ZMIERZCH


KSIĘGA I - CIENIE



Rozdział 2. Ręka Boga i Koło Fortuny

Spadał w pustkę. Strach, wściekłość, żal – wszystkie te uczucia wypełniały jego duszę. To nie możliwe, niemożliwe, by jego życie zakończyło się w tak żałosny sposób. Czyżby Bóg zapomniał o nim, czyżby Bóg zapomniał o jego wierze, pozwalając mu umierać tak haniebnie, pozwalając siłom ciemności szydzić z niego, w ostatnich chwilach życia zsyłając mu iluzję rozkoszy. „Wierzę w ciebie, panie.” – modlił się, spadając. „Nie daj mej duszy zatracić się, panie. Byłe ci wierny, wszystko co robiłem, robiłem dla ciebie, w twoim imieniu. Nie boję się śmierci, jeśli mnie do siebie powołałeś, lecz nie pozwól mej duszy pogrążyć się w otchłani. ...I choćbym przechodził przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, bo ty jesteś ze mną... Od ciemności uchroń mnie, Panie, od ognia piekielnego uchroń mnie, Panie...”
Bóg musiał go jednak strzec, bo po trwającym tysiąclecia spadaniu mężczyzna otworzył oczy, by ujrzeć jasny, szpitalny sufit. Głosy dookoła niego mówiły o transfuzji i o prawdziwym cudzie, on jednak prędko znów stracił przytomność.
Siedziała przy jego łóżku, gdy otworzył oczy. Wysoka brunetka około pięćdziesiątki, być może atrakcyjna, lecz zimna niczym lód, o zaciętej twarzy, o ruchach, w których nie było nic z kobiecości, ubrana w męski garnitur, bez najmniejszego śladu makijażu na twarzy. Za nią, w kącie pomieszczenia siedział obcy mężczyzna, postawny, brązowowłosy. Jego ciemne, głęboko osadzone oczy były oczami mędrca lub uczonego – starsze niż jego twarz, oczy kogoś, kto widział już wszystko.
- Panie Steiner, cieszę się, że doszedł pan do ciebie – rzekła kobieta bez najmniejszego śladu radości w głosie.
- Bóg uczynił cud.
- Zaiste – zgodziła się kobieta, jej towarzysz zaś uśmiechnął się w sposób sugerujący, że jego opinia jest zdecydowanie odmienna. – Pana towarzysze nie mieli jednak szczęścia. – Na jej ustach pojawił się cień czegoś, co można by uznać za bardzo smutny uśmiech. – Widziałam nagranie, panie Steiner. Jest pan bohaterem.
- Nie jestem godzien takiego zaszczytu, pani Bauer – odparł, choć jego serce wypełniała duma. Ingrid Bauer, zwana Żelazną Dziewicą, niedawno mianowana Generałem Inkwizycji, nazywała go bohaterem.
- Let him say what he’d seen, miss Bauer – odezwał się ciemnooki mężczyzna. Mówił po angielsku, choć sprawiał wrażenie, jakby rozumiał, o czym Jurgen Steiner rozmawia ze swoją przełożoną. – And let me see the record.
- Nie widziałem nic poza błyskiem. Potem stał już za mną i...
- Wiem – ucięła Bauer. – Kiedy będzie pan na to gotowy pokażemy, co zarejestrowała kamera.
- I wish to see it now – oznajmił ciemnooki głosem nie znoszącym sprzeciwu.
- I also want you to see it, mister Gareth – powiedziała. – I want to know your opinion, I’ve never seen something like this before.
Steiner zadrżał. O co chodziło? Coś musiało wydarzyć się po tym, jak ugryzienie wampira pozbawiło go przytomności.
- Proszę pokazać nagranie.
Bauer skinęła głową i otwarła leżącego na szpitalnym stoiku laptopa. Steiner i mężczyzna zwany Gareth skupili wzrok na ekranie, zaś kobieta uruchomiła program, odtwarzając nagranie z kamery cyfrowej, którą, zgodnie z nowo wprowadzonymi przepisami, miały być dokumentowane wszelkie przesłuchania prowadzone przez inkwizytorów.
Na ekranie pojawił się ulokowany w piwnicy podmiejskiego domku pokój. Tą cześć Steiner znał – związana dziewczyna siedziała na krześle, on zadawał pytania, Walter pilnował drzwi zaś doktor Dejan obsługiwał maszynę. Wszystko przebiegało zgodnie z procedurą, aż do momentu, gdy Walter poszedł na górę. W tym momencie rozpętało się piekło. Z niedowierzaniem Steiner patrzył raz jeszcze na śmierć obu współpracowników, a potem ujrzał samego siebie w objęciach krwiożerczej bestii. Wstrzymał oddech patrząc w zarejestrowaną na taśmie twarz istoty, która prawie pozbawiła go życia. Usłyszał, jak Gareth z charkotem wypuszcza z siebie powietrze, a potem zobaczył go podbiegającego do komputera i zatrzymującego obraz.
- What does it mean?! – krzyczał mężczyzna, wskazując na zatrzymaną w kadrze twarz wampira. Troje szarobłękitnych oczu wpatrywało się z ekranu prosto w widzów. – That thing must be killed!
- Calm down – głos Ingrid Bauer pozostawał beznamiętny, jej znajomy jednak nie planował dostosować się do sugestii. Stał pośrodku pokoju a jego oczy płonęły nieludzkim blaskiem. – Calm down, mister Gareth, sit down and explain me.
- Nie macie pojęcia, czym to jest! – niespodziewanie Gareth przeszedł na niemiecki, czysty, pozbawiony jakiegokolwiek akcentu hohdeutsch. – To coś... To coś musi zostać zabite! Był tak blisko... – Steiner usłyszał, jak zęby mężczyzny ocierają się o siebie z pełnym wściekłości zgrzytem. – Bóg jeden wie...
- Może mi więc pan wyjaśni, panie Gareth? – spytała Generał swym beznamiętnym głosem. O dziwo, jej pozbawione uczuć zachowanie było o wiele bardziej ludzkie, niż wściekłość Garetha.
- I’d prefer to speak to you in private – mężczyzna na powrót przybrał maskę uprzejmego, inteligentnego cudzoziemca.
- Rozumiem – Bauer wstała i podeszła do komputera – najpierw obejrzyjmy nagranie do końca, bo chyba będzie mi pan musiał wyjaśnić jeszcze coś.
Wznowiła odtwarzanie i Steiner mógł teraz zobaczyć upadek własnego ciała oraz trójokiego wampira, uwalniającego dziewczynę i wraz z nią opuszczającego pomieszczenie. Jego serce podskoczyło. Więc miał rację, więc wiedźma kłamała i cały czas była w zmowie ze stworami ciemności. Ten zaś wampir, dziwaczny stwór z diabelskim trzecim okiem pośrodku czoła, musiał śledzić swą sojuszniczkę. Czemu go jednak nie zabił? Ta myśl ukłuła go nagle. Gareth uśmiechnął się nieprzyjemnie, zupełnie, jakby ją odczytał.
- Miss Bauer – zwrócił się do Generał – I’d recommend us to leave Mr. Steiner. You wanted to talk – I’m ready.
- Very well – Żelazna Dziewica wstała i podążyła za swym towarzyszem.
Jurgen Steiner został sam. Wciąż czuł się słabo, lecz wiedział, że wkrótce odzyska siły. Wydarzenia poprzedniej nocy przypominały mu koszmarny sen, lecz w żadnym wypadku snem nie były. Ta jedna straszna chwila, kiedy myślał, że Bóg go opuścił... Nie opuścił go jednak, a wystawił na próbę. Nie pierwszy raz i nie ostatni, ta próba jednak była inna od wszystkich. Mężczyzna zacisnął pięść. Westchnął, gdy paznokcie wbiły się we wnętrze dłoni. Ból był oczyszczający, ból pomagał myśleć. Bóg dał mu znak, to, co się wydarzyło było wezwaniem do dalszej walki – walki z czymś o wiele silniejszym niż wszystkie istoty, które Jurgen Steiner spotkał w ciągu całego swego życia. Przecież tajemniczy Gareth musiał mieć powody, by unosić się tak płomienną wściekłością na widok piekielnej istoty – co więcej, by przy samej Żelaznej Dziewicy, której wiedza, doświadczenie, zaciekłość i wiara przeszły już do legendy, nalegać, by stwór został niezwłocznie zniszczony.
Paznokcie wbijały się w skórę aż do krwi. Wcześniej stracił jej wiele, lecz ta drobna rana nie miała znaczenia. W ciągu kilku dni na jego dłoni nie powinno być już śladów – blizny zostawały rzadko. Po paznokciach – nigdy. Wiedział już, co uczyni, gdy tylko stanie na nogi. Jeśli ktokolwiek ze Stowarzyszenia Leopolda miał ścigać trójokiego wampira, to właśnie on.
Westchnął znowu, prostując palce. Drzwi otwarły się. To wróciła Bauer. Jej twarz nie zmieniła się ani trochę. Steiner, który znał tę kobietę od samego początku jej kariery, do dziś nie wiedział, co naprawdę dzieje się w jej sercu i umyśle. Kiedy spotkał ja po raz pierwszy, była piękną dziewczyną, jedyną kobietą w cenaculum. Kilku młodych członków stowarzyszenia, tych, dla których ideał cielesnej czystości nie odgrywał wielkiej roli, liczyło na coś więcej niż tylko zawodowa znajomość. Zawiedli się, a do Ingrid szybko przylgnął przydomek Żelazna Dziewica. Przez lata Steiner patrzył, jak ta bezwzględna, gorliwa w swej wierze kobieta pnie się po szczeblach kariery. Bał się jej, bo umiała zniszczyć każdego, kto stanął jej na drodze. Współczuł jej, bo wiedział, że wiara tak płomienna musi być wiecznie wystawiana na pokusy. Najsilniejszym jednak uczuciem, jakie względem niej żywił, był podziw. Bóg wybrał tę kobietę, Bóg poprowadził ja od zwykłego tertriariusza aż do prowincjała, by ostatecznie sprawić, by Stowarzyszenie uczyniło ją, osobę świecką i kobietę, Generałem. Jej gorliwość i wiara zostały nagrodzone, ona jednak nie unosiła się pychą, dążąc, jak twierdziła, do czegoś większego.
- Jutro wracam do Rzymu – oznajmiła. – sądzę, że po tym, co się wydarzyło, pański awans jest tylko kwestią czasu, panie Steiner – uśmiechnęła się lekko i niezdarnie. – Rada Rozważa pańską nominację na stanowisko Cenzora.
- To zbytni zaszczyt, pani Bauer – rzekł Steiner. Jego serce podskoczyło z przejęcia. Cenzor. Nie, nie było godny tego stanowiska, on, sam grzeszny, jakżeby miał szukać grzechów innych? – Nie, to zbyt wielki zaszczyt dla starego, nękanego pokusami człowieka. Póki moja dusza nie będzie czysta, póki nie znajdę ostatniej belki w moim oku, nie mogę szukać drzazgi w oku bliźniego.
Uśmiech nie zniknął z jej twarzy.
- Rozumiem, ale potrzebuję cię. Bóg wszystkich nas obdarzył wadami, byśmy z nimi walczyli. Każdy ma na sumieniu grzechy, których musi się wstydzić. A ja cię potrzebuję, Jurgen – zwróciła się do niego po imieniu. Rzadko to robiła, rzadko bowiem okazywała mu – tak samo, jak wszystkim innym, jakiekolwiek zaufanie. Użycie imienia, tak samo jak uśmiech, oznaczało, że naprawdę go potrzebowała. Potrzebowała go tak bardzo, że nie wahała się okazać, że, po tych wszystkich latach wspólnej walki z siłami mroku, czuje do niego coś w rodzaju sympatii. – Znam cię od samego początku i wiem, ile dokonałeś. Stowarzyszenie cię potrzebuje.
- Tak – zgodził się. – Tak, Ingrid. Stowarzyszenie mnie potrzebuje. Muszę naprawić mój błąd. Muszę znaleźć tego wampira, któremu pozwoliłem zabić moich ludzi.
Ściągnęła brwi.
- Wiedziałam.
- Stwór ciemności zabił moich ludzi i próbował zabić mnie. Twój znajomy dostał ataku szału na widok taśmy. Chcę wiedzieć z czym mam do czynienia, chcę znaleźć to coś i zniszczyć. Ręka boga wskazała mi cel. Więc, Ingrid, powiedz mi, co wiesz.
Uśmiech zniknął. Jej twarz na powrót stała się twarzą Żelaznej Dziewicy, zimną twarzą bezwzględnej Generał inkwizycji.
- Pan Emyr Gareth nie podał wielu szczegółów. To tajemniczy człowiek, ale bezcenny sojusznik. Wiem, że wampir należy do, jak to określił pan Gareth, klanu, który miał ponoć zostać zniszczony wieki temu. Nawet wśród wampirów te istoty cieszyły się złą sławą – Steiner skinął głową. Wiedział, że przełożona daje mu wskazówkę, by uważał na Garetha. „Tajemniczy, ale cenny sojusznik”. Kiedyś i jego będzie trzeba przesłuchać, wyciągnąć z niego tajemnice. Tylko grzesznicy ukrywali swoje sprawy przed światem. Człowiek pobożny, o czystej duszy i intencjach nie powinien mieć tajemnic. Zwłaszcza, jeśli pośród nich była obszerna wiedza dotycząca stworów ciemności... – ponoć istoty te miały szczególny dar mamienia ludzi swym pozornym nawróceniem. Wszyscy zaś wiemy, ile zła może wyrządzić diabeł, gdy uda mu się przekonać nas, jak bardzo żałuje.
- Diabły nie czują żalu.
- My to wiemy, ale ilu było w historii członków naszego własnego stowarzyszenia, którzy w to uwierzyli. Ilu dziś para się wątpliwymi moralnie sztukami, nawet, jeśli w słusznej sprawie? – skrzywiła się. Nie było niczym nowym, że nie pochwalała użycia Teurgii. Gdyby mogła, Ingrid Bauer niezwłocznie rozkazałaby wszystkim posługującym się tą mocą inkwizytorom opuszczenie Stowarzyszenia Leopolda – niektórzy zaś mówili, że podjęła już stosowne kroki i że czystka w szeregach inkwizycji jest tylko kwestią czasu. Jej nienawiść do wiedźm i wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób korzystali z magii była legendarna. Teraz gdy była Generałem, potrzebowała tylko pretekstu. – Tak czy inaczej – kontynuowała. – Najważniejsze jest odkrycie, skąd wziął się ten stwór i czy jest ich więcej.
- Tak – kiwnął posłusznie głową.
***

- Tyle?
- Tak.
- Dobrze – Jurgen Steiner oparł podbródek na splecionych dłoniach, patrząc na ciało więźnia przykute do stołu. Widok sprawiał mu satysfakcję, dowodził, że jego siła i determinacja wróciły. Stanął nad pojmaną istotą i uśmiechając się spojrzał w jej martwe oczy. – Módl się, albowiem za chwilę staniesz przed obliczem Boga. Przecież wierzysz w Niego, czyż nie? Diabeł wie, przeciw komu występuje.
Stwór zachichotał chrapliwie. Był brzydki, o szarej skórze i spiczastych, nietoperzowych uszach, jego ręce kończyły się powykrzywianymi szponami. Ludzie, których oddano Steinerowi pod komendę, znaleźli tę ohydną kreaturę w kanałach. Wola Boża sprawiła, że wampir miał do powiedzenia o wiele więcej, niż ktokolwiek się spodziewał. Dla inkwizytora było to spełnienie jego marzeń.
Przez kilka ostatnich dni gorliwie przeczesywał Wiedeń w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów swego celu. Bezskutecznie. Nawet hotel, w którym mieszkała wiedźma, okazał się ślepą uliczką. Dziewczyna była zameldowana pod fałszywym nazwiskiem, dyrekcja nie przypominała sobie żadnych dokumentów, bagaże zostały zaś zabrane tego samego dnia, którego czarownica uciekła. Zabrane przez cudzoziemca w średnim wieku, którego portret pamięciowy Steiner natychmiast kazał wysłać swoim informatorom. Mężczyzna był jednym tropem, ale intuicja Steinera podpowiadała mu, że nie miał wiele wspólnego z wampirem. Inkwizytor był jednak cierpliwy, zaś Bóg nagradzał cierpliwych.
Podczas rutynowego przesłuchania schwytany wampir wyraźnie dał do zrozumienia, że jest w posiadaniu informacji, które mogłyby zainteresować inkwizytora. Skoro miał już umrzeć, wolał, jak stwierdził, pociągnąć za sobą lawinę. Śmiał się, mówiąc to wszystko, ale jego słowa były, jak mówiła Steinerowi jego intuicja, szczerą prawdą.
Jakiś miesiąc temu przejeżdżał przez Wiedeń wampir przybyły z pewnego kraju Europy wschodniej – konkretnie z Polski. I choć cel jego wyprawy był tajemnicą, więzień go znał. Pewna wioska w Karyntii, kurort narciarski.
- O, inkwizytorze, wiem doskonale, przeciw komu występuję – powiedział wampir, uśmiechając się, co jego paskudną twarz uczyniło jeszcze brzydszą. – Przeciw tobie, przeciw twojej pysze, przeciw...
Steiner nie pozwolił mu dokończyć. Masywny, drewniany kołek utkwił w piersi wampira, unieruchamiając go.
- Spalcie ten pomiot szatana – polecił mężczyzna swym podwładnym.
Podczas gdy pozostali inkwizytorzy wykonywali polecenie, Steiner, siedząc na krześle, obejrzał zarejestrowany przez kamerę przebieg przesłuchania. Czy ta bestia próbowała wciągnąć go w pułapkę? Odpowiedź mógł uzyskać jedynie odwiedziwszy wspomniane miejsce. Już następnego dnia wieczorem jego samochód stał na parkingu luksusowego alpejskiego hotelu, on sam zaś rozmawiał z recepcjonistą, bardzo, jak się okazało, bardzo otwartym człowiekiem. Data, którą wymienił inkwizytor wywołała w recepcjoniście wielki entuzjazm.
- Ależ, proszę pana, jak mógłbym zapomnieć! To zresztą żadna tajemnica. W naszym hotelu kręcono film! Wyobraża pan sobie?
- Rozumiem – Steiner uśmiechnął się przyjaźnie, opierając łokcie na blacie recepcji. Rzadko zdarzało się, aby przesłuchiwana przez niego osoba wykazywała aż taką skłonność do współpracy. Może po prostu odzwyczaił się od wypytywania ludzi o całkiem zwyczajne, z pozoru przynajmniej, sprawy. – Jaki film?
- Odcinek serialu właściwie. Widział pan jakieś filmy z Fei Longiem?
- Nie miałem okazji – odparł. Coś obiło mu się o uszy, oczywiście. Jakiś chiński aktor. Steiner nigdy nie był miłośnikiem kina akcji, uważając, że ten rodzaj rozrywki odwodzi myśli widza od Boga. Sztuka powinna służyć Stwórcy, lecz w jaki sposób jakikolwiek azjata miałby pojąć tak fundamentalną prawdę?
- Ja też nie – przyznał recepcjonista. – Dopiero po jego wizycie w naszym hotelu. Facet jest naprawdę niesamowity – nie tylko potrafi się bić, ale też grać.
- Będę się musiał przekonać. – Inkwizytor uśmiechnął się ciepło. – Czy coś niezwykłego wydarzyło się w czasie wizyty pana Longa?
Recepcjonista ściągnął brwi, jego twarz sugerowała, że intensywnie się nad czymś zastanawia.
- Było trochę zamieszania – przyznał. – wie pan, ekipa filmowa... Aktorzy, technicy.
Steiner w milczeniu kiwnął głową, zachęcając rozmówcę do dalszych wywodów.
- Kobiety – rozmarzył się mężczyzna. – Ta brunetka, zielone oczy, bogini... Ta Indianka też była niczego sobie...
Steiner pozwolił mu pośnić trochę na jawie, potem zapłacił za skorzystanie z internetu. Wszechobecna sieć komputerowa pełna była śmiecia, ale informacje, których potrzebował Steiner, nie należały do ściśle tajnych. Jeśli wampir szukał kogoś z ekipy filmowej, trzeba zlokalizować ekipę. Proste.
Najnowszą produkcją z udziałem Fei Longa był serial „Oddział 6”. Producentem był niejaki Rayan Shade, właściciel stacji telewizyjnej Kabuki Sat, a przy okazji przybrany brat aktora. Shade grał także jedną z głównych ról. Obaj przebywali obecnie w Polsce, tam też mieszkali pozostali grający główne role aktorzy.
Recenzje i zdjęcia nie interesowały Inkwizytora. O wiele ciekawsze okazały się biografie aktorów. Co prawda żadna z nich nie sugerowała jakichkolwiek powiązań z wampirami, stanowiły jednak niezły punkt oparcia dla dalszych poszukiwań. Steiner siedział przez chwilę przed komputerem, marszcząc w zamyśleniu gęste, ciągle jeszcze czarne brwi. Jeśli kolejnym celem jego podróży miała być Polska, należało wysłać wiadomości do tamtejszych inkwizytorów i poprosić ich o zdobycie dodatkowych wiadomości. Sytuację komplikował fakt, że obiektem zainteresowania wampirów nie musiał być żadne z aktorów. Równie dobrze mogło chodzić o każdą inną osobę z ekipy.
Za swymi plecami Steiner usłyszał szmer rozmowy. Odwracając się, ujrzał, jak recepcjonista tłumaczy coś eleganckiemu czterdziestolatkowi. Nieznajomy spojrzał w kierunku inkwizytora, który, zamknąwszy przeglądarkę, wstał i podszedł do biurka.
- Czyżby niepokoiła pana moja obecność? – spytał wprost, równocześnie przyglądając się uważnie eleganckiemu mężczyźnie.
- Jestem dyrektorem tego hotelu – odparł nieznajomy. – Nie, nie niepokoi mnie, zwłaszcza, że nie mam niczego do ukrycia. Jest pan detektywem?
- Poniekąd. – Steiner zauważył, że na serdecznym palcu prawej dłoni dyrektor nosi masywny, złoty sygnet z dziwnym znakiem – herbem? – na tarczy. – Prowadzę śledztwo, z którym związany jest mężczyzna, który ponoć przebywał w tym hotelu miesiąc temu. Cudzoziemiec, Polak. Blady, ubierał się na czarno, zapewne nie pojawiał się za dnia.
Dyrektor uśmiechnął się szeroko i bardzo przyjaźnie.
- Proszę pana, miałem tu gościa polskiego pochodzenia, bladego i ubierającego się na czarno. Nawet dwóch takich gości. Żaden z nich jednak nie unikał światła słonecznego.
- Cóż, może ta ostatnia informacja nie jest zbyt precyzyjna. W końcu, kim by ta osoba miała być? Wampirem? – Inkwizytor parsknął śmiechem, oczekując reakcji dyrektora hotelu. Ten jednak nie zachował się w żaden dziwny sposób. Jego mina mogła być zarówno miną kogoś nieświadomego, jak i kogoś, kto starannie ukrywał swoje reakcje. – No cóż, dość tych żartów, jak widzę, będę musiał przejechać się do Polski. Na szczęście mój klient zapłaci za podróż. Dziękuję panu. – Skinął głową.
***

Zamknął oczy. Przy policzku czuł gładką, zimną szybę. Autobus podskakiwał na zasypanej śniegiem drodze, silnik warczał cicho, z przodu jakiś dzieciak ze słuchawkami na uszach opierał się o wielki plecak, nawet głośna muzyka nie przeszkadzała mu zasypiać. Był siedemnasty grudnia, dzieciak musiał być studentem wracającym do domu na przerwę świąteczną. Poza nimi dwoma autobusem nie jechał nikt. Na zewnątrz panowała zimowa noc, raz po raz mrok przecinały światła samochodów.
Gdyby mógł, zasnąłby. Sen nie pozwoliłby mu myśleć. Nie chciał myśleć. Kiedy zaczynał myśleć, zaczynał się bać. Samego siebie, to raz. Wiedział doskonale, do czego jest zdolny, zdawał sobie sprawę z mrocznych głosów wołających do niego z samego dna jego duszy. Nawet teraz jakaś część jego „ja” kazała mu zerkać co jakiś czas w kierunku śpiącego studenta. Głód rósł z dnia na dzień, potęgując niepokój. Jeśli za kilka dni nie znajdzie kogoś, kto odda mu krew dobrowolnie, będzie zmuszony zacząć polować. Zawsze uważał ten sposób przeżycia za ostateczność, choć nauczył się z tej ostateczności korzystać.
Bał się osoby, która uratowała mu życie. Każda myśl o niej, każde wspomnienie jej oczu, jarzących się nienaturalną czerwienią zza kościanej maski przeszywała go dreszczem. Może lepiej było nie przystawać na układ i zginąć? Teraz, oddalony o wiele setek kilometrów od Krakowa, nie miał już wyboru. Minęły dwa tygodnie, odkąd pożegnał się z ludźmi, którzy go obudzili – a potem zdradzili – i z przerażającą kobietą, która ocaliła mu życie jedynie dlatego, że ujrzała w nim doskonałe narzędzie dla jakichś tajemniczych planów. Minęło kilka dni, odkąd zostawił na przedmieściach Wiednia złotowłosą dziewczynę. Uratował ją w jakimś nagłym przypływie ludzkich uczuć, i uciekł, przerażony pragnieniem, które w nim budziła. Dla jej dobra – myślał wtedy. Teraz chciał tylko krwi śpiącego kilka foteli przed nim chłopaka.
Autobus podskoczył na jakiejś dziurze, rzadkość na gładkiej, niemieckiej autostradzie. Dzieciak zamrugał oczyma, wyciągnął z kieszeni kurtki odtwarzacz CD i zmienił płytę. Potem znów wygodnie ułożył się do snu, przytulony do plecaka. Sariel spojrzał przez okno. W oddali migotały światła jakiegoś miasta. Niesamowite, jak zmienił się świat w ciągu tych pięciuset lat.
Gdy przed ponad miesiącem piątka magów wyprowadziła go z podziemi na ulice Krakowa, przez moment myślał, że cały ten blask to światło słońca. Minęło trochę czasu nim przywykł. Rayan i Fei byli bardzo gorliwymi nauczycielami, wyjaśnianie mu każdego aspektu XXI-wiecznej rzeczywistości sprawiało im wielką satysfakcję – nawet, jeśli od początku planowali zdradę. Zwłaszcza Fei, który z uśmiechem na twarzy prezentował mu swoje hobby i zawód zarazem – kinematografię. Z rozbrajającą szczerością puszczał mu horrory, zwłaszcza te, które traktowały o wampirach. Od „Nosferatu”, poprzez „Nieustraszonych Pogromców Wampirów”, „Drakulę”, „Wywiad z Wampirem” aż po „Underworld”. I szczerzył zęby, gdy Sariel parskał histerycznym śmiechem. Ciekawe, czy uśmiechał się tak samo, kiedy kula z pistoletu jego brata zmieniała wampiry w proch?
Znów spojrzał za okno. Światła zbliżały się coraz bardziej. Niecierpliwie wyczekiwał chwili, kiedy wysiądzie z autobusu i będzie mógł zacząć myśleć o czymś innym.
Wreszcie autobus wjechał pomiędzy zabudowania, gdzieś mignęła tabliczka z napisem „Frankfurt”. Światła latarni raz po raz rozjaśniały wnętrze pojazdu, na zewnątrz migały oświetlone jasno domy i sklepy. Autobus zakręcił i, zwalniając wjechał na płytę dworca. Zgaszony silnik ucichł.
Sariel wstał i ruszył w stronę drzwi. Chłopak, który właśnie się obudził, spojrzał na niego, zaskoczony. Wampir minął go i wysiadł z autobusu. Owionęło go zimne powietrze, ale temperatura nie robiła na nim wielkiego wrażenia. W przeciwieństwie do chłopaka, który właśnie biegł za nim, dźwigając ciężki plecak na jednym ramieniu.
- Hej!
Wampir obejrzał się.
- Hej, nie potrzebujesz czasem rękawiczek? – spytał chłopak, wyciągając w jego kierunku własną parę. – Jesteś cały siny z zimna, człowieku, jak ty wytrzymujesz w taki mróz?
- Wszystko w porządku. – Sariel nerwowym ruchem naciągnął czapkę na czoło.
- Poważnie? – Chłopak przekrzywił głowę, przypatrując się swemu rozmówcy. – Jak dla mnie wyglądasz koszmarnie. Nie chciałbyś się napić czegoś ciepłego? Czekolady na przykład?
- Nie. – Potrząsnął głową. – nie, dziękuję.
- No, daj spokój. Widzę, że by ci się przydało – Chłopak uśmiechnął się nieśmiało
- Naprawdę tego chcesz?
Chłopak otworzył szeroko oczy. Słowa Sariela musiały wydać mi się podejrzane, mimo to z uśmiechem skinął głową. Wampir, w którym głód wygrał ze współczuciem, chwycił go delikatnie za rękę. Chłopiec zadrżał, czując dotyk zimnych palców.
- Naprawdę potrzebujesz czegoś ciepłego...
- Wiem. Chodź.
Kiedy skręcili w stronę przeciwną do miejsca, gdzie znajdował się dworcowy bar, chłopiec domyślił się, że coś jest nie w porządku.
- Słuchaj...
Sariel zatrzymał się i popatrzył mu w oczy.
- Zaproponowałeś mi coś ciepłego do picia, a ja przyjąłem propozycję. Nie mam zamiaru robić ci krzywdy.
- Jesteś... jesteś jakimś zboczeńcem czy...
- Nie. – Pokręcił głową. – Jestem tylko istotą, która by przeżyć, musi robić rzeczy, które jej się nie podobają. – Uśmiechnął się delikatnie, nie otwierając przy tym ust. – Stracisz tylko trochę krwi.
- Wariat!
- Proszę cię tylko, żebyś mi zaufał, wtedy nam obu będzie łatwiej.
Chłopak westchnął, sprawiał wrażenie kogoś, kto właśnie poddał się i kto ze spokojem przyjmuje oczekujący go los. Sariel przestał się zastanawiać nad czymkolwiek. Perspektywa zaspokojenia głodu skutecznie pozbawiła go wszelkich wątpliwości. Nie liczyło się już nic poza krwią. Delikatnie, niemal z czułością objął chłopaka ramieniem, drugą ręką odsuwając szalik otulający jego szyję. Ciepło, bijące od ciała chłopca, ciepło krwi płynącej w jego żyłach, stało się jedynym istotnym bodźcem. Bestia w głębi umysłu Sariela chichotała cicho.
Dotknął ustami skóry ofiary, najpierw delikatnie, jakby zamierzał pocałować chłopca, potem wbił kły. Poczuł na języku smak krwi. Ciepło, a wraz z nim euforia, powoli ogarnęły jego ciało. Prawie stracił kontrolę nad swymi czynami i gdy oderwał usta, zobaczył, że chłopiec zemdlał. Bardziej pewnie w wyniku szoku i wywołanej Pocałunkiem rozkoszy, niż z powodu utraty krwi, jednak...
- Och, żałosny jesteś – skrzeczący głos dobiegał zza węgła budynku. – I co teraz, poszukasz kolejnej ofiary?
Sariel podniósł głowę. Stojąca za rogiem postać, wampir, rzucała długi cień.
- A może – kontynuowała. – Może skoro ty już nie chcesz pozwolisz mnie? Nie? Trudno. Tamto dziwadło powiedziało, że jesteś cholernie porządny jak na Kainitę...
Sariel sięgnął za plecy i wsunął dłoń pod pokrowiec, wymacując rękojeść miecza. Stojący za rogiem wampir, zapewne Nosferatu, roześmiał się gardłowo.
- Robię za posłańca. Zapłacono mi wystarczająco dużo, żebym nie musiał donosić Księciu, że jakieś niezależne dziwadło, przesadnie przejmujące się losem bydła, prawie że złamało Maskaradę. Przynajmniej nie zanim opuścisz miasto. Ale wtedy Księciu informacja przyda się, jak wilkołakowi buda. – Roześmiał się znowu i wyszedł zza rogu.
Rzeczywiście należał do klanu Nosferatu. Jego czaszkę pokrywała skóra barwy wosku, z której wyrastały kępki burych włosów. Uszy miał długie i postrzępione, a jego uśmiech prezentował niezmiernie krzywe kły. Dookoła niego unosiła się przykra woń ścieków. Koperta, którą Nosferatu trzymał w pokręconych, zakończonych brudnymi i połamanymi paznokciami palcach, była, na całe szczęście, wsunięta w foliową koszulkę.
Sariel rozluźnił uchwyt. Miejscowy spokrewniony nie wydawał się stanowić zagrożenia.
- Kto cię przysłał?
- Odpowiadasz opisowi. – Nosferatu marszczył brwi, przyglądając się swojemu rozmówcy. – Siny jak zamarznięte zwłoki, szarowłosy, śliczny, jak Torreador w gwiaździstą noc. I pewnie jesteś jedna z tych „dziwnych rzeczy” które zaczęły się ostatnio dziać?
- Kto cię przysłał? – powtórzył Sariel. Wcale nie podobał mu się fakt, że ktoś wiedział o miejscu jego pobytu.
- Dziwadło, mówiłem już, niezależne dziwadło, tak jak ty. Chyba gdzieś z bliskiego wschodu, nie wnikałem, może nawet Assamita. Wymalowany jak sabatnik na Palla Grande – wiesz, czarna szminka, te sprawy.
Sariel westchnąwszy puścił miecz. Z dwojga złego lepszy Jej wysłannik...
- Daj.
Nosferatu, uśmiechając się drwiąco, podał mu przesyłkę.
- A teraz wynoś się! – krzyknął Sariel, widząc, jak jego rozmówca zerka na nieprzytomnego chłopaka.
- Żyła – mruknął brzydal, wycofując się.
Kiedy drugi Kainita odszedł, Sariel pochylił się nad chłopcem. Zostawienie go pod ścianą nie było rozsądne, zwłaszcza zważywszy na mróz. Nie przejmując się zbytnio tym, że ktoś mógłby go zobaczyć, przerzucił sobie bezwładne ciało przez ramię. W drugiej ręce trzymając plecak, zaniósł chłopca do tego samego dworcowego baru, do którego jeszcze niedawno został zaproszony. Posadził dzieciaka przy jednym ze stołów i rzuciwszy do obsługi i innych gości coś w rodzaju „Kolega zemdlał, ja zaraz wrócę”, ulotnił się. Wracać oczywiście nie zamierzał. Czuł się trochę winny, ale przynajmniej zaspokoił część swego głodu. No i miał jeszcze list, spakowany w kopertę i folię list od Niej, od tej która go ocaliła, która obiecała, że zabije go, jeśli będzie musiała, która nie ukrywała faktu, że traktuje go jak narzędzie.
Stojąc kilka ulic dalej, oparty plecami o uliczną latarnię, otworzył kopertę. Wewnątrz znajdowało się kilka banknotów, o dziwo, nie euro, a dolarów. Prócz tego bilet samolotowy i komplet dokumentów. Jego własna twarz, różowa jak u żywego człowieka i z odsłoniętym czołem, uśmiechała się ze zdjęcia w paszporcie. „Mark Adler” – tak miał się nazywać. Znajome nazwisko. Skąd wiedziała...? Co za pytanie. Magowie. Magowie, ich duma, ich wszechwiedza, ich pragnienie władzy nad wszystkim... Wcisnął paszport do kieszeni, nie mogąc patrzeć na Marka Adlera.
Rozłożył list. Równe, kaligraficzne pismo i poprawna łacina, bardziej przypominająca klasyczny język, którym Sariel mówił jeszcze za życia, niż swą wynaturzoną, średniowieczną formę.
Sarielu!
Obiecałam, że pozwolę Ci iść Twoją własną drogą, muszę jednak, wcześniej niż się spodziewałam, poprosić cię o przysługę. Sprawy komplikują się. Wyruszysz do USA, do Nowego Jorku. Tam otrzymasz dalsze instrukcje.

Zamiast podpisu do listu przypięta była karta Tarota. Koło Fortuny. Przeznaczenie, szansa, przełom, wyzwanie, cykl.
Dobra wróżba czy ostrzeżenie?
***

W ciszy swego sanktuarium oglądał nagranie po raz kolejny. I kolejny. I kolejny.
To niemożliwe!
Ależ oczywiście – szepnął głos jego intuicji. – oczywiście że możliwe. Nie zabito ich wszystkich, prawda? Kilku nadal wędruje po świecie. Zagubieni, zaszczuci, znienawidzeni. O, tak dobrze się postarano, by przemienić nabożną cześć i uwielbienie w nienawiść. Uzdrowiciele i łowcy demonów kiedyś. Diaboliści i infernaliści dziś. Kilku ocalało, oczywiście. Żałosne pozostałości dawnej chwały. Jeden, co było niepokojące, rzucił wyzwanie Camarilli i zaczął tworzyć potomków.
Ale nawet on nie miałby dość śmiałości, by znaleźć się w Wiedniu.
Więc kim był ten tutaj? Na tyle silny czy na tyle głupi?
I odszedł, oczywiście, jakby tylko się drażnił, jakby wzywał do podążenia za nim.
Może można by poprosić go o pomoc? – spytał głos intuicji.
Zamknij się. Nie można. Trzeba go zabić, nim przeszkodzi w moim planie. Nie będę ryzykował porażki.
***

Miasto było brudne. Zalegające na ulicach śmieci nie pasowały do obecnego w reklamowych broszurach wizerunku „europejskiej metropolii z tradycjami”. Wiele budynków wymagało natychmiastowego remontu, ulice pokrywała brudna maź – mieszanina śniegu, błota i soli. Ludzie wyglądali na zaniedbanych i ponurych. Nie, wcale nie podobał mu się ten kraj.
Może mógłby być piękniejszy. Miał wspaniałą historię, a jego zabytki zapierały dech w piersiach. Rynek, jeden z najpiękniejszych w Europie, prostokątny, przecięty pośrodku renesansowym gmachem Sukiennic, był właśnie w trakcie remontu. Jedną jego połowę pokrywał już nowy bruk, remont drugiej planowano zapewne na wiosnę. Po wschodniej stronie palcu wznosił się kościół, gotycko-barokowa budowla, której dwie wieże z jakiegoś dziwnego powodu różniły się wysokością i kształtem wieńczących je hełmów. Wnętrze bazyliki oszałamiało, całe lśniło od barw i świateł. Te ściany śpiewały na cześć Boga i na cześć kunsztu i wiary swych twórców. Przed ołtarzem, wspaniałym dziełem najwybitniejszego rzeźbiarza późnego gotyku, Steiner padł na kolana, urzeczony promieniującym od dzieła pięknem. Cała panująca na zewnątrz szarość i przygnębienie przestawała mieć jakiekolwiek znaczenie w obliczu prawdziwej, stworzonej na Bożą chwałę sztuki.
Za jego plecami japońscy turyści szwargotali coś w swoim języku i pstrykali zdjęcia, nie okazując Domowi Bożemu należytego szacunku. Innej grupie, Niemcom, przewodnik objaśniał okoliczności powstania ołtarza i to, jak jego twórca, uwielbiany przez mieszkańców Krakowa, wolał napiętnowanie w rodzinnej Norymberdze, by po śmierci, o ironio losu, być podziwianym w Niemczech i, aż do dziewiętnastego wieku, zapomnianym w Polsce.
Próbując zignorować niestosowne rozmowy za swymi plecami, zatopił się w modlitwie. Jego misja miała słuszny cel i Bóg musiał udzielić mu wsparcia. Tu, w tym pięknym i ponurym zarazem kraju znajdowało się rozwiązanie zagadki, wierzył w to całym sercem, odpowiedź leżała na wyciagnięcie ręki.
Długo klęczał przed ołtarzem, mijany przez turystów, krzątające się przy świątecznych dekoracjach zakonnice i świeckich. Wreszcie wstał. Przez południową nawę kościoła wyszedł na mały placyk z fontanną pośrodku i minąwszy mały kościółek świętej Barbary przeszedł na zastawiony samochodami Mały Rynek, stamtąd zaś w kierunku Plant, parku otaczającego Stare Miasto. Interesujący pomysł, musiał przyznać. Tereny zajmowane niegdyś przez miejskie mury zmieniono w park. Pokryte śniegiem gałęzie drzew wznosiły się na tle ciemniejącego wieczornego nieba, ozdobne latarnie jarzyły się, nadając miastu uroku. W ciemności szarość i brud zniknęły, a może to po prostu wizyta w kościele zmieniły w inkwizytorze sposób patrzenia na świat. Jego serce pełne było nadziei i wiary w zwycięstwo nad mrokiem.
O tej porze w cenaculum życie tak naprawdę dopiero się zaczynało. Wcześniej przedstawiciele inkwizycji zajmowali się oficjalną częścią swego życia, dopiero teraz zaś gromadzili się w małym budynku przy ulicy Kopernika, gdzie mogli dzielić się informacjami i planować działania.
Jak powiedział Steinerowi krakowski opat, sytuacja w mieście była co najmniej dziwna. Kraków od samego początku swego istnienia jak magnes przyciągał wszystko co nadnaturalne. Zapiski Stowarzyszenia Leopolda dotyczące tego miasta zajmowały wiele tomów, a przecież wciąż w okolicy roiło się od zła, śmiejącego się w twarz nieświadomej niczego inkwizycji. Ostatnio sytuacja wydawała się być wyjątkowo napięta. Poczynając od niezależnego łowcy wampirów, zabitego jeszcze w lecie, poprzez sprawę tajemniczej śmierci lingwistki z Uniwersytetu Jagiellońskiego, aż do sytuacji z początku grudnia, kiedy to w konfrontacji z mocami piekielnymi w jednej z podkrakowskich wsi zginął zasłużony członek Stowarzyszenia.
- Nie było mnie wtedy w mieście – mówił opat, a Steiner słuchał uważnie. – Pewien zakonnik, co prawda nie członek inkwizycji, lecz osoba sprzyjająca naszym celom, odwołał się do pomocy ze strony... powiedzmy wprost, ze strony osób parających się zakazanymi sztukami. Musi pan wiedzieć, panie Steiner, Kraków to nie Wiedeń, dopóki Generał nie zakaże wprost użycia Teurgii... Tu zawsze pęd do wiedzy był silny, nawet do wiedzy zakazanej. Nie na darmo legendy mówiące o dwóch najbardziej niesławnych czarnoksiężnikach środkowej Europy wspominają Kraków... Cóż, powiem panu tyle, od magów aż się tu roi. Nie darzę ich zaufaniem, nawet tych, którzy twierdzą, że ich moc pochodzi od Boga, ale w tym jednym wypadku okazali się naprawdę przydatni. – mężczyzna westchnął. – Tak naprawdę obawiam się jednak, że mimo całych dobrych chęci Niebiańskiego Chóru, większość osób twierdzących, że włada tak zwaną „prawdziwą magią” służy w istocie diabłu.
- Nie mam większych doświadczeń z... – Steiner skrzywił się lekko. – magami. To co słyszałem dotąd wystarczyło, by się do nich zniechęcić.
- Powtarzam panu: to nie Wiedeń. Czarownicy są tu potężni i uważają miasto za swoją własność. Bóg jeden wie, ile z tego jest prawdą, ale wchodzenie im w drogę nie będzie najlepszym pomysłem. Zresztą, sam pan mówił, że tym, co pana tu ściągnęło, jest wampir?
- Wampir sprzymierzony z wiedźmą. – Steiner skinął głową. – Generał bardzo zależy na tym, by go zniszczyć. – Coś kazało mu nie wspominać Emrysa Garreta i jego furii. – Bóg jedyny wie, z czym naprawdę miałem do czynienia, ale to coś zabiło trzech moich podwładnych i prawie zabiło mnie. Trop prowadził do Krakowa. Jeśli Bóg każe mi spotkać się z czarnoksiężnikami, uczynię to. Zrobię jednak wszystko, by nie narażać pana ani pańskich podwładnych.
- Proszę więc szukać informacji na własny rachunek.
Wcale nie był zadowolony obrotem sytuacji. Czy opat siedział czarnoksiężnikom w kieszeni, czy też się ich obawiał, sytuacja nie wyglądała tak, jak wyglądać powinna. Przez moment Steiner żałował, że odrzucił propozycję objęcia stanowiska cenzora, ale po chwili przypomniał sobie, że znalezienie i zniszczenie piekielnej istoty jest o wiele ważniejsze niż szukanie drzazgi w oku bliźniego. Nie, wszystkie grzechy tego człowieka, zmęczonego i zniszczonego jak cały jego kraj, nie były ważniejsze niż to, co przyciągnęło tu Steinera. Podziękował uprzejmie, choć serce miał pełne żalu. Ten człowiek uległ swym słabościom, strachowi i, być może, chciwości. Był o krok od sprzedania ideałów Stowarzyszenia.
„Oby Bóg sprowadził cię z powrotem na właściwą ścieżkę.” – modlił się w duchu Steiner, siedząc przy komputerze w bibliotece krakowskiego cenaculum. – „Oby nie było jeszcze dla ciebie za późno.”
Tej nocy inkwizytor nie spał spokojnie. Nie z powodu podrapanych do krwi ramion i nie z powodu nieprzyjemnych myśli o miejscowym opacie. Mężczyzna budził się co chwilę, by zapadać w płytki, wypełniony niepokojącymi majakami sen. Gdy zbudził się rano, piekły go oczy i bolały wszystkie mięsnie. Nawet zadrapania na ramionach pulsowały innym bólem niż wieczorem, stały się obce, jak zadane szponami stwora ciemności. Taki ból nie przynosił jasności myśli, a jedyne psychiczny i fizyczny dyskomfort. Gdzieś w głębi swego umysłu jakiś głos podpowiadał Steinerowi, że Bóg próbuje ostrzec go w ten sposób przed kontynuowaniem misji.





Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj