostry i uderzał z taką siłą, że zaczął już rozcinać skórę.
Pamiętał krew. Nie swoją, jak mniemał, krew pomału wsiąkającą w śnieg. Tu, na pustyni, śnieg był czymś niezmiernie odległym, dalekim, nierealnym snem, częścią innego życia. A krew...
- Nie myśl o krwi – usłyszał głos przy swoim uchu. – Popatrz przed siebie.
- Nie mogę – odparł. Burza piaskowa atakowała jego twarz z coraz większą siłą, nie mógł nawet otworzyć oczu.
- Popatrz! – rozkazał głos. – Jeśli nie popatrzysz, nigdy nie zobaczysz.
- Nie mogę!
- Patrz! – Dłoń zacisnęła się na jego ramieniu. – Chcesz widzieć, więc musisz patrzeć. Otwórz oczy!
***

- Obudź się – odezwał się szorstki głos.
Zac mruknął coś niewyraźnie i przewrócił się na drugi bok.
Zniecierpliwiony wampir potrząsnął go za ramię. Chłopak uchylił oczy.
- Rany, jeszcze ciemno... – wymamrotał nieprzytomnym głosem. - Daj mi spokój, późno poszedłem spać. – Naciągnął kołdrę na głowę.
- Dzieciaku, posłuchaj, mieliśmy umowę.
- Zac jestem. Słuchaj, panie Lestat, widziałem wczoraj jak coś zagryza ludzi... potem mnie też coś pogryzło... potem miałem dziwne sny. Daj mi spać.
- Na imię mam Sariel, najlepszy kandydacie na bycie Louisem. I mieliśmy układ.
- Ja tylko mam ochotę nieco pomarudzić zanim wstanę... – Chłopak przeciągnął się, poczym usiadł, trąc zaspane oczy. Pomału docierało do niego, że przeżył tę noc, co więcej, przespał ją spokojnie, jeśli nie licząc dziwacznego snu o pustyni.
Ziewnął głośno i wygrzebał się spod kołdry. Jego chwilowy współlokator usiadł na krześle, tyłem do Zaca, i poprawiał przepasującą czoło wyblakłą bandanę. Coś w tym geście nie pasowało Zacowi, był zbyt... filmowy. Jak mr. Spock, zasłaniający uszy w czwartej części „Star Treka”.
„Ech, za dużo filmów się naoglądałem” – myślał chłopak, wciągając spodnie. Jeśli jeden element filmowo-książkowej układanki pasował do rzeczywistości, nie oznaczało to od razu, że pasowały wszystkie. Tego wszystkiego trzeba się będzie nauczyć, jak najszybciej, żeby niewiedza nie okazała się zabójcza... chyba, że już się okazała, że to tylko kwestia czasu, że na ulicy, przed hotelem, czekają ostre kły, lśniące ostrze albo pistolet.
- Słuchaj, eeeem, Sariel, jesteś pewien, że nic mnie nie zje tam na dole?
- Nie.
- Dzięki za pocieszenie. – Zac zawiązał buty i owinął szyję szalikiem. Na zielonym tle dostrzegł kilka czerwonych plamek. Krew. Jak przekleństwo. – Dobra, mam się zadekować na cały dzień, potem wrócić... a jak prysnę?
Wampir spojrzał mu w oczy. Chłopak wzdrygnął się. Wiedział. Musiał wiedzieć, że ten cynizm i pozorna beztroska są tylko próbą zamaskowania lęku. Że Zac ma ochotę uciec i jedynym, co go tu jeszcze trzyma, jest wątła nitka ciekawości.
- Nie zmuszę cię do niczego – rzekł głosem tak miękkim, że Zac przez ułamek sekundy myślał, że zemdleje ze strachu. Ten głos był jak jedwab przesuwający się po kręgosłupie, delikatny, ale zimny i wywołujący dreszcze. – Jeśli chcesz, uciekaj.
Chłopak nie wiedział już, co o tym myśleć. Pozwolono mu odejść czy grożono? Czuł się... dziwnie. Pierwsze promienie słońca, które oblały go niedługo po tym, jak wyszedł na ulicę, były powinny przegnać lęki, czuł jednak coś wręcz przeciwnego. To przecież tego świata nienawidził tak mocno, racjonalnego świata blasku dnia, równych ulic, ludzi pędzących gdzieś i gubiących sens... Ale porzucić ten świat dla nocy? Krew, śmierć...
Nie myśl o krwi – odezwało się w głowie Zaca echo snu.
To nie była tylko krew, nie tylko ciemność, nie tylko piekielne psy i wampiry o szarych włosach i jedwabistym głosie. To były też kobiety ze srebrnymi bransoletami na nadgarstkach, zielonkawe zjawy... i inne rzeczy. Inne rzeczy istniały, musiały istnieć, zamki w chmurach, smoki o lśniącej zielenią łusce, elfie panie z gwiazdami wplecionymi we włosy... Musiały.
Przygryzł wargę. Nie musi dowiadywać się tego wszystkiego od wampira, może poszukać na własną rękę, znów zgłosić się do Arcanum, zrobić cokolwiek, byleby nie wracać... Nie chciał ani dnia, ani nocy, ale półmrok, może półmrok był tym właściwym rozwiązaniem...
Zatrzymał się przed kioskiem. Gazety pełne już były zdjęć z wydarzeń poprzedniego wieczora, nagłówki krzyczały wielkimi literami. Chłopak poczuł, jak skręca mu się żołądek. Myślenie o tym, co się wydarzyło, było niemożliwe.
Zmuszając się do nonszalanckiego uśmiechu kupił jeden egzemplarz. Starał się czytać jak najspokojniej, choć ręce mu drżały.
- Paskudna sprawa, prawda? – rzucił do kobiety, która kupowała gazetę po nim.
Spojrzała na niego ciemnobrązowymi oczyma. Przez jej policzek przebiegała paskudna szrama.
- Bardzo – przytaknęła kobieta matowym głosem. Myślami musiała być gdzie indziej.
Zac odwrócił głowę by nie patrzeć jak głupi na jej bliznę. Westchnął ciężko i włożył słuchawki do uszu. Przynajmniej słuchając muzyki mógł przez moment udawać, że wszystko jest w porządku.
- How did I get here I ask myself, the city where reality ends… - zanucił cicho, czubkami palców wybijając rytm na ścianie kiosku.
Nagle otrząsnął się, jak walnięty obuchem. Bożebożebożeboże, to było o nim, ta piosenka była o nim, to on właśnie znalazł się na skraju rzeczywistości i patrzył w otchłań rozciągającą się niemalże pod jego własnymi stopami. I nie mógł ani ruszyć się naprzód, ani się wycofać.
- Bożebożebożeboże – mamrotał, opierając policzek o kiosk. Głos piosenkarza dudnił mu w uszach a każde słowo miało dziesięć tysięcy znaczeń.
To było nie w porządku, wszystko było nie w porządku, nic nie było takie jak być powinno. Stał na skraju, czuł, że gdzieś, gdzieś tuż obok jest most, a on musi go tylko znaleźć...
Otworzyć oczy.
Zacisnął kurczowo dłoń na gazecie. Całe jego ciało trzęsło się jak w febrze.
To było tam, tkwiło w nim, próbowało wyrwać się na zewnątrz.
- Hej, mały! – Kobieta z blizną na twarzy chwyciła go za ramię. – Już dobrze... Byłeś tam, prawda?
- Byłem – wyszeptał. Pod powiekami wirował mu piasek pustyni, w uszach dźwięczały gitary. Pomału spojrzał na kobietę i ujrzał, jak poranne słońce bezskutecznie próbuje rozpędzić kłębiące się wokół niej cienie. – Jezu! – wrzasnął i odskoczył.
Spojrzała na niego zaskoczona. Ciemna aura, która ją otaczała, znikła równie szybko, jak się pojawiła, ale nieprzyjemne wrażenie pozostawała. Zac nabrał powietrza. Wariował. Cały świat wariował.
Mężczyzna, wysoki, czarnowłosy, w ekscentrycznym kapeluszu z dużym rondem, wyszedł zza rogu. Stanął na krawężniku, patrząc to na Zaca, to na kobietę.
- Co się dzieje?
- Chłopak był tam wczoraj, Edward. Poza tym...
- On nie jest... – Zac zadrżał znowu. Mężczyzna nazywany Edwardem także nie miał normalnej aury. Co do diabła... – Nikt z was nie jest... Bożebożebożeboże... To jest tam... bożebożebożeboże...
- Dzieciak ma świra – Edward wzruszył ramionami.
- Nie – kobieta z blizną pokręciła głową. – Nie ma.
- To ty jesteś magiem, Joanno... – Mężczyzna wypowiedział te słowa z lekką ironią, ale Zac był gotowy uwierzyć, że mówi prawdę. Żadne z nich nie było normalnym człowiekiem.
I, na wszystkie spoglądające z góry bóstwa, on też nie był normalny, skoro to widział.
- Edwardzie, jedź do domu – rzekła Joanna spokojnym głosem. – Chłopcze, porozmawiamy, dobrze?
- Potrzebuję kawy – oznajmił Zac, odetchnąwszy głęboko. Aura Joanny przestała wariować, ale aurę Edwarda nadal widział doskonale. Była jak zamrożona. – Dużo kawy.
- Ok – zgodziła się. – Będzie kawa. Edwardzie, proszę cię... - syknęła do swojego towarzysza, który przyglądał się całej scenie z ironicznym uśmiechem na twarzy. Jego poza i ubranie, kapelusz zwłaszcza, wywoływały skojarzenia z samotnym mścicielem z jakiegoś filmu. Zresztą i Joanna, z tą swoją blizną, fryzurą major Kusanagi i skórzaną, motocyklową kurtką, też nie wyglądała normalnie.
Kolejny idiotyczny zestaw typowo filmowych cech.
Dopiero, kiedy wypił kawę, paskudną, pachnącą styropianem i innymi sztucznymi świństwami, oprzytomniał na tyle, by zorientować się, że zapewne wpadł z deszczu pod rynnę. Chciał uciekać, a znalazł się w towarzystwie ubranej w skórę kobiety, pytającej go, czy jest magiem.
- Czym do cholery?
- Magiem.
- Twój kolega, ten Edward, mówił że ty jesteś magiem.
- Edward! – Joanna prychnęła. – Edwardowi wydaje się, że coś wie! Zadziera nosa i chwali się swoim stażem, a nigdy, nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby poważnie się zastanowić, z jakimi siłami właściwie ma do czynienia. Chłopcze, zazwyczaj nie pytam tak bezpośrednio, ale widziałeś, co działo się wczoraj. A jeśli jesteś magiem, widziałeś zapewne więcej.
Zac roześmiał się niemal histerycznie.
- Nie. Nie jestem. Dlaczego tak sądzisz?
- Widziałeś moją aurę – rzekła całkiem poważnie. – Ja nigdy się tego nie nauczyłam.
- Ja też nie – zgniótł styropianowy kubek. – To wszystko stres i tyle. Nie mam żadnych cholernych zdolności. Dzięki za kawę i za wciskanie mi bajeczek, muszę lecieć.
- Zaczekaj – chwyciła go za rękaw kurtki. – Ok, nie będę cię męczyć, ale muszę wiedzieć, czy nie widziałeś wczoraj wieczorem kogoś, czyja aura byłaby... blada?
- Twojego kolegę dziś.
Prychnęła znowu.
- Tak, wiem, że Edward jest niewyraźny, nie muszę w tym celu podziwiać jego wątpliwej urody aury. Chodzi mi o wczoraj.
- Czego wy właściwie szukacie?
- Wampirów – oznajmiła.
Zac udał zdziwionego.
- Dobra, teraz już przegięłaś. Magowie, aury, wampiry, nie przesadzaj, co? Miałem ciężki tydzień, przyznaję, odpierdala mi, przyznaję... ale bez przesady. Daruj sobie, ja wysiadam. Wynoszę się stąd. Jezu.
- Ok. - Kobieta kiwnęła głową. – Ale weź to. Na wszelki wypadek. – Zapisała coś na świstku papieru, który wcisnęła mu do ręki.
Karteczkę wepchnął do kieszeni, kubek wrzucił do kosza. Miał nadzieję, że kobieta nie widzi, że ręce mu drżą. Łowcy wampirów. O tak, wyglądali na takich. Kapelusz i płaszcz Edwarda. Blizna i kurtka Joanny. To strasznie filmowe, okropnie, aż do bólu. Czemu go to nie dziwiło? Czemu odnosił wrażenie, że nie istnieją przypadki – a jedynie układające się w jakąś logiczną całość zbiegi okoliczności? Czy to filmy naśladowały rzeczywistość, czy też rzeczywistość dostosowywała się do ludzkich wyobrażeń? To teraz nie było istotne. Grunt, że ledwo zostawił w hotelu wampira, już natknął się na łowców. Paranormalnych, żeby było zabawniej.
Założył znów słuchawki i włączył muzykę z cichą nadzieją, że uda mu się znaleźć podpowiedź między wierszami piosenki.
Jak na złość, po minucie siadły baterie.
***

Istota była zdezorientowana.
Pozostawiona sama sobie, wbrew woli swojego pana przedarła się do wymiaru zwanego „fizycznym”. Nadwerężona już mocno tkanina rzeczywistości łatwo dała się rozerwać i nawet, gdy zamknęła się za istotą, było to zamknięcie słabsze, niż poprzednio. Może pan istoty nie ukarze jej, a pochwali, w końcu plany zakładały wykorzystanie takich pęknięć i przetarć, których na całym świecie pojawiało się coraz więcej.
Była słaba i głodna. Przyzywający, teraz już martwy, obiecywał krew i strach, i to właśnie krwi i strachu łaknęła teraz istota. One mogły dodać jej sił, pomóc odzyskać moc.
Trzymając się cienistych zakamarków, istota wypełzła z piwnicy. Nieumarły strażnik nie zauważył jej nawet, ślepy głupiec. Nieumarli także żywili się krwią, lecz większość z nich była ślepa... Przyzywający wiedział więcej, lecz jego dusza odeszła już do Otchłani. Ten, którego postawiono na straży był zbyt głupi i ślepy, by w jakikolwiek sposób pomóc, więc istota po prostu przemknęła obok niego i wydostała się do miasta.
Minęły stulecia, odkąd istota po raz ostatni odwiedzała ten wymiar. Wiele zmieniło się od tamtego czasu, lecz ludzie pozostawali ludźmi. Któryś z nich niewątpliwie umrze już wkrótce, zaś przed śmiercią będzie się bał.
Istota była słaba i zdezorientowana, lecz była też cierpliwa. Mogła czekać.
Nie musiała czekać długo.
Nie spodziewała się, że otrzyma krew i strach w takich ilościach. Jakiś nieumarły postanowił zabawić się kosztem mieszkańców miasta, nie zdając sobie sprawy z tego, że śmierć tylu ludzi sprawi radość komuś jeszcze. Ginęli z krzykiem, a istota pochłaniała ich strach i śmierć, rosnąc w siłę, o jakiej nawet nie marzyła. Nie oczekiwała, że otrzyma aż tyle od tego, który ją przyzywał, przynajmniej nie na raz.
Nabierając sił, zaczęła wyczuwać zakłócenia w swoim otoczeniu. Znalazła nieumarłego, który zapewnił jej ucztę, znalazła też kogoś jeszcze.
Gdyby posiadała usta, uśmiechnęłaby się z zadowoleniem.
Jej pan będzie z niej dumny.
***

Cholerny pech. Cholerny pociąg musiał uciec. Cholerna rękawiczka musiała zapodziać się gdzieś po drodze i cholerne wyrzuty sumienia musiały zacząć dręczyć Zaca akurat teraz. A naprawdę miał ochotę grzecznie wrócić do domu, przeprosić rodziców i...
I żałować? Nigdy!
Siedząc na zimnej ławce na jednym z peronów Pennsylvania Station, Zac bił się z myślami. Życie w dawny sposób oznaczałoby bezpieczeństwo i stabilizację. Obiad o stałej porze, ciepłe łóżko, prezenty pod choinkę, przyjemne bezpieczna rutyna. Z dala od śmierci, z dala od krwi.
Kłamstwo. Śmierć była wszędzie, była częścią życia, podobnie jak krew. A nieznane? Zac miał poczucie, że przekroczył już granicę, zza której nie było powrotu. Musiał brnąć dalej, nie oglądając się za siebie, każda próba cofnięcia tego, co zaszło mogłaby zakończyć się tragedią.
Oparł się na ławce i zamknął oczy. Próbował skierować swoje myśli w kierunku snu, wrócić na pustynię. Jeśli muzyka nie była w stanie mu pomóc, może marzenia senne przyniosą jakieś rozwiązanie, choćby podpowiedź, co robić dalej: wrócić do domu, czy do hotelu? Czy może udać się jeszcze gdzie indziej?
Skupił się, jednak jak na ironię zamiast pustyni ujrzał inny obraz, stary sen, jeden z tych, które lubiły do niego powracać i które nie oznaczały absolutnie nic. Reminiscencja dawnych wakacji w Afryce, dziewczynka, która razem ze swoim ojcem zatrzymała się w tym samym hotelu. We śnie biegła gdzieś, ciągnąc go za rękę. Ktoś ich ścigał, ktoś, kogo postępowania Zac nie rozumiał zupełnie. Miał broń, którą Zac spodziewałby się ujrzeć raczej w filmie science-fiction, niż w rzeczywistości. Dziewczynka krzyczała coś, ale Zac nie do końca rozumiał, o co jej właściwie chodzi.
Uchylił oczy. Peron był nienaturalnie cichy i pusty, jakby wszyscy normalnie przelewający się przez niego ludzie zostali przeniesieni w inny wymiar. Tylko tory, pociągi i on sam na zimnej ławce...
Znów zamknął oczy. Tym razem znalazł się na schodach. Naprzeciw niego wznosiła się wysoka skalna ściana, w której ktoś wyrzeźbił monumentalny posąg siedzącego na tronie mężczyzny. Jego twarz i bogato ufryzowana broda przywodziły na myśl sztukę asyryjską. U stóp posągu znajdowały się drzwi, małe w porównaniu z rzeźbą, lecz w istocie wysokie niczym wrota gotyckiej katedry. Za nimi ziała chłodna ciemność. Zac stał i patrzył, zdziwiony. Nie ten widok chciał przywołać, nie przypominał sobie, by kiedykolwiek widział gdzieś to miejsce lub chociażby jego fotografię.
Za plecami usłyszał szczęk, metal ocierający się o metal, zgiełk walki, krzyk. „To nie...” – pomyślał, odwracając się.
I ocknął się, słysząc pociąg pomału wjeżdżający na peron. Jego koła zgrzytały na pamiętających jeszcze początek ubiegłego stulecia szynach.
Zaś naprzeciw Zaca, po drugiej stronie toru, stała ciemna postać. Cała ulepiona z cienia i chłodu, niewyraźna, zamglona, stała i wpatrywała się w niego niewidocznymi oczyma. Po kręgosłupie chłopaka przebiegł dreszcz, a potem na stację wtoczył się pociąg. Cienista postać, czymkolwiek by nie była – snem, urojeniem, kolejną zjawą – zniknęła, zasłonięta przez ciężką maszynę.
Drzwi pociągu otwarły się z cichym sykiem i na peron wyległ tłum ludzi, tak realnych, materialnych i zwyczajnych, że Zacowi wydali się odlegli i obcy. Z innego świata. Ze świata, z którego on uciekał... lub do którego powinien uciec.
Wstał, z napiętymi mięśniami czekając, aż pociąg ruszy znowu. Postaci nie było już po drugiej stronie. Rozpłynęła się i chłopak mógł odetchnąć z ulgą. Pozorną ulgą. To nie koniec, to dopiero początek. To czarne coś, co gapiło się na niego wzrokiem Nazgula mogło wrócić. Mogło chcieć od niego czegoś. Niby czego? Nie był nikim szczególnym, nie dano mu niczego pod opiekę.
Dobra, ten wampir. Ale jeśli go chcieli, mieli cały dzień, cały cholerny dzień.
„Wrócę wieczorem” – pomyślał i zadrżał. Gdzieś w głębi duszy miał nadzieję, że po powrocie do hotelu znajdzie jedynie kupkę prochu i osikowy kołek. Z drugiej strony, czemu to było tak okropnie trudne, byłoby mu żal pierwszej nadnaturalnej istoty, którą poznał bliżej, może nieco za blisko, bo kły na nadgarstku i uczucie upadania w bezdenną otchłań to nie było coś, co można łatwo zapomnieć i zignorować. Wampiry z filmów, książek i legend były arystokratycznymi uwodzicielami, ten nie wyglądał na arystokratę i nie starał się specjalnie, by uwieść ofiarę, przynajmniej nie Zaca, ale gdyby chciał, mógłby zrobić niezły użytek z tej nienaturalnej, lodowatej urody, jaką posiadał. I po prostu łatwiej byłoby znaleźć tę kupkę prochu, mieć problem z głowy, być wolnym, nie plątać się jeszcze bardziej w żadną paskudną sieć, móc bez wyrzutów sumienia opuścić miasto i szukać dalej na własną rękę.
Westchnął ciężko. W jego głowie tysiące urywanych myśli walczyły między sobą. Wymieszane lęki i marzenia, odurzająca moc adrenaliny, od poprzedniego wieczora w szaleńczym tempie krążącej mu w żyłach – może to ta mieszanka sprawiała, że jego zmysły wkroczyły na inny poziom, że widział zjawiska takie, jak cienie oblepiające postać Joanny, jak stworzenie po drugiej stronie torów. Przemęczenie, stres, adrenalina.
Parsknął śmiechem. Jak ktoś, kogo poprzedniego wieczora pogryzł wampir, mógł tak racjonalizować? Pewnych rzeczy nie dało się wytłumaczyć halucynacjami, pewnych rzeczy nie potrafiłby uzasadnić nawet przeraźliwie trzeźwo myślący Adrian Rice, jego znajomi i wszyscy najlepsi terapeuci. To nie Zac miał problemy z rzeczywistością, to rzeczywistość najwyraźniej miała poważny problem z nim – i próbowała rozwiązać go w sposób ocierający się o sadyzm.
Ruszył pomału wzdłuż peronu, pomiędzy ludźmi zdążającymi gdzieś w pośpiechu. Wjechał ruchomymi schodami na górę, cały czas mając wrażenie, że wszystko, co dzieje się wokół niego, jest jedynie częściowo prawdziwe. Czegoś brakowało, jakiegoś elementu, z istnienia którego dotychczas nie zdawał sobie sprawy. Może nie było go w tych ludziach, pędzących, jakby od tego zależało ich życie, a może po prostu nie umiał go dostrzec? Może ten brakujący fragment był czymś, na co zmysły Zaca nie umiały się jeszcze otworzyć?
Oparł dłoń na pokrytej czarną gumą poręczy. Schody poruszały się nieskończenie wolno, jazda na górę trwała wieczność. Od otwieranych raz po raz drzwi budynku stacji wiało chłodem. Dopiero teraz czuł, jak bardzo było zimno na zewnątrz. Właściwie nie był przygotowany na taką temperaturę, ale powinien mieć dodatkowy sweter w walizce...
Kolejne ukłucie chłodu nadbiegło jednak nie od strony drzwi wejściowych, lecz z tyłu. Na jedno przeraźliwie długie uderzenie serca chłopak zamarł w bezruchu. Najwolniej, jak tylko mógł, obejrzał się, pełen obaw. Dostrzegł jedynie strzęp cienia znikający za filarem – lub wtapiający się w filar? Jeden strzęp cienia za dużo, jedno ukłucie lodowatej igiełki za dużo. To coś, ta cienista postać podążała za nim.
Przełknął ślinę i, palcami drżącymi po części z zimna, po części z lęku, sięgnął do kieszeni, po zwitek papieru otrzymany od Joanny. Tak, jak myślał – kilka cyfr, numer telefonu. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wydobył komórkę, włączył ją i odczekał kilkanaście sekund, podczas których dotarły wreszcie wszystkie SMSy od rodziców. W międzyczasie jego stopień ruchomych schodów zdążył już dotrzeć na górę i wniknąć w podłogę. Zac znalazł się na lśniącej, mokrej od naniesionego śniegu posadzce i, uważnie wpisując numer, ruszył ku wyjściu. Stojąc na Ósmej Alei, z kompleksem Madison Square Garden za plecami, trzymał przy uchu telefon. Łowczyni wampirów nie odbierała i przez ułamek sekundy Zacowi mignęła przed oczyma wizja tego, co mogło ją zajmować. W końcu jednak usłyszał w słuchawce kobiecy głos.
- Joanna Baermoon, słucham?
- Eeee... To ja. Dałaś mi numer. Dzwonię. Słuchaj, nie chcę ci przeszkadzać w – Przełknął ślinę, po jego ciele przebiegł dreszcz, lecz nie zawahał się ani trochę, jego głos ani na chwilę nie przestał być swobodny. – zabijaniu tego wampira, którego znalazłaś, ale chyba coś dziwnego mnie śledzi. Jakiś cień.
Milczenie. Potem pytanie, zadane tonem kogoś, kto stara się ukryć podniecenie.
- Cień?
- Tak... coś zrobione z ciemności, zimne... widziałem już dwa razy... nie podoba mi się to... Zajmujecie się też takimi sprawami?
Znów chwila milczenia i odpowiedź:
- Ja tak. Gdzie jesteś?
- Będę pod wejściem do Madison Square Garden – rzekł, skręcając w Trzydziestą Pierwszą i obchodząc kompleks na około. Na ścianach wisiały plakaty zapowiadające sylwestrowy koncert – jakiś zespół, którego nazwy Zac zupełnie nie kojarzył. – Załatw to co lub kogo masz do załatwienia i przyjeżdżaj, nim to coż zeżre mnie na samym środku miasta.
- Ok – odpowiedziała Joanna i rozłączyła się.
Schował telefon i wyciągnął zaopatrzony już w nowe baterie odtwarzacz. Założył słuchawki i przy dźwiękach muzyki spojrzał w górę. Wydało mu się, że w lustrzanych ścianach okrągłego budynku widzi odbicia wszystkich niezwykłych historii, których akcja rozgrywała się w Nowym Jorku. A teraz... Teraz on sam był częścią jednej z tych opowieści i nie było już odwrotu... I gdyby tylko mógł zrozumieć, czego brakowało, czym był ten element, którego jeszcze nie widział...
***

Edward Cleve marszcząc brwi patrzył, jak jego towarzyszka, współpracownica i sojuszniczka z konieczności zamaszystym ruchem zamyka klapkę komórki. Gładkie zazwyczaj czoło Joanny przecinała głęboka zmarszczka – coś gryzło Czarną Anielicę bardziej niż normalnie. I, Edward dałby sobie uciąć głowę, nie były to te cholerne zmutowane psy, których całkiem sporo Hiszpan odstrzelił ostatniej nocy i których ścierwa zabrały jakieś tajemnicze samochody. Nie, musiało chodzić o co innego.
- Co się dzieje?
- Ten dzieciak... – Przygryzła wargę. Jej usta miały intrygująco różany kolor, Edward nie miał pojęcia, czy naturalny, czy uzyskany za pomocą szminki. Urodą jednak panna Baermoon się nie odznaczała, w dodatku ta blizna, śmieszna właściwie, nie pomagała jej wizerunkowi. Kobieta krzywiła się często i była opryskliwa, co bardzo, ale to bardzo irytowało Edwarda. – Ma problemy. Prosił mnie o pomoc.
- Twój mały mag?
- Tak. Mój mały mag. – Joanna odruchowo pomacała się po kurtce w miejscu, w którym ukryty miała pistolet. – Jadę do niego.
- A wampir, którego kazano nam szukać?
-Ty, Hiszpan, Patti i Miranda poradzicie sobie – rzekła, szybkim krokiem ruszając w stronę miejsca, w którym zostawili vana.
- Joanna, mamy zadanie – rzekł szorstkim głosem. Owszem, może to, czym zmierzała się zająć było istotne, lecz on miał większe doświadczenie i to on był przywódcą ich małej grupki.
- A ja mam swoje powody.
Dotarła do samochodu i otwarła tylne drzwi. Wydobyła swój motocykl, poprawiła pakunek z mieczem, założyła hełm.
- Joanno, do cholery!
- Mam swoje powody, jasne?
Uruchomiony motor ruszył z warkotem. Niezadowolony, Edward patrzył, jak kobieta oddala się. Rzadko kiedy widział ją tak podenerwowaną. No dobrze, często była irytująca, do przesady złośliwa i na każdym kroku okazywała mu swoją niechęć, jakby odstręczało ją samo to, czym był, to w imię czego walczył, to, co sobą reprezentował. Obnosiła się z tą swoją wiedzą, z tą swoją magia, której nawet nie chciała zaprezentować, arogancka, przekonana o własnej wszechwiedzy. Czarna dama z mieczem i na motocyklu, cholerna Anielica Śmierci, jak ją kiedyś ochrzcił, co zbyła zresztą śmiechem i komentarzem, z którego nic nie zrozumiał. Spędziła parę lat polując na wampiry i myślała, że zjadła wszystkie rozumy... W istocie nie wiedziała jednak nic. Zupełnie. Kiedy będzie miała tyle lat, co on... Poprawka. Nie będzie. Zapewne zginie szybciej, niż się spodziewa. Parsknął cicho i, wsiadłszy do vana, ruszył za nią. Nie mógł przecież pozwolić, by jego towarzyszka broni znów coś zawaliła.
Może i była inteligentna, może i miała całą tę magię, ale w bezpośrednim starciu z silniejszym przeciwnikiem nie miała najmniejszych szans. Już parę razy musiał wyciągać ją z opresji, w które nieopatrznie się wpakowała. Dobrze, zazwyczaj to wysiłkom jej, Patti i Mirandy zawdzięczali rozwiązanie sprawy, ale wszystkie trzy miały nieznośną skłonność do ignorowania jego umiejętności. On zaś raz po raz zmuszony był udowadniać, jak bardzo się myliły.
Joanna musiała ujrzeć vana w lusterku, bo obróciła na moment głowę. Edward nie widział wyrazu jej przesłoniętej kaskiem twarzy, mógł jedynie domyślać się, że było to coś pomiędzy zimną niechęcią a płomienną złością. Czasem miał wrażenie, że ta ponura kobieta nie posiada innych uczuć. Śmiać się potrafiła – z niego. Dobry stanowiły duet, ona i ta psychopatka Miranda...
Skręcili w Siódmą Aleję i chwilę potem Joanna zatrzymywała już motocykl przed wejściem do Madison Square Garden. Chłopak czekał, stojąc w miejscu i przytupując w takt muzyki. Gwizdnął, kiedy Joanna zdejmowała hełm.
- O wow. Nawet motor masz, pani Blade. A miecz?
Skrzywiła się.
- Miecza lepiej nie pokazywać – powiedziała poważnie.
Kiwnął głową.
- A ten wampir, którego szukałaś? Zabity?
- Nie znaleźliśmy go.
- Aha.
Edward zaparkował samochód na krawężniku, nie przejmując się zbytnio ani ruchem ulicznym, ani przepisami. Wysiadł i stanął z boku, przypatrując się rozmawiającej dwójce. Chłopak zauważył go i zmierzył podejrzliwym wzrokiem. Joanna wzruszyła ramionami, jakby chcąc pokazać, że obecność Edwarda nie zależała bynajmniej od jej decyzji. Mężczyzna miał ochotę parsknąć po raz kolejny. Magowie i ich tajemnice. Ukrywali całą wiedzę przed resztą świata, zupełnie jakby coś strasznego miało się wydarzyć, gdyby się nią podzielili. Ich zadufanie i monopol na prawdę kiedyś będą miały fatalne skutki.
- Możemy przy nim rozmawiać? – Chłopak nieufnie ściągnął brwi.
- Edward...
- Zostanę w vanie. Jakbyście mnie potrzebowali...
- Zaparkuj go przynajmniej gdzieś, gdzie nie dostaniesz mandatu – podsunęła usłużnie Joanna.
Wzruszył ramionami. Nie przejmował się zbytnio czymś takim jak mandat, więc po prostu zamknął za sobą drzwi i przez przyciemnianą szybę obserwował, jak jego towarzyszka broni rozmawia z chłopakiem. Magowie, sprawy magów...
Na zewnątrz Zac za wszelką cenę próbował przeciągnąć rozmowę o niczym.
- Słyszałaś kiedyś o tym zespole? – Ruchem głowy wskazał plakat. – Ja w życiu... mogli zaprosić Neverland... albo Saturnrot, mało znani są, ale jak śpiewają...
- Do rzeczy, zanim Edward wyjdzie z siebie i stanie obok.
- Nie lubicie się zbytnio, co?
- Totalna różnica poglądów.
- Z powodu tego, czym on jest i... czym ty jesteś? – drążył.
- Hej, nie chcesz czasem wiedzieć za dużo? Lepiej powiedz mi, co z tym cieniem. Pojawił się, odkąd do mnie dzwoniłeś?
Zac zaprzeczył.
- A wcześniej? Ile razy i w jakich okolicznościach?
Opowiedział jej. Mówiąc, obserwował, jak jej twarz staje się coraz bardziej zmartwiona, jak pogłębia się bruzda miedzy brwiami.
- Nie podoba mi się to – wymamrotała wreszcie. Potem uniosła głowę i spojrzała Zacowi prosto w oczy. Miała twarz tak poważną, że po jego kręgosłupie przebiegł dreszcz. Była tym cieniem bardziej przerażona, niż sam chłopak – może dlatego, że wiedziała z czym ma do czynienia. – To może być wszystko. W najlepszym wypadku jakiś wampir wysłał za tobą swojego sługę.
- A... w najgorszym?
- Powiedz, naraziłeś się kiedyś czemuś, co nie do końca rozumiałeś?
Pokręcił przecząco głową.
- Nie, nie sądzę. Dobra, było w moim życiu parę dziwnych rzeczy, ale żadna z nich nie wyglądała tak...
Ściągnęła brwi jeszcze mocniej, nerwowym ruchem odgarnęła za ucho długi kosmyk włosów zwieszający się nad jej policzkiem. Siedzący w samochodzie Edward doskonale widział ten gest i niepokój malujący się na jej twarzy.
- Więc – rzekła w końcu – nie może być tak źle. Grunt to dowiedzieć się z czym mamy do czynienia i czego to od ciebie chce. I naprawdę wolałabym, żebyś był ze mną szczery.
Kiwnął głową ze zrozumieniem. Nie, nie był szczery. I nie wiedział czy chce być. Pewnie powinien, ale sama myśl o doprowadzeniu do czyjejkolwiek śmierci sprawiała, że coś w jego wnętrzu skręcało się nieprzyjemnie. Czym innym było pozostawienie wampira na pastwę losu – bo właściwie co innego zrobił rano? – a czym innym pomoc w zabiciu go. Więc zdecydował nie mówić łowczyni nic – przynajmniej do czasu, aż dowie się czegoś więcej o podążającym za nim cieniu.
***

Przed dwoma laty Zac upił się pierwszy i ostatni raz w swoim życiu. Nie planował tego, ale też nie bronił się. Były wakacje, a on próbował odbudować rozsypujące się już znajomości z dawnymi kolegami. Poszli do pubu, wypili po kilka piw, a Zac zaczął podrywać jakąś dziewczynę, która, kiedy się potem nad tym zastanowił, była od niego starsza i wcale nie odznaczała się urodą, a już na pewno – inteligencją. Wyśmiała po prostu siedemnastoletniego chłopaka, jednego z tych, jacy w jej liceum byli uważani za dziwadła. Jej zachowanie, zachowanie kolegów z podstawówki, którzy w krótkim czasie przeistoczyli się w hałaśliwych nastolatków zainteresowanych głównie podrywaniem dziewczyn i samochodami, uświadomiło mu, że należy do innego świata. Wtedy jeszcze miał nadzieję, że w angielskiej szkole uda mu się znaleźć dla siebie jakąś niszę. Mylił się, oczywiście, z pomiędzy ludzi, którzy nade wszystko cenili popularność trafił w miejsce jeszcze gorsze, do piekła żelaznej dyscypliny i hipokryzji. Nie pasował i tam.
Tamtego dnia nie pasował do pubowego towarzystwa, w końcu więc wymknął się na zewnątrz, ochłonąć. Noc była ciepła, a ulice niemal puste. Księżyc, srebrzysty, malejący tuż po pełni, świecił jasno na granatowym niebie. Pijany chłopak poczuł, że coś w nim pęka, że coś głęboko w nim tęskni. I, ponieważ jego superego nie panowało w tej chwili nad jego id, zaczął krzyczeć.
- Kimkolwiek jesteś, czymkolwiek jesteś – wołał w niebo, w puste ulice. – zabierz mnie stąd!
Nic się nie zjawiło, żadna tajemnicza istota nie odpowiedziała na wezwanie i nie wychynęła z mroku nocy. Zac poczuł się oszukany i zaczął płakać.
To uczucie wyobcowania i pustki towarzyszyło mu odkąd pamiętał, raz silniejsze, raz słabsze. Pragnienie, by tajemnicze, niezidentyfikowane coś przybyło i nadało sens jego życiu. Jednak tylko jeden, jedyny raz miał dość odwagi, a może głupoty by wezwać to coś.
Teraz cieszył się, że wtedy nieznane nie odpowiedziało. Jeszcze poprzedniego wieczora miał pewność, że jest gotowy – teraz czuł, że jednak się pomylił. Setki przeczytanych książek i obejrzanych filmów nie wystarczały, opisy uczyć i wykreowane na ekranie obrazy nie miały aż tak wiele wspólnego z rzeczywistością. Gdyby wtedy, w letnią noc coś, cokolwiek, zareagowało na wezwanie wykrzyczane przez pijanego chłopca – kto wie, czy Zac w ogóle przyjąłby to do wiadomości. Nawet w tej chwili nie był do końca pewien czy nie śni, jakaś racjonalna cząstka jego osoby cały czas próbowała znaleźć dla tego wszystkiego wyjaśnienie.
Siedział w towarzystwie kobiety, do której zdawały się przylegać wszystkie okoliczne cienie, i bladego mężczyzny o minie i sposobie bycia komiksowego mściciela. Czuł się jak miedzy młotem i kowadłem. Joanna i Edward odnosili się do siebie z czymś na kształt zimnej niechęci. Łatwo było wyobrazić sobie, jak ich wypowiedzi ścierają się z metalicznym szczękiem. Miał wrażenie, że jest dla tej dwójki tylko kolejnym powodem do kłótni.
- Ciągniesz dzieciaka do mojego domu, a nie chcesz mi nawet powiedzieć, o co chodzi!
- Pytasz, o co chodzi, ale nie raczyłbyś nawet próbować zrozumieć, gdybym powiedziała!
- Bo ty nie raczyłabyś mi wyjaśnić! Nie miej potem do mnie pretensji, jeśli coś ugryzie cię w tyłek!
- Jedyny tyłek jaki cię obchodzi to twój własny!
- Dość! – wrzasnął w końcu Zac. – Wystarczy. Wysiadam!
Edward zatrzymał vana i spojrzał na chłopaka w sposób bardzo zdziwiony, ale raczej mało inteligentny. Zac, korzystając z okazji, otworzył drzwiczki i po prostu wysiadł. A przez chwilę miał nadzieję, że ma do czynienia z kompetentnymi osobami... Tacy łowcy zauważyliby wampira dopiero wtedy, gdy ten wbijałby im się w szyję. A wtedy mogliby co najwyżej powiedzieć „au”. Choć, jeśli sobie przypomnieć, owo „au” nie byłoby raczej zbyt trafne. Boże, ten wampir wydawał się być osobą bardziej pozbieraną niż łowcy.
Przebiegł przez ulicę, niemal wpadając pod jakiś samochód. Kierowca nacisnął kilka razy na klakson i wyjrzał przez okno, miotając przekleństwa. Chłopak puścił to mimo uszu, umknął kolejnym kilku wozom i znalazł się po drugiej stronie. Z tyłu dobiegał go, tłumiony warkotem silników i wściekłym trąbieniem klaksonów, głos Joanny.
Stanął na krawężniku patrząc, jak kobieta wysiada z vana. Musiała być uparta, musiało ją to naprawdę obchodzić, skoro...
Poczuł chłód. Jego źródło było tak blisko, że wolał nie obracać się za siebie. Zaczął biec.
O co chodziło? – zadawał sobie pytanie, skręcając w bok. Czemu to coś biegło za nim – tak, teraz już biegło za nim, bo zimno nie ustawało – co takiego zrobił?
Nic.
To nie on był celem, on nic nie znaczył, zupełnie nic, nic nie wiedział i nie rozumiał niczego. To była jakaś głupia pomyłka.
W przebłysku zdrowego rozsądku stwierdził, że jeśli ma zginąć – lub jeśli ma go spotkać coś jeszcze gorszego – powinien zadbać, by stało się to z dala od najbardziej uczęszczanych miejsc.
Okryty płotem z blaszanych płyt teren budowy wydał się chłopakowi odpowiednim miejscem. Z powodu mrozu, okresu świąteczno-noworocznego, czy też z innych względów, nikt tu nie pracował. Olbrzymi dźwig stał przykryty białą warstewką śniegu, stosy belek konstrukcyjnych, żelaznych prętów i betonowych płyt piętrzyły się nietknięte, zaś cement dawno już zastygł w burą, twardą bryłę.
Zac prześlizgnął się przez szparę w bramie. Łańcuch zadzwonił nad jego głową, lecz stróż, śpiący w swojej budce, nie poruszył się nawet. Radio, ustawione na pełny regulator, grało jakąś popową piosenkę.
Chłopak przystanął na kilka sekund, westchnął. Cóż za piękne miejsce na finałową konfrontację w prawdziwie hollywoodzkim stylu. Widocznie świadomie lub nieświadomie kierował się schematami, które utkwiły mu w mózgu. Lecz w sumie jaką różnicę sprawi, czy jego śmierć będzie kiczowata czy artystyczna? Nikt nie napisze z niej recenzji, tak czy inaczej.
Znalazł się na skraju wykopu, ponad nim wznosił się stalowy szkielet przyszłego budynku. Ciemne słupy strzelały w blade, grudniowe niebo. Wysoko w górze chmury przesuwały się leniwie. Nie przesłonięte prze nie słońce odbijało się od śniegu, oślepiało.
„Czy można oślepić cień?” – zastanawiał się Zac. Nienaturalny, niepokojący chłód ustał. Istota została w tyle, lub po prostu postanowiła uśpić jego czujność.
Minął konstrukcję z metalowych belek i usiadł na stosie płyt, zmarznięte dłonie wcisnąwszy do kieszeni, podbródek, policzki i usta owinąwszy szalikiem. Dziękował Bogu, bogom lub po prostu szczęściu, że go ma. Tylko na co szalik komuś, kto ma umrzeć?
- Wszystko umiera.
Poderwał głowę, szukając źródła głosu. Przed nim stały drzwi – drewniane, pomalowane na biało, z elegancką mosiężną klamką, stały na samym środku placu budowy, niepodpierane żadną ścianami. Ostrożnie wstał i zbliżył się do nich, dotknął klamki. Była chłodna, lecz nie lodowato zimna, jak mógłby przypuszczać. Nacisnął ją i pchnął drzwi.
Po drugiej stronie był jego własny pokój. To samo łóżko, dywan, plastikowa armia na dywanie, ustawiona w bojowym szyku, gotowa szturmować tekturowy zamek. Miedzy zabawkami klęczał mężczyzna ubrany w czarną szatę, czterdziestolatek o pospolitej, zmęczonej twarzy i długich, jasnych włosach. Uniósł brązowe oczy i spojrzał wprost na zaskoczonego Zaca.
- Kim jesteś? – spytał chłopak.
- Zac.
- Nieprawda! Ja jestem Zac. A ty... ty jesteś...
Mężczyzna wstał. Czarna szata, przypominająca sutannę lub strój baśniowego czarodzieja, sięgała mu do stóp. Na szyi zawieszony miał medalion z dziwnym symbolem.
- Owszem – rzekł, wyciągając dłoń. – Owszem, Zac, chodź ze mną, już zbyt wiele czasu straciliśmy.
Chłopak nabrał powietrza w płuca. Czy miał jakiś wybór? Dotknął palców mężczyzny, zwyczajnie ciepłych, nieco szorstkich i zdecydowanie materialnych.
- Dobrze.
Nie wiedział, kiedy sceneria wokół nich zmieniła się po raz kolejny. Pustynny wiatr dmuchnął mu w twarz tak gwałtownie, że Zac momentalnie zamknął oczy.
- Nie – powiedział mężczyzna. – Otwórz oczy.
- A jeśli tego nie zrobię?
- Będziesz spać nadal, Zac. A tego nie chcesz, prawda?
Pokręcił głową, a potem rozchylił powieki, spodziewając się, że piasek w ułamku sekundy wedrze się między nie. Burzy jednak już nie było. Przed oczyma Zaca rozciągał się widok na głęboki kanion, w którego ścianie ktoś wyrzeźbił monumentalny posąg.
- Co to jest?
- Początek, Zac – mężczyzna stał naprzeciw niego, uśmiechając się ze smutkiem. – I koniec. Witaj po drugiej stronie twojego życia.
Ocknął się gwałtownie, jakby ktoś wylał mu na głowę kubeł lodowatej wody. Kanion, posąg, mężczyzna z medalionem – wszystko zniknęło, za to cienista zjawa była tuż obok. Pasmo ciemności, niemożliwie materialne, owijało się chłopakowi wokół kostki.
Świszczący głos, może szept, może syk, przeszył powietrze, zadźwięczał w uszach Zaca i odbił się echem w głębi jego czaszki. Chłopak poderwał się, próbując odskoczyć, poślizgnął na oblodzonej płycie i upadł, boleśnie tłukąc sobie biodro. Kolejna cienista macka chwyciła go za ramię. Głos odezwał się znowu, brzmiał niczym jakieś słowo, zniekształcone przez struny głosowe – lub też ich brak? – demona.
Zac wstał znowu, ignorując ból na tyle, na ile się dało. Szarpnął i jakoś udało mu się wyrwać najpierw ramię, potem nogę. Gdzieś w głębi umysłu złośliwy głos szydził z tego, jak wielką głupotą było zostawiać Joannę i Edwarda. Oni pewnie umieliby coś zrobić, cokolwiek...
Cokolwiek...
Jak oślepić cień?
Mocne światło rozprasza cienie, a dzień przecież był słoneczny, dodatkowo słońce odbijało się w śniegu. Blask był chyba jeszcze zbyt słaby, ale gdyby... gdyby...
Kiedyś, gdzieś, nie pamiętał gdzie i kiedy, może w jakiejś książce, ktoś powiedział, że każde zdziwienie zabija jedno zaklęcie. Więc może, gdyby odwrócić ten proces i uwierzyć, naprawdę mocno uwierzyć...
Zamknął oczy i wyciągnął przed siebie dłoń. „Niech to zadziała – myślał. – Niech zadziała...”
Chłód świadczył o tym, że demon zbliża się znowu. Zac otworzył oczy i krzyknął – nie wiedział nawet co, to nie było istotne – ważny był nagły rozbłysk białego światła i nieartykułowany krzyk istoty – krzyk bólu, zaskoczenia czy furii?
Poczuł, jak jego serce przyśpiesza swoje bicie. Adrenalina pulsowała mu w żyłach. Czuł się potężny, wszechmocny niemal. Jeśli mógł wywołać taki błysk – mógł zrobić wszystko. Stanął w rozkroku, w dumnej i wyzywającej pozie.
- Chcesz jeszcze? Chodź tu!
Istota, jakby mniejsza i bardziej rozmyta, mniej materialna, zaświszczała gniewnie. Cieniste macki wystrzeliły w kierunku chłopaka.
Nie dosięgły go, owijając się wokół ostrza miecza. Joanna stała między Zakiem a demonem, cienie w jej aurze falowały, jakby rozważając, po czyjej właściwie stoją stronie.
Zac zamierzał coś krzyknąć, ale upadł, odepchnięty przez Edwarda. Mężczyzna też ściskał miecz, a jego oczy płonęły gorączkowym blaskiem.
Cieniste stworzenie obracało pozbawioną twarzy głową, zdezorientowane, jakby próbując przypomnieć sobie kto właściwie jest jego celem. Zasyczało znowu.
- Jaaasneee – mruknęła Joanna. Gniew w jej głosie był niemniejszy, niż ten emanujący z demona. – Ja też, paskudo. Spróbuj mnie dorwać.
Zaatakowała.
Zac widział, jak fragmenty istoty i cienie wokół kobiety splatają się ze sobą – w walce, w uścisku? – jak lśniące ostrze przedziera się przez ciemność, która po chwili zrasta się na nowo, jak Edward włącza się do walki. Podniecenie i uczucie wszechmocy uleciały, na ich miejsce wrócił zwykły zdrowy rozsądek – ten sam, który łatwo jest pomylić z tchórzostwem. Chłopak uznał, że para łowców powinna poradzić sobie a on oddalić się – nie uciekać, gdyby było trzeba, zawsze mógłby znów spróbować, ale przynajmniej usunąć się z miejsca walki. Co też zrobił. Ostrożnie przemknął się pod słupami przyszłego budynku i wyślizgnął za bramę. Tu zamierzał zaczekać na rozwój wydarzeń.
Nie zdążył nawet skupić myśli, gdy klapa kanału tuż koło jego nóg poruszyła się i uniosła.
- Tędy, Widzący – rozległ się ponaglający szept.
Chłopak cofnął się, kręcąc głową.
- O nie. Nie ma mowy. Za dużo wrażeń jak na jeden dzień.
- Widzący, kiedy ten demon odzyska siły, podąży za łowcami, a ty nie chcesz być wtedy z nimi.
- Nie wiem, czy chcę być z tobą, kimkolwiek jesteś.
- Zastanowisz się na dole, Widzący.
Klapa znieruchomiała, lekko odsunięta. Zac pochylił się by otworzyć właz. W głębokiej ciemności na dole nie widział absolutnie niczego. Zadrżał.
- Dalej, Widzący – ponaglił go głos. Dobiegał z dołu. – Nie wpuszczaj tu słońca, wielu mieszkańców kanałów go nie lubi.
Zszedł wolno po drabince, zastanawiając się, po co to właściwie robi. Na dole, nim jego oczy zdążyły przyzwyczaić się do mroku, chwyciła go duża, zimna dłoń.
- Tędy – jej właściciel pociągnął chłopaka za sobą. – Uważaj na ścieki.
W środku śmierdziało tak koszmarnie, że Zac miał ochotę przestać oddychać. Kiedy za właścicielem naglącego głosu i zimnej dłoni szedł brzegiem płynących z pluskiem ścieków wydawało mu się, że jeśli umoczy w nich choćby czubek buta, smród przyklei się do niego już na zawsze.
Zatrzymał się po kilku metrach.
- Nie pójdę dalej – oznajmił. – dopóki nie wyjaśnisz mi o co chodzi. Od wczoraj widziałem chyba wszystko, co było do zobaczenia – zmutowane psy, wampiry, łowców wampirów, demona, magię... brakowało jedynie wróżki zęmbuszki.
- Tej, która wybija wszystkie zęby jednym ciosem? – spytał głos całkiem poważnie.
- Odbiło ci, prawda? – spytał chłopak z nadzieją.
- Tak.
Wcale nie poczuł się tym uspokojony.
- Słuchaj, czemu mnie ciągniesz za sobą jak...
- Bo jestem niezrównoważony i nieobliczalny. A poza tym, chcesz zaprowadzić tę dwójkę do srebrnowłosego?
- Do Sariela...?
Zapadło milczenie. Długie, napięte milczenie, podczas którego Zac z dziesięć razy zapragnął ugryźć się w język.
- Ach – odezwał się w końcu głos. – To wiele wyjaśnia, jak sądzę. Lub nie. – Właściciel głosu podszedł bliżej i wyciągnął drugą rękę. Zaczął nią badać twarz Zaca, jakby był niewidomy – ale w tej cuchnącej ciemności niewidomi byli obydwaj. – Widzący, powiedz, on ma trzecie oko, prawda? To by się zgadzało, choć wcale się nie spodziewałem... Wiesz, sprawiedliwość ma zawiązane oczy, ale właśnie dlatego widzi więcej niż inni. – Mężczyzna roześmiał się gardłowo. – Jak sądzisz, Widzący, czy to nie czas bym i ja spojrzał? Zobaczył, jakie jest twoje miejsce w tym, co nadchodzi?
- Czemu nazywasz mnie „widzący”?
- Echa są głęboko... – Głos stał się cichszy, przeszedł w szept. – Chodź. Nie skrzywdzę ani ciebie, ani srebrnowłosego, niezależnie od tego, jakie są wasze role. Nie waszą zgubą jestem. Chodź. – Pociągnął go znowu za sobą.
Zac ruszył za nim, choć coś mówiło mu, że pewnie nie powinien. Kiedy był mały uczono go, że nie powinien ufać nieznajomym – ale teraz nie był już dzieckiem no i nigdy nie uczono go, co powinien robić, kiedy znajdzie się w kanale z człowiekiem twierdzącym, że jest niezrównoważony i może ujrzeć jego „miejsce w tym co nadchodzi”. Racjonalny świat, w którym się wychował, nie przewidział racjonalnego postępowania na takie okoliczności. Nadszedł czas postępować nieracjonalnie. Nauczyć się panować nad czymś więcej niż światło, zrozumieć na tyle, na ile to było możliwe ten dziwaczny, chaotyczny świat, w którym się znalazł, może nawet swoje miejsce w nim – jakiekolwiek by nie było, bo, mając w pamięci wszystkie przeczytane opowieści, w głębi duszy podejrzewał, obawiał się lub też miał nadzieję – albo wszystko to na raz – że to jeszcze nie koniec, że kolejne prawdy o nim samym zdążą jeszcze spaść mu na głowę, z bolesnym hukiem i w najmniej stosownym momencie.
Mijali kolejne zakręty, przechodzili nad ściekami po chybotliwych, śliskich kładkach z desek lub blachy, świadczących o tym, że ktoś bywał tu częściej, niż można by przypuszczać – może nawet tu mieszkał? W niektórych miejscach kanały były oświetlone, słabe, migające lampy rozpraszały przynajmniej częściowo mrok. Wtedy Zac czuł się pewniej, widział, gdzie stawia kroki i co więcej, był w stanie zauważyć swojego towarzysza – wychudzonego mężczyznę w nieokreślonym wieku, którego głowę spowijał bandaż, zasłaniający połowę twarzy i prawe oko. Chłopak powstrzymał się od zadawania pytań na ten temat. Przynajmniej na razie.
Parę razy obok nóg Zaca przesunęło się coś owłosionego, ogoniastego i nadzwyczaj dużego. Aż do tej chwili chłopak nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wielkie mogą urosnąć szczury oraz z tego, jak bardzo się ich boi. Łatwo było sobie wyobrazić olbrzymie, kudłate, cuchnące zwierzęta powalające człowieka i wgryzające się mu w twarz. W końcu zauważył, że wzdryga się za każdym razem, gdy coś zbliża się do niego.
Jego towarzysz nie podzielał tych lęków. Nie zatrzymywał się ani nie wahał częściej, niż było to konieczne. Czy znał kanały aż tak dobrze, czy po prostu widział w mdłym świetle nielicznych lamp więcej, niż były w stanie dostrzec oczy Zaca? A może prowadziło go coś innego - wewnętrzny głos, telepatyczne instrukcje, cokolwiek. Właściwie wszystko było możliwe.
Wreszcie, gdy nos chłopaka stał się już absolutnie niewrażliwy na przykre zapachy, lecz zanim jego nerwy stały się niewrażliwe na szczury, dotarli do końca trasy. Masywne, metalowe drzwi, nie będące, jak wydawało się Zacowi, stałym wyposażeniem kanałów, prowadziły do niewielkiego pomieszczenia, wyposażonego w stół, parę krzeseł, materac z wystającą sprężyną oraz drabinę wiodącą do klapy w suficie.
- Rozgość się, Widzący. Ciesz się tym, że udostępniono mi tę komnatę. Nie zaproponuję ci nic do picia, musisz mi wybaczyć.
- Możesz za to zaproponować mi parę wyjaśnień.
- Wyjaśnień, Widzący? – mężczyzna spojrzał na niego jedynym okiem. Było brązowe, lecz w tym momencie jakby zamglone, wpatrzone w coś oddalonego o setki tysięcy kilometrów. – Czy ty jesteś mi w stanie powiedzieć, czemu światy się zbliżyły? Nie? Nie żądaj więc wyjaśnień, wiem tylko tyle, ile powie mi księżyc, jego pytaj.
- Yhm – mruknął Zac, rozcierając zmarznięte dłonie. Ciekawe, po jakim czasie odpadają człowiekowi palce...
- Wieczorem się stąd wymkniesz, Widzący, i zabierzesz z miasta srebrnowłosego. Nie wracaj tu, nie kontaktuj się z łowcami, uważaj. Ja postaram się odciągnąć od was tego zakochanego szaleńca, wszyscy zakochani są szaleni, pamiętaj o tym, kiedyś będzie ci to potrzebne. – Spojrzenie mężczyzny na powrót było jasne, więcej, stało się aż nazbyt przenikliwe. – Może to on... może to ty... a może kogo innego widziało moje oko.
Zac po prostu wiedział, że mężczyzna mówi o swoim prawym oku. Było to równie oczywiste jak to, że jednooki jest wampirem. I żadna z tych informacji nie była zaskakująca, nie w tej chwili.







Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj


{blog}