ZMIERZCH


KSIĘGA I - CIENIE



Rozdział 8. Układ Sił

- Nie ma powodu, żeby ją powstrzymywać.
Dziewczyna kiwnęła głową. Owszem, nie było powodu, ale były pytania i nawet ona, uważająca się za głupią, w pełni świadoma swego braku rozwagi i doświadczenia, wiedziała o tym. Nie było rozsądnym rozwiązaniem pozwolić odejść komuś, kto mógłby w przyszłości stanąć po przeciwnej stronie barykady. Kto wręcz obawiał się, że to uczyni.
Ale Twilight miała powody, by opuścić Tradycję. Nic nie trzymało jej przy mistrzu, który nie okazywał jej serca. 
Jak to jest – zastanawiała się Alex. – być pustą skorupą, której przez siedem lat nie wypełniło nic? Czy i ja byłabym taka, gdyby uczył mnie Pan Wielka Dupa?
Mogła spokojnie uważać się za najszczęśliwszą dziewczynę na świecie. Opiekował się nią najprzystojniejszy, najinteligentniejszy i najwspanialszy mężczyzna, jakiego mogła sobie wyobrazić. Był dla niej nauczycielem, ojcem i kochankiem, i nigdy nie pragnęła niczego więcej, niż tylko być godną miłości, którą ją obdarzył. Jej przeszłość, jej utracone, zapomniane dzieciństwo – Alex nie interesowała się nimi, żyjąc chwilą, tu i teraz, w ramionach mężczyzny, który był całym jej światem.
Życie Twilight było inne.
- Żal mi jej – powiedziała, nawijając sobie na palec kosmyk jego lśniących włosów. – Jest... Mam wrażenie, że nie ma celu w życiu... I tak łatwo mogłaby trafić w ręce naszych wrogów, prawda?
- Spróbuj, jeśli to jest możliwe, dotrzeć do niej. Wolałbym wiedzieć, co tej dziewczynie siedzi w głowie.
- Ona mi nie ufa. Nie bez powodu – skrzywiła się. – Wie, że może nas kiedyś zdradzić, że to czego szuka, jest niebezpieczne.
- Tak, moja śliczna. – Caeron pochylił się, by pocałować skroń dziewczyny. – I dla naszego dobra powinnaś dowiedzieć się, czego właściwie szuka.
Alex ostrożnie kiwnęła głową. Pewnie tak. Pewnie powinna. Ale wykonanie tego polecenia wydawało się jej równie odległe, co własne Wstąpienie. Zdobycie sympatii Twilight było jednym, zdobycie jej zaufania – drugim, lecz uzyskanie informacji było chyba niemożliwe.
- Może – powiedziała, oplatając ramionami szyję swego mistrza. – Może...
***

Podniecone szepty zebranych były niepokojące. Chandra z trudem powstrzymała ludzki odruch przełknięcia śliny. Sądziła, że zmiana miejsca pobytu pomoże jej planom, lecz w ciągu dwóch nocy, które minęły od przyjazdu do Londynu, kolejne problemy wyłaniały się zza horyzontu z podejrzaną częstotliwością.
Minęło już pięć nocy, odkąd zwabiła chłopaka do kawiarni i, rzucając swój czar na zebranych i zabijając inkwizytora, uprowadziła go, wprowadzając w życie kolejny etap planu. Miała w swoich rękach idealne narzędzie, przez wiele lat mozolnie przygotowywane do swej roli. Narzędzie przerażone nową sytuacją, lecz przecież nie mogła winić chłopaka za jego niechęć i strach. Uczyniła go tym, czego najbardziej nienawidził i nie oczekiwała gorących podziękowań. Opierający się, przerażony utratą mocy André był bardziej przekonujący. Czy mu współczuła? Nie. Rozumiała jego uczucia, czasem była zirytowana jego uporem, lecz nie żałowała go ani trochę, tak, jak nie żałuje się łopaty, z pomocą której kopie się grób.
Przez kilka pierwszych nocy, spędzonych jeszcze w Krakowie, toczyli długie rozmowy. On początkowo nie mógł uwierzyć w to, co się z nim stało, ona stopniowo zmuszała go do przyjęcia tej wiadomości. Doskonale pamiętała przerażenie i niesmak na jego pięknej twarzy, gdy z uśmiechem powiadomiła go, czym właśnie się stał.
- Możesz mi nie wierzyć – rzekła. – Możesz wyjść, poczekać na wschód słońca.
Te słowa były, rzecz jasna, ryzykowne, lecz na szczęście chłopak wolał uwierzyć wampirzycy, niż położyć na szalę własne istnienie. Pewność siebie, bijąca z jej słów była zbyt przekonywująca. Stłumił tylko westchnienie, podczas gdy ona uśmiechała się nieprzerwanie.
- Chcę wrócić – powiedział.
- Do rodziny? Ja jestem twoją rodziną – odparła i mówiła prawdę, bo był przecież dzieckiem z jej krwi, dziełem, które napawało ją dumą.
- Zabrałaś mi wszystko, co miałem.
- Dałam ci wszystko, co masz.
Och, jak mocno nienawidził jej w tej chwili. Próbowałby przynieść jej ostateczną śmierć, gdyby tylko miał na to dość odwagi.
To były chwile jej triumfu, upajała się zwycięstwem jak starym winem. Ktoś wyrządził jej przysługę, zabijając natrętnego aktora, zaś pozostali towarzysze André nie spieszyli się już tak bardzo z odsieczą, świadomi, że wampiry stanowią jednak zagrożenie nawet dla nich. Jej było to na rękę – nie zamierzała mieć na głowie gromady młodych magów, nie planowała też nikogo zabijać, choć gdyby musiała, nie miałaby przed tym oporów.
Potem udało jej się dowiedzieć, co uwolniono w listopadzie z krypty pod Rynkiem. Nie, jednego była pewna – nie spodziewała się czegoś takiego. Niewiele wiedziała o starym klanie, któremu Tremere ponoć ukradli pozycję i dobre imię. Owszem, pewne sugestie pojawiały się od czasu do czasu, czy to w księgach, czy jako aluzje w rozmowach, ale żadna z informacji nie była pewna. Zresztą, nie spodziewała się, że kiedyś przyjdzie jej mieć z tym do czynienia. Kiedy André powiedział jej... Cóż, to było co najmniej niepokojące...
Potem wszystko zaczęło się rozsypywać, zupełnie, jakby wiadomość o trójokim wampirze pociągnęła za sobą lawinę kolejnych złych wieści. Znajomi André nie próżnowali. Nie, Chandra nie była hipokrytką i nie spodziewała się, że będą siedzieć z założonymi rękoma, lecz sądziła, że gdy tylko otrzymają dowody na to, iż chłopak nie jest już żywy, przynajmniej nie w taki sposób, w jaki był żywy dotychczas, zrezygnują. Myliła się. Ostatecznie zmuszona była uciekać. W mieście robiło się niebezpiecznie, Regent wiedział zbyt wiele i niechętnym wzrokiem spoglądał na nazbyt pewną siebie podwładną, która ośmieliła się zwrócić uwagę magów.
Nie, Przebudzeni i Spokrewnieni nie wchodzili sobie w drogę, woląc krążyć wokół siebie w niebezpiecznym tańcu. Stąpali po zakrwawionym parkiecie, ostrożnie zbliżając się i oddalając, oficjalnie ignorując swe istnienie, potajemnie ulegając obustronnej fascynacji. Chandra znała figury tej dziwacznej, nadnaturalnej formy menueta, obserwowała je dość długo i sama wkroczyła na salę balową, próbując przejrzeć grę i nagiąć jej reguły dla celów, które sobie wytyczyła.
Regent, będąc ostrożnym Kainitą, nie podzielał jej pasji. Zażądał, by podjęła decyzję i opuściła Kraków, im szybciej, tym lepiej. Tak też zrobiła, z nadzieją, że w nowym miejscu będzie mogła kontynuować realizację planu, już w spokoju, nie narażając się nikomu. Przeliczyła się.
Najpierw to spotkanie na drodze. Nigdy dotąd Chandra nie widziała nikogo, kto wzbudziłby w niej taki dreszcz, nigdy wcześniej nie stanęła oko w oko z tą, o której mówiono, że samą siebie nazwała zastępczynią śmierci.
Chandra słyszała o niej. Wiedziała więcej, niż miała prawo się przyznać, nie wzbudzając podejrzeń, i w zakresie jej wiedzy leżały też informacje o kobiecie noszącej maskę z ludzkiej czaszki i nazywającej siebie Królową Mieczy. Nigdy jednak nie przypuszczała, że stanie z nią oko w oko i to właśnie wtedy, tamtej zimnej, grudniowej nocy, pośrodku skąpanej w mdłym blasku latarni, oblodzonej drogi.
Najpierw Chandra widziała tylko sylwetkę stojącą pośrodku jezdni. Poleciła szoferowi zatrzymać samochód i w świetle reflektorów ujrzała, że postać ma białą plamę zamiast twarzy. Wysiadła, naciągając kaptur na głowę i ruszyła w stronę osoby, która tak bezczelnie zagrodziła jej drogę. Niezadowolona, gotowa w każdej chwili wrzucić z dłoni strumień ognia, ujrzała nagle coś, czego nie oczekiwała, czego nie oglądała nawet w najdziwaczniejszych snach.
Królowa Mieczy spoglądała na nią zza kościanej maski, jej oczy jarzyły się czerwienią, a na ustach, jedynym niezasłoniętym fragmencie twarzy nekromantki, widniał uśmiech, który każdą mniej doświadczoną od Chandry osobę mógłby śmiertelnie przerazić. Sama wampirzyca była teraz po prostu zirytowana i zaskoczona. Nie, Królowa Mieczy nie interesowała się jej rodzajem, więc nie powinno jej tutaj być...
Chyba że dowiedziała się o czymś z przeszłości Chandry...
- Stoisz mi na drodze – oznajmiła wampirzyca zdecydowanym głosem, starając się nie zdradzać, że wie, z kim ma do czynienia.
Nekromantka zbliżyła się, uśmiech na jej twarzy nie zmienił się ani trochę. Czarny strój ciasno opinał jej wysportowaną sylwetkę, jasne, spięte w koński ogon włosy były mokre od śniegu, strużki wody spływały po kościanej masce.
- To ty weszłaś mi w drogę – rozległ się kobiecy głos, zniekształcony i głuchy, jakby dobiegał z głębokiej studni. – Trzymaj się z dala od moich spraw, dobrze ci radzę. Wiem kim jesteś, lecz nie wiem, co planujesz. Wiedz, że wejść w drogę mnie oznacza śmierć.
A potem Królowa Mieczy nazwała ją imieniem, którego Chandra Rai nie spodziewała się usłyszeć, nie teraz i nie z ust tej kobiety. Na moment zamarła, oczekując, że nekromantka powie coś więcej, przyzna się do większej wiedzy, ona jednak uśmiechnęła tylko się szerzej na pożegnanie.
To spotkanie nie dawało jej spokoju i wampirzyca musiała się starać, by nie okazać po sobie niepokoju. O co chodziło Królowej Mieczy? Jak bardzo ją przejrzała? Skąd znała akurat to imię, którego Chandra nie używała już od dziesięcioleci? W jaki sposób Chandra weszła jej w drogę?
Siedząc w samolocie i tłumacząc André zawiłości społeczeństwa Spokrewnionych, zaczynała pomału wierzyć, że to już koniec pecha prześladującego ją na każdym kroku... Ale potem, już w Londynie...
Przerwała na moment rozmyślania, gdy Harold Holloway podszedł do niej – wysoki, barczysty i szeroko uśmiechnięty. Nigdy nie powiedziałaby, że ten żywiołowy mężczyzna jest wampirem, a już tym bardziej, że należy do klanu Tremere. Od jej przyjazdu do Londynu Holloway podążał za nią jak cień, starając się odnowić dawne kontakty i będąc kolejnym źródłem niepokojów. Może nie było tego po niej widać, lecz miała nerwy napięte jak postronki.
Płynnym ruchem poprawiła spowijający jej szyję szal.
- Niepokoję się – powiedziała.
- Słusznie – zgodził się mężczyzna, niemal zaborczym ruchem obejmując ją w talii. Czyżby nadal był zakochany, po tych wszystkich dziesięcioleciach, jakie minęły? Czy naprawdę sądził, że uda mu się ją omotać? Wywinęła się, dyskretnie acz stanowczo dając do zrozumienia, że nie życzy sobie jego dotyku. – Mówią, że dni lady Lauren są policzone. Nic nie każe mi w to wątpić.
Chandra z westchnieniem usiadła na obitej ciemnoczerwonym aksamitem kanapie, stojącej pod jedną ze ścian teatralnego westybulu. Zawieszone u sufitu ozdobne żyrandole rozświetlały pomieszczenie, eksponując wszystkie zdobienia ścian, mebli i poręczy schodów, podkreślając wspaniałość złoceń i intensywność czerwieni zasłon i obić. Na jednej ze ścian wisiała kolekcja plakatów, z tym reklamującym „Upiora w Operze” pośrodku. W szkle antyram odbijały się sylwetki obecnych w holu osób, bladych kobiet i mężczyzn, dyskutujących zawzięcie, zerkających co jakiś czas w kierunku wyniosłej kobiety o wschodnich rysach.
Sądziła, że Londyn będzie dobrym miejscem. Tu Chandra Rai miała kiedyś przyjaciół, stąd pochodził jej stwórca, teraz uśpiony zapewne w wielowiecznym letargu, lub nawet martwy ostateczną śmiercią. Wszyscy przyjaciele Chandry Rai odeszli i nie było już nikogo, kto mógłby odkryć jej sekret i przejrzeć jej grę, lecz miasto pozostało i było naturalnym, wiarygodnym wyborem. Tak sądziła, póki nie spotkała Holloway’a i nie dowiedziała się, że szalona księżna pragnie ujrzeć jej syna i ją samą.
Ile ona wie? – pytała Chandra samą siebie, gdy w końcu drzwi prowadzące do sali teatralnej otwarły się.
Minęła André, zaniepokojonego, o ton bledszego, niż zazwyczaj, i przekroczyła próg.
Jedynymi zapalonymi światłami były te umieszczone wzdłuż rampy. Oświetlały one ciemne deski sceny i ciemną czerwień kurtyny, podczas gdy reszta sali tonęła w półmroku. Siedzącą w jednej z lóż sylwetkę trudno było zauważyć i Chandra rozglądała się przez chwilę, nim zorientowała się, gdzie ma iść. Wkroczyła na schody, wolno i z godnością, i po chwili stanęła twarzą w twarz z księżną.
Oczy lady Lauren lśniły w mroku, zielone jak u kota, szalone. Ventrue szybkim, płynnym ruchem podeszła do Tremerki i ujęła jej twarz w mocne jak żelazne kleszcze dłonie.
- Kim jesteś? – wysyczała Chandrze prosto w twarz i przez jedną straszliwą sekundę kobieta znana pod nazwiskiem Rai była pewna, że to już koniec, że jej gra została przejrzana i że wszystkie jej plany umrą tu, w loży Teatru Jej Królewskiej Mości w Londynie. – Co przyprowadziłaś ze sobą, czym jest ciemność, która za nim podąża?
Wampir nie może odetchnąć z ulgą, ale Chandra właśnie to zrobiła. O cokolwiek pytała księżna, nie pytała o jej plan.
- Nie mam pojęcia – rzekła, wyplątując się z uścisku lady Lauren i cofając się o krok.
- Czym jest ciemność, która za nim podąża? – powtórzyła Ventrue. – Powiedział. Nim dał mi to, nim mnie zniszczył, jednooki wróżbita powiedział, że światy się zbliżyły. Że za chłopcem przybędzie ciemność. Powiedz mi. Kim on jest? Czemu go wybrałaś?
Jej szalone oczy były przenikliwe i bystre. Może straciła rozum, lecz zachowała inteligencję, która wyniosła ją na obejmowane stanowisko. Nadal prędko kojarzyła fakty, choć jej umysł pracował teraz inaczej, operował innymi kategoriami. Tylko Malkavianie myśleli w ten sposób – i tylko oni umieli doprowadzić do takiego stanu inną istotę.
- Jest moim dzieckiem, wybrałam go, gdyż zwrócił moją uwagę. Jest inteligentny i żądny wiedzy – mówiła spokojnie. – Proszę mi wybaczyć, lecz nie rozumiem, o czym pani mówi.
Ruchy księżnej nagle spowolniały, kobieta cofnęła się i lekko opadła na fotel, opierając smukłe, zadbane dłonie o jego poręcze. Zwróciła wzrok w kierunku sceny oświetlonej, jakby za moment miało się zacząć przedstawienie. Przez chwilę siedziała w milczeniu, zaciskając palce na obiciu.
- Odebrał mi rozum – odezwała się wreszcie. – Może powinnam mu dziękować, nie uważasz? Może w tym, co nadchodzi, okażę się najmniej szalona, jak sądzisz? – Spojrzała w kierunku Chandry. – Powiedział, że światy się zbliżają, potem, że za chłopcem przyjdzie ciemność... – Znów zerwała się z fotela i spojrzała w oczy Chandry. – Czym jest ciemność, która za nim podąża? Masz takie piękne oczy... niemal żywe... – dodała spokojniej, miękkim głosem. – Idź już. Zostaw mnie.
Chandra skłoniła się. Schodząc w dół czuła wzrok księżnej na swoim karku. Nerwowym, acz wyważonym ruchem poprawiła szal. Jej głowa pełna była domysłów i hipotez. Czyżby przez przypadek wplątała się w coś większego? Czyżby realizując swój plan, narażała się siłom, których istnienia nawet nie podejrzewała – a z pewnością nie podejrzewała ich zainteresowania jej celami? Dobrze, dawny Dom Tremere miał wielu wrogów, czyżby jacyś z nich, snując własne intrygi, natrafili na nią? Pomyślała o wampirze, którego pomógł uwolnić André. Ponoć go zabito... ponoć. Ponoć był też bardzo stary, jak powiedział André z cieniem satysfakcji w głosie. A Spokrewnionego, który ma za sobą wiele setek lat nieżycia nie tak trudno unicestwić. I – myślała Chandra, przekraczając próg westybulu – taki wampir samym swym istnieniem mógłby zmienić rozkład sił. A przecież nie on jeden czekał w mroku nocy.
***

To było nieprzyjemne miejsce, przesiąknięte wonią śmierci i kawy. Tuż obok, za drzwiami, znajdowało się prosektorium, tutaj, przy stole, siedział na krześle ludzki szkielet. Uśmiechał się ironicznie i, mogłaby przysiąc, ruszał palcami, gdy tylko weszła. Miał własny kubek, do połowy napełniony zimną kawą i chyba siedział tu od wieków, dziwaczny żart któregoś z pracowników. Obok kościanych dłoni piętrzyły się sterty papierów, z których sporą część pokrywał kurz.
Ostrożnie, nie spuszczając wzroku z uśmiechniętej ironicznie czaszki, Twilight wzięła krzesło i ustawiła je możliwie jak najdalej. Daniel, stały bywalec tego nieprzyjemnego miejsca, rozsiadł się wygodnie. Przed sobą ustawił czarny kubek pełen smoliście czarnej kawy, tak mocnej, że jej ciężki, gorzkawy zapach wypełniał sobą całe pomieszczenie. Sama woń byłaby w stanie obudzić osobę mniej odporną na kawę, ale Daniel potrafił wypić kilka takich kubków w ciągu dnia, nie potrzebując do życia wiele więcej.
Twilight, która wróciła do miasta poprzedniego wieczora, była zadowolona, że Eutanatos zechciał się z nią spotkać tak szybko. W końcu mieli jakieś problemy, coś, w czym dziewczyna nie chciała brać udziału...
Ale siedziała tu, naprzeciw czarnowłosego, ubranego na czarno... mężczyzny, bo cały sposób bycia i wyrażania się Daniela przeczył jego prawdziwej płci, siedziała i nie wiedziała nawet, od czego ma zacząć, co ma powiedzieć. Czuła chłód tego miejsca, ponure, makabryczne zimno przeszywające na wylot psychikę. Puste oczy szkieletu i bystre – patologa – przypatrywały się jej uważnie. Splotła dłonie i spuściła wzrok.
Daniel badał wzrokiem siedzącą naprzeciw niego dziewczynę. Jej nienaturalny wręcz spokój porażał niemniej, niż hałaśliwa żywiołowość Alex. W pierwszym momencie Eutanatos stwierdził, że obie są dwiema stronami tego samego medalu, lecz każda kolejna chwila spędzona w obecności Twilight dawała mu do zrozumienia, że sprawa wcale nie jest taka prosta. Twarz dziewczyny była blada, a jej ruchy nerwowe. To, o czym chciała z nim rozmawiać, musiało być naprawdę poważnie.
- Słyszałam, że zna się pani... pan... na wampirach – zaczęła cichym głosem. Przerwała na chwilę, a gdy Daniel nie odezwał się, siedząc tylko i wpatrując się w nią wyczekująco, kontynuowała. – Ja... trudno mi o tym mówić...
- Jeśli nie możesz mówić, napisz. – Daniel przysunął krzesło bliżej. Tak, zawsze był zafascynowany wampirami i tego akurat specjalnie nie ukrywał. Prawa Eutanatosów nie zabraniały kontaktów z nieumarłymi, co więcej, ideologia Magów Śmierci wręcz je popierała. Oczywiście, nakazywano daleko idącą ostrożność, zaś opowieści o sekcie, która upadła, wszedłszy w zbyt ścisłe powiązania ze Spokrewnionymi, powtarzano wszystkim młodym magom jako ostrzeżenie. Granica między naukową ciekawością a niebezpieczną fascynacją była cienka i Eutanatosi doskonale wiedzieli, że tańczą na krawędzi upadku. Daniel nieraz zastanawiał się, czy byłby w stanie przekroczyć granicę, lecz na zapłacenie najwyższej ceny, jaką może ponieść mag, nie był gotowy.
Dziewczyna, do niedawna członek Porządku Hermesa, dziś niezależna, była wystraszona jak na spowiedzi i patolog pojął, że przyjdzie mu poznać powody jej odejścia z Tradycji. Znał dostatecznie wielu Hermetyków, by wiedzieć, jaką niechęcią darzą oni wampiry – i by wiedzieć, że, przy swojej żądzy wiedzy i potęgi nie są w stanie całkowicie odeprzeć fascynacji mrokiem, niezależnie od tego, jak bardzo by się jej opierali.
- Poradzę sobie – oznajmiła Twilight, starając się zachować kontrolę nad coraz bardziej łamiącym się głosem. – Ja... spotkałam jednego z nich... właściwie dwóch, jednego zabiłam, potem... potem pojawił się ten drugi i... – zamilkła na chwilę, rozważając następne słowa. – On uratował mi życie. Nie wiem czemu.
Daniel kiwnął głową. Rozumiał doskonale, niewyobrażalne było, by jakikolwiek wampir zdecydował się ocalić czyjeś życie, nie mając na uwadze własnych korzyści.
- Sądzę, że przykułaś jego uwagę – powiedział.
- Czym? Jeśli chodzi o moją krew, czemu nie próbował...?
-Och, nie, nie sądzę, aby właśnie o to mu chodziło. Widzisz, jesteś bardzo spokojną osobą, nawet za spokojną. Takie rzeczy zwracają uwagę.
- Uważa pan, że on mógłby... – Znów umilkła na chwilę. - Ile pan wie o powiązaniach między wampirami a Nephandi? – dokończyła na jednym wdechu.
Daniel zamyślił się. Byłby głupcem, twierdząc, że takie powiązania nie istnieją. Wiedział, że wielu spośród Kainitów wierzy, iż swoją egzystencję zawdzięcza siłom, które przeciętny mieszkaniec tej rzeczywistości mógłby łatwo określić jako demoniczne. Większość wampirów bało się owych mocy i kontroli, jaką mogły one nad nimi sprawować, byli jednak tacy Spokrewnieni, którzy pragnęli się im poddać. Nie, żadnych konkretnych informacji Daniel nie posiadał – tylko domysły, półsłówka i niejasne sugestie. Lęk i uparte milczenie. Legendy i plotki.
- Niewiele.
- Znaleziono mnie w labiryncie – mówiła dalej, a jej głos stał się pusty i bezbarwny. – Nie pamiętam, co się tam ze mną działo, nie pamiętam, co działo się ze mną wcześniej. Zupełnie, jakbym wcześniej nie istniała. Próbowali dowiedzieć się czegokolwiek, ale nie mogli. Jakby ktoś wymazał wszystkie moje wspomnienia – kompletnie. A jeśli ten wampir coś wie?
- Może opowiesz o nim coś więcej?
Dziewczyna pokręciła głową.
- Złożyłam przysięgę, że go nie zdradzę. Dlatego nie mogę przysiąc Porządkowi Hermesa, nie, dopóki nie znajdę sposobu, żeby rozwiązać tamtą przysięgę. Może to głupie, ale... Nie wiem, może on zrobił coś z moją głową, chciałabym o nim zapomnieć, ale nie mogę.
- Nie z głową. Prędzej z emocjami. – Daniel przez chwilę patrzył na ciemną powierzchnię kawy w swoim kubku, potem pociągnął łyk. Naiwna dziewczyna, której nigdy nie podarowano ani trochę ciepła i ludzkich uczuć... Jak łatwo było ją omotać, wykorzystać. Dla każdego wampira ktoś taki jak ona był skarbem.
- Myślę... myślę, że tak właśnie było.
- Moja droga, jest jedno, co powinnaś wiedzieć o wampirach – one nigdy nie robią niczego z dobrego serca. To egoiści i intryganci. Ten wampir mógł cię uratować – ale będzie żądał w zamian czegoś więcej, niż twojej krwi. Możliwe, że wie, gdzie jesteś i co robisz. – Eutanatos spojrzał w ciemnoniebieskie oczy Twilight. W tej chwili nie były już puste jak szklane oczy lalki – były zaniepokojone, może nawet przerażone. – Jeśli powiesz mi coś jeszcze na jego temat, być może będę mógł oszacować jego moc.
- Przysięgłam...
- Rozumiem.
- Ale... Czy słyszał pan kiedykolwiek, by wampir miał moc uzdrawiania innych?
Brew Daniela uniosła się nad czarną oprawką okularów.
- Słyszałem, ale to nie było nic pewnego. To bardzo rzadka umiejętność wśród wampirów. Wiem na pewno, że posiadał ją pewien klan, obecnie już nieistniejący... To był interesujący klan, jego członkowie nie cieszyli się sympatią innych wampirów. Cóż, mieli w zwyczaju zabijać swoich pobratymców. Nie pytaj czemu, wydaje się, że było to elementem ich światopoglądu, albo jakiegoś planu. Cóż, tego się raczej nie dowiemy, choć... – Daniel zawiesił głos, z uwagą przypatrując się słuchającej go dziewczynie. – Powiedziałem „nieistniejący”, a powinienem powiedzieć „niemal nieistniejący”. – Ściągnął brwi. – Musisz wiedzieć jedno, dwa miesiące temu znaleźliśmy tu, w Krakowie, uśpionego wampira. Wampira z tego klanu właśnie. Salubri, tak się nazywali. Mieli dość specyficzną cechę wyglądu, trzecie oko pośrodku czoła. – Widząc wyraz twarzy dziewczyny, patolog uśmiechnął się. – Ten którego spotkaliśmy miał na imię Sariel. – Powoli odstawił kubek i, oparłszy podbródek na splecionych dłoniach, przypatrywał się swojej rozmówczyni.
Fei Long twierdził, że uśmiercił swego „gościa”. Daniel zbyt wiele jednak wiedział o wampirach, by w to uwierzyć. Zabicie wampira tak starego było trudniejsze, niż arogancki aktor przypuszczał, trudno było Danielowi uwierzyć, że Sariel by na to pozwolił. Nie, Eutanatos nie miał okazji poznać wampira bliżej – lecz wiedział o spokrewnionych zbyt wiele i miał pełną świadomość, że ostatni – a z pewnością ostatni tak potężny – przedstawiciel wyniszczonego klanu może być ważną kartą przetargową dla wielu istot. Zwyczajne zabicie go i wsypanie prochów do słoika było głupotą i proszeniem się o kłopoty. Owszem – pomyślał Daniel, a na jego twarzy pojawił się cień sardonicznego uśmiechu – Fei Long zawsze prosił się o kłopoty, aż w końcu się doigrał.
- Jak dotąd zakładaliśmy, że wampir został zniszczony – tak przynajmniej twierdził jeden z członków mojej tak zwanej „kabały”. – Trudno mu było ukrywać zadowolenie. Nie uśmiechał się, co prawda, lecz jego oczy mówiło o wiele więcej niż jego twarz. – Oczywiście, miałem wątpliwości co do prawdziwości jego słów.
- Czemu?
- Tak stary wampir... Sądzę, że pan Long został oszukany. Oczywiście, w związku z tym strasznym wypadkiem, nie miałem możliwości sprawdzić moich przypuszczeń – przewrócił oczyma, sugerując że była to dla niego jedyna niedogodność wynikająca ze śmierci Fei Longa. – jednak teraz... Nie, nie zamierzam kończyć tego, co zaczął pan Long. Uważam, że było to głupotą z jego strony.
- A co pan zamierza?
Daniel ściągnął brwi.
- Nic – rzekł spokojnym głosem. – Uszanuję przysięgę, którą złożyłaś.
Kiwnęła głową, złote, kręcone włosy na moment przysłoniły jej czoło i niebieskie oczy. To puste dziecko, ta ożywiona porcelanowa lalka przyciągała jak magnes wszystkie niebezpieczne istoty. Nic nie wiedziała, nic nie znaczyła, nic nie pamiętała – i łatwo było nią manipulować. Hermetycy wypuścili ją – Daniel nie ufał im i wątpił, by zrobili to bezinteresownie. Może...? Była przynętą? Szpiegiem? Śliczną pułapką?
Jednej rzeczy Daniel był pewien – w nadchodzących dniach, w obliczu świata, którego granice pękały z niewiadomych powodów, wiedza jest rzeczą istotną. Wiedza o tym, kto stoi po czyjej stronie.
Kiedy dziewczyna wyszła, Eutanatos wyjął komórkę. W zimie słońce zachodziło szybko.
Siedzący przy stole szkielet patrzył, z na wpół pytającym, na wpół oskarżycielskim wyrazem pustych oczu.
***

Był niezadowolony. Zwykle bywał niezadowolony, lecz od kilku lat jego niezadowolenie rosło z każdym mijającym dniem. Teoretycznie nie powinien pozwalać sobie na irytację – nie z jego wiekiem i doświadczeniem – lecz zawsze był porywczy. W dalekiej przeszłości zdarzyło mu się parę razy działać bez rozważenia wszystkich konsekwencji – teraz płacił za to, zapadając się coraz głębiej. Gdyby nie tamte błędy, nie siedziałby teraz w surowo urządzonym gabinecie, z kobietą, która najchętniej posłałaby go na stos. Cóż za paradoks – on i Generał inkwizycji w jednym pokoju, jako sojusznicy. Cóż za ironia historii. Cóż za czasy.
Oto jakich sojuszników zesłał mu los. Zdać się na pomoc kogoś, kto darzył go pełną pogardy podejrzliwością – i kto sam godzien był najwyższej pogardy. Ta kobieta, tak fanatycznie przekonana o własnej racji, o objawionej niemal wiedzy, którą rzekomo obdarzył ją jej bóg, była jedną z największych ignorantek, jakie Emyr Gareth spotkał w całym swoim życiu. Wiedza jako dar, wiedza absolutna, zesłana nagle jak jakieś oświecenie – to pojęcie było mu obce. Zbyt długo chodził po świecie, by wierzyć jeszcze w takie bzdury.
Słuchanie wywodów siedzącej naprzeciw chorej fanatyczki wywoływało w nim mdłości, znosił to jednak z niewzruszoną godnością. Kobieta była w końcu zbyt cenna, by Gareth miał pozbawić się jej pomocy.
- Wiem, jak bardzo zależało panu na znalezieniu tego wampira – rzekła.
Oczywiście, jej podwładny zawiódł, a ona próbowała się teraz tłumaczyć. Obwinić innych i zatuszować własną ignorancję i niekompetencję.
- Co się stało? – spytał szorstkim tonem, wywołując grymas niesmaku na twarzy Ingrid Bauer.
- Pan Steiner nie żyje – oznajmiła. – Został zabity przez kogoś lub coś w nienaturalny sposób.
- Proszę więc wysłać kogoś innego.
- Proszę nie odzywać się do mnie z taką impertynencją, panie Gareth. Mam na głowie inne problemy, niż szukanie wampira, który w tak szczególny sposób zalazł panu za skórę. I rozważam właśnie dopisanie pana do ich listy. – Ściągnęła gęste, czarne brwi. – Nie jest pan przydatny ostatnimi czasy.
Bezczelna i arogancka suka. Właśnie wprost oznajmiła, że mu nie ufa. Oczyma wyobraźni widziała pewnie ogień pochłaniający jego ciało. Ciekawe, co powiedziałaby, gdyby wiedziała, że parę lat temu naprawdę uniknął stosu – nie takiego, o jakim marzyła, lecz tego, który przygotowali dla niego dawni sojusznicy. Że w ogniu zginęli wszyscy jego podwładni, a on ocalał jedynie dlatego, że ktoś planował dla niego po stokroć gorszy los. Gdyby wiedziała, pewnie próbowałaby zniszczyć go natychmiast, a potem popadłaby w obłęd. Jedynym, co stało między tą kobietą a szaleństwem, była jej ignorancja.
- Nie pozwala mi pani się wykazać – rzekł spokojnym tonem. – Domaga się pani odpowiedzi, które mogą być dla pani niebezpieczne. Domaga się pani informacji, które, nieumiejętnie wykorzystane, mogą doprowadzić do niepotrzebnej śmierci kolejnych pani ludzi. Bóg żąda od pani umiaru, a pani tego umiaru nie umie zachować.
Skrzywiła się znowu. Krzywiła się zawsze, gdy wymawiał słowo „Bóg”. W jej oczach był bluźniercą i diabłem. Miała rację, był nim w istocie, wcieleniem zła, najgorszą istotą, jaką Ingrid Bauer kiedykolwiek spotkała. Ich wzajemne stosunki były wątpliwym moralnie układem, którego niepisaną, lecz nazbyt oczywistą zasadą był brak obustronnego zaufania. Każde z nich planowało już sposób, w jaki pozbędzie się drugiego. Garetha bawiła ta gra. Lubił przypominać inkwizytor o mroku, w jakim pogrążona była jego dusza i czekać na dzień, w którym kobieta stwierdzi, że nie może dłużej korzystać z jego wsparcia. Owszem, była to ryzykowna gra – lecz on miał przewagę.
Ingrid Bauer była kobietą o niesamowicie silnej woli i niezłomnej wierze, musiał więc manipulować nią w sposób subtelny. To też była gra – dobieranie środków i słów tak, by kobieta pojęła jak cennym jest dla niej sojusznikiem. Zazwyczaj nie potrzebował niczego poza zręczną dyplomacją.
- Szczegóły, panie Garteh. Potrzebuję szczegółów. Wysłał mnie pan w pogoń za czymś, co pana zdaniem jest wyjątkowo niebezpieczne – wolałabym wiedzieć, jak bardzo, skoro uznał pan to za ważniejsze niż właściwa sprawa.
Gotów był przeklinać samego siebie. W tamtej chwili dał się ponieść emocjom, ale o ile uważał się za przygotowanego na wszystko, o tyle ten Salubri był zaskoczeniem. Czymś co nie powinno istnieć.
Jeśli Gareth chciałby ujrzeć kogoś na stosie, to właśnie jego. Spalić ciało, rozsypać prochy na cztery wiatry. Żywy był zbyt niebezpieczny. Nawet, gdyby Garethowi udało się omotać tego wampira i wykorzystać do swoich celów...
Cóż za irracjonalny pomysł. Ale jakże kuszący, jakże perwersyjny...
- Dejan był ghulem – rzuciła nagle oskarżycielskim tonem inkwizytor.
- Widziałem – przytaknął Gareth spokojnie. To nie był jego problem.
- Nakazałam śledztwo. Polecą głowy.
Nie uważał, by postępowała rozsądnie. Mogła w ten sposób rozsadzić Stowarzyszenie Leopolda od środka – a na tym etapie nie było mu to na rękę. Problemy były poważniejsze, niż kilku ghuli, którzy po śmierci swych wampirzych panów zdecydowali, że teraz ich panem będzie Bóg. Tacy istnieli zawsze, niektórzy pełni poczucia winy, inni pragnący zemsty, cenni, choć niepewni sojusznicy. Ingrid Bauer, znana ze swego fanatyzmu, nie ograniczy się tylko do nich, ukarze ich przełożonych, zrazi do siebie ich przyjaciół i wywoła wewnętrzny konflikt, który doprowadzi inkwizycję do upadku. A przecież jest dość inteligentna by być w stanie do tego dojść...
Była też panią samej siebie, niezależnie od sił, które wywierały na nią presję. Jeśli chciała się staczać, miała do tego prawo. Gdyby próbował wywierać na nią zbyt wielki nacisk, naraziłby się na bycie odkrytym. Nie o to mu chodziło.
- Pani Bauer – rzekł, opierając łokcie na stole. – Gdyby miał z tym cokolwiek wspólnego, może bym się przejął. Za kogo, za co mnie pani ma, skoro próbuje mnie pani zastraszyć – bo próbuje pani, prawda? Nie mam pojęcia do czego pani zmierza, ta sprawa mnie nie dotyczy i nie interesuje. Mam inne problemy i domagam się uwagi – dla mojego i dla pani własnego dobra. Ta wiedźma i ten wampir, pani martwy współpracownik – czy jest pani na tyle gruboskórna, że nie wzrusza pani jego śmierć?
Ingrid Bauer przygryzła wargę. Uśmiechnął się w duchu, widząc rysę na lśniącym pancerzu nieczułości okrywającym Żelazną Dziewicę.
- Słucham – naciskał – pani podwładny, pani przyjaciel – to ostatnie słowo wymówił z naciskiem – został zabity przez coś, co nie powinno istnieć. Przez demona – tak, przez demona pośród demonów – podniósł głos z niemal kaznodziejską emfazą. – Przez demona będącego w sojuszu z wiedźmą – to nie ulega wątpliwości. I pani, która tak nienawidzi magii, chce to zignorować? Czemu? Czy najwierniejsza ze sług Boga, czy ta, którą Bóg wybrał, by była jego mieczem, ucieka z pola bitwy? Czy boisz się męczeństwa, Ingrid? Boisz się iść na stos, kiedy Bóg cię do tego wzywa?
W tej chwili należała do niego, on, wcielenie zła, przemawiał do niej w imieniu Boga, dowodząc, że wszystko tak naprawdę należy do Stwórcy, każdy wypełnia jego wolę. Uderzył prosto w szparę i przebił zbroję na wylot.
- Nigdy nie powiedziałam, że zamierzam zrezygnować – powiedziała.
W jej głosie Gareth wyczuwał drżenie tak subtelne, że niewiele osób było w stanie je zauważyć.
***

Puszysta kulka białego futra siedziała u jej stóp, popiskując cicho. Twilight bała się dotknąć pieska, miała wrażenie, że zwierzę rozpadnie się w jej rękach. Szczeniak był słodki i nieporadny, kiedy biegał w kółko po pokoju, potykając się o własne łapy, kiedy próbował wspinać się po jej nogach i patrzył jej w oczy ufnymi, czarnymi ślepkami. Nie miała pojęcia co z nim zrobić. Dostała książkę, „instrukcję obsługi psa”, jak oznajmiła Alex, ale mimo wszystko ręce drżały jej, ilekroć próbowała choćby pogłaskać szczeniaka.
Najgłupszy z możliwych pomysłów – podarować psa komuś, kto szuka własnej śmierci. Bo gdzieś tam na jej drodze czyhała śmierć – w to Twilight nie wątpiła. Nie, nie bała się – ani też nie oczekiwała na to spotkanie. Była świadoma takiej możliwości i przyjmowała jej istnienie jako coś oczywistego, wynikającego z naturalnego porządku rzeczy. Świat przepływał wokół niej, jakby była kamieniem pośrodku rzeki. Nie mogła zawrócić obmywającej jej wody ani płynąć pod prąd, mogła tylko czekać na większą falę, która wyrwie ją z dna i poniesie w dół nurtu. Na razie jednak istniała obok, świadoma tego, co dzieje się wokół niej, lecz nie będąca częścią wydarzeń.
Ludzie, których poznała w tym mieście, znajomi Alex, mieli swoje życie i problemy, te zwyczajne i te nadprzyrodzone. Trzymała się od nich z dala, nie angażując jednak innych w swoje sprawy. Daniel wiedział najwięcej, ale od tamtego dnia nie rozmawiała z nim już na temat Sariela. Eutanatos uczył ją podstaw sfery Korespondencji – dziewczyna słuchała z uwagą, choć początkowo nie mogła się połapać w terminach, których używał. Po pewnym czasie zaczęła już rozumieć, a nawet próbować wykorzystać zdobytą wiedzę. Jeszcze trochę i będzie w stanie znaleźć to, czego szuka. A potem...
Potem...
Nie miała pojęcia, co potem. Czasem w środku nocy, bojąc się zasnąć, leżała i myślała. Nie były to przyjemne rozważania i za dnia nie zagłębiała się w nie zbytnio, lecz w nocy... w nocy wszystko było lepsze od koszmarnych snów.
Szczeniak znów zapiszczał, wspierając się łapkami o jej nogę. Spojrzała na niego właściwie odruchowo. Okrągłe, ciemne ślepia spoglądały na nią z kuli białego futra, prosiły o uwagę. Piesek wydawał się należeć do zupełnie innego świata niż ona sama. Wyciągnęła rękę i dotknęła niepewnie miękkiej sierści. Zwierzę szturchnęło ją zimnym nosem i pisnęło znowu.
- Nie mam pojęcia czego chcesz – powiedziała z lekką paniką. Co było napisane w tej całej książce? Alex zostawiła psa komuś, kto nie rozumiał nawet ludzkich reakcji. – Boże, nie patrz tak na mnie! – Cofnęła dłoń i wstała, zaskoczony szczeniak odskoczył z piskiem. – Nie chciałam cię przestraszyć – wyszeptała drżącym głosem.
Nie spuszczając z oka zdezorientowanego i chyba przerażonego nieco pieska podeszła do drzwi. Wyjrzała na korytarz, z nadzieją, że Alex jeszcze nie wyszła, ale w kamienicy panowała głucha cisza. Pojechali wszyscy, do Londynu, gdzie Michael Lancaster miał jakieś sprawy do załatwienia... Zostawili ją.
Ostrożnie zeszła na dół pogrążonymi w mroku schodami. Pies zapiszczał żałośnie, poczym ruszył za nią, niezdarnie staczając się z kolejnych stopni. Miała ochotę przyspieszyć, zbiec w dół i zgubić to puszyste, białe stworzenie, podążające za nią jak natrętny szpieg. Czemu ona? Nawet Daniel miałby większy dar do opieki nad zwierzęciem.
W kuchni paliło się światło. Twilight przestąpiła próg pomieszczenia i ujrzała Dorianne, w skupieniu myjącą naczynia.
- Nie posprzątali po sobie – rzekła Mówczyni Marzeń, nie odwracając głowy. – Pojechali do tego Londynu, ale zostawili bałagan w kuchni.
- Ja też miałam jechać.
- Ale cię nie wzięli.
- Nie.
- Aha. – Indianka odłożyła na suszarkę kolejny talerz i zabrała się za szorowanie rondla, w którym jeszcze kilka godzin wcześniej Grzesiek gotował jakąś autorską mutację gulaszu. – Nie wydajesz się być tym bardzo przejęta.
- Nie – potwierdziła Twilight beznamiętnie.
Szczeniak przytoczył się wreszcie do kuchni i przydreptał do Dorianne, jakby szukając w niej sojusznika. Kobieta odłożyła rondel i spojrzała w dół.
- On chce wyjść – zakomunikowała.
Twilight, której przez ostatnie kilkanaście minut pies próbował dać to do zrozumienia, stała milcząc pośrodku kuchni.
Mówczyni Marzeń z rezygnacją pokręciła głową. Dziewczyna zachowywała się, jakby w życiu nie miała do czynienia z żywym zwierzęciem, nie licząc może włóczącego się za Alex kota, ale ten przecież zwyczajnym zwierzęciem nie był. Dla Dorianne, która wychowała się w zagubionej na pograniczu Kanady wiosce, takie zachowanie nie było naturalne. Człowiek był istotą stadną, to prawda, życie w miastach tłumiło instynkty, ale Twilight była skrajnym przypadkiem. Alex też była poniekąd asocjalna, ale nie zachowywała się jak automat...
- Zajmiemy się tym – powiedziała, wzdychając.
Kazała ubrać Twilight kurtkę i obie, razem ze skaczącym w kółko i popiskującym szczeniakiem wyszły na podwórko.
- On nie zmarznie...?
- A od czego ma futro? To górski pies, przystosowany do mrozu. Zresztą, chciałabyś, żeby posikał nam podłogi? O, Duchy, czy Alex wiedziała, co robi, kiedy ci go dawała?
- To było... miłe.
- Tak, ale co na to pies... – mruknęła Dorianne. Daniel, kiedy tylko dowiedział się dla kogo przeznaczony jest szczeniak, przewrócił oczyma i zaprorokował, że „ten pies zginie”. Dorianne wolała nie pytać, jakie Eutanatos miał podstawy, by tak sądzić – znał Twilight lepiej niż ona, ale może nie aż tak dobrze. Na samą myśl o tym, że takie małe zwierzątko miałoby ponieść śmierć, Indiance robiło się niedobrze. – Naprawdę mam nadzieję, że nauczysz się z nim obchodzić...
***

Patrzyła.
Chłopak brnął przez śnieg w kierunku prastarego dębu, rosnącego w ogrodzie londyńskiej fundacji. Potężne drzewo, centrum Węzła, przyciągało go, musiał wyczuwać emanującą z niego moc. Pewnie sądził, że to część nowonabytych, wampirzych umiejętności.
Chandra zacisnęła dłoń na zasłonie okna. W ciągu ostatnich dni coraz częściej zastanawiała się, czy nie popełniła błędu. Paru rzeczy nie przewidziała i teraz, dowiadując się o nich, czuła niesmak. Już nie chodziło o Królową Mieczy i o szaloną lady Lauren, nawet nie o Hollowaya, który mógłby odkryć pewne nieprawidłowości w jej zachowaniu, nawet nie o tego Salubri, który pewnie chodził gdzieś po świecie, im dalej od niej i od Andrè, tym lepiej. Były rzeczy... gorsze.
Puściła zasłonę i odeszła do okna. Na biurku, obok ksiąg, kredy i świec leżały rzeczy, których nie powinien oglądać żaden z mieszkańców rezydencji.
Jej notatki, efekt kilkudziesięciu lat ciężkiej pracy i wątpliwych moralnie kontaktów. Ten zeszyt był jednym z wielu, pozostałe Chandra ukryła dobrze w różnych miejscach. Zebrane razem tworzyły jedno z najbardziej szczegółowych kompendiów wiedzy na temat wampirów, jakie kiedykolwiek istniały. Zwyczaje, moce, wewnętrzne układy - te dawne, te obecne i te, które mogły wytworzyć się w przyszłości. Ciekawostki, plotki, niepokojące pogłoski i dziwne szczegóły – tych było ostatnio coraz więcej, ich treść zaś niebezpiecznie zazębiała się z wieściami które napływały do Chandry z drugiej strony – od Przebudzonych. „Światy się zbliżyły” – mówiła księżna.
Światy się zbliżyły – pisała Chandra w liście, drugim z przedmiotów, który nie miał prawa wpaść w niepowołane ręce. – To są podobno słowa pewnego Malkawianina. Nie podoba mi się to. Mój podopieczny twierdzi, że chodzi o pęknięcia w Rękawicy. Jeśli to, co nas czeka ma rzeczywiście być końcem świata, nie możemy się dziwić, że Kainici także to odczuwają, ich wierzenia od zawsze mówiły o wydarzeniach, które nazywają „Gehenną”. O tym zresztą wiesz doskonale. Obawiam się, że w tej grze może nagle zacząć chodzić o coś więcej niż tylko rozgrywki miedzy domami Porządku Hermesa – tymi obecnymi i tymi dawnymi, że to już nie jest sprawa między Przebudzonymi i wampirami. Chce się z Tobą spotkać, możliwie prędko.
List zakończyła ozdobnym podpisem, jednym z trzech nazwisk, których używała. Włożyła pergamin do koperty, na której wypisała odpowiednie symbole. Nikt, pozna nią i adresatem listu nie mógł teraz otworzyć koperty, nie powodując jej spalenia. Choć oczywiście Chandra nie chciałaby, by ktokolwiek próbował.
Znów rzuciła okiem w kierunku parku. André stał z dłonią opartą o pień dębu, z przymkniętymi oczyma. Może powinna mu powiedzieć prawdę?
Pokręciła głową. Jeszcze nie. Nim go uwolni, ma parę spraw do załatwienia, parę informacji do zdobycia i co najmniej jedną rozmowę do przeprowadzenia.
Na toaletce stało lustro, stare, w sczerniałej oprawie, z wyskrobanymi na odwrocie symbolami i literami. W tym domu wiele było takich przedmiotów, kolekcjonowanych od niepamiętnych czasów, czasem cenniejszych, niż ich właściciele przypuszczali. Chandra zapaliła stojące po obu stronach lustra świece. Na gładkiej powierzchni szkła palcem zaczęła rysować najpierw litery greckiego alfabetu i symbole astrologiczne, potem zaś łączące je linie. Jej usta poruszały się cicho, gdy szeptała słowa w dawno zapomnianym języku.
W końcu szkło zafalowało niczym tafla jeziora. Zwierciadło nie ukazywało już pokoju w londyńskiej fundacji, lecz inne pomieszczenie, pełne starych ksiąg, broni, rzeźb, naczyń i przedmiotów, których na pierwszy rzut oka nie można było zidentyfikować. Dłoń Chandry przeniknęła na drugą stronę i zostawiła list w pokoju adresata.
Kobieta uśmiechnęła się lekko do siebie i szybkim ruchem dłoni wymazała niewidoczne linie, przywracając lustro do poprzedniego stanu. Zdmuchnęła świece, a ostatni ślad jej działań rozpłynął się wraz z błękitnymi smugami dymu.
***

Zamknęła oczy. Twilight spała w swoim pokoju, spokojnie, choć w każdej chwili mogła przebudzić się z krzykiem. Dorianne zaczynała przyzwyczajać się do conocnego niemal rytuału odwiedzania dziewczyny, uspokajania jej, mówienia do niej. Mówczyni Marzeń było nieprzyjemnie na samą myśl, że takie coś może stać się rutyną, lecz nie mogła na to poradzić. Nie znała się na leczeniu ran umysłu, a i Twilight nie chciała dzielić się swoimi koszmarami, na wszelkie próby nawiązania dialogu reagowała zdawkowymi odpowiedziami, więc Dorianne nie naciskała.
Cóż, uroki mieszkania z innymi magami... W przeszłości Dorianne miała do tego okazję tylko raz i trwało to krótko. Znajomy, przyjaciel właściwie, zabrał ją do domu w pewnym mieście, daleko stąd. Stara rezydencja wydawała się jej teraz oazą spokoju, podczas gdy ten dom przypominał raczej oblężoną twierdzę... Nadeszły niebezpieczne czasy i wkrótce może rzeczy, których imion Indianka nie znała i poznawać nie chciała, mogły wtargnąć wszędzie... Przerażająca myśl... Nie umiała wyobrazić sobie tamtego miasta, tamtego domu, oblężonego tak, jak to miejsce. A może chaos już teraz zdążył się tam wedrzeć, zniszczyć to, co zapamiętała jako raj? Z dwóch przyjaciół, jakich miała, jeden zginął niedawno w płomieniach. Wolała nie wyobrażać sobie, że to samo może spotykać drugiego... Lecz miała pecha i wiązała się zawsze z aroganckimi, sławnymi ludźmi. Nie. Upadek i śmierć Feia były wystarczającym ciosem.
Poczuła, że płacze. O Duchy, nie chciała płakać. Była tą silną, tą rozsądną, a znowu zachowywała się, jakby miała co najmniej dziesięć lat mniej, niż w rzeczywistości. Tchórzyła na widok demonów, wymiotowała przy trupach, płakała po kimś, kto sam sprowadził na siebie śmierć. I nie mogła się skupić nad pracą.
Westchnęła i zajrzała do pustego kubka po herbacie. Najwyższy czas zaparzyć nową... Wstawała, gdy usłyszała przenikliwy dzwonek do drzwi na dole.
Kto o tak późnej porze mógł mieć powód do odwiedzin w pensjonacie? Michael, Alex, Daniel i Grzesiek pojechali do Londynu... Kolejny mag poszukujący schronienia? Profesor poinformowałby ją, gdyby przysłał tu kogoś nowego...
Zeszła na dół. Dzwonek odezwał się po raz drugi. Ktoś za drzwiami musiał się niecierpliwić.
Zbliżyła się do drzwi i zamarła.
Czerń. Czarne pasma prześlizgiwały się pod drzwiami. Czerń, mrok rozkładu, skaza Żmija.
Cofnęła się, czując, jak żołądek wywraca się jej do góry nogami.
Po drugiej stronie drzwi oczekiwała istota stworzona ze śmierci.







Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj