ZMIERZCH


KSIĘGA I - CIENIE



Rozdział 7. Miejskie Legendy

Wystrój salonu był eklektyczną mieszaniną przeróżnych stylów, połączonych w harmonijną całość pod okiem profesjonalnego architekta wnętrz. Podłogę z ciemnych desek, wyszlifowanych tak, że na pierwszy rzut oka bardziej niż drewno przypominały tworzywo sztuczne lub kamień, przykrywał dywan. Szklany blat ustawionego na nim stołu miał za zadanie eksponować stylizowany na perski wzór. Przy stole znajdowała się kanapa obita popielatym aksamitem, na niej leżało kilka ozdobnych poduszek. Naprzeciw, pod ścianą, wznosił się kominek z piaskowca, nad nim zaś wisiał, oprawiony w ozdobną ramę, plazmowy ekran. Pod przeciwległą ścianą stała masywna, stara biblioteczka, wypełniona grubymi książkami w ozdobnych oprawach. Gdyby ktoś przyjrzał się bliżej, przekonałby się, że większość tomów to w rzeczywistości pudełka na płytki DVD, a nieliczne prawdziwe książki pełnią raczej funkcję ozdoby. Pomiędzy książkami stały drobne przedmioty – figurki, naczynia – pochodzące z różnych stron świata. Nad biblioteczką wisiał piękny samurajski miecz, obok niego dwa wachlarze w orientalne wzory.
Okno i prowadzące na balkon drzwi zasłonięte były ciężkimi storami z tkaniny identycznej, jak obicie kanapy, przewiązanymi wzorzystą taśmą. Chłopak odsunął krawędź jednej z zasłon i stał teraz, patrząc na migocące od kolorowych lampek domy w sąsiedztwie. Jego twarz, nieco zbyt pociągła, lecz poza tym całkowicie przeciętna, odbijała się w szybie. Brązowe włosy, zazwyczaj porządnie uczesane, dziś były rozczochrane, jakby chłopak chciał w ten sposób podkreślić, że ma wolne i nie musi spełniać obowiązków, które zawsze uważał za niepotrzebne.
- Spodziewam się, Zachary, że przemyślałeś swoją decyzję – odezwał się za plecami chłopaka szorstki, męski głos.
Zac odwrócił się, na jego twarzy widniał uśmiech.
- Tak, tato.
- Siadaj, Zachary. – Adrian Rice wcale się nie uśmiechał. Zac doskonale wiedział czemu. Właśnie grzebał wszystkie plany i nadzieje rodziców. Marnował wszystkie pieniądze, wyłożone przez nich na wychowanie i kształcenie syna.
Usiadł naprzeciwko swojego ojca.
- Przemyślałem to już wiele razy, tato. I nie zamierzam zmienić zdania. – Spojrzał ojcu prosto w oczy. – Nie wracam do szkoły.
- Zwariowałeś.
- Nie, tato.
- Zachary, twoja szkoła to inwestycja w twoją i naszą przyszłość.
- Ja też byłem inwestycją? – spytał chłopak. – Jak akcje?
- Zachary, pomyśl o swojej przyszłości.
- Ależ ja myślę, tato. I wcale nie mam ochoty kontynuować wyścigu szczurów. Wam pieniędzy starczy do końca życia, a mnie naprawdę nie zależy na tym wszystkim. – Obrzucił wzrokiem wystrój pokoju. – Nigdy nie zależało. Rozumiesz?
Ojciec Zaca nie zmienił wyrazu twarzy. Chłopak nie spodziewał się innej reakcji. Nie oczekiwał akceptacji. Nie od ludzi, którzy uznali skrót „Zac” za dziecinny i niepoważny i od paru lat zwracali się do syna pełnym imieniem, choć wiedzieli, jak bardzo chłopak tego nienawidzi. Nie od ludzi, którzy oczekiwali od niego perfekcji we wszystkim, za co się zabierał. Nie od ludzi, którzy umieścili go w szkole z internatem licząc na to, że nauczą go w ten sposób posłuszeństwa. Wyłożyli tyle pieniędzy, że musieli teraz czuć się jak po krachu na giełdzie. W pewnym sensie Zac im współczuł. Tracili w końcu coś, na czym naprawdę im zależało.
- Zachary, czym zamierzasz się zająć?
Oczywiście, to pytanie musiało paść. A teraz pewnie z wrażenia padnie ojciec. Zac uśmiechnął się krzywo.
- Okultyzmem.
Mężczyznę zatkało. Siedział i gapił się na syna, który nadal uśmiechał się, jakby okultyzm był równie poważanym przedmiotem studiów, co prawo, ekonomia czy medycyna.
- Zachary, sądzę, że powinieneś znowu zacząć terapię – wykrztusił w końcu Adrian Rice. – Może jakiś inny lekarz...
Jeszcze rok temu Zac chodził do psychoterapeuty. Lekarz, twardo stąpający po ziemi mężczyzna w średnim wieku, po kilkunastu sympatycznych pogawędkach stwierdził, że jedynym, co Zacowi dolega, jest wyjątkowo rozbudowana wyobraźnia. Państwo Rice oczywiście woleliby, aby chłopak jej nie posiadał, ale psychoterapeuta był na tyle rozsądnym człowiekiem, że udało mu się przekonać ich, by nie szukali innego lekarza. Zac dowiedział się też, że jego rodzicom brakło przy wychowywaniu konsekwencji. Skoro sami kupowali mu książki fantastyczne, nie powinni się teraz od tego odżegnywać.
- Mój szef ma dobrego terapeutę – kontynuował ojciec chłopaka. - oczywiście doktor dużo bierze, ale sądzę, że to dobra inwestycja.
- Wszystko rozpatrujesz w kategoriach inwestycji – przerwał mu Zac. – Nie, nie będę wyciągał z was pieniędzy. Tylko przez jeden rok. – Uniósł palec wskazujący. – Przez jeden rok połowę z tego, co wydawaliście na moją szkołę. Potem już nigdy nie dacie mi ani grosza. To chyba uczciwe?
Mężczyzna ze świstem wciągnął powietrze. Nerwowo przeczesał dłonią brunatne, poprzetykane pierwszymi siwymi nitkami, włosy. Zac potrząsnął głową. W głębi duszy czuł wyrzuty sumienia, traktując w ten sposób własnego ojca. Mimo wszystko nie mógł powiedzieć, ze rodzice go nie kochali. Kiedy był mały, chodzili z nim na spacery, potem, kiedy zaczęli więcej zarabiać, zabierali na zagraniczne wycieczki. Potem, kiedy przestali mieć dla niego czas, dbali przynajmniej o to, by miał co czytać. Równocześnie jednak stawali się coraz bardziej wymagający. Posłuszeństwo i wysokie oceny – bo tylko to miało mu w przyszłości zapewnić taką karierę, jaką udało się zrobić im.
- Zachary... Pomyśl racjonalnie, synu. To nie jest zabawa. Właśnie chcesz wyrzucić do śmieci wszystkie swoje szanse. Pomyśl, co ci to da? Nie zyskasz w ten sposób ludzkiego szacunku, nie zrobisz niczego pożytecznego. Po co uciekasz od życia, Zachary?
„To też jest życie, tato” – miał ochotę powiedzieć. – „Ludzie w to wierzą. A ja widziałem coś, czego ty nie umiałbyś racjonalnie wyjaśnić. I chcę wiedzieć więcej.”
- Może mam dość życia – odpowiedział. Zbyt dobrze znał swojego ojca, poukładany świat wewnątrz jego głowy. Adrian Rice nie przyjąłby do wiadomości czegoś, co nie zgadzałoby się z jego światopoglądem, gdyby zaś ujrzał coś takiego, zacząłby szukać wyjaśnień, które mieściłyby się w granicach jego wiedzy. – Wybacz, tato, muszę iść na górę, mam coś do zrobienia.
Wyminął ojca, wyminął czekającą w korytarzu matkę. Monica Rice, którą zawsze miał za osobę silną i zdecydowaną, w chwili kryzysu odwołała się do patriarchalnego schematu i pozostawiła zaprowadzenie porządku mężowi. Zac miał jej to za złe. Każdym swoim czynem podkreślając znaczenie nic nie wartej tradycji, matka zaprzeczała wszystkiemu, co, jak chłopak pamiętał, należało do jej systemu wartości. To nie była już silna kobieta interesu, a kura domowa przebrana w elegancki kostium. Gdyby Zacowi łatwiej przychodził płacz, chłopak uroniłby teraz parę łez nad hipokryzją swoich rodziców. Niestety, to była jedna z rzeczy, które udało im się mu wpoić. Mężczyzna nie powinien płakać z byle powodu.
Drzwi swojego pokoju zamknął pomału, unikając najmniejszej sugestii trzaśnięcia. Rozejrzał się po pomieszczeniu, w pamięci mając dziwny sen sprzed paru dni. Plastikowy dowódca stał na nocnej szafce, tam, gdzie chłopak ustawił go zaraz po przyjeździe. Zac miał nadzieję, że którejś nocy zabawka wyjaśni mu o co właściwie chodziło. Nadzieję irracjonalną, ale czyż Zac nie odrzucał właśnie konwencjonalnego racjonalizmu?
Pokój pełen był przedmiotów. Chyba to określenie było najtrafniejsze. Przedmiotów, rzeczy, wszechobecnych i przytłaczających, kolekcji i pamiątek, zbieranych przez Zaca od dzieciństwa. Pluszaki, modele pojazdów i broni, szklane kulki, filmowe gadżety, komiksy, książki, pamiątki z podróży, ukryte pod łóżkiem pisma erotyczne, kasety magnetofonowe i płyty CD, plakaty, pudełka kredek. Część z nich była już ułożona w przeznaczone do spakowania stosy. Te rzeczy, które Zac zamierzał sprzedać lub już sprzedał. Z komiksami poszło najłatwiej, potem książki, z nimi z kolei najtrudniej było się chłopcu rozstać. Także na większość modeli i broni znaleźli się już chętni. Jakie to było proste – z dnia na dzień pozbyć się wszystkiego, co się posiadało. Aż za proste.
***

Kiedy opuścisz świat, który dobrze znasz, świat, w którym znajduje się twój bezpieczny dom, szkoła, do której uczęszczasz, lub praca, która pozwala ci żyć, świat w szklanym ekranie telewizora, brzydki, brutalny i szalony, ale odległy i racjonalny, tak jak twoje życie, gdy opuszczasz to wszystko i stykasz się z czymś, co nie pasuje do konwencjonalniej pojmowanej rzeczywistości, znajdujesz się po drugiej stronie tego, co starzy mędrcy Dziewięciu Tradycji nazwali Zasłoną. Najczęściej szybko wracasz do swego życia, zapominając o tym, co spotkało cię po drugiej stronie. Trudno bowiem zwykłemu śmiertelnikowi pojąć wszystko to, co dzieje się pomiędzy nadnaturalnymi istotami. Zwykły śmiertelnik łatwo zagubi się, słysząc opowieści o powstaniu świata przeczące sobie nawzajem bardziej, niż dwie przypadkowe religie. Można by pomyśleć, że istoty zza zasłony posiadły wiedzę większą niż śmiertelni – i to jest prawdą, lecz myliłby się ten, który szukałby u nich odpowiedzi na pytania o sens życia i pochodzenie wszechświata
Niektórzy szukają jednak. Ci, którzy żyją na pograniczu dwóch światów i którzy przestali się już dziwić, albo ci, którzy nie mają już nic do stracenia. Bezdomni, zagubione dzieci, bankruci, nieszczęśliwi kochankowie, szaleńcy, ci, do których przemówił Bóg lub Szatan, nawiedzeni, chorzy, opuszczeni. Wszyscy, którym brak nadziei, gromadzą się tam, gdzie mają szansę na znalezienie jakiejkolwiek wskazówki.
Czasem do miasta przybywał jednooki wróżbita, blady mężczyzna o twarzy obwiązanej bandażem. Miał zapadnięte policzki, posklejane brudem włosy i szaleństwo w jedynym oku. Nie wyglądał na starego, był jednak zbyt brudny i wychudzony, by można było odgadnąć jego wiek. Był też szaleńcem, ale ludzi garnęli się do niego, wierząc, że jego wróżby rzeczywiście się sprawdzają.
Czasem wróżył z poplamionych kart Tarota, na których niewyraźnych obrazkach widniały niezwykłe stworzenia. Czasem wyciągał runy albo tabliczkę ouija, czasem przyglądał się liniom na dłoni. Czasami żądał oddania krwi. Wypijał ją i z jej smaku, jak twierdził, poznawał przyszłość. Mówiono jednak, że przychodzą chwile, kiedy jednooki przemienia się w prawdziwego proroka. Oko, które zasłaniał bandażem, widziało przyszłość. Nie zawsze, lecz czasem nawiedzał wróżbitę duch lub anioł, który objawiał mu prawdę o przyszłości. Szeptano, że w tych chwilach jednooki staje się niebezpieczny, że czasem zabija ludzi, którzy znajdą się blisko niego albo sprowadza na nich własne szaleństwo. Tylko najwięksi desperaci pragnęli tych przepowiedni, lecz zwykle słyszeli je ci, którzy ich nie chcieli i nie oczekiwali.
Gość, którego przybycie jednooki przeczuwał, nie należał do desperatów. Nie zaliczał się nawet w poczet śmiertelników, jego wygląd był tego świadectwem. Wysoki i smukły, przybysz poruszał się z przyciągającą wzrok gracją, gdy zaś zdjął kaptur zimowej kurtki, okazało się, że jego długie, czarne włosy okalają twarz fioletowej barwy. Piękną twarz o dużych, podłużnych oczach, wąskim nosie i delikatnych ustach, twarz, która przywodziła na myśl elfa z powieści fantasy.
Gość jednak nie był elfem, a jego nieludzka uroda nie była dana mu przez naturę. Jednooki, w pełni tego świadomy, roześmiał się.
- Jesteś bezczelny – rzekł, cały czas chichocąc. – To Nowy Jork. To tereny Camarilli, a ty paradujesz tu sobie jakby nigdy nic... Violet, czego u mnie szukasz?
- Słyszałem o tobie – V. usiadł naprzeciw wróżbity.
Znajdowali się w namiocie, naprędce skonstruowanym z brudnych szmat i kartonowych pudeł. By wejść do jego wnętrza, V. musiał odgarnąć grzechocącą zasłonę z koralików i muszelek. W środku panował półmrok, rozświetlony jedynie blaskiem latarki. Za plecami wróżbity znajdowała się kolejna zasłona, prowadząca do pomieszczenie, gdzie jednooki spędzał dnie.
- A ja słyszałem o tobie. Chciałbyś uczynić mnie kolejnym elementem swej kolekcji dziwadeł, Violet? To mogłoby być ciekawe, nie przeczę... Ale może przepowiem ci najpierw przyszłość... za kilka kropel twej krwi.
- Jesteś bezczelny, jednooki.
- Mam dwoje oczu, Violet, lecz tym – wskazał na zasłoniętą brudnym bandażem prawą połowę twarzy – widzę przyszłość. A i to nie zawsze. Jeśli chcesz mnie jakoś nazywać, mów mi Travis. Jeśli przyszedłeś tylko z ciekawości, nie marnuj mojego cennego czasu i znikaj. A jeśli chcesz przepowiedni – zapłać.
V. wahał się przez chwilę. Owszem, przyszedł z ciekawości. Ale ta ciekawość zakładała też, że spróbuje wysłuchać przepowiedni. Może dowie się czegoś o istocie, którą widział poprzedniej nocy?
Jednooki, Travis, uśmiechnął się delikatnie, zupełnie, jakby odczytał ostatnią myśl swego rozmówcy. Może rzeczywiście to uczynił? Uniesione kąciki jego ust i rozbawione spojrzenie były jak wieczna zagadka. Irytująca i fascynująca łamigłówka, której rozwiązywanie będzie pasjonujące, nawet, jeśli zajmie całą wieczność. 
- Łatwo ulegasz fascynacjom, Violet – stwierdził wróżbita, opierając policzek na dłoni. – Aż za łatwo. Ktoś poważnie zawrócił ci w głowie, nieprawdaż?
- Chciałbym się tylko dowiedzieć, kim jest – parsknął z lekceważeniem V. – To nie fascynacja, tylko zainteresowanie.
- Oczywiście – Travis kiwnął głową, lecz jego spojrzenie wyraźnie dawało do zrozumienia, że wróżbita wie lepiej. – Chcesz przepowiedni, czy jej nie chcesz? Może ja mam całą wieczność, lecz ci śmiertelnicy, którzy czekają na zewnątrz, z pewnością jej nie mają.
-Dobrze. – V. skinął głową.
Travis z uśmiechem podał mu nóż i brudny, styropianowy kubek z logiem McDonalda. V. zmarszczył czoło. Na ostrzu widać było rdzawe ślady, zakrzepłą krew poprzednich klientów wróżbity. Starannie wytarł nóż w krawędź bluzy, nim zdecydował się zaryzykować i rozciąć nim swój nadgarstek.
Ciemnoczerwona krew leniwie spłynęła do kubka. V. nie lubił oddawać innym swego vitae, choć pięćdziesiąt lat nieżycia nauczyło go, że pewne poświęcenia są konieczne. Gdy podawał kubek Travisowi, po ranie na jego nadgarstku nie było już najmniejszego śladu.
Jednooki uśmiechnął się i uniósł kubek, jakby chciał wznieść toast. Wypił zawartość jednym haustem, poczym wyszczerzył w uśmiechu rząd perłowobiałych zębów.
- Przyjmuję zapłatę – rzekł.
Z rękawa jego płaszcza wysunęła się spięta gumką talia kart. Travis przetasował je ze zręcznością zawodowego szulera. Niewykluczone, że był nim w poprzednim życiu, nim stracił oko i nim szalony wampir wybrał go na swojego potomka.
Mógł być właściwie każdym – Malkavianie dobierali przyszłych członków swego klanu w sposób, w którym brak było jakiejkolwiek konwencjonalnie pojętej prawidłowości. Cały sposób myślenia Lunatyków nie miał nic wspólnego z konwencją i tradycyjnie pojętą logiką. W ich szaleństwie ponoć była metoda, lecz jej sensu nie był świadomy nikt, poza samymi Malkavianami. Patrząc, jak Travis tasuje karty, V. zastanawiał się, czy jego przepowiednia będzie dla niego choć trochę zrozumiała. Nie dziwiłby się, gdyby usłyszał coś, co dla każdego, poza samym wróżbitą było bezsensownym bełkotem.
- Zadaj pytanie – polecił jednooki, podając V. talię do przełożenia.
- Spotkałem wczorajszej nocy Kainitę... chcę wiedzieć, kiedy spotkam go znowu.
Travis z politowaniem potrząsnął głową, dając do zrozumienia, że ma o tym wszystkim własne zdanie. Odebrał swoje karty i zaczął układać je na blacie stolika naprędce wykonanego z położonego na kilku cegłach kawałka sklejki. Trzy karty na przeszłość, trzy na teraźniejszość i trzy na przyszłość. Nie spuszczając wzroku ze swego gościa, jednooki odwrócił je obrazkami ku górze. Dopiero wtedy popatrzył na nie. Kontemplował je przez pewien czas, uśmiechając się lekko.
- Widzę, że coś cię łączy z tym Spokrewnionym... Wspólny element przeszłości, wspólny wróg, jak sądzę... Poszukiwanie sprawiedliwości, narzędzie sprawiedliwości, sprawiedliwość, która została źle pojęta – Palec Malkavianina przesunął się pomału po karcie przedstawiającej mężczyznę z zamkniętymi oczyma i samurajskim mieczem w dłoni. Potem spojrzał na trzy karty reprezentujące teraźniejszość. – Widzę katastrofę, wszystko się załamuje, widzę początek końca, który wikła nas wszystkich – jego, mnie i ciebie, w coś, czego nie potrafimy pojąć. Karta Wieży mówi, że wszystko się wali. Gdybyś był rozsądny, nie szedłbyś za nim... ale ty i tak za nim podążysz... Bo w twojej przyszłości widzę szansę. Twój ukochany wyruszy w drogę, opuści to miasto... nie sam. – Jego palec wskazujący spoczął na obrazie bladej kobiety w czerni, stojącej naprzeciw groteskowej postaci w lustrze. Oboje, kobieta i postać, trzymali w dłoniach ozdobne kielichy. – Związek – Travis uśmiechnął się złośliwie. – Och, tak widzę tu twoją szansę... – Oderwał palec od kart i w zamyśleniu przesunął po nim czubkiem języka.
- Gdzie go znajdę?
- Och, ranisz me serce, Violet – Wróżbita spojrzał na swojego klienta. – Jestem artystą, nie punktem informacyjnym. Wyobrażasz sobie, że będę siedział z wahadełkiem nad planem Nowego Jorku, próbując namierzyć Kainitę, w którym się zabujałeś? Daj mi spokój, wyjdź stąd! – Wypowiedź zakończył dystyngowanym machnięciem ręką, którego nie powstydził by się aktor lub zblazowany Ventrue.
V., czując, że nie jest tu już mile widziany, wstał i wyszedł, rozsuwając kotarę. Na zewnątrz kłębił się tłum ludzi, przyciągniętych sławą jednookiego. V. naciągnął kaptur na głowę. Mimo wszystko wolał być ostrożny – sam jeden nic by nie wskórał przeciw zastępom Camarilli i kontrolowanych przez nią śmiertelników.
Znał Nowy Jork, lubił to miasto i żałował, że nie jest w nim miłym gościem. Tylko jakieś dwadzieścia lat temu ktoś, kogo V. w pierwszej chwili wziął za śmiertelnika, zlecił mu dość dziwną misję. Zabić pewne dziecko. Misja nie powiodła się, lecz na brak zabawy V. nie mógł narzekać. Do dziś jednak czuł pewien niepokój – komu tak naprawdę wysłużył się tamtej nocy? Zwyczajni śmiertelnicy nie przychodzą do wampirów z klanu Tzimizce, prosząc o zamordowanie dziecka, które kilkanaście lat później zostaje sławnym aktorem...
Zabawne. Dwadzieścia lat po tamtej nocy V. dowiedział się o śmierci Fei Longa – z gazety, porzuconej przez Spokrewnionego o srebrzystych włosach. Spokrewnionego, który płakał – nad zabitym aktorem?
Teraz ten Malkavianin, uważany za wróżbitę... Katastrofa, w którą wplątali się wszyscy – czyżby śmierć aktora był jej początkiem? Fei Long zginął w płomieniach, może tym razem dosięgli go ci, którzy przed laty zlecili V. zabójstwo.
Od zawsze istniały na świecie siły, których istnienie przepływało gdzieś na granicy świadomości V. Tzimizce zdawał sobie sprawę z ich istnienia, lecz nigdy nie został dostatecznie poinformowany co do ich natury. Nie starał się o te informacje, zawracanie sobie głowy garou czy magami uważając za zbyteczne. Istoty te istniały – i póki nie wchodziły mu w drogę, było dobrze. A gdyby miały... cóż, V. podejrzewał, że cieszyłby się z takiego spotkania i próbował wykorzystać je w celu zdobycia nowych doświadczeń.
***

Im bardziej Zac zbliżał się do budynku, tym bardziej tłukło się serce w jego piersi. Człowiek, z którym chłopak był umówiony, nie wiedział, że będzie miał do czynienia z dziewiętnastolatkiem – a tym bardziej, z dziewiętnastolatkiem rozważającym ucieczkę z domu. Chłopak przełknął ślinę. Głupio mu było przyznać się przed samym sobą, ale bał się. Z jednej strony bycia wyśmianym, z drugiej zaś strony wpadnięcia w szpony kogoś, kto mógłby wykorzystać go dla własnych celów. Strach przed sektami i praniem mózgu tkwił w umyśle Zaca zbyt mocno, by chłopak mógł go zignorować.
Dzwoneczek nad drzwiami wypełnił swoim głosem cały lokal. Zac znalazł się nagle w innym świecie – w miejscu, gdzie czas stanął, uwięziony między półkami pełnymi książek.
Ulokowany w dziewiętnastowiecznej kamienicy lokal był połączeniem kawiarni i antykwariatu. Zapach kawy mieszał się tu z wonią starego papieru, małe lampki dawały dość światła, by umożliwiać czytanie przy stolikach, lecz nie tak dużo, by zakłócić wrażenie intymnego półmroku. Z ukrytych gdzieś głośników płynęły spokojne, jazzowe dźwięki.
Nieliczni goście lokalu byli od Zaca o wiele starsi. Jakiś mężczyzna czytający gazetę, czarnoskóra kobieta, popijająca kawę i kreśląca coś po stercie kartek, najpewniej zadań domowych swoich uczniów. Zac stanął pośrodku, rozglądając się niepewnie. Może jednak powinien był się wycofać, póki miał czas...
- Blackmore? – usłyszał męski głos za swymi plecami. Jego serce podskoczyło.
- Eeeee... tak...
- Spodziewałem się kogoś starszego – rzekł ubrany w tweedowy płaszcz mężczyzna około pięćdziesiątki.
- A ja nie spodziewałem się kogoś, kto będzie wyglądał tak... eeee...
Mężczyzna miał wygląd naukowca i dżentelmena, może właściciela antykwariatu, może bibliotekarza. Porządny, choć trochę zniszczony płaszcz, starannie przystrzyżone szpakowate włosy, okulary w drucianych oprawkach i miły, inteligentny uśmiech nadawały mu mentorskiego charakteru.
- Stereotypowo? Chłopcze, czego się spodziewasz po kimś, kto używa nicka „Giles”? Nie stójmy w drzwiach.
Zac kiwnął głową. Obaj zajęli jeden ze stolików i obaj zamówili herbatę, chłopak czarną, jego rozmówca – cytrynową senchę.
-Może zacznę od przedstawienia się – powiedział mężczyzna, nalewając sobie do filiżanki żółtawego płynu. – Moje nazwisko to Dominic Martel, z wykształcenia jestem fizykiem, więc, jak widać, nie wszystkie stereotypy się zgadzają.
- Ma pan rację. Gdyby się zgadzały, piłby pan Earl Greya. Zac Rice. – Chłopak wsypał do swojej herbaty dwie łyżeczki cukru i zamieszał energicznie.
- Miło mi cię poznać, Zac. Bez żadnego „pan” proszę, bo w końcu w mailach unikaliśmy tej formalności, prawda? Cóż, chyba nie będziesz miał mi za złe, jeśli poproszę cię o ponowne zrelacjonowanie tego... incydentu?
- Nie, nie będę – pokręcił głową. Naukowy sceptycyzm, jaki prezentował Dominic Martel sprawiał, że chłopak czuł się pewniej. Łatwiej rozmawiać o takich zjawiskach z kimś podchodzi do sprawy analitycznie, niż z kimś, kto wszystkie rewelacje przyjmuje bez mrugnięcia okiem. – W pełni pana... cię rozumiem.
Ze szczegółami zrelacjonował całe zajście z „duchem owcy” i obiema kobietami. Opowiedział o swoim upadku z muru, wizycie tajemniczych łowczyń duchów, rozmowie z Hjordis Darkcharm i wydarzeniach w spalonym dworze. Nie ominął informacji o utracie przytomności, lecz przemilczał swój sen, jako nie mający nic wspólnego z sednem sprawy. Mężczyzna słuchał uważnie, zadając czasem pytania o szczegóły, czasem tak banalne i zarazem trudne do przypomnienia sobie, jak temperatura czy kierunek wiatru. Na wiele pytań Zac po prostu odpowiedzieć nie umiał. Martel kiwał tylko głową i przechodził do kolejnych pytań. Kolejne filiżanki herbaty pojawiały się na ich stoliku i, opróżnione, znikały, odnoszone przez usłużną kelnerkę.
-Wydaje mi się, że nie miałeś do czynienia z istotą z tego świata – stwierdził wreszcie uczony, poprawiając okulary. – Nie mam pojęcia, co to było, niewątpliwie stworzenie zasługuje na skatalogowanie, bo wątpię, czy ktokolwiek w Arcanum ma jakieś informacje. Chyba że, czego nie wykluczam, pani Bliss i pani Darkcharm są członkiniami organizacji.
- Da się to sprawdzić?
- Może być trudno. Darkcharm wygląda na przybrane nazwisko, choć z drugiej strony Hjordis to imię skandynawskie, to mógłby być jakiś trop... Sadzę, że jeśli nie zmienisz zdania, mógłbyś sam zająć się poszukiwaniami.
- Myślisz, że Arcanum mnie przyjmie? – Zacowi rozbłysły oczy.
- Na razie nie widzę przeciwwskazań, choć z drugiej strony... Nie planujesz wracać do szkoły?
- Nie. – Chłopak pokręcił głową.
- Trochę szkoda, ale twoja wola. Zdobywanie wiedzy na własną rękę też bywa użyteczne. – Kiwnął głową. – Oczywiście, Arcanum cię nie utrzyma, wiesz o tym?
- Wiem. Dowiedziałem się wszystkiego, co tylko mogłem znaleźć. – Okupił to oczyma czerwonymi i bolącymi od całonocnego wpatrywania się w ekran, jednak rodzice nauczyli go skrupulatności oraz namysłu przy podejmowaniu decyzji, zwłaszcza decyzji, które miały ukształtować całe jego życie.
Martel uśmiechnął się
– Więcej takich jak ty i może nasza praca zyska uznanie społeczeństwa.
Zac nie odpowiedział. W uznanie społeczeństwa nie wierzył, skoro nie darzyli go zrozumieniem właśni rodzice.
Zapłacili i wyszli na ulicę. Było zimno. Od Bożego Narodzenia temperatura spadała systematycznie, synoptycy przewidywali największe tej zimy mrozy i opady śniegu na luty, ale tego typu długofalowe prognozy sprawdzały się rzadko, więc Zac liczył na rychłe ocieplenie. Nie lubił mrozów, nie lubił nosić szalika, który drapał go po gardle, rozwijał się i plątał pod nogami. Martel wydawał się nie mieć takich problemów, w swoim eleganckim tweedowym płaszczu wyglądał dystyngowanie, jak profesor albo przynajmniej absolwent Oxwordu. Chłopak spoglądał na niego z zazdrością. On nie miał najmniejszego talentu do robienia dobrego wrażenia, zawsze zaplątany we własne ubrania i kończyny, za wysoki, za chudy, z końską szczęką, uczesaniem grzecznego chłopca i wiecznie obrażoną miną. Poskładany z różnych nie pasujących do siebie kawałków mały buntownik z rodziny zapracowanych yuppie, który postanowił babrać się okultyzmem. Zbuntowany got, który zamiast płaszcza, gotyckiego krzyża na szyi i czarnej kredki do oczu, nosił zielony szalik w paski do czarnej, skórzanej kurtki.
***

Wieczór dwudziestego ósmego grudnia zaczął się dla Nowego Jorku spokojnie, choć zakończyć miał się dramatycznym wydarzeniem. Piąta Aleja, ruchliwa jak zawsze, rozświetlona była setkami żarówek. Światła paliły się w oknach domów, wystawy sklepowe jaśniały tak, że w ich blasku można było odnieść wrażenie, że wciąż panuje dzień. Z nagich konarów drzew zwieszały się drobne lampki, zaś przed Metropolitan Museum wznosiła się olbrzymia choinka, z barokowym przepychem udekorowana sznurami światełek i ozdobami z lśniącego plastiku i folii. Za potężnym gmachem muzeum Central Park iskrzył się bielą, przypominając zaczarowany las z powieści fantasy.
I jak z powieści fantasy było to, co wybiegło z parku. Stado psów o oczach, jak później mówiono, lśniących piekielną czerwienią, psów tak wielkich i silnych, że nie mogły być zwyczajnymi miejskimi kundlami. Stworzono je w tajnych laboratoriach, by posłać na wojnę do Iraku, lecz eksperyment wymknął się spod kontroli – mówili jedni. To diabelskie bestie, słudzy Antychrysta, znak, że nadchodzi Apokalipsa – szeptali pełni strachu inni, bardziej religijni. Zdziczałe psy, zaniedbane przez ludzi, głodne i zmarznięte – prychali, odporni na teorie spiskowe i nadprzyrodzone siły, miłośnicy zwierząt.
Lecz tamtej nocy, gdy, przed samym gmachem Metropolitan Museum, śmierć poniosło siedemnaście osób, nie liczyło się prawdziwe pochodzenie psów. Jedynie zamęt, panika, strach, krew, jedynie to było istotne, bo gdy giną ludzie, nikt nie pyta, czemu. Pytania pojawiają się potem.
Chłopak w zielonym, nieco zbyt długim szaliku też nie zadawał pytań, choć, na moment przed wynurzeniem się bestii spomiędzy drzew, miał wrażenie, że coś wisi w powietrzu, że coś przemyka się w mroku, na samej krawędzi jego zmysłów. Potem rozpętało się piekło.
Ktoś wrzasnął, gdy olbrzymie zwierzę rzuciło się do gardła pierwszemu z przechodniów. Kilkoro ludzi przystanęło, nie wierząc własnym oczom, dopiero po paru chwilach dotarło do nich, że to dzieje się naprawdę, że to nie film, że w okolicy nie ma kamer. Ludzie ginęli naprawdę, krzycząc ze strachu i bólu, jedni zagryzani przez psy, inni tratowani przez uciekających.
Przez moment także Zac stał jak słup soli, dopiero szarpnięcie za ramię przywróciło go rzeczywistości. Pobiegł za Martelem, ciągnącym go w jedną z bocznych ulic. Chłopak wątpił w skuteczność takiej ucieczki, lecz biegł posłusznie, potykając się o własne nogi.
Przystanęli i oparli się o mur. Martel dyszał ciężko, najwyraźniej nienawykły do wysiłku fizycznego. Zac ostrożnie zerknął w kierunku Piątej Alei. Trudno mu było uwierzyć, że na jego oczach właśnie giną ludzie.
- To nie są zwykłe psy, prawda? – spytał drżącym głosem.
- Nie wiem.
Olbrzymie zwierzę powaliło jakąś kobietę. Mimo oddalenia Zac doskonale widział, jak spod zębów bestii tryska krew. A może tylko mu się wydawało? Oparł głowę o ścianę i nabrał w płuca lodowatego powietrza.
Od strony alei rozległ się pierwszy strzał, potem zabrzmiały kolejne. Oddali je ochroniarze stojący przed muzeum, gdzie tej nocy odbywał się jakiś wernisaż. W oddali zawyła syrena policyjna.
- Idziemy – Martel znów pociągnął Zaca za rękaw. – Pomału...
- Tak...
Ruszyli. Krzyki i strzały za ich plecami nie cichły, lecz chłopak nie odważył się już obejrzeć. Miał wrażenie, jakby stąpał w powietrzu.
Ktoś przemknął obok nich, ocierając się ramieniem o Zaca. Chłopak wzdrygnął się. Znów to uczucie, nieuchwytne, trudne do sprecyzowania...
- Czułeś to? – spytał cicho swego towarzysza.
Martel pokręcił głową.
- A ja tak! – Przytrzymując szalik, chłopak popędził za przechodniem.
- Zac! – krzyknął mężczyzna. – Zac!
Przechodzień poruszał się szybkim krokiem, nie biegł jednak. Na plecach miał podłużny pakunek. „Jak broń” – pomyślał Zac, czując, jak jego serce bije szybciej. Podążając za nieznajomym, skręcił w boczną uliczkę. Obserwowany mężczyzna musiał to zauważyć, bo odwrócił się i spojrzał na Zaca.
Miał szaroniebieskie oczy i coś nieprzyjemnego w spojrzeniu. Coś, co sugerowało chłopcu wycofanie się. Żaden człowiek o czystym sumieniu nie mógłby patrzeć w ten sposób, tego Zac był pewien. Przystanął, odliczył do trzech i ruszył dalej.
Za swoimi plecami słyszał kroki i przyśpieszony oddech Martela. Potem dołączył do nich odgłos uderzających o asfalt kolejnych par butów. Kobieta i dwóch mężczyzn, wszyscy z pistoletami w dłoniach, minęli Zaca i jego towarzysza i popędzili za mężczyzną z pakunkiem na plecach.
- Co teraz? – Chłopak spojrzał pytająco na członka Arcanum.
- Może miałeś rację... – Mężczyzna zamyślił się. – Nie byłoby rozsądną rzeczą iść za nimi...
- Ale my to zrobimy – dokończył Zac. Był w stanie wyobrazić sobie adrenalinę, która krążyła teraz w jego żyłach. Czuł strach, lecz w przerażeniu było coś przyjemnego, jak podczas oglądania horroru. Uśmiechnął się, czując równocześnie gęsią skórkę, pokrywającą mu kark.
Martel chyba czuł się podobnie bo skinął głową.
***

Tego ranka oficer Miranda Wright obudziła się z przeczuciem, że stanie się coś niezwykłego. Zignorowała je. Była osobą trzeźwą, mocno stąpającą po ziemi, nie wierzyła w prorocze sny i nawet do intuicji podchodziła z wielkim sceptycyzmem. Gdy jednak wieczorem polecono jej udać się przed Metropolitan Museum, była niemal gotowa zmienić zdanie. To nie były zwykłe psy – zdradził jej w zaufaniu przełożony. Nie, on sam nie wiedział, z czym właściwie mają do czynienia, lecz Miranda powinna mieć oczy otwarte i uważać na wszystkich dziwnie wyglądających i dziwnie zachowujących się ludzi. Policjantka przytaknęła i już po chwili stała na Piątej Alei, widząc rozgrywający się tam horror.
Policja i straż pożarna próbowały zaprowadzić porządek, przede wszystkim kontrolując spanikowany tłum. Było to trudne – na oczach Mirandy jakieś dziecko zostało stratowane, może nawet na śmierć, przez uciekających. Oddziały prewencyjne starały się utworzyć barierę pomiędzy ludźmi a dzikimi psami, co również nie było zbyt skuteczne. Jedyną rozsądną osobą w całym zamieszaniu wydawał się być facet, który, ulokowany na dachu jednego z budynków, systematycznie zdejmował z karabinu snajperskiego kolejne psy.
Miranda nie była tu, by pomagać obywatelom w ucieczce ani by zabijać wściekłe zwierzęta. Miała szukać potencjalnego winnego, kimkolwiek by nie był. Dziwne polecenie, lecz oficer Wright nie miała w zwyczaju kwestionować rozkazów przełożonych. Trzymając się na obrzeżu największego zamieszania, rozglądała się uważnie, właściwie nie przekonana, że będzie w stanie czegokolwiek dokonać. Przez myśl przemknęło jej, że tu przydałoby się raczej medium, niż trzeźwo myśląca policjantka.
Głośnik przy jej uchu zatrzeszczał i usłyszała głos swego zwierzchnika.
- Oficer Wright, proszę szukać wysokiego mężczyzny około trzydziestki. Wysoki, długie szare włosy, sina cera.
Potwierdziła, nie zadając pytań. Przynajmniej miała jakiś punkt zaczepienia.
Znalezienie go nie okazało się trudne. Oddalał się z miejsca zdarzenia szybkim, nerwowym krokiem. Miranda wezwała dwóch najbliżej stojących funkcjonariuszy (nie pamiętała nawet ich imion) i ruszyła za nim. Po drodze minęła mężczyznę i młodego chłopaka, zapewne kolejnych uciekających przechodniów.
Mimo mrozu, w ocieplanej kurtce było jej gorąco, czuła, jak cały jej podkoszulek nasiąka potem. Jej oddech przyspieszył i stał się nieco cięższy, lecz nie zwracała na to uwagi.
Człowiek, za którym podążała, przystanął i zaczął się rozglądać. Zatrzymała się też Miranda. W jednej dłoni trzymając pistolet, drugą wyciągnęła przed siebie, pokazując odznakę.
-Policja! – zawołała. – Proszę się nie ruszać!
Mężczyzna zastygł, patrząc na nią. Podeszła bliżej, unosząc pistolet. Nie można ufać komuś podejrzanemu o bycie sprawcą czegoś tak okropnego...
Jak na potwierdzenie słów Mirandy z bocznej alejki wyskoczyła kolejna bestia. Olbrzymi pies, większy niż wszystkie, które policjantka kiedykolwiek widziała. Pysk pełen miał piany, a jego oczy niemal lśniły w półmroku. To był tylko ułamek sekundy, ruch potężnych mięśni, widocznych nawet pod gęstym futrem, błysk kłów.
Strzeliła. Pocisk minął psa i minął mężczyznę, trafiając z brzdękiem w śmietnik.
Pies wylądował na niej, opierając olbrzymie łapy na jej ramionach. Dookoła oficer Wright słyszała warkot wydobywający się z gardeł kolejnych bestii, strzały i ludzkie jęki.
Zęby kłapnęły tuż przy jej szyi. Może powinna krzyczeć, lub przynajmniej zemdleć, ale była twardą kobietą i po prostu znieruchomiała ze strachu.
Kolejny dźwięk – szczęk stali? A potem czyjś krzyk.
Żeby kłapnęły znowu, rozrywając jej szyję. Nie bolało, nie w pierwszej chwili. Miała wrażenie, że przez ułamek sekundy stoi nad swoim własnym ciałem, nie odczuwając niczego. Potem poczuła krew rozlewającą się po jej szyi.
- Bierz pistolet i strzelaj! – krzyknął jakiś głos.
Pies otworzył paszczę, by dobić swą ofiarę.
Rozległ się wystrzał.
Pies upadł, z łbem odrąbanym od ciała jednym, czystym cięciem.
Szarowłosy mężczyzna trzymał w dłoni miecz. Poruszał się szybko, szybciej, niż powinien zwykły człowiek.
Świat przed oczyma Mirandy zasnuła mgła. W ostatniej chwili swego życie oficer Wright przypomniała sobie swoje przeczucie, a także wszystkie historie o nowojorskich policjantkach, przez przypadek wplątujących się w niezwykłe wydarzenia.
„Tym razem to nie ja...” – pomyślała.
***

Zac drżąc trzymał pistolet. Zamykając oczy, znów nacisnął spust. Wszystko działo się niesamowicie szybko – psy pojawiające się prawie znikąd, policjanci upadający pod naporem olbrzymich ciał. Mężczyzna z mieczem krzyczący, by strzelać. Upadek. Zimny dotyk stali w dłoni, kolejne pociągnięcia za spust, huk, odrzut, woń prochu.
To nie mogło być prawdziwe. To nie mogło dziać się naprawdę.
A jednak się działo. Ciężar broni był aż nazbyt namacalny, krzyki ludzi i warkot psów – donośne.
Uchylił na chwilę oczy, zacisnął je znowu i strzelił. Nie patrząc oddawał strzał za strzałem, aż w magazynku zabrakło kul. Dopiero wtedy otworzył oczy.
Wokół niego leżały ciemne kształty – ciała ludzi i zwierząt. Ziemię pokrywała krew.
Wstał pomału, oddychając ciężko, chrapliwie. Miał... szczęście. Teraz widział, że znalazł się dokładnie w środku i że psy zaatakowały w pierwszej kolejności pozostałych. Leżeli wokół niego, wszyscy martwi – trójka policjantów, Martel. Chłopak stał jak sparaliżowany. Wszystko wydarzyło się tak szybko, ci ludzie zginęli, a on nie miał ani jednego draśnięcia...
Spojrzał w dół, podświadomie oczekując, że ujrzy własne ciało, ale zobaczył tylko zwłoki psa, któremu chyba niewiele brakowało by go dopaść. To nie kula zabiła zwierze, a czysty, bezbłędny cios miecza.
Zac czuł, że całe jego ciało dygoce jak w febrze. Pomału uniósł głowę. Ten dziwny człowiek stał naprzeciw niego, z mieczem w dłoni, z wyrazem twarzy tak obojętnym, jakby śmierć była dla niego codziennością. Niesamowity, nierzeczywisty, przerażający.
- Słuchaj... Słuchaj, to nie twoja robota, prawda? – Chłopak nerwowo obracał w dłoni pistolet. Wiele by dał za dodatkowe kule w magazynku.
Mężczyzna pomału pokręcił głową.
- To dobrze, bo ja... – Zac czuł, jak głos zaczyna mu się łamać. Boże wielki, tam leżał Martel, ten miły facet, który pił z nim herbatę... ze zmasakrowaną twarzą... Boże... Chłopak osunął się na kolana. Był bezpieczny a poza tym byłoby mu wszystko jedno, gdyby... Naprawdę...
Nie wszystko było w porządku – podpowiadał Zacowi jakiś głos w głowie. Nieuchwytne uczucie obecności czegoś... czegoś... nie opuszczało chłopaka. W końcu te psy nie wzięły się znikąd, całe zdarzenie musiało zostać zainscenizowane... zaś reżyser spektaklu z pewnością nie był teraz zadowolony – dwie zaatakowane osoby przeżyły, czy to przypadkiem, czy to z pomocą swoich umiejętności.
Zac podniósł głowę, spodziewając się ujrzeć ukrytą gdzieś w mroku, na dachu, złowieszczą sylwetkę. Jego towarzysz zrobił to samo, rozglądając się, nasłuchując i zapewne używając też innych zmysłów, tych, o istnieniu których nie mówi się oficjalnie. Chłopak popatrzył w tę samą stronę. Oczywiście, nie dostrzegł niczego.
Mężczyzna zerknął znów w jego kierunku, poczym bez słowa pobiegł ulicą.
Zac zaklął. Miał tego dość. Wszyscy notorycznie go ignorowali – a jedyny człowiek, który był skłonny z nim rozmawiać, leżał martwy. I co ma, do cholery powiedzieć policji? Prawdę, to pewne. Potem wróci do domu, a potem...
- Czekaj! – krzyknął, wściekły na samego siebie. Wydawało mu się, że jego życie polega na bieganiu za innymi i narzucaniu im swej osoby. – Do cholery, chcesz mnie zostawić, żeby coś mnie zjadło? A żeby cię! – wrzasnął, widząc, że nieznajomy przyśpiesza. - Niech cię diabli! Jesteś taki sam, taki sam jak wszyscy, ot co! – kopnął najbliżej stojący kosz na śmieci. – Taki sam...
Miał ochotę, w proteście przeciw byciu ignorowanym, usiąść na krawężniku i zamarznąć. Oczywiście, wszechświat nie zrobiłby sobie nic z jego śmierci. Jeszcze jeden zbuntowany dzieciak, tym razem nie z podciętymi żyłami, a zamarznięty, nie robi wielkiej różnicy. Autodestrukcja nigdy nie była dobrym sposobem zwracania uwagi. Zac znał takie przypadki aż za dobrze. Korzyści żadne, szkody zbyt duże.
- Jesteś, kurwa, żałosny, Rice. Żałosny, ot co.
Za swoimi plecami usłyszał policyjne syreny. Znaleziono ciała. Właściwie chłopak nie miał ochoty tam wracać i zeznawać. Może się po prostu wycofać? Na odśnieżonej ulicy nie było jego śladów, na pistolecie nie było jego odcisków palców, a jego zeznania nie byłyby przydatne. Więc jaki to miało sens?
Kopnął śmietnik raz jeszcze, dla porządku.
- A żeby cię, sukinsynu – oznajmił.
- To o koszu, czy o mnie?
Zac odskoczył. Nie słyszał kroków, nie czuł nic, usłyszał dopiero głos. Nie miał wątpliwości, co do tożsamości jego posiadacza, ale mimo to, a może właśnie dlatego, porządnie się wystraszył.
- Po co przyszedłeś?
- Komuś zależało, żebym miał teraz na głowie policję i... inne siły. – Szarowłosy podszedł bliżej. Zac zauważył, jak, nieco nerwowym ruchem, poprawia przepasującą mu czoło chustę.
- I postanowiłeś pozbyć się świadka? – Chłopak cofnął się ostrożnie. Albo próbuje tylko mnie nastraszyć, albo jestem w jakiejś kiepskiej powieści – pomyślał.
- Raczej by... – Mężczyzna wyraźnie ociągał się ze słowami. – sprawdzić.
- Nic nie powiedziałem i nic nie powiem. – Zac miał ochotę postąpić w dokładnie przeciwny sposób, ale miał jeszcze rozsądek. – Ale mógłbyś mi przynajmniej wyjaśnić – Przełknął ślinę, świadomy, że posuwa się nieco zbyt daleko. – komu i dlaczego zależało na wpakowaniu cię w kłopoty.
Mężczyzna nie odpowiedział, odwrócił się tylko i ruszył ulicą.
- Hej, zadałem pytanie! – krzyknął Zac. – Może będę mógł pomóc.
Wspaniale – podpowiadał mu jego rozsądek. – Trzeba było siedzieć w domu, Rice. Co ty sobie myślisz, pomagać jakiemuś podejrzanemu facetowi, który może być wszystkim i każdym... to nie film, Rice, to nie głupia powieść ani nie gra fabularna, to twoje cholerne życie, które w każdej chwili może się skończyć, i to wcale nie dlatego, że mistrz gry miał za dobre wyrzuty na kościach.
Szarowłosy odwrócił się.
- Jesteś stąd?
Chłopak pokręcił głową.
- Stamford. Mam tu pokój w hotelu. Przyjechałem się spotkać z tym facetem, którego... – Wzdrygnął się na samo wspomnienie. – W każdym razie...
- Żaluzje w oknach?
- Słucham?
- Żaluzje. W oknach hotelu.
- Tak... sądzę... – Zac nie wiedział już, co ma myśleć.
- Po wschodzie słońca wyjdziesz z hotelu i nie wrócisz do zachodu słońca. Jeśli nadal będę żył, zobaczymy co dalej, jasne?
Niepewnie i bardzo wolno Zac kiwnął głową.
Wkopałeś się, Rice – zachichotał głos w jego głowie. – Oj, pięknie, klasycznie, po uszy w niezłą kabałę, i co teraz, Rice? Co teraz?
***

Z okien drapacza chmur, zbudowanego w stylu art-deco pod koniec lat dwudziestych, widać było wyraźnie zarówno światła miasta, jak i matową czerń zasnutego chmurami nieba ponad nimi. Śnieg wirował jak w szklanej kuli, potrząśniętej ręką dziecka.
O tak, ktoś potrząsnął miastem niewiele słabiej, niż trzy lata wcześniej uczynili to terroryści. Komuś zależało na zamieszaniu, i tym razem nie była to robota ludzkiego fanatyka, tego był w stu procentach pewien. W końcu żaden ludzki fanatyk nie skłoniłby tak wielkiego stada psów do zaatakowania przechodniów przed Metropolitan Museum. To, co stało się przed trzema zaledwie godzinami było pokazem możliwości jakiejś istoty, która pragnęła wywołać chaos.
Oczywiście, członkowie Primogenu zareagowali w przewidywalny sposób – połączyli ten dziwaczny atak z zabójstwem Theodore Londona i jednogłośnie postanowili znaleźć opisanego przez ucznia infernalisty mordercę. Zbyt długo z tym zwlekali, sądząc, że chodziło tylko o porachunki wewnątrz zakazanego kultu.
Ludwig du Peloux nie kiwnął nawet palcem. Wiedział, że sprawy prędzej czy później przybiorą taki obrót i, ze względu na swoją pozycją, nieżycie oraz dobro miasta, nie zamierzał niczego zmieniać. Jeśli Sariel będzie aż tak nieostrożny, by wdać się w walkę z policją lub którymś z miejscowych Spokrewnionych... Cóż, Ludwigowi nie było to na rękę, ale czasem trzeba ponosić pewne koszta...
Oderwał wzrok od miasta za oknem, gdy tylko rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę!
Jego asystentka, małomówna i nienaganna jak zawsze, wkroczyła do gabinetu.
- Raport od pana Moona, szefie. – oznajmiła, podchodząc i kładąc na stole papiery.
Wampir podniósł plik kartek. Przez kilkanaście minut czytał w milczeniu, raz po raz marszcząc brwi. Ghulka stała sztywno koło jego biurka. Zwrócił na to uwagę dopiero, gdy skończył lekturę.
- Usiądź, Anno. – Wskazał jej krzesło. – Jakich jeszcze Spokrewnionych spoza Camarilli gościmy ostatnio w Nowym Jorku? Poza naszym oficjalnym głównym podejrzanym?
- Travis, szefie.
- Tak... A więc mamy Malkavianina... i, najwyraźniej – Postukał palcem w plik papierów – jakiegoś Tzimizce, tak przynajmniej twierdzi pan Moon.
- Mark Adler nie jest ani jednym ani drugim – zauważyła kobieta.
- Taaak...
Ludwig zdecydowanie nie był zadowolony z obrotu sytuacji. Nie spodziewał się, by Sariel, Travis i tajemniczy, acz bezczelny Tzimizce byli ze sobą powiązani, jednak inni wysoko postawieni Kainici mogli być odmiennego zdania. Z panem Moonem i innymi Tremere na czele – im niewiele rzeczy sprawiłoby większą przyjemność, niż Krwawe Łowy ogłoszone na przedstawicieli dwóch klanów, które Czarodzieje pragnęliby widzieć zmiecione z powierzchni ziemi. Powiązań mogło nie być, lecz nawet dowody można sfabrykować.
Niepokoiła go też „nekromantka”, o której wspominał Sariel. Śmiertelniczka, mag. Ludwig du Peloux był zbyt starym wampirem i zbyt mocno zagłębił się w nieznane innym Spokrewnionym mroczne sprawy, by upierać się, że śmiertelni magowie nie istnieją. Z drugiej jednak strony nie wiedział o nich wiele. Mógł uspokajać się myślą, że śmiertelność i kruche, żywe ciało były ograniczeniem – lecz nie znał prawdziwej mocy tych istot. Jeśli jedna spośród nich miała u Sariela dług do spłacenia, musiała być wystarczająco potężna. Wyrządzenie przysługi tak staremu wampirowi nie było łatwe.
Nasuwało się też pytanie, jakiego rodzaju była to przysługa?
- Jakieś rozkazy, szefie?
- Informuj mnie na bieżąco, Anno.
Kiwnęła głową.
- Oczywiście, byłbym zadowolony, gdyby w walce z naszym oficjalnym podejrzanym nikt nie odniósł obrażeń... Oczywiście, najlepiej byłoby, aby do żadnej walki nie doszło, lecz nie będziemy ich powstrzymywać... Mimo to, Anno, jestem losem pana Adlera osobiście zainteresowany.
Ghulka skinęła głową.
-Dziękuję, Anno. Możesz odejść.
Wypłynęła niemal bezszelestnie, pozostawiając po sobie jedynie niemal niewyczuwalną woń perfum.
Wrócił do okna. Miasto za szybą, jego miasto, niespokojne jak zawsze, lśniło tysiącem świateł. Zdążył je pokochać, o ile jego sześćsetletnie serce było zdolne kochać cokolwiek. Lecz nie tylko śmiertelni przywiązują się do miejsc, które nazywają domem, nie tylko śmiertelni boją się o losy swych siedzib. Czy troska o Nowy Jork wynikała z upodobania do władzy, pragnienia bezpieczeństwa czy z innych pobudek? Tego Ludwig du Peloux nie wiedział.
***

Żaluzje w hotelowym pokoju przepuszczały do wnętrza wąskie pasma zimnego światła ulicznych latarni. W tym nienaturalnym blasku każdy przedmiot rzucał dziwaczny cień, wykoślawiony, jak sylwetka fantastycznego stwora. Upiorne istoty ukształtowane z cienia pełzały po ścianach, podłogach i suficie, wyciągając swe palce i macki w kierunku rzucającego się na łóżku chłopaka. Ilekroć Zac zamknął oczy, widział znów psy i rozszarpane ludzkie zwłoki. Ilekroć je otworzył – widział chudą sylwetkę siedzącą na fotelu. W ustach czuł przeraźliwą suchość, ciało mokre miał od potu, a cała jego psychika przypominała teraz splątany kłębek czegoś czarnego. Kiedyś bał się, oglądając horrory, teraz bał się po stokroć bardziej, sam będąc częścią jednego z nich.
Zapraszanie do hotelu nieznajomych mężczyzn nigdy nie należało do rzeczy, które Zac planował robić. Gdyby sytuacja była inna, chłopak bałby się pewnie, że recepcjonista weźmie ich za kochanków, teraz jednak wypełniał go zupełnie inny strach. Cokolwiek by się nie stało, Zac stąpał po wąskiej krawędzi, z której mógł w każdej chwili spaść. Swoje życie zawdzięczał szczęśliwemu przypadkowi i zapewne tylko szczęście pozwoli mu dożyć świtu. Wpuścił do wynajętego pokoju coś, czego nazwa była dla niego aż nazbyt oczywista, lecz zapewne naraził się też innym istotom, tego samego lub innego rodzaju. Być może – uspokajał sam siebie – on i ten szarowłosy mężczyzna z wielkim mieczem byli razem bezpieczniejsi. Obaj przeżyli atak, prawda? Więc ten ktoś, kto wysłał psy mógł chcieć zabić ich obu. A we dwójkę raźniej.
Tylko chłopak wcale nie był pewien, czy akurat takiego towarzystwa pragnie. Owszem, musiał przyznać, był zafascynowany, setki pytań kłębiło się w jego głowie. Ale wiedział też zbyt dobrze, wychowany na książkach i filmach grozy, jak może skończyć się dla niego ta noc, a wraz z nią – całe jego życie. I nie był pewien, czy nudne życie w szkolnym internacie nie byłoby jednak lepszym wyjściem, niż śmierć w tanim nowojorskim hoteliku.
- Słyszę, jak wali ci serce – rozległ się głos.
Zac usiadł. Mężczyzna siedział na swoim miejscu, cień na tle innych cieni. Jego szarobłękitne oczy powinny błyszczeć w mroku, lecz nie błyszczały, co było nieco uspokajające.
- Tobie by też waliło na moim miejscu.
- Nie wątpię. Niemniej jednak, uważam, że jesteś odważny. – Mężczyzna pomału wstał. – Mogę sprawić że uśniesz.
- Snem wiecznym? – Zac bardzo chciał, by te słowa zabrzmiały jak żart, lecz głos mu się załamał.
- Nie. Tylko do świtu. Sądzę, że możesz mi pomóc.
- Najpierw powiedz mi jak to zrobisz.
- Po prostu – Mężczyzna nieśpiesznie zbliżył się do łóżka i usiadł na jego skraju. – Dotknę twojego czoła, a ty zaśniesz. Oczywiście... – zawahał się.
- Tak?
- Jest coś, co mógłbyś mi dać w zamian.
- Wiem. – Chłopak instynktownie naciągnął kołdrę pod szyję. – Ale jak się nie zgodzę, i tak sobie weźmiesz, prawda?
- Postaram się nie.
Nie „nie”, tylko „postaram się nie”. Boleśnie szczere słowa istoty, która chyba nie do końca cieszyła się z własnej mrocznej natury. A może to tylko nadzieja Zaca? Tak naprawdę nie wiedział nic i niczego nie mógł być pewien. Może to wszystko tylko mu się śniło.
Przełknął ślinę i zamknął oczy.
- Okej.
Poczuł, że mężczyzna chwyta go za rękę. Przed jego oczami mignął zarys głowy, gdy szarowłosy pochylił się dotknął ustami jego nadgarstka. Było coś nieomal mistycznego w siedzeniu w pogrążonym w mroku pokoju z istotą żywcem wziętą z jakiejś powieści. Jak przez mgłę chłopak przypomniał sobie słowa Hjordis Darkcharm, te o bzdurach, i kolejne pytania zakołatały się pod jego czaszką.
- Jutro... opowiesz mi o wszystkim...
- Tak.
Nie bolało.
Przed oczyma Zaca świat zawirował. Wszystko na moment stało się jednością, pełnią, on i wszechświat, i Nieznane, którego zawsze pragnął i które właśnie otrzymywał. Chłopak poczuł, jak jego kończyny stają się wiotkie, a umysł osuwa się w dół. Bezbrzeżna otchłań czegoś, czego nie był w stanie opisać, otwarła się i pociągnęła go w siebie.
Otworzył oczy. Serce waliło mu nadal, lecz nie ze strachu, a z podniecenia. Nie umiał nazwać ekstazy, którą właśnie przeżył, nie umiał nawet porównać jej z niczym, czego dotychczas doświadczył i wiedział, że nigdy dotąd nie przypuszczał, iż człowiek jest w stanie odczuwać coś podobnego. Kręciło mu się w głowie.
Nie zasnę tej nocy – pomyślał. – Po tym już na pewno nie.
Chwilę potem jednak wampir zgodnie z obietnicą dotknął jego czoła i Zac pogrążył się we śnie.







Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj