ZMIERZCH


KSIĘGA I - CIENIE



Rozdział 3. Dziwne Rzeczy

Zac siedział na murze otaczającym budynek szkoły i gapił się bezmyślnie na zapalające się jedno po drugim światła. Było około czwartej i naprawdę zaczynało się ściemniać. O tej porze powinien siedzieć w świetlicy, pisać referat i opędzać się od cichej adoracji tego blondynka z młodszego rocznika. Zamiast tego, opatulony w dwa wełniane swetry i ciągnący się po ziemi szalik kulił się na murze. Niedługo ktoś zauważy jego zniknięcie, zaczną go szukać, znajdą, udzielą nagany, zadzwonią do starych, a starzy zrobią mu z życia piekło. Cóż, już zrobili. Posyłanie dziecka do szkoły z internatem – która na pierwszy rzut oka wyglądała, jakby to ona była pierwowzorem wszystkich powieściowych szkół z internatem – było wystarczającą krzywdą. Spędzanie całego roku w towarzystwie przyszłych lekarzy, prawników i polityków, niespełnionych kobieciarzy i spełnionych homoseksualistów odbijało się zdrowo na psychice Zaca. Chłopak wariował i coraz bardziej zamykał się w sobie. Psycholodzy twierdzili, że ma problemy z własną tożsamością, że żyje w świecie fikcyjnym ignorując rzeczywistość, że jest samotnikiem. Gadali bzdury. Zac doskonale o tym wiedział. Nie, nie mylił świata rzeczywistego z fikcyjnym i, do ciężkiej cholery, był bardzo towarzyską istotą. Ale jego towarzyskość nie uwzględniała opcji „rozmowy o nauce w czasie wolnym”, „upijanie się do nieprzytomności”, „prochy”, „przygodny seks” oraz „zwiększ swoje szanse, zostań biseksualistą”. Przyszli lekarze, prawnicy i politycy byli tak zaabsorbowani swoją, jakże fascynującą, edukacją, że nie umieli odprężyć się w sposób, który nie byłby szkodliwy dla ich zdrowia i psychiki. Surowy regulamin szkoły zabraniał uczniom wszystkich tych rozrywek, ale od lat kolejne pokolenia wychowanków placówki znajdowały niezliczone sposoby na ominięcie regulaminu. Nauczyciele, w dużej mierze rekrutujący się z szeregów absolwentów szkoły, wiedzieli co się dzieje, udawali jednak że nie mają o niczym pojęcia. Wieloletnia tradycja, którą szczyciła się szkoła, była w istocie wieloletnią tradycją nocnych ucieczek, picia w ciemnych zakamarkach oraz stosunków seksualnych z dziewczynami z miasta i sobą nawzajem, odbywanych w ubikacjach i krzakach na boisku. W całej tej ciężkiej atmosferze Zac robił wrażenie jedynego prawdziwego buntownika. Uciekał tak, by wszyscy o tym wiedzieli. Nie pił więcej, niż potrzebował dla złapania dobrego humoru. Trawkę palił raz w życiu. I, no cóż, był prawiczkiem, ale wolał ciche marzenia o biuście nauczycielki etyki, niż przypadkowy seks. I na pewno niż „zwiększenie swoich szans”.
Było zimno. Zac chuchnął na swoje zsiniałe od zimna dłonie i naciągnął szalik aż pod oczy. Przyczajony na murze, z zasłonięta twarzą, przypominał kreskówkowego ninja, problem w tym, że bardzo zmarzniętego, dygocącego z zimna ninja. Jego organizm marzył o ciepłej herbacie i kocu, ale chłopak zaciskał zęby. Jeszcze tylko trochę. Chciał, żeby zauważono jego zniknięcie. Chciał całej tej awantury i szlabanu na wychodzenie. Mógłby spokojnie zaszyć się gdzieś w kącie i przeżyć ostatni przedświąteczny weekend...
Coś zaszeleściło w zagajniku za jego plecami. Zac wzdrygnął się, zaskoczony. Serce podskoczyło mu do gardła. Odwrócił się powoli, spodziewając się przypadkowego przechodnia albo zabłąkanego psa. Zobaczył jednak coś zupełnie innego.
Pomiędzy krzewami, na śniegu stała półprzeźroczysta, jarząca się bladym, zielonkawym światłem zjawa. Stworzenie, przywodzące na myśl górską owcę, porośnięte było długim, lekko kręconym runem. Jego głowę zdobiły dwie pary wygiętych, złotych rogów, podobnie złote były jego racice. Ponad zadem kołysał się, zupełnie nie owczy, długi, miękki ogon. Para błyszczących, zielonych oczu wpatrywała się w Zaca. Chłopak zesztywniał, gdy stworzenie sprężyło się, odbiło od śniegu i skoczyło prosto w jego stronę. Przez moment Zac widział zmierzającą w swoją stronę półprzeźroczystą sylwetkę. W chłodnej ciszy słyszał tylko bicie własnego serca. A potem, gdy stworzenie zjawiło się tuż przy jego twarzy, zachwiał się i spadł z muru.
***

Nad głową miał niemal czarne deski sufitu, pod bolącą głową – poduszkę. Jego ciało musiało zmienić się w jeden wielki siniak, bo materac gniótł go, jakby wypełniony był grochem. Ale przynajmniej było ciepło. Kołdra otulała jego wyziębione ciało, a oczy domagały się, by zamknąć je na powrót – i zasnąć. Pewnie by tak zrobił, gdyby nie świadomość czyjejś obecności – obecności przyglądającej mu się bardzo karcącym wzrokiem.
Zac obrócił głowę, czując pulsowanie bolących mięśni. Szkolny lekarz, pan Spencer siedział na postawionym przy łóżku krześle i z wyrazem zadowolenia na twarzy kontemplował obolałego ucznia.
- No i się pan doigrał, panie Rice – oznajmił z nieskrywaną satysfakcją. – Mógłby pan dziękować Bogu, że nic pan sobie nie złamał, gdyby oczywiście pan wierzył. Oczywiście jest pan mocno potłuczony i zapewne wkrótce będzie miał pan katar. Pańscy rodzice nie będą zadowoleni, gdy wróci pan przeziębiony na święta.
- Proszę mi podać discmana – odparł Zac.
- Panie Rice, jak się pan do mnie odzywa?
- Chcę cholernego discmana – powtórzył spokojnie, obserwując, jak lekarz robi się na twarzy czerwony ze złości.
- Młody człowieku, zostanie pan ukarany za brak szacunku dla starszych. A pańskiego sprzętu pan nie dostanie, jako, że zaraz będzie miał pan gości.
- Niech się wypchają. – Zac usiadł, stękając z bólu i sięgnął do szafki koło łóżka. Patrząc oburzonemu lekarzowi prosto w oczy wyjął odtwarzacz z szuflady. Założył słuchawki, nacisnął „play” i położył się znowu, zamykając oczy. Było mu dobrze, cholernie dobrze.
Gdzieś za ciepłym głosem wokalisty zespołu Neverland skrzypnęły drzwi i rozległ się przepraszający głos lekarza, który zazwyczaj płaszczył się tak tylko przed dyrektorem szkoły, ale tym razem to nie zwierzchnik szacownej palcówki postanowił odwiedzić niepokornego ucznia, a jakaś kobieta. Właściwie dwie kobiety, z których żadna nie była Lilian Warden, nauczycielką etyki, solą w oku dyrektora. Kobiece głosy i intensywna woń perfum skłoniły Zaca do otwarcia oczu.
- Zachary Rice, czy tak? – spytała jedna z przybyłych, podchodząc do łóżka. Była koścista i rudowłosa, pachniała intensywnie czymś tak zmysłowym, że seksualność Zaca postanowiła zignorować ból. W słuchawkach zabrzmiał właśnie ostry gitarowy riff kończący „Day of Recogning”.
- Ymmm... tak – odparł, gapiąc się na pociągłą twarz z głęboko osadzonymi niebieskimi oczyma.
- Mogę? – kobieta wyciągnęła mu z ucha słuchawki. Srebrne bransoletki zadzwoniły przy ruchu jej nadgarstków. – Oooo, Neverland – mruknęła zadowolona, mrużąc oczy jak kot. – Open your eyes and awake yourself, to the posibilities in you, endless Universe – zanuciła. – Julia, no co się na mnie gapisz, ten facet jest boski, załatw kiedyś bilety na koncert – zwróciła się do swej towarzyszki.
- Nie przyszłyśmy grzebać dzieciakowi w płytach – odparła druga kobieta, brunetka o włosach posplatanych w drobne warkoczyki. – Panie Spencer, proszę wybaczyć pani Darkcharm – rzekła do lekarza, uśmiechając się przepraszająco. – I proszę nas zostawić.
Mężczyzna skinął głową tak energicznie, jakby chciał się ukłonić i wycofał się, nie spuszczając ich z oka. Zac zresztą robił to samo. Kim były te tak swobodnie zachowujące się kobiety, że płaszczył się przed nimi pracownik – zapewne nie jeden – elitarnej męskiej szkoły?
Brunetka, nazwana Julią, usiadła na krześle, podczas gdy jej ruda towarzyszka kręciła się po pokoju, który Zac dzielił niejakim Noelem, obecnie, na całe szczęście, zajętym zapewne dręczeniem młodszych uczniów. Co Zacowi nie podobało się wcale, ale należało tradycji, a tradycja była w tej szkole wszystkim.
-Więc, panie Rice, zostaliśmy sami. – Julia uśmiechnęła się tak czarująco, że chłopak miał ochotę rozpłynąć się. – Pan Spencer uważa, że jesteśmy z policji i że szukamy jakiegoś niebezpiecznego zbrodniarza.
„Z policji?” – Zac miał ochotę parsknąć śmiechem. Jeśli Spencer, a zapewne też dyrektor i połowa nauczycieli, dali się nabrać na taką bajeczkę, to poziom intelektualny absolwentów był niezmiernie niski. Przecież te kobiety nie wyglądały na policjantki, a raczej na jakąś dziwaczną żeńską wersję...
- Szlugi, szlugi, jakieś paskudztwo, gumki, pornol... – Ruda, cały czas ze słuchawkami na uszach, grzebała w rzeczach Noela. – drugi pornol, płyta Metalliki, płyta Linkin’ Park, puszka po piwie...
-.Jak dla mnie wyglądają panie raczej jak jakaś szurnięta wersja Ghostbusters.
- ...Williams, Martin, Wolfe... – Tym razem ofiarą padła półka z książkami. – „Wywiad z Wampirem”...
- HJORDIS! – wrzasnęła Julia.
Zdjęła słuchawki.
- Hej, wyluzuj, sztywniaki mózg ci zlasowały?
- Hjordis, jesteśmy poważnymi funkcjonariuszkami na poważnej misji, więc przestań grzebać w szafach i skup się, pan Rice ma nam odpowiedzieć na parę pytań.
- Pani Rice pisze fatalnie. I bzdury. – Hjordis puknęła palcem w grzbiet „Wywiadu z Wampirem”. – Jeśli to twoja krewna, to jej to powiedz, chłopcze.
- Nie, to nie moja krewna. – Zac zapomniał o bólu i siedział teraz wyprostowany na łóżku. Łowczynie duchów sprawiały miłe wrażenie.
- Hjordis, błagam. – Julia ukryła twarz w dłoniach. – Musiałaś się nażreć tego świństwa? Następnym razem wezmę Ravena albo Serge’a albo...
- Zdradzasz mnie – jęknęła teatralnie. – Zdradzasz mnie z naszymi, niedługo zaczniesz mnie zdradzać ze sztywniakami. A ja tylko potrzebowałam dopałki. Bo widzisz, mały. – Spojrzała prosto w oczy Zaca. – W tym fachu tak już jest, że nigdy nie wiesz, co na ciebie wyskoczy. I w jakich ilościach.
- Więc polują panie na duchy? – spytał, starając się stłumić podniecenie i niedowierzanie.
- Też. Hjordis, usiądź, skup się, pomedytuj, pozwól mi pogadać z tym młodym człowiekiem. Przepraszam za nią, panie Rice, pani Darkcharm rzadko się tak zachowuje.
- Mogę spytać, czego się naćpała? I jakim cudem dyrektor i cała reszta wpuścili ją tu w takim stanie?
- Pytać zawsze pan może. – Julia rozparła się wygodnie na krześle założyła nogę na nogę. – Dobrze, przejdźmy do sprawy. Pana upadek z muru nie był wcale przypadkowy, dobrze mówię?
- Eeeeemmm... – Zac nie wiedział już na co patrzyć – na długie nogi Julii czy na jej koleżankę, zgodnie z poleceniem próbującą medytować w pozycji lotosu. – No więc...
- Posłuchaj, wiem, że to, co widziałeś było zapewne dziwne, ale wyglądasz na osobę o otwartym umyśle. A ja jestem gotowa cię wysłuchać.
- Widziałem... Boże, wiem, że to zabrzmi głupio, ale widziałem... Ducha owcy. – Zac stłumił śmiech. Porównanie, na które właśnie wpadł było wybitnie idiotyczne. – Świecił się... na zielono, jak ektoplazma – Zerknął niepewnie na Julię, która siedziała ze śmiertelnie poważną miną, podczas gdy jej towarzyszka wierciła się za jej plecami. – Rany, wiem, że to niepoważnie brzmi, ale naprawdę. Miał dwie pary pozłacanych rogów i ogon jak pies. Chyba. Skoczył na mnie. I walnąłem w ziemię.
Kobieta kiwnęła głową. Milczała, jakby czegoś oczekując.
-I ... tyle – dodał. Nic mi to coś nie zrobiło. Przynajmniej nic, co bym czuł. Nie wiem, czy zostawiło ektoplazmę. Musicie panie poszukać koło muru albo spytać tego, kto mnie znalazł. Nie mam zielonego pojęcia, kto to był.
- Dziękuję, panie Rice – rzekła Julia wstając.
Ruszyła do drzwi, a za nią ruda Hjordis. Przez chwilę jeszcze Zac słyszał jak rozmawiają o czymś na korytarzu, potem jednak ich głosy umilkły.
***

Z pewnością pobyt w szkole dwóch tajemniczych, podających się za policjantki kobiet wywrócił do góry nogami naturalny porządek rzeczy. W męskich szkołach kobiety nie są mile widziane – chyba, że są kucharkami, sprzątaczkami i, ewentualnie, pielęgniarkami. Oczywiście była jeszcze nauczycielka etyki, nie pasująca do układu piękność zatrudniona ponoć na mocy jakiegoś tam układu – i bacznie obserwowana pod kątem jej ewentualnego „złego wpływu” na uczniów. Według Zaca, jej wpływ był raczej zbawienny.
Julia Bliss i Hjordis Darkcharm kręciły się w po całym miasteczku i przeczesywały okoliczny las, uczniowie zaś, podekscytowani ich obecnością i prowadzonym przez nie śledztwem, zaczęli opuszczać budynek o wiele częściej, niż pozwalały na to regulamin szkoły i jej wieloletnia tradycja ucieczek. Oczywiście plotki rozchodziły się z szybkością błyskawicy. Wiele z nich dotyczyło samego Zachary’ego Rice’a, który nagle stał się najczęściej odwiedzaną osobą w szkole. Wizja kilku dni szlabanu i świętego spokoju odpłynęła, ale słuchanie spekulacji kolegów na temat jego spotkania z tajemniczym mordercą, którego rzekomo szukały policjantki, wynagradzało tą stratę. Trzymając prawdę w tajemnicy, Zac podsycał niektóre z plotek, którym niewiele czasu zabrało przybranie kształtów takich, że „duch owcy” okazywał się przy nich całkiem logicznym wyjaśnieniem.
Sytuacja pogorszyła się, gdy w dwa dni po tym, jak chłopak spadł z muru, faktycznie znaleziono ludzkie zwłoki. Bajeczka o seryjnym zabójcy nagle stała się wiarygodna, zaś Zac zaczął zastanawiać się, czy „owca” nie była wyjątkowo krwiożercza.
Siniaki zniknęły o wiele szybciej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Także przeziębienie, przepowiadane przez doktora Spencera nie zjawiało się. Dzięki temu mógł wymykać się nadal, tym razem po to, by chodzić po miasteczku. Mieszkańcy miejscowości byli niemniej podekscytowani niż uczniowie, w lokalnym pubie nie podejmowano tematu innego niż tajemniczy morderca. Przysłuchując się rozmowom, Zac nie mógł wyjść z podziwu, jak łatwo ludzie wierzą w to, co się im powie... a może po prostu on za szybko uwierzył w to, co zobaczył? Kiedy się nad tym zastanawiał, nie był już pewien, czy to nie było przywidzenie. Może naprawdę czytał za dużo fantastyki i stracił poczucie rzeczywistości? Choć to w sumie nie byłoby takie złe...
Wślizgnął się do pubu. O tej porze miejscowi spotykali się tutaj aby napić się, ale też by zwyczajnie porozmawiać – coś, czego nie potrafiła przeważająca większość jego kolegów. Przycupnięty w kącie, Zac mógł przysłuchiwać się rozmowom. Mieszkańcy miasteczka nie zwracali nawet na niego uwagi, zaś barman podał mu tylko herbatę i wrócił do swoich zajęć.
- Mówię wam, to pewnie ma związek z tą awanturą z jesieni – mówił stojący przy barze mężczyzna – jakiś facet w sąsiednim hrabstwie po prostu złamał na pół latarnię. Ktoś, kto ma taką siłę nie może być normalny. Pewnie teraz kręci się gdzieś w pobliżu.
- Ech, bzdury! – Machnął ręką inny. – Złamać latarnię na pół... ciekawe, co będzie następne...
- Cześć – usłyszał Zac nad swoim uchem. Prawie podskoczył zaskoczony. – Mogę się dosiąść? – spytała Hjordis Darkcharm, odsuwając krzesło.
- Ymmmm... jasne – odpowiedział, choć kobieta już siedziała wygodnie, przewiesiwszy przez oparcie krzesła obszytą futrem kurtkę.
- Więc co porabiasz? Widzę, że szybko się wylizałeś z tych siniaków.
- Pani jak widzę też doszła do siebie... – powiedział niepewnie.
W odpowiedzi kobieta uśmiechnęła się. Bransoletki na jej nadgarstkach zadzwoniły, kiedy oparła podbródek na dłoniach.
- To był wyjątkowy przypadek, Zac.
- Cóż, domyślam się...
- Zamierzasz postawić mi coś do picia? – spytała. Chłopak prawie podskoczył. Stawiać coś do picia tej kobiecie, niepięknej może, ale zmysłowej, starszej od niego o... właściwie ile? – Och, nie musisz, jeśli cię to krępuje! – Machnęła ręką. – Nie uwodzę nieletnich wbrew ich woli. Dobrze. – Jej twarz przybrała nagle poważniejszy wyraz. – Zmieńmy temat, ok? Chciałabym wiedzieć, czy już kiedyś zdarzyło ci się coś niezwykłego?
- Sądzi pani, że to, co widziałem, może świadczyć o tym, że posiadam... – zaczął niepewnie.
- Och nie, zapewniam cię, że każdy śmiertelnik na twoim miejscu zobaczyłby to samo. Ja, Julia, barman, uroczy dyrektor twojej szkoły, twój rozrywkowy współlokator... Po prostu zaczęłam się zastanawiać. Jesteś osobą o otwartym umyśle, cóż, wbrew pozorom nawet wśród fanów fantastyki zdarzają się osoby, które po prostu wyparłyby z umysłu to, co zobaczyłeś. Dlatego się zastanawiam.
- Na pewno nie mam żadnych zdolności?
- A chciałbyś? Nie, o ile mi wiadomo, nie masz. Co nie oznacza, że nie mógłbyś być dobrym nabytkiem.
- Dla kogo?
- Dla różnych osób... I ja i Julia mamy obowiązki, więc nie licz na żadną z nas. Ale gdybyś...
Nagle Hjordis zesztywniała. Jej oczy wyglądały, jakby patrzyła gdzie indziej, w punkt położony gdzieś za Zakiem... daleko za nim.
Zamrugała gwałtownie i zaklęła głośno w jakimś obcym języku.
- Przepraszam cię – powiedziała, wstając i ubierając kurtkę. – Muszę lecieć.
Zac wahał się tylko przez chwilę, poczym zerwał się i pobiegł za nią, w pośpiechu ubierając płaszcz i prawie potykając się o własne nogi.
- Co się stało?
Hjordis odwróciła się.
- Jesteś uparty – stwierdziła, poczym szybkim krokiem ruszyła dalej.
- Rany, proszę zaczekać. Sama pani mówiła, że byłbym... no tym... Boże! – wykrzyknął, w ostatniej chwili łapiąc równowagę na zamarzniętej kałuży.
- Byłbyś. Ale nie teraz. Może być niebezpiecznie, więc lepiej spadaj.
Hjordis minęła ostatni budynek miasteczka. Dalej rozciągały się pola, oddzielone od siebie niskimi murkami z wapienia. Teraz biały kamień był niemal niewidoczny, przykryty grubą warstwą śniegu.
- Nie ma mowy!
- Jak chcesz – mruknęła, wzruszając ramionami. – Jak będzie trzeba, dam ci w łeb i będzie po problemie.
- Jaaasne.
Skręciła z głównej drogi. Ich nogi zagłębiały się w zaspach. Droga, którą szli, nie była uczęszczana, prowadziła do miejsca, gdzie stał dwór, od kilku lat spalony. Jego właściciel wyprowadził się i podobno przymierzał się do sprzedaży ziemi, miejscowi natomiast szeptali, że pożar był efektem mrocznej przeszłości rodziny.
Teraz dwór wznosił się pośrodku zasypanego śniegiem parku, ciemny i ponury. Szczyt dachu zlewał się z granatem nocnego nieba, zaś okna ziały przerażającą czernią. Na samą myśl, że mógłby wejść do środka, Zac dostawał gęsiej skórki. Coś niesamowitego wisiało tu w powietrzu, może jedynie atmosfera znana z setek powieści i filmów, w których takie stare angielskie dwory odgrywały kluczową rolę, jako sceny niesamowitych wydarzeń, a może naprawdę coś było nie tak. W końcu Hjordis wiedziała, co robi, wiedziała, że coś się stało, pewnie dostała telepatyczną wiadomość od Julii, albo...
Mimo wszystko nie miał wcale ochoty tam wchodzić. Zatrzymał się przed drzwiami, czy też raczej przed tym, co z nich zostało – przypalonymi deskami wiszącymi na osmalonych zawiasach. Jego towarzyszka weszła do środka nie obejrzawszy się nawet na niego. Chyba było jej wszystko jedno, czy chłopak będzie stał na zewnątrz, irracjonalnie przerażony, czy też wejdzie do środka.
Zac zdecydowanie nie lubił być ignorowany. Przełknął ślinę i przekroczył próg, potrącając zawiasy, które zaskrzypiały złowieszczo. Chłopaka ogarnęła ciemność. Hjordis Darkcharm musiała skorzystać z okazji i zgubić go w tych ciemnościach. Był zły, że nie miał ze sobą latarki, poza tym czuł się oszukany. Najpierw mówić mu, że ma „potencjał”, potem tak po prostu zostawiać go w obcym, ciemnym i zapewne niebezpiecznym miejscu... Liczyła na to, że ucieknie? Zac raz jeszcze obejrzał się na jasną plamę za drzwiami, zacisnął zęby i ruszył przed siebie, po omacku.
Podłoga skrzypiała pod jego stopami, nie mniej niepokojąco, niż wcześniej drzwi. Wzbudzony kurz drażnił jego nos, zmuszając go do kichnięcia parę razy. Przystanął, nasłuchując. Wokoło panowała cisza, poza własnym oddechem nie słyszał niczego, żadnego oddechu, żadnego odgłosu oddalających się kroków, słów, niczego, co świadczyłoby o czyjejś obecności w tym ponurym miejscu. Kobieta zapadła się pod ziemię, zostawiając go samego.
- Pani Darkcharm? – zawołał niepewnie w ciemność. Jego głos poniósł się po pomieszczeniu, odbił od ścian i powrócił w charakterze echa. – Cholera!
- Cholera! – odpowiedziało echo.
Zdecydowawszy, że poddanie się w tym momencie jest najgorszym, co może zrobić, Zac ruszył do przodu, nie zważając już ani na kurz, ani na skrzypiące deski. Po kilku krokach potknął się o jakiś przedmiot, który przewrócił się i z hukiem upadł na podłogę. Wraz z nim upał sam chłopak. Po omacku zdołał wymacać, że to, na co wpadł było pozostałościami krzesła, dokładniej nogami, siedzeniem i resztkami oparcia. Wyglądało na to, że po pożarze nikt nie zatroszczył się o porządne uprzątnięcie ruin. Zac syknął, czując drzazgę, która wbiła mu się w dłoń. Wstał i ruszył dalej, bardzo, bardzo powoli, stopami badając teren przed sobą. Do skrzypienia desek dołączył chrzest szkła, oznaka, że dwór po swym upadku stał się znakomitym miejscem do picia. Kurz, skrzypiące deski, stare krzesła, rozbite butelki, ale nigdzie ani śladu rudowłosej łowczyni duchów.
Jeszcze kilka kroków i ręce Zaca dotknęły ściany. Lepsze to, niż nic. Chłopak ruszył wzdłuż pokoju, czując pod palcami chropowatą fakturę tapety. Wreszcie jego dłonie natrafiły na pustą przestrzeń. Drzwi, teraz otwarte, prowadziły na korytarz, długi i, chwała Bogu, widny, przynajmniej w porównaniu z poprzednim pomieszczeniem. Umieszczone wzdłuż jednej ze ścian okna wpuszczały do wnętrza domu blade światło. Na podłodze leżała cienka warstewka nawianego do środka śniegu, wiatr wpadał przez rozbite okna, gwiżdżąc i wyjąc niemiłosiernie. O ile w poprzednim pomieszczeniu panowała martwa wręcz cisza, o tyle tutaj było aż za głośno. Zac miał coraz głębsze wrażenie, że cała ta sytuacja jest jakąś dziwną mistyfikacją, grą. Był pionkiem czy rzeczywistym uczestnikiem?
- O co tu chodzi? – rzucił w przestrzeń pytanie. Odpowiedź nie nadeszła, oczywiście.
Niezadowolony, niemal zły, ruszył do przodu i nacisnął klamkę najbliżej znajdujących się drzwi. Skrzypnęły zawiasy.
Stał na progu swego pokoju, daleko stąd, w domu rodziców. Widział łóżko, wielkie, masywne, za duże dla kilkuletniego chłopca. Widział rozrzucone na dywanie zabawki, miniaturową armię z plastiku, porzuconą przez swego generała w samym środku bitwy. Jak przez mgłę przypomniał sobie podobną sytuację, zabawę przerwaną w połowie, gdy ojciec wezwał go w jakiejś ważnej i nie cierpiącej zwłoki sprawie. Zawsze odrywał go od tego, co było dla niego najbardziej interesujące. Od dziecka zmuszany do powagi, chyba tylko cud sprawił, że nie wyrósł na sztywniaka takiego, jak szkolni koledzy...
Pomału, Zac przekroczył próg. Obejrzał się, lecz drzwi nie zamknęły się za nim, nie zmieniła się też sceneria za nimi – nadal wychodziły na korytarz zrujnowanego angielskiego domu. Uspokojony tym widokiem, chłopak przyklęknął na podłodze, próbując sobie przypomnieć, czego miało dokonać jego miniaturowe wojsko.
- Wróciłeś ze swojej misji? – spytał nagle jeden z żołnierzy, odwracając głowę. Jego oczy były namalowane niebieską farbą, teraz jednak zdawały się być jak najbardziej realne, inteligentne, oczy dowódcy wojska.
- Ja... – zaczął Zac niepewnie.
- Odpowiedz. Wykonałeś misję? – Żołnierz, nie, raczej rycerz, ubrany w kolczugę i hełm, zeskoczył z konia i podszedł do Zaca. Mimo, iż miniaturowy, szedł pewnym siebie krokiem. – Bez twojej pomocy nie zdołamy zdobyć tej twierdzy. Masz te wiadomości czy nie?
- Ja... – Nawet, jeśli to wszystko było snem, a było nim z pewnością, Zac nie rozumiał, o co chodzi rycerzowi. Owszem, przypominał sobie, że nim zawołał go ojciec, mała armia oblegała zrobiony z tekturowego pudła zamek. Ale misja i wiadomości... – Nie wiem.
Rycerzyk prychnął.
- Nie trzeba było na tobie polegać – powiedział z wyrzutem. – Jeśli moi ludzie zginą nadaremno, to będzie tylko i wyłącznie twoja wina. Zawsze wiedziałem, że nie należy ufać takim, jak ty.
- Jakim? – spytał Zac, ale mały dowódca już go nie słuchał, wydając rozkazy wojsku, które przygotowywało się do szturmu na zamek. Chłopak zafascynowany patrzył, jak przerwana przed laty zabawa toczy się dalej, bez jego wpływu. Może kiedyś zaplanował, jak będzie wyglądać to oblężenie – teraz nie pamiętał ani tego, ani żadnej misji.
Dowódca wyciągnął miecz i ruszył naprzód. Za nim reszta wojska. Konie pogalopowały po dywanie w kierunku tekturowego zamku, szturmujący rycerze krzyczeli, nie przejmując się faktem, że zrobiono ich z plastiku, a cała epicka bitwa rozgrywa się w pokoju dwunastoletniego chłopca.
- Co robisz z moimi zabawkami? – usłyszał nagle głos za swymi plecami. Rycerze zamarli w pół ruchu.
Zac odwrócił się, by ujrzeć własną dwunastoletnią wersję, stojąca na progu. Za plecami dziecka widniał ten sam zimny, ciemny korytarz.
- Ja...
- Co tu robisz? – spytał chłopczyk, spoglądając oskarżycielsko.
- Próbuję sobie przypomnieć...
- Kim jesteś?
- Zac.
-Nieprawda! – krzyknęło dziecko. – Ja jestem Zac! A ty jesteś... Jesteś...
Zac wstał i wyciągnął rękę, ta jednak przeniknęła przez chłopca na wylot. Pokój rozpłynął się w nicość.
- No to narobiłaś – usłyszał kobiecy głos, przebijający się przez pustkę. – Znowu.
- Weź się po prostu odczep. To nie moja wina, że chłopak za mną polazł. A to, że walnął w głowę, to nawet bardzo dobrze. Przynajmniej nie przetestowałyśmy, czy fani fantastyki faktycznie...
- Wielkie dzięki, Hjordis. Wielkie dzięki. Ja mam już dość na dziś.
Zac otworzył oczy. Leżał na podłodze przy połamanym krześle, a obie kobiety stały nad nim, kłócąc się o to, która ma ponieść odpowiedzialność za jego brak przytomności.
- Dwa razy w ciągu dwóch dni – wymamrotał, siadając na zakurzonej podłodze. – to zaczyna być nudne.
- Popieram – zgodziła się Julia. – jesteś chodzącym problemem, Zac. Radzę wracać do szkoły i nie włóczyć się przez najbliższe kilka dni.
Miała rozerwane ubranie. Zauważył to.
- Załatwiły panie sprawę z duchem owcy?
- Duch owcy był najmniejszym problemem, Zac. Ale co miałyśmy zrobić, to zrobiłyśmy.
- I nadal wiemy tyle, ile przedtem – mruknęła Hjordis, splatając ramiona na piersi.
Chłopak pokręcił głową. Nie rozumiał wiele z tego, co się wydarzyło. Może i lepiej?
***

- Masz kolejnego guza – stwierdził Noel, gdy jego współlokator wrócił do budynku.
- Yhm – stwierdził Zac.
Nie miał ochoty rozmawiać. Rzucił się na łóżko, nie zdejmując nawet ubrania i zamknął oczy, próbując zignorować hałasującego i próbującego zwrócić na siebie uwagę Noela. Boże, czego ten chłopak chciał? Informacji? Pewnie liczył na historyjkę o spotkaniu z mordercą albo i czymś gorszym. Duchem owcy, ha, albo z tymi „większymi problemami”, o których obie kobiety nie miały ochoty mówić. Cholernie tajemnicze, pożegnały się nie zostawiając nawet numeru telefonu, o wyjaśnieniu nie wspomniawszy. Chyba bardziej przejmowały się własną sprzeczką, niż biednym, nierozumiejącym niczego dziewiętnastolatkiem.
Noel włączył muzykę, zapewne próbując równocześnie zwrócić na siebie uwagę współlokatora i zdenerwować sąsiadów. Zac jedną ręką sięgnął po poduszkę, drugą – na półkę z książkami, wybierając na oślep. Z poduszką naciągniętą na głowę i słuchawkami w uszach zaczął czytać, ale jego oczy zamknęły się bardzo szybko. Sen, w który zapadł, był głęboki i pozbawiony marzeń.
Następnego dnia chłopak obudził się z nosem między kartkami książki i ze słuchawkami rozładowanego już odtwarzacza w uszach. Noela nie było, pewnie wymknął się, i teraz spał w najlepsze w cudzym łóżku. Zac prychnął obracając się na plecy i rozciągając obolałe mięśnie. Jeszcze wczoraj wszyscy próbowali wyciągnąć od niego choćby strzępek informacji, dziś zapewne nie będą się już nad tym zastanawiać. Banda idiotów, gdyby zobaczyli coś nie pasującego do ich wizji świata, zaczęli by wmawiać sobie, że padli ofiarą zbiorowej halucynacji. Nie zobaczyliby smoka, gdyby ten przedefilował im przed nosem.
Przecież on sam nie był wiele lepszy. Widział coś, nawet nie był pewien co, i zastanawiał się czy aby na pewno nie była to iluzja. Dwa razy stracił przytomność. Może miał jakieś problemy z mózgiem?
Zerwał się i z wściekłością rzucił książką w ścianę. Jego mózg był w porządku, to ich mózgi były uszkodzone, cholerni zwykli ludzie, wypierający z własnego życia wszystko, co nadnaturalne. Próbowali zrobić z niego jednego z nich, poprzestawiać mu światopogląd, wepchnąć do własnej szufladki. Tajemnica przemknęła mu koło nosa, a on ją olał. Zbyt długo się im poddawał, pozwalał sobie wciskać kit, mydlić oczy.
Otworzył szeroko okno. Zimne powietrze wpadło do pokoju, kilka zabłąkanych płatków śniegu. Niebo było szare, wokoło panowała cisza i tylko unoszący się z komina dym wskazywał, że szkolne kucharki są już na nogach. Poza nimi wszyscy spali. Zac odetchnął głęboko lodowatym, kłującym niemal powietrzem. Jak na kogoś, kto dwa razy uderzył się w głowę, czuł się rewelacyjnie.
- Chyba trzeba dostać w łeb, żeby przejrzeć na oczy – powiedział, opierając łokcie na ośnieżonym parapecie. – Następnym razem się nie dam. Następnym razem...





Do spisu treści         Poprzedni rozdział       Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj