ZMIERZCH


KSIĘGA I - CIENIE



Rozdział 5. Jak Ćmy

Pomimo wszystko miasto było szokiem. Za jasne, za głośnie, przyciągało tak, jak lampa przyciąga ćmy. I, jak sądził, tak jak lampa dla ciem było niebezpieczne dla tych, którzy za bardzo pozwolili mu się omotać. Wydawało mu się, że Kraków jest jasny, wydawało mu się, że Wiedeń i Frankfurt nad Menem oślepiają – nic jednak nie mogło równać się z Nowym Jorkiem. Zastanawiał się, czy ktokolwiek w tym mieście śpi. Idealne miasto dla wampirów, miasto, gdzie każdy był nocną istotą, a głębokie cienie pomiędzy latarniami skrywały więcej, niż nieprzenikniona noc. Ludzie nie bali się opuszczać wieczorami domów, co czyniło ich łatwymi ofiarami tak dla zwykłych zbirów, jak i dla Spokrewnionych. Miasto, w którym można było zgubić się i nigdy już się nie znaleźć.
Ze zdziwieniem przyglądał się ludziom. W taki różnorodnym tłumie jego sina skóra pozostawała niezauważona. W tak różnorodnym tłumie roiło się zapewne od nieludzi. Kiedy w okresie mrocznego średniowiecza tęsknił za starym Rzymem, nie przypuszczał, że ujrzy kiedyś miasto, które przewyższy go wspaniałością, różnorodnością i dekadencją. Miasto, które stanie się nowym symbolem, centrum świata, z którym ludzie będą tęsknic i opisywać je w swej twórczości. Nowy Jork, miasto równie przerażające, co fascynujące.
Nie był tu, by podziwiać. Miał zadanie, dług do spłacenia – dług wobec osoby, która go uratowała, tak przynajmniej sobie powtarzał. Nie wysługiwał się nekromantce. Spłacał dług. Niedługo będzie wolny, odejdzie, poszuka swojej zemsty – a potem odkupienia. Jeszcze w samolocie podjął decyzję – wykona zadanie i oznajmi jej, lub kolejnemu jej wysłannikowi, czy to Kainicie, czy innej istocie, że nie będzie jej narzędziem. Powiedziała, że nie będzie go do niczego zmuszać, a on nie sądził, by miała zmienić teraz zdanie. Nazwała go „skarbem” i „cudem”. Nie zabija się „skarbu” dla zdobycia którego poświęciło się życie własnego sługi.
Czekała na niego już na lotnisku, atrakcyjna kobieta ubrana w elegancki, szarobeżowy żakiet. Ghulka. Wyszła mu naprzeciw, uśmiechając się szeroko, uprzejmie i perfekcyjnie sztucznie.
- Pan Mark Adler? – spytała, podając dłoń o długich, pomalowanych na bladoróżowo paznokciach. – Szef polecił mi odebrać pana z lotniska.
Zachowując bezpieczny dystans, Sariel uścisnął jej rękę. Była silna, nawet jak na ghula.
- Taksówka czeka – oznajmiła, bez zbędnych ceregieli.
Zawahał się. Był bezbronny, miecz musiał zostawić nim wsiadł do samolotu. Ghulka wiedziała, jak wygląda i znała jego przybrane nazwisko, a więc miał prawo wierzyć, że jej szef istotnie ma się z nim spotkać. Mimo to nie podobała mu się perspektywa podróży samochodem w towarzystwie tej kobiety. Czyżby objawy tego, co w dzisiejszych czasach nazywane jest paranoją?
- Skąd mam mieć pewność, że mogę zaufać pani i pani szefowi?
Ghulka uniosła brew, poczym sięgnęła do kieszeni żakietu.
- Proszę mi wybaczyć, powinnam była dać to panu od razu. – Wręczyła mu mały kartonik, kartę Tarota.
Spojrzenie na obrazek uspokoiło go.
- Dobrze.
- Proszę za mną.
Wsiedli do żółtej taksówki. Kobieta podała kierowcy adres i samochód ruszył.
Sarielowi trudno było nie wyglądać przez okna. Miasto było jeszcze bardziej fascynujące niż ten mały skrawek widziany z okien samolotu, a potem na lotnisku. Jego zainteresowanie nie umknęło uwadze towarzyszki.
- Pierwszy raz w NY?
- Pierwszy raz w tak wielkim mieście.
- Och. Ja mieszkam tu od urodzenia...
- Proszę mi powiedzieć. – Spojrzał na nią, na jej perfekcyjnie neutralną twarz posłusznej pracownicy. – W jakiej dokładnie sprawie mam zobaczyć się z pani szefem?
- Nie wie pan? – Znów uniosła brew. – Przykro mi. Szef ma swoje sprawy, a ja nie pytam tak długo, jak płaci mi... odpowiednio. – Uśmiechnęła się porozumiewawczo. – Moim zadaniem jest zawieźć pana na spotkanie i zadbać, by nikt niepowołany się o tym nie dowiedział.
- Rozumiem. – Kiwnął głową. Na odpowiedzi musiał więc poczekać.
Minęli zatłoczone, pulsujące życiem, oślepiające od świateł centrum i skierowali się w jedną z gorszych, zaniedbanych dzielnic. Nie znający topografii miasta Sariel nie mógł się zorientować, gdzie dokładniej. Opowiadano mu wiele o Nowym Jorku, nie dość jednak, by mógł rozpoznać wszystkie poboczne ulice.
Wreszcie samochód zatrzymał się. Budynek był nieco zaniedbany, zaś jego sąsiedztwo nieprzyjemne. Wewnątrz domu światło paliło się tylko w jednym pokoju, wyglądało więc na to, że budynek nie jest zamieszkany i służy za miejsce dyskretnych spotkań w mniej lub bardziej podejrzanych interesach. Obok drzwi stał przepełniony kosz na śmieci, w którym grzebały dwa brudne, wychudzone koty. Na widok wysiadającej z taksówki pary obydwa nastroszyły grzbiety, prychając z agresją i obrzydzeniem.
Ghulka zapłaciła taksówkarzowi i ruchem ręki wskazała Sarielowi drzwi. Ostrożnie, gotowy by w każdej chwili uciec, wampir przekroczył próg domu, zostawiając swoją przewodniczkę na zewnątrz. W głębi ducha modlił się, by nie była to pułapka.
Ciemnym korytarzem ruszył w kierunku drzwi, spod których wypływał wąski, blady strumyk światła. Nacisnął klamkę.
Znalazł się w gabinecie o wiele bardziej eleganckim, niż sugerowała to fasada i korytarz budynku. Pośrodku pomieszczenia stało masywne biurko orzechowej barwy, na nim stos papierów, mała lampka z kloszem z mlecznobiałego szkła, eleganckie wieczne pióro w złotej oprawce. Za biurkiem, w wielkim, obitym skórą fotelu, siedział mężczyzna w średnim wieku. Elegancki, przystojny, mimo pierwszych śladów siwizny na włosach, roztaczał aurę pewności siebie i dostojeństwa.
- Pan Mark Adler, czy tak? – spytał. – Proszę wejść, proszę usiąść...
Sariel postąpił kilka kroków do przodu. Siedzący za biurkiem mężczyzna zadygotał nagle, gdy jego oczy padły na twarz przybysza. Zerwał się, sięgając do otwartej szuflady po pistolet.
- Nie podchodź bliżej! – wykrzyknął, celując w pierś Sariela. – Umiem strzelać wystarczająco dobrze, by trafić w serce!
- Możesz próbować – oznajmił Sariel, lustrując drugiego wampira wzrokiem. – Nie spodziewałam się cię tu spotkać, Ludwig.
- A ja spodziewałem się każdego, tylko nie ciebie. – Jego przenikliwe, piwne oczy i lufa pistoletu wodziły za Sarielem. – Myślałem, że spotkałeś ostateczną śmierć.
- Nie tylko ty. Powiedz, czy przysłano mnie do ciebie, żebyś mnie zabił? Czy żebym ja zabił ciebie? Nie podoba mi się żadna z tych perspektyw.
- Mnie zaś nie podoba się perspektywa, że ktoś mógłby odkryć twoją obecność... gdyby dowiedzieli się, że spotkałem się z którymś z was, moja pozycja byłaby zagrożona.
- Aż tak daleko to zaszło? – Sariel skrzywił się.
Ludwig parsknął.
- Diaboliści. Czciciele demonów. Jeśli któryś z nich jeszcze istnieje, powinien zginąć.
Sariel aż zazgrzytał zębami z wściekłości.
- Ty w to wierzysz?! – wykrzyknął. – Kłamstwa!
- Muszę dbać o swoją pozycję – rzekł Ludwig spokojnie, nie puszczając pistoletu. – A ty nie masz nic do powiedzenia. Chcesz stanąć przed Spokrewnionymi tego miasta? Całego świata? Co im powiesz, nim zginiesz? Jeśli chcesz bronić honoru i dobrego imienia swego klanu, stoisz na straconej pozycji. I myślę, że doskonale to rozumiesz, skoro wybrałeś Rękę. – Spojrzał pytająco.
Sariel przeszedł kilka kroków, obserwując uważnie wampira i lufę pistoletu.
- Rękę?
- Przysłali cię, więc jesteś jednym z nich.
- Przysłała mnie pewna kobieta. Nigdzie nie należę, spłacam jedynie swój dług. I nie zamierzam narażać ani swojego nieżycia, ani twojej pozycji pchając się tam, gdzie nie potrzeba. Zresztą, jak wielka jest szansa na to, że ktoś mnie rozpozna?
- Nie mam pojęcia. – Ludwig schował pistolet i usiadł z powrotem w fotelu. Gestem dłoni wskazał Sarielowi krzesło. – Wszystko zależy od tego, ile lat przerwy miałeś... Przypuszczam, że kilka setek, bo nie wątpię, że usłyszałbym coś o tobie...
- Pięćset. – Usiadł.
- Więc nie powinno być problemów, jak długo będziesz zasłaniał czoło. Zresztą oczekuję, że odejdziesz stąd natychmiast po wykonaniu zadania. Nie chce, by łączono tę sprawę ze mną.
- Twoja pozycja... – Sariel westchnął. Typowe dla Ventrue. Polityka, władza. Nie zmienili się zbytnio, choć zapewne teraz jeszcze mniej spośród nich wierzyło, że ich celem jest prowadzić śmiertelnych. Ludwig Du Peloux, należał, jak Sariel pamiętał, do tych, dla których najważniejsze były wpływy. Przemieniony w okresie średniowiecza francuski szlachcic upajał się swoim nieżyciem, gdy obaj spotkali się po raz pierwszy. Teraz, po pięciu stuleciach, Ludwig wyglądał na doświadczonego i bardziej przypominał swego ojca, rzymskiego patrycjusza. Zdążył też najwyraźniej zdobyć wysoką pozycję w nowym świecie, ale jaką i w jaki sposób, Sariel wolał nie wiedzieć. Nie był tu by bawić się w polityczne gierki. – Dobrze, skoro już zrezygnowałeś z przestrzelenia mi serca, przejdźmy do rzeczy – spojrzał wyczekująco na swojego rozmówcę.
Ludwig splótł dłonie pod brodą. Głęboko osadzone bystre piwne oczy analizowały każdy ruch Sariela. Ventrue nadal bał się o swoje nieżycie, zapewne bardziej niż o wpływy. Poza tym, może korzystniej byłoby dla niego pozbawić życia „diabolistę i czciciela demonów”?
- Jak wiele wiesz?
- O czym?
- O osobie, która cię przysłała.
Sariel roześmiał się.
- Nic. Kobieta, nekromantka w kościanej masce. Mag. – Obserwując Ludwiga ujrzał w jego oczach zdumienie. – Nie wiem nawet, jak naprawdę wygląda. Mam wobec niej dług do spłacenia. Tyle. Nie chcę się w nic pakować.
- Rozumiem. To nawet lepiej. Dobrze. Jeden z moich współpracowników para się infernalizmem. Z pewnych powodów książę nie może ogłosić na niego Krwawych Łowów. Moim zadaniem było znalezienie kogoś, kto się tym zajmie... nie przypuszczałem, że dostanę profesjonalistę. – Ostatnie słowa Ludwig wymówił głosem pełnym uznania.
Sariel wstał i spojrzał z góry na swego rozmówcę.
- Adres i broń. I przekaż twoim zleceniodawcom, że mają mnie potem nie szukać.
Ventrue uśmiechnął się szeroko.
- To właśnie w was lubiłem. Profesjonaliści w każdym calu. Szkoda, że idealiści do tego. Może przetrwalibyście dłużej...
- Bez uciekania się do diabolizmu? – spytał ironicznie.
- Krew twojego celu należy do ciebie.
- Nie, dzięki. Jestem, niestety, idealistą.
***

Spotkanie z Ludwigiem obudziło wspomnienia. Wspomnienia tych, którzy odeszli, na spotkanie swoich bogów – lub bezbrzeżnej otchłani ostatecznej śmierci i potępienia. Wszyscy, którym ufał kiedyś, zginęli. Ci, którym zaufał niedawno – zdradzili go. Był sam. Jaki był cel jego dalszej egzystencji? Zemsta, a potem może poszukiwanie zbawienia. Ta myśl zakrawała na hipokryzję. Jeśli chciał ocalić swoją dusze, powinien zacząć teraz, zapomnieć o zemście. On zaś znów miał przy sobie broń i planował zabójstwo. Infernalisty, to prawda, ale kto wie, co stanie się po drodze? Ludwig miał rację – był profesjonalistą z zasadami, dwie cechy, które przeczyły sobie i uzupełniały się nawzajem. Zabijał, by oczyścić świat ze zła. I wierzył, cały czas wierzył, że jest w stanie wykonać swoją misję, na przekór wszystkiemu, na przekór wszelkim dowodom na to, że stał na przegranej pozycji. Na przekór wszystkiemu.
Poprawił umocowany na plecach pakunek, w którym znajdował się miecz, prezent od Ludwiga i jego mocodawców. Miecz dość przeciętnie wykonany, nienajlepiej wyważony, ale przynajmniej broń, która umiał się posługiwać. Ludwig proponował mu katanę, Sariel wybrał jednak zwykły półtorak. Nie, żeby nie miał już w ręku samurajskich mieczy – w domu Feia i Rayana było ich pełno i nie omieszkał wypróbować jednego z nich. Po prostu nie czułby się pewnie z taka bronią. Po prostu. Przyzwyczajenie. Może.
Teraz był w drodze do domu osoby, którą miał zabić. Na ulicach miasta, którego nie znał, w którym poruszał się niemal po omacku, do pomocy mając jedynie mapę, mijały go tłumy tak wielkie, jakich nie widział jeszcze nigdy dotąd. Szum ich krwi i bicie ich serc huczały mu w uszach, odbijały echem w głębi czaszki. Cieszył się, że nie musi odwiedzać najbardziej znanych okolic miasta. Nie czuł się na to gotowy.
Dom swego celu zlokalizował ledwie dwie godziny przed świtem. Za późno, by ryzykować konfrontację. Dzień spędził w piwnicy kilka przecznic dalej. Po zmroku zbudził się, przywitany przeraźliwym miauczeniem kota, który chyba także uznał piwnicę za dobre dla siebie miejsce i któremu nie podobało się dzielenie jej z wampirem. Koty posiadały dar wykrywania nadnaturalnych istot.
Odegnawszy przelotną myśl, że zwierzę mogłoby posłużyć za kolację i odczekawszy, aż kot odbiegł, wzywany głosem swej właścicielki, Sariel wymknął się ze swej tymczasowej kryjówki. Wzdłuż ulicy wznosiły się rzędy najwyżej czteropiętrowych domów. Ich dachy oraz stojące w ogródkach drzewa udekorowane były małymi, różnokolorowymi lampkami Drobne płatki śniegu sypały się wolno na czarny chodnik i maski zaparkowanych na krawężnikach samochodów. Gdzieś w oddali śmiały się, wracające zapewne z popołudniowych zajęć, dzieci. Miła spokojna dzielnica, nie będąca na pewno odpowiednim miejscem dla infernalisty. Łatwo było wyobrazić sobie, że gdy tylko nocny mrok pogłębi się wystarczająco, przestanie być tu przyjemnie – i bezpiecznie.
Cel mieszkał kilka przecznic dalej, w domu, który niegdyś musiał być podmiejską rezydencją. Dziś z wielkiego niegdyś ogrodu pozostał zaledwie skrawek, lecz stare drzewa nadal wznosiły się dumnie po drugiej stronie płotu. Ich gałęzie były nagie, zaś ciemne pnie odcinały się wyraźne na tle odnowionej fasady. Dom nie był, jak można by oczekiwać, mroczny i zaniedbany. Jasna farba sugerowała, że wyremontowano go całkiem niedawno. Przy furtce wisiała lśniąca tabliczka z numerem domu i nazwiskiem właściciela, obok znajdował się dzwonek. Pod dachem domu migotało czerwone światełko.
Sarielowi wcale się to nie podobało. Kamery nie były czymś, do czego miałby zaufanie. Przyjmował do wiadomości fakt ich istnienia – i tego, że niektórzy ludzie mieli taką paranoję, że umieszczali je w każdym pomieszczeniu. Widział pokój monitoringu w rezydencji Rayana i mógł zakładać, że oko kamery wpatruje się teraz w niego. W dawnych czasach włamałby się po prostu przez okno.
W dawnych czasach wewnątrz mogłoby zaskoczyć go co najwyżej kilku dobrze uzbrojonych ghuli. Teraz ryzykował, że cel zobaczy go i ukryje się albo ucieknie. Że z systemem kamer i alarmów połączone będą też inne urządzenia. Sariel nie znał się na współczesnej technice i nie miał pojęcia, czego się spodziewać. Zmarszczył brwi. Obserwacja była najlepszym rozwiązaniem.
W tej chwili światło paliło się w trzech pomieszczeniach – dwóch na parterze i jednym na piętrze. Od Ludwiga Sariel wiedział, że Spokrewniony, Theodore London, z klanu Ventrue, utrzymuje pięciu ghuli. Ilu utrzymywał śmiertelnych żywicieli, „trzody”, jak pogardliwie określała to większość Kainitów – nie było wiadomo, podobnie jak to, ilu kultystów uczestniczyło w jego mrocznych praktykach. I czy miejscem kultu był ten dom, czy może jakiś inny. Sariel podejrzewał, że jednak inny. Tylko naprawdę głupi lub naprawdę pewni swoich wpływów i władzy infernaliści mieli dość tupetu, by czcić demony we własnych rezydencjach. Ci, którzy byli głupi, ginęli szybko od strzały, miecza, ognia, jeśli zaś mieli wyjątkowego pecha – od kłów. Z wpływowymi bywały problemy, zwłaszcza, jeśli mieli pod sobą całe armie. Czasem sprzyjało im też coś o wiele gorszego...
Liczył na to, że tym razem chodzi tylko o zwykłego infernalistę, może kilku ghuli, ewentualnie śmiertelnych służących i kultystów. Miał dość magów.
Za domami znajdowały się niewielkie ogródki, być może także pozostałość po ogrodzie rezydencji. W jednym, zaniedbanym, pełnym wyglądających spod śniegu śmieci i suchych badyli, stała rozlatująca się szopa na narzędzia. Łatwo było z jej pomocą dostać się na dach domu. Nienajgorszy punkt obserwacyjny, oddalony nieco od rezydencji, nie na tyle jednak, by nie można było z niego zobaczyć, kto opuszcza dom i kto do niego wchodzi.
Tej nocy Theodore London nie opuścił rezydencji. Jeszcze wieczorem złożyła mu jedynie wizytę jakaś kobieta. Nie wyglądała ani na żywiciela, ani na członka kultu, nie przebywała też długo w rezydencji. Interesy? Być może. Na wszelki wypadek zapamiętał jej twarz.
Siedzenie nieruchomo na dachu mogłoby być malownicze, gdyby było sceną z jakiegoś filmu. Mogłoby być niewygodne, gdyby zmuszony był do niego śmiertelnik. Dla Sariela niewygoda polegała na czymś zupełnie innym. Myśli, wspomnienia, spekulacje. Nerwowe spojrzenia rzucane co chwile za siebie, mimo, iż okolica była pusta. W miarę, jak mijały kolejne godziny, pogłębiało się wrażenie bycia odsłoniętym, wystawionym na potencjalny atak. A przecież, jeśli pomyślał o tym racjonalnie, był pewien, że niewielu Kainitów dałoby mu radę w walce. Więc skąd ten strach? To zdrada była tym, czego się obawiał.
Nad ranem wrócił do kryjówki w piwnicy, pozostawiając parę przecznic dalej nieprzytomnego bezdomnego. Zapadł w sen z uczuciem sytości, lecz nawet wypita krew nie przegoniła obaw. Na szczęście wampiry nie cierpią na bezsenność.
Następnego wieczora kot miał chyba inne zajęcie, albo po prostu postanowił unikać lokatora piwnicy. Sariel nie planował zresztą zostawać tam dłużej, niż było to konieczne. Dwa dni spędzone w niepewnym miejscu to stanowczo za dużo. I to nie była paranoja, a fakt.
Wrócił na dach. Niedługo po tym, jak przybrał odpowiednią pozycję, zapaliło się światło w jednym z okien na parterze, potem dołączyło do niego drugie. Właściciel domu rozpoczynał swoją nocną aktywność.
Minuty upływały. Sariel cierpliwie wpatrywał się w okna i przesuwające się za nimi cienie. Podobnie, jak poprzedniej, tak i tej nocy w domu przebywały co najmniej trzy osoby, z tej odległości niemożliwe było jednak określenie ich płci, ani tego, czy były spokrewnionymi, śmiertelnikami czy ghulami. Tej nocy jednak Theodore London zdecydował się opuścić swój dom. Około dwie godziny po zmroku światła pogasły, zaś garaż, mały budynek, brzydki w porównaniu z rezydencją, opuścił elegancki, lecz nie rzucający się w oczy samochód.
Pojazd minął dach, na którym siedział Sariel. Zdołał dojrzeć profile pasażerów. Trzech mężczyzn, dwóch młodych, jeden nieco starszy, lecz w wypadku Kainitów i ghuli pozorny wiek jest przecież mylący. Zgodnie z otrzymanymi przez Sariela informacjami, London wyglądał na około dwudziestu pięciu lat. Starszy mężczyzna był jego dzieckiem, zaś młody człowiek prowadzący samochód – ghulem lub śmiertelnym sługą. Sariel wstał i, przyśpieszywszy swoje ruchy, podążył za nimi.
Samochód skręcił w bardziej uczęszczaną ulicę i Sariel zmuszony był zrezygnować ze śledzenia go. Skrzywił się. Wyznaczono mu zadanie, on zaś nie wiedział, jak się za nie zabrać. Czuł się trochę, jakby nowy świat przytępiał mu zmysły. Jeśli to jednak miał być sprawdzian, Sariel musiał zrobić wszystko co w jego mocy, by podołać wyzwaniu. Jeśli nie poradzi sobie teraz, będzie to oznaczać, że powinien był spać nadal... lub że jego prochy faktycznie powinny były znaleźć się w słoiku. Przekleństwo, które pojawiło się w jego umyśle, nie opuściło nawet ust. Zawrócił.
Stał, przez kilkanaście minut, wpatrując się w budynek. Kamera błyskała swoim czerwonym okiem, lustrując okolicę w poszukiwaniu potencjalnych intruzów. Takich jak on. Błyskawicznie podjął decyzję i błyskawicznie znalazł się przed drzwiami. Uniósł głowę i uśmiechnął się do czerwonego oka kamery. Po prostu się uśmiechnął.
***

John Tarry drzemał w pokoju monitoringu. Nawet ghul potrzebuje snu, on zaś spędził cały dzień załatwiając różne sprawy, swoje i swego pana. Teraz pan wyjechał, zostawiając Johna przy monitorach. Mężczyzna początkowo zerkał to na ekrany, to na zdjęcia w piśmie pornograficznym, potem zaś, zamknąwszy oczy, zapadł w przyjemny półsen, w którym przed jego oczyma pojawiła się urocza kelnerka, z którą próbował się umówić od kilku tygodni. W pewnym momencie ujrzał, jak dziewczyna, w połowie naga, stoi na progu domu i uśmiecha się do kamery, prezentując kły. Ten widok wyrwał Johna ze snu. Mężczyzna otrząsnął się i, już trzeźwy, spojrzał na ekran. Nie półnaga dziewczyna co prawda, ktoś jednak stał pod drzwiami. Wysoki, chudy mężczyzna, ubrany w brudny dres, do pleców przytroczony miał podejrzanie wyglądający podłużny pakunek. Patrzył prosto w kamerę, uśmiechając się i czekając.
John zaklął. Zerknął na obrazy z pozostałych kamer, ale nic nie wskazywało na to, by przybysz miał towarzystwo. Zapewne miał po prostu interes do szefa, lecz ostrożność nigdy nie zawadzi... John włączył mikrofon.
- Szefa nie ma w domu – oznajmił.
- Nie szkodzi, zaczekam – odpowiedział gość. – Proszę otworzyć.
Taka bezczelność wcale się Johnowi nie podobała. Co prawda zabójca próbowałby wejść do domu inaczej, niż frontowymi drzwiami, to jednak nie czyniło szarowłosego gościa mniej podejrzanym. Ghul przeładował pistolet. Strzelał dobrze i trafienie w serce nie powinno nastręczyć wielu problemów. Szef przesłucha tego bezczelnego osobnika i może nawet okaże swoją wdzięczność. John uśmiechnął się. Szef był naprawdę wspaniałym człowiekiem, na pewno doceni jego starania.
Wstał i ruszył na górę. Drzwi wejściowe były skonstruowane w ten sposób, by można było otwierać je z pewnej odległości, zamontowanym w ścianie przyciskiem. Dzięki temu można było wpuścić podejrzaną osobę do domu i strzelić do niej, nim zdążyłaby się zorientować, co się właściwie dzieje. Teraz mężczyzna chciał wykorzystać tę możliwość. Przygotowując się do strzału, nacisnął guzik. Drzwi otwarły się pomału, nie wydając ani jednego dźwięku. Gdy tylko pojawiła się za nimi sylwetka przybysza, John namierzył miejsce, w którym powinno znajdować się serce i strzelił.
Szarowłosy zorientował się chyba, co się dzieje, bo próbował wykonać unik. Nie udało się. Kula trafiła go, rozdarła ubranie i wbiła się w ciało. Przez ułamek sekundy John był pewien, że mu się udało. Przez ułamek sekundy.
„Musiałem chybić o włos” – myślał, gdy gość podbiegł do niego i, chwyciwszy za ubranie, uniósł go w górę i przycisnął do ściany, drugą ręką wyrywając mu z dłoni pistolet.
- Niewiele brakowało – stwierdził.
Rzeczywiście, John ujrzał, że jego kula minęła serce o kilka zaledwie centymetrów i tkwiła teraz w ciele intruza, pokryta cienką warstewką krwi.
- Nie mam wcale ochoty cię zabijać, ghulu, więc nie dawaj mi powodów. Przyszedłem do twojego pana i zaczekam na niego, a ty, jeśli twój zdrowy rozsądek przeważa nad lojalnością, nie będziesz się mieszał, jasne?
John przełknął ślinę. Przygotowywano go na takie sytuacje – tyle, że szkolenie ochroniarzy nie przewiduje, że przeciwnik będzie miał nadludzką siłę, nadludzką zręczność i parę innych możliwości. Kiedy pół roku temu Theodore London zatrudnił go, John odebrał pośpieszne szkolenie dodatkowe. „Pośpieszne” oznaczało, że ochroniarz, nim szef poczęstował go krwią, został poinformowany o podstawowych możliwościach wampirów. Gdyby trzymał go teraz śmiertelnik lub chociaż inny ghul, John nie obawiałby się o swoje życie, jednak konfrontacja z czymś, co przed chwilą zostało trafione kilka centymetrów od serca nie mogła mieć wielkich szans powodzenia.
Z drugiej strony, trafił go w końcu, prawda? A więc ma szansę.
Napiął mięśnie i wyzwolił całe posiadane zasoby siły. Gwałtownemu przypływowi energii towarzyszyło bliżej niesprecyzowane uczucie w głębi umysłu. Ciągle jeszcze nieprzyzwyczajony do swojej mocy, po raz pierwszy wykorzystał ją w pełni. W ułamku sekundy przestał myśleć racjonalnie, a wszystkie jego emocje skupiły się na jednym: krwi trzymającego go w żelaznym uścisku wampira.
Zmiana na twarzy ghula była jednoznacznym sygnałem. Sariel puścił jego ubranie i odskoczył. Ogarnięty szałem mężczyzna rzucił się w jego stronę. Pewnie myślał jeszcze racjonalnie, decydując się wykorzystać całe zasoby swego vitae, ale teraz jego umysł kontrolowała Bestia.
Ghul chybił i zderzył się z szafką, zrzucając stojący na niej wazon. Nim zdążył wstać, Sariel uderzył go w podstawę czaszki. Mężczyzna upadł nieprzytomny na szczątki naczynia.
Najlepszym rozwiązaniem okazało się zamknięcie nieprzytomnego ochroniarza w jednym z pokojów. Zużywając całą wampirzą krew, jaka płynęła w jego żyłach, mężczyzna na powrót stał się zwykłym śmiertelnikiem. Sariel miał cichą nadzieję, że taki już pozostanie. Ghul to żałosna istota, uzależniona od swego pana, zdana na jego łaskę i niełaskę, słuchająca wszystkich jego poleceń.
Mijały kolejne godziny grudniowej nocy. Sariel zwiedził dom, szukając wszystkiego, co mogłoby być powiązane z infernalizmem Londona. W końcu usiadł w bibliotece i zaczął przeglądać jedną z książek. Opracowanie na temat kultu voo-doo, zjawiska, które było dla niego niemniej egzotyczne, niż reszta nowego świata. Jeszcze niedawno kontynent amerykański był ledwo odkrytym lądem – niedawno, pięćset lat temu. Pół milenium upłynęło w mgnieniu oka, stawiając Sariela w obliczu rzeczy, z których połowa była dla niego zupełnie nowa. Przeglądając książkę poświęconą kultowi wyrosłemu z chrześcijaństwa i religii afrykańskich, kultowi, który ocierał się o infernalizm, lecz nie był nim we wszystkich swych aspektach, Sariel pojął, jak wiele jeszcze nie wie, jak ograniczona była wiedza, którą dano mu po przebudzeniu. Kino? Komputery? Niezwykłe zjawiska, lecz były rzeczy ważniejsze. Stracił pięćset lat i nie wiedział, czy dany mu będzie choć rok na nadrobienie zaległości.
Kroki przy wejściu uprzedziły go o powrocie właściciela domu. Przyciszona rozmowa świadczyła o tym, że London, jego syn i drugi ochroniarz zauważyli rozbity wazon i zorientowali się, że coś jest nie w porządku. Sariel pomału odłożył książkę na stół i wyplątał miecz z osłaniającej go tkaniny. Odgłos kroków zbliżających się ku bibliotece stawał się coraz głośniejszy. Sariel czekał w spokoju, obejmując palcami rękojeść miecza.
Drzwi poruszyły się z nieznacznym skrzypnięciem i wychynęła zza nich twarz około czterdziestoletniego mężczyzny. Wampir spojrzał na Sariela, który stał w swobodnej pośrodku pokoju. Jego oczy rozszerzyły się.
- Ty...
- Do twojego ojca.
- Czego...
Jako spokrewniony był młody, to było widać na pierwszy rzut oka. Przemieniony został najwyżej kilka lat temu, a jego przerażenie ciągle jeszcze bliższe temu odczuwanemu przez śmiertelnych. Wyglądał, jakby jego ciało ciągle nie mogło się przyzwyczaić do tego, że nie może pocić się ze strachu.
- Radzę trzymać się z dala – poinformował Sariel. – Nie mam nic do ciebie.
Młody wampir stał w bezruchu, obliczając swoje szanse. Sariel czekał spokojnie, patrząc w kierunku drzwi. W korytarzu rozległy się kroki i na progu biblioteki stanął sam właściciel domu.
Na pierwszy rzut oka najwyżej dwudziestoletni, Theodore London miał pociągłą, arystokratyczną twarz o pełnych ustach. Spod równych, łukowatych brwi patrzyły przenikliwe, szmaragdowozielone oczy. Kasztanowe, z lekkim, miedzianym połyskiem, włosy opadały miękką falą na wąskie ramiona. Białą jak papier skórę twarzy zdobiło kilka drobnych, złocistych piegów. Kainita był niski, drobnej budowy. Miał wąską talię, podkreśloną krojem nieco staroświeckiego garnituru.
Stanął obok swego syna i położył mu na ramieniu delikatną, drobną jak u dziecka lub kobiety dłoń.
- Odejdź, Martin – powiedział.
Młodszy wampir wycofał się cicho, zamykając za sobą drzwi. Jego ojciec spojrzał na Sariela, który poczuł, jak zielone spojrzenie wwierca mu się w głąb mózgu, próbuje hipnotyzować.
- Jesteś tu, żeby mnie zabić? – spytał London spokojnym głosem. – Biedny, naiwny głupcze... – Zmrużył oczy. – Wysłali kogoś tak starożytnego? Ile masz lat? Nie, nie chcę wiedzieć... Nie jesteś byle kim... – Pomału uniósł dłoń i Sariel ujrzał płomyki na czubkach jego palców, najpierw blade, potem intensywniejsze, łączące się w jeden płomień. London uśmiechnął się, widząc, jak źrenice jego przeciwnika kurczą się w odruchu przerażenia. – Wysłali cię, abyś zabił infernalistę, hipokryci. Im jesteście starsi, tym bardziej pogrążacie się w swojej ślepocie. – Uśmiechnął się delikatnie. – Rozumiesz? Zawsze mnie to fascynowało, istnieć setki lat, pracować dla Tal’mahe’Ra i nie dostrzec, czemu się istnieje, i dla kogo pracuje się naprawdę.
- Nie, nie rozumiem. – Sariel uniósł miecz. Odblask płomieni pełzał spokojnie po klindze. – Czym jest Tal’mahe’Ra?
Cienkie, czarne jak smoła brwi Theodore Londona uniosły się w wyrazie zdziwienia.
- Kto cię przysłał?
- To nie ma znaczenia – Obrócił miecz, w myślach rozważając wszelkie możliwe posunięcia przeciwnika.
- Oczywiście, że ma... – zaczął London, lecz jego przeciwnik nagle zmienił się w srebrną smugę.
Sariel przemknął koło niskiego wampira, uderzając ostrzem miecza. London uchylił się, lecz ostrze rozdarło mu ubranie i przecięło skórę. Kilka kropel krwi spływało po klindze, gdy szarowłosy zatrzymał się za plecami przeciwnika.
London obrócił się, z punktu widzenia Sariela, pomału. Cisnął w niego ognistą kulę, która zdążyła uformować się w jego dłoni. Ogień uderzył w zamknięte drzwi. London uniósł głowę i ujrzał, jak jego przeciwnik przeskakuje nad nim, niemal uderzając o sufit, a potem ląduje na stole, pomiędzy stertą książek, a lampą.
Ledwo jego stopy dotknęły stołu, Sariel odbił się od niego i znów skoczył ku Londonowi. Ku jego zaskoczeniu, drugi wampir także musiał przyśpieszyć swoje ruchy, bo uchylił się i chwycił go za ramię. Sariel poczuł rozlewające się po całym ciele ciepło. Zgromadzona w jego krwi energia właśnie odpływała w nicość.
- Czemu pracujesz dla Ręki?
Sariel uniósł głowę. Ile vitae odebrał mu przeciwnik? Na dnie zielonych oczu lśniły drwiące iskry.
Drzwi zaczęły płonąć, pierwsze pasma ciemnego dymu unosiły się w stronę sufitu.
- Nie pracuję dla nikogo. Spłacam dług.
- Zawsze zaczyna się od spłacania długu. – Drwiące iskierki zatańczyły, rozbawione. – A potem jesteś już ich. A kiedy próbujesz się usamodzielnić, przysyłają kogoś, kto ma cię sprzątnąć. Och – kontynuował, odsuwając się. W jego dłoni znów pojawiły się płomienie. – Tak, wiem co ci powiedzieli, jestem infernalistą. Owszem. Ale oni wcale nie są lepsi. Jak my wszyscy. Jesteśmy złymi istotami, piękny zabójco, infernalizm leży w naszej naturze.
Sariel skrzywił się. Nie przyszedł tu po to, by wysłuchiwać takich wywodów. Chciał to zakończyć. Szybko. Zamknął dwoje oczu i otworzył trzecie.
Jego przeciwnik ujrzał, jak spod chusty na czole sączy się blady, czerwony blask. Nim London zdążył skojarzyć go z czymkolwiek, klinga przeszyła jego serce. Zastygł w bezruchu, patrząc, jak Sariel otwiera oczy i przez krótką chwilę spogląda prosto na niego. Potem szarowłosy pociągnął miecz w górę, rozcinając ciało, które w ułamku sekundy rozsypało się w proch.
***

- Mam rozumieć, że zostawiłeś przy życiu jego syna i dwóch ghuli? – Ludwig Du Peloux nie wyglądał na zadowolonego. Siedział za swoim masywnym biurkiem, w bezruchu. Jego wzrok wyrażał zdenerwowanie.
- Nie powiedziałeś, że oni też mają zginąć.
- Nie, nie powiedziałem. – przyznał. – Martin zgłosił księciu, że jego ojciec został zabity. Niedługo zaczną się poszukiwania niezależnego wampira, który to zrobił, choć wcześniej przewinienia Londona wyjdą na jaw. Martin jest zbyt młody i niedoświadczony, by móc nam zaszkodzić, choć osobiście wolałbym, żeby i on spotkał ostateczną śmierć. Ale dobrze, niech i tak będzie – westchnął teatralnie.
- London używał Traumaturgii – poinformował Sariel. – Chciałbym wiedzieć, kto go jej nauczył.
- Tremere nie byli pierwszymi, którzy opanowali Magię Krwi.
- Wiem. Ale Ventrue nigdy się w niej nie specjalizowali. Czym jest „Ręka”? Czym jest „Tal’mahe’Ra”?
-Mówiłeś, że spłacasz dług.
-London mówił, że od spłacania długu się zaczyna. Chce wiedzieć, w co się wplątałem. Czym jest „Ręka”?
- Zrobię co w mojej mocy, by dano ci spokój, ale nie wymagaj ode mnie wiedzy, której nie mogę ci dać – Ventrue wstał. – Radzę ci zniknąć z NY do nowego roku. Jeszcze przez parę dni nikt nie będzie cię ścigał, ale książę nie może oddalać wyroku w nieskończoność, nawet po tym, jak znajdą się obciążające Londona dowody. Przecież nigdy nie wiadomo, czy zabójca nie był kiedyś wspólnikiem ofiary.
- Niedługo mnie tu już nie będzie – zapewnił. Nie był zadowolony. Ludwig nie chciał niczego powiedzieć, choć właściwie Sariel dokładnie tego się spodziewał. Schematy. Po kilku stuleciach wiesz już, co powie lub jak się zachowa inny Spokrewniony. Kainici są bardzo przewidywalni. Wstał. – Do widzenia, Ludwig. Dziękuję za miecz.
Ghulka stała przy drzwiach, na straży, perfekcyjna, wyprostowana jak struna. Sariel rzucił jej lekki uśmiech, ona tylko spojrzała na niego, kiedy zszedł po schodach.
***

Człowiek, którego nazywano „bohaterem” poniósł śmierć w nocy z dwudziestego trzeciego na dwudziestego czwartego grudnia. Jego mieszkanie z niewiadomych przyczyn stanęło w płomieniach. Już w wigilijny poranek jego fani zaczęli dobudowywać do tego wydarzenia legendę. Tak, jak niegdyś Bruce Lee, tak teraz Fei Long miał zginąć za karę za wyjawienie zbyt wielu sekretów. Inni twierdzili, że umknął przed ścigającymi go wrogami, fingując własną śmierć. Że zabrał ze sobą kobietę, którą kochał, bo pozostawienie jej byłoby dla niej zbyt niebezpieczne. Że parę dni wcześniej zamordowano jednego z członków jego ekipy filmowej.
Dla Sariela była to najmniej oczekiwana wiadomość. Zbyt dobrze pamiętał wizję tego, co miało się nim stać. To on miał być martwy, nie Fei. I jak bardzo nie bolałaby świadomość bycia zdradzonym, ironia losu wydawała się wampirowi aż nazbyt ponura. Fei nie żył naprawdę, tego Sariel był pewien, arogancki mag miał zbyt wielu wrogów. Któryś z nich teraz po prostu postarał się, by młody mężczyzna spłacił swój dług. Ceną za przekonanie o własnej niezniszczalności okazała się być śmierć w płomieniach.
Może to właśnie dlatego Sariel czuł coś, co mógł nazwać, lub chociaż próbować nazwać, żalem? A może chodziło o, wstyd się przyznać, coś tak prozaicznego, jak krew?
Los zażartował sobie z nich obu, z młodego maga z Bractwa Akashic i ze starego wampira. Przeznaczenie pokazało im język.
Chciałeś mojej śmierci, a teraz to ty jesteś martwy – myślał Sariel, ostatniej nocy swego pobytu w Nowym Jorku, czytając artykuł na pierwszej stronie jakiejś gazety. – Może to wreszcie jakaś sprawiedliwość w moim życiu, ale nie czuję satysfakcji. Nie takiego wyrównania rachunków chciałem.
Poczuł, jak kropla wilgoci spływa mu po policzku. Śmieszne i żałosne. Któż inny mógłby płakać nad zabitym zdrajcą? Krwawa łza upadła na śnieg i zalśniła w świetle ulicznej latarni.
Rzucił gazetę i ruszył, wysoka, chuda sylwetka, zwieńczona srebrnymi włosami. Gdy zniknął za rogiem, postać w kurtce z kapturem wyłoniła się z cienia. Postać, w której migdałowego kształtu czarnych oczach można by dostrzec sugestię diabelskiego chichotu.
Postać przykucnęła i długim, ciemnym palcem dotknęła plamki czerwieni.
- Och – szepnęła z zadowoleniem, unosząc palec do ust. – Sądzę, że... – Jej głos był niski, zmysłowy, lecz niewątpliwie należał do mężczyzny. – Tak, kimkolwiek jesteś. – Zerknął na gazetę, a potem na pozostawione na śniegu ślady. – Kimkolwiek jesteś, chciałbym cię znowu spotkać.






Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj