ZMIERZCH


KSIĘGA I - CIENIE



Rozdział 1. Oko Ciemności

Przycisnęła zmarznięte dłonie do kubka. Grzane wino pachniało oszałamiająco korzeniami, podobnie smakowało. Przyjemne gorąco, które rozlało się po jej ciele, gdy pociągnęła pierwszy łyk, pochodziło zarówno od ciepła samego płynu, jak i od alkoholu. Jeszcze kilka łyków i poczuła, że musi się skoncentrować, żeby iść prosto. Nie przejęła się tym za bardzo. Nigdzie jej się nie spieszyło.
Targ świąteczny oszałamiał bogactwem barw i zapachów. Grudniowy wieczór spłynął na miasto, lecz tu, w samym jego sercu, jarzyły się setki świateł. Blask lampek choinkowych odbijał się w gładkich, szklanych krzywiznach baniek i w gwiazdach ze złotego i srebrnego papieru. Połyskujące srebrem pasma anielskich włosów zwieszały się obok papierowych, słomianych i foliowych łańcuchów. Szopki w rozmiarach od pudełka po zapałkach, aż do małej komódki, stały rzędami, każda z własnym żłóbkiem, świętą rodziną, pastuszkami, zwierzętami i aniołami. Jedne miały formę stajenki, inne groty, inne, opisane jako „krakowskie”, bajecznego pałacu-kościoła o dwóch wspaniałych, połyskujących złotem wieżach. Na innym straganie stały setki figurek Świętego Mikołaja, Santa Clausa, Weihnachtsmanna – jakkolwiek klient nie zechciałby nazwać tej postaci. Czy to ubrane w czerwony strój krasnala, czy to w biskupie szaty, czy w towarzystwie zielonych elfów, czy złotowłosych aniołów, wszystkie miały przy sobie olbrzymi wór pełen prezentów lub przynajmniej małą paczuszkę. Kolejne stoisko roiło się od aniołów we wszystkich kształtach i rozmiarach, o włosach srebrnych, złotych, błękitnych, białych niczym świeży śnieg, czarnych niczym grudniowa noc. Wykonanych z drewna, plastiku, ceramiki, szkła, waty, słomy, uśmiechniętych, ponurych, śpiewających, modlących się, roześmianych. Dziewczyna przemknęła obok nich, a potem zawróciła i przystanęła, poświęcając im więcej uwagi. Sprzedawca uśmiechnął się ciepło, licząc zapewne na klientkę, lecz ona obracała tylko przez chwilę w palcach figurkę srebrnowłosego anioła o skrzydłach z prawdziwych piór, po czym, odstawiwszy ją, ruszyła dalej. Minęła stoisko z płytami, z którego płynęły dźwięki „Stille Nacht”, stragan pełen szalików i czapek z grubo przędzonej wełny, których sam widok sugerował ciepło, i kilka obrotowych stojaków wypełnionych barwnymi pocztówkami. W jej nozdrza uderzył zapach pierników, słodki, korzenny, wymieszany z wonią dymu, sosnowych gałązek i pieczonych kasztanów.
Przez chwilę stała przy stoisku ze słodyczami, między wielkimi lizakami w kształcie serc, a pudłami kandyzowanych owoców, ciastek i pierników, rozważając kupienie paczki norymberskiego marcepanu dla swojego mentora i dla Joanny, gdy poczuła, że ktoś ją obserwuje. Gdzieś za jej plecami ktoś wtopiony w tłum wpatrywał się wygłodniałym wzrokiem w jej szyję, zapewne nieświadomy faktu, że ta złotowłosa, lekko wstawiona dziewczyna nie jest naiwnym zbiornikiem na krew. O, tak, od chwili, gdy poczuła na sobie jego wzrok, wiedziała, że obserwujący ją osobnik jest wampirem. Nawet nie widząc go, czuła, jak wewnątrz jego martwego ciała pulsuje, skradziona wraz z krwią, kwintesencja. Wyczuwała jego głód, skierowany prosto w jej stronę. Pierwszy wampir, którego spotkała w życiu, stał za nią, rozważając możliwość odciągnięcia jej gdzieś na bok i zatopienia kłów w jej szyi. Dla wielu ludzi, w tym także dla nierozważnych magów, pierwszy spotkany w życiu wampir bywał ostatnim. Dziewczyna nie zamierzała ignorować zagrożenia. Kiedy wyruszała do Wiednia, jej mistrz ostrzegł ją przed tym, co może tam spotkać, zwłaszcza, że Wiedeń był główną siedzibą najbardziej znienawidzonego ze wszystkich klanów. „Nie daj się zaskoczyć, Twilight. Nie boję się, że, jeśli któregoś spotkasz, dasz się zdominować, ale uważaj na inne moce którymi władają. Nikt naprawdę nie wie, do czego doszli przez te wszystkie lata. Nie ujawniaj kim jesteś, chyba, że będziesz pewna, że uda ci się zabić wampira. Najlepiej ogniem. Nie przejmuj się paradoksem. Najlepiej nie wychodź po zmroku z hotelu, twoja krew ma specyficzne właściwości, będziesz przyciągać wampiry jak magnes.” Jak magnes. A ona właśnie wyszła z hotelu i właśnie stała, rozważając możliwości konfrontacji z obserwującym ją Spokrewnionym.
Spokojnie, wypędzając z umysłu strach, zapłaciła za marcepan i jeden z mniejszych lizaków, który natychmiast odpakowała i, jakby nigdy nic, wepchnęła sobie w usta. Ssąc cukrowe serce ruszyła wzdłuż straganów, przyglądając się im, a w rzeczywistości próbując zniknąć w tłumie. Daremnie. Podążał za nią niczym cień, śledząc złoty warkocz, spływający na plecy spod białej czapki, ale przede wszystkim śledząc zapach jej krwi. Teraz nie miała wielkiego wyboru. Wolała nie ryzykować zaciągnięcia go pod swój hotel. Konfrontacja w ciemnym zaułku była bardziej obiecująca. Wolnym krokiem skierowała się w jedną z bocznych uliczek, grzebiąc równocześnie w kieszeni w poszukiwaniu zapalniczki. Wampir, nie wiedząc, że wypatrzona ofiara zwodzi go swoją pozorną nieświadomością, podążał za nią, skręcając w coraz bardziej odludne uliczki. Wreszcie, gdy przyśpieszyła krok, przekonany o wzbudzonym w niej strachu, użył swojej mocy.
- Chodź do mnie. – Usłyszała szept pod swoją czaszką. Uśmiechnęła się do siebie i odwróciła się posłusznie, pozwalając mu wierzyć, że dała się omotać. Równocześnie jej usta zaczęły poruszać się bezgłośnie, mamrocąc łacińskie słowa. Szła pomału, udając, że walczy z dominacją, tkając efekt. Jeszcze trochę...
Wampir, mężczyzna, którego postura zdradzała, że przed przemianą zaczynał łysieć i walczył z nadwagą, uśmiechnął się nieprzyjemnie, kiedy zbliżyła się na wyciągnięcie ręki. Zaraz potem jego uśmiech zmienił się w strach, gdy w jej ręku błysnął błękitnawy płomień. Ostatnie łacińskie słowo, wypowiedziane już głośno, zwieńczyło dzieło. Ogień buchnął gwałtownie, obejmując zaskoczonego Kainitę. Kilka sekund wystarczyło, by na ziemi leżała jedynie kupka popiołu.
Teraz to Twilight uśmiechnęła się, nie czując wyrzutów sumienia, a raczej radość i satysfakcję. Efekt, choć wulgarny, był zadziwiająco skuteczny. Nie spodziewała się nawet, że pójdzie jej tak łatwo. Czubkiem wysokiego, skórzanego buta roztrąciła prochy.
I nagle poczuła tępy ból w karku. Nim jednak zdołała zareagować, pochłonęła ją ciemność.
***

Ręce miała wykręcone pod dziwnym kątem, niemal wyrwane ze stawów. Bolało. Bolały ramiona, bolały otarte sznurami nadgarstki, bolał kark. Coś lodowatego otaczało jej stopy.
Słuch był drugim zmysłem, który powrócił.
- To naprawdę ładna dziewczyna, szkoda by było...
- Nie.
- Szefie, daj spokój, ona nic nikomu nie zrobi, jest związana. A po wszystkim już się do niczego nie nada.
- To wiedźma. Pomiot diabła. Jest brudna, a ty popełniłbyś podwójny grzech nieczystości.
„Jezu, właśnie jakiś poroniony fanatyk religijny odradza drugiemu facetowi zgwałcenie mnie” – uświadomiła sobie, i otwarła oczy.
Mężczyzna, który miał wyraźną ochotę ja przelecieć, stał plecami do niej. Był wysokim, masywnie zbudowanym blondynem, o twarzy zapewne równie mało inteligentnej jak jego głos. Fanatyk religijny okazał się być wysokim, siwym pięćdziesięciolatkiem o rysach twarzy nasuwających jej skojarzenia z hitlerowcami. Trzeci obecny w pomieszczeniu, lecz nie odzywający się dotąd mężczyzna miał ciemną karnację, wskazującą na tureckie pochodzenie. Wąskie usta i okulary nadawały mu wygląd intelektualisty, zaś przepływająca przez jego ciało energia informowała zmysły Twilight, że Turek jest ghulem. To właśnie on jako pierwszy zauważył jej przebudzenie, to jego oczy, czarne, zimne i nieczułe, napotkała jako pierwsze.
- Ocknęła się – poinformował beznamiętnym tonem.
Obaj jego towarzysze odwrócili głowy. Spojrzała prosto w oczy siwowłosego, starając się nie okazać ani strachu, ani zbędnej odwagi. Mężczyzna uśmiechnął się w jej stronę, ale nie był to bynajmniej uśmiech przeznaczony dla niej. Okrutny uśmiech satysfakcji, pojawiający się na twarzy zwycięzcy, mający na celu pokazać więźniowi, jak marne są jego nadzieje na ucieczkę.
- Witaj, wiedźmo – powiedział, spokój jego głosu był nienaturalny, zwiastował coś okropnego. – Cieszę się, że doszłaś do siebie. Wybacz mi te niewygody, lecz ostrożność jest cnotą każdego inkwizytora. Teraz sobie porozmawiamy i mam nadzieję, że ta rozmowa będzie dla nas obojga owocna.
„Boże wielki, inkwizycja, początek XXI wieku i inkwizycja...”
Uniosła dumnie podbródek.
- Nie jestem wiedźmą.
- Młoda damo, chciałbym uzmysłowić ci twoje położenie. Znajdujesz się w rękach Stowarzyszenia Leopolda. Naszym celem jest zdobycie informacji, radziłbym więc odpowiadać na zadane pytania. Głupia duma nic ci nie pomoże, a raczej może zaszkodzić. Wypieranie się swej natury jest bezcelowe. Widzieliśmy na własne oczy, jak używałaś swych piekielnych mocy.
- Widzę, że ma pan własną wizję świata? – spytała. Pieprzony fanatyk. Jakiekolwiek tłumaczenie się nie miało sensu. Pozostało jej cierpliwie odpowiadać na pytania i mieć nadzieję, że przeklęty inkwizytor o minie gestapowca uzna jej odpowiedzi za wystarczająco prawdziwe. Szczerze mówiąc, wątpiła w to. Przewidywała natomiast męczące, nie wykluczające tortur przesłuchanie w iście średniowiecznym stylu. Przełknęła ślinę.
- Nie próbuj się stawiać, wiedźmo – syknął. – Odpowiadaj na pytania. Jak się nazywasz?
- Twilight.
- Prawdziwe nazwisko.
- Nie znam.
- Nie żartuj ze mnie.
- Mówię prawdę. Nazywam się Twilight. Pewnie mnie pan przeszukał i zauważył pan, że nie mam dokumentów. Dowodu osobistego, paszportu. Komórkę mam na kartę. Nie mam nazwiska.
Albo poczuł się usatysfakcjonowany taką odpowiedzią, albo doszedł do wniosku, że powróci jeszcze do tego pytania.
- Skąd pochodzisz?
- Z okolicy, jak sądzę.
- Mów prawdę, wiedźmo.
- Mówię to, co wiem. Wiem, że urodziłam się gdzieś w Austrii. Obecnie mieszkam w Bostonie.
- W jakim celu przebywałaś w Wiedniu?
- Chcę dowiedzieć się czegoś na temat mojego pochodzenia. Pan też by próbował na moim miejscu.
Mężczyzna pochylił się nad nią, prawie dotykając jej nosa czubkiem swojego. Jego oczy długo wpatrywały się w jej oczy, szukając oznak przerażenia. W końcu inkwizytor wyprostował się i odsunął nieco.
- Widzę, wiedźmo, że jesteś uparta. Inkwizycja zna jednak sposoby na złamanie takiego uporu. Oczywiście, są one odradzane, lecz miłosierny Bóg wybacza swym sługom, gdy bronią oni świata przed zakusami sił ciemności.
A więc jednak tortury. Twilight zadrżała.
- Odpowiadam zgodnie z prawdą, ale pan mi nie wierzy, prawda?
- Jeśli nie zauważyłaś, wiedźmo, masz na nogach hiszpańskie buty. Bardzo stary patent, prosty, acz nie prostacki, wyrafinowany i skuteczny.
To wyjaśniało ten chłód żelaza który czuła od samego początku. Spojrzała w dół i faktycznie, ujrzała, że jej stopy uwięzione są w metalowej konstrukcji, przypominającej bardziej chromowane narzędzie chirurgiczne, niż średniowieczny instrument tortur. Zadziwiający mariaż tradycji i nowoczesnej techniki. Gdyby nie fakt, że właśnie miała go na nogach, zaczęłaby bawić się rozważaniami, która z konwencji Technokaracji zabawia się projektowaniem takich cacek. Niestety, sytuacja nie nastrajała do tego typu rozważań. Tym razem Twilight zaczęła się naprawdę bać. Dopiero stojąc w obliczu bólu zaczynamy zdawać sobie sprawę z jego grozy.
Siwowłosy chyba to zauważył, bo znów uśmiechnął się triumfalnie.
- Widzę, że dochodzimy do porozumienia, wiedźmo. Tak więc odpowiadaj. Po co przyjechałaś do Wiednia?
- Chciałam dowiedzieć się czegoś na temat mojego pochodzenia.
Uparta jesteś. Ale twoje ciało jest słabsze od twojej woli. Panie doktorze, proszę zademonstrować. Na razie delikatnie.
Ghul skinął głową i uklęknął u stóp dziewczyny. Przekręcił jakąś dźwignię i urządzenie zacisnęło się na prawej stopie Twilight, unieruchamiając ją już zupełnie. Dziewczyna spojrzała w oczy siwowłosego.
- Mówię prawdę.
- Moja miła, to ja zadecyduję, kiedy mówisz prawdę. Daje ci szansę. W jakim celu spotkałaś się z tym wampirem?
- Śledził mnie, więc go zabiłam.
- Posłuchaj, jestem cierpliwym człowiekiem, ale moje cierpliwość się wyczerpuje. Wiem z pewnego źródła, że wy, wiedźmy, macie układ z wampirami. Że wspólnie spiskujecie w celu sprowadzenia na ziemię waszych demonicznych władców.
-Gada pan bzdury! – krzyknęła. – Z nikim nie spiskowałam! Zabiłam tego wampira! Sam pan widział!
- Doktorze, proszę. – Mężczyzna uniósł dłoń, a ghul znów przesunął dźwignię.
Błyszczące narzędzie tortur zacisnęło się mocniej. Tym razem zabolało. Twilight zacisnęła zęby, z jej oczu pociekły łzy.
-No i widzisz? – Głos inkwizytora był teraz łagodny niczym głos księdza udzielającego rozgrzeszenia. – Nie chcę, byś cierpiała. To nie jest konieczne. Jeśli powiesz prawdę o spisku, nie będzie więcej bólu.
- Mówię prawdę. Nie ma spisku, a nawet, jeśli jest, ja o nim nie wiem.
- Proszę, twój upór nie pomaga żadnemu z nas.
- Twoje zaślepienie... – zaczęła, lecz przerwał jej gest siwowłosego. Maszyneria zacisnęła się znowu, gwałtownie i z wielką siłą. W jednej chwili dziewczyna usłyszała trzask miażdżonych kości i własny krzyk.
Zemdlała.
Chyba niedługo musiała być nieprzytomna, bo gdy ciemnoskóry ghul przywrócił ją do stanu świadomości, ciągle miała policzki zalane łzami. Zmiażdżona noga pulsowała bólem i była cała mokra od krwi. Sznury musiały podczas szarpaniny głęboko werżnąć się w nadgarstki. Kiedy podniosłą głowę, siwowłosy inkwizytor patrzył na nią z takim samym, jak wcześniej wyrazem twarzy – coś pomiędzy dobrym księdzem, a gestapowcem.
- Dobrze – powiedział. – Sądzę, że po tym małym pokazie dojdziemy do kompromisu. Jak się nazywasz?
- Twilight.
- Skąd jesteś?
- Mieszkam w Bostonie.
- W jakim celu przyjechałaś do Wiednia?
- Szukam informacji na temat mojego pochodzenia.
- W jakim celu spotkałaś się z wampirem?
- Śledził mnie. Zabiłam go w samoobronie.
- Nadal się upierasz. Ja jednak wiem, że spotkałaś go, by przekazać mu wiadomość od swoich mocodawców, lub też, że zabiłaś go na ich polecenie. Potrzebuję szczegółowych informacji.
- To sam sobie je wymyśl, paranoiku! – krzyknęła. Z jej oczu nadal ciekły łzy. Boże, ile by dała, żeby nie mieć tej nogi...
Ghul spojrzał pytająco na swojego szefa. Ten skinął głową.
Tym razem urządzenie od razu zgniotło jej stopę. Znów wrzasnęła i znów straciła przytomność.
- Rany, jak tak dalej pójdzie, to z niej nic nie zostanie – mruknął blondyn, który, oparty o ścianę pomieszczenia, przyglądał się scenie. – Marnotrawstwo.
Dziewczyna, ponownie przytomna, walczyła ze łzami. Znajdowała się na straconej pozycji, tego już była pewna. Jeśli mogli sobie pozwolić na jej krzyki, znajdowali się zapewne w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu albo na odludziu. A więc, nikt jej nie usłyszy i nikt jej nie pomoże. Jedynym co jej pozostało, była własna duma.
- Jesteś chorym, fanatycznym potworem – oznajmiła, łykając łzy. – Nic nie wiem. Nic ci nie powiem.
- Prędzej czy później powiesz. Znamy jeszcze parę skutecznych sposobów.
Westchnęła i opuściła głowę. To bez sensu...
Gdzieś nad jej głową jakiś przedmiot upadł na podłogę. Blondyn uniósł głowę, nasłuchując.
- Szefie, może sprawdzę, co Dietrich tam wyprawia na górze? – spytał.
Siwowłosy skinął głową, a mężczyzna ruszył w kierunku prowadzących na górę schodów. Otworzył drzwi i zatrzymał się w nagle, a potem upadł i potoczył się w dół po schodach. Pośrodku jego piersi ziała krwawa rana od miecza.
- Boże... – zaczął siwowłosy, gdy do pomieszczenia wpadło coś przypominającego rozmazaną smugę srebra.
Ghul zerwał się, sięgając za połę kurtki, zapewne po pistolet, lecz nie zdążył, przecięty na pół. Ułamek sekundy później została z niego tylko kupka prochu.
Na oczach zesztywniałej Twilight srebrzysta smuga przemknęła w stronę przywódcy grupy i zatrzymała się tuż za jego plecami. Mężczyzna, wysoki, smukły, o sinobladej cerze i długich, szarych włosach, obejmował siwowłosego, unieruchamiając jego ramiona. W jednej dłoni ściskał ociekający krwią miecz.
Twilight oddychała w przyśpieszonym tempie. To nie był człowiek. To było coś... coś czego nigdy dotąd nie widziała... Wampir, z pewnością wampir, ale... Na jego czole, pomiędzy poszarpanymi, srebrzystymi kosmykami, lśniło bladym błękitem trzecie oko.
- Nie lubię zabijać – oznajmił wampir, poczym wbił zęby w szyję inkwizytora.
Jak oniemiała, dziewczyna patrzyła, jak ciało mężczyzny sztywnieje, a potem, zwiotczałe, opada na ziemię. Wampir stał nad nim, troje oczu miał zamkniętych. Z kącika jego ust ściekała strużka krwi.
Twilight dygotała jak osika. Boże, to był jakiś koszmarny, koszmarny sen. Najpierw ten wampir na targu... potem inkwizytorzy... teraz to... to coś. Ze strachu zapomniała o bólu. Gdyby nie sznury i nie urządzenie na stopach, próbowałaby uciekać, a to, że pewnie nie była w stanie stać, nie miałoby znaczenia... Odruchowo zaczęła szukać w pamięci łacińskiej formułki, ale nie miała przecież nawet zapalniczki.
Wampir otworzył dwoje oczu i spojrzał prosto na nią. Potem podszedł do niej, powoli, bardzo powoli. Czuła jego zapach, zapach kurzu i krwi. Czuła pulsującą w nim kwintesencję. Mnóstwo kwintesencji. Miała ochotę zemdleć ze strachu.
A to, co stało się potem z innej perspektywy przypominałoby może kiepską powieść fantasy, ale dla niej w tej chwili było po prostu cudem.
- Nie bój się – powiedział wampir. – Powiedziałem, że nie lubię zabijać. Ale czasem trzeba.
Nie kłamał. Naprawdę nie zamierzał wypić jej krwi. Z westchnieniem pozwoliła zimnym palcom wydobyć z maszyny krwawą miazgę, która pozostała z jej stóp. Znów zemdlała.
- Musisz mi zaufać – powiedział, kiedy otwarła oczy. Dotykał jej ramienia. Po tym wszystkim lodowaty dotyk był niczym pieszczota.
- Muszę – zgodziła się i pozwoliła wziąć się na ręce.
Przechodząc nad ciałami inkwizytorów, wszedł na górę, do pomieszczenia, które okazało się być pokojem w małym domku. Za oknami panowała nieprzenikniona ciemność, wskazująca na odludne położenie domu. Wewnątrz płonął ogień, a skóra leżąca na podłodze i kubek z kawą na stole sprawiały, że dom wydawał się być przyjemnym miejscem na spędzenie świąt. Gdyby nie ciało przy otwartych drzwiach wejściowych. Gdyby nie ból, gdyby nie zimno, bijące od ciała szarowłosego, który właśnie posadził ją na jednym ze stojących wokół stołu foteli i zniknął gdzieś w głębi domu.
To wszystko nie miało sensu. Znów płacząc z bólu, przycisnęła twarz do oparcia. Nie chciała nawet patrzeć na swoje bezwładnie zwisające nogi. Otarte nadgarstki i siniaki na całym ciele bolały, ale nie aż tak bardzo. Dlaczego musieli to robić, głupi, zaślepieni, fanatyczni paranoicy... A mimo to żałowała ich, widziała jak umierają i... Boże, musiała walczyć ze sobą, żeby nie zwymiotować. Jedno ciało przebite mieczem, jedno rozpłatane na pół, wampir na jej oczach pozbawiający człowieka krwi... To nie byli pierwsi martwi ludzie jakich widziała w życiu, pamiętała kobietę o czarnych włosach, umierającą w dziwnym miejscu, pod ciemnym niebem, I coś strasznego, coś, czego wolałaby nie pamiętać, a co było jednym z pierwszych wspomnień, jakie posiadała...
-Spokojnie. – Zimne palce musnęły jej policzek. Popatrzyła w bladoniebieskie oczy wampira. Był... był prawie piękny, z twarzą o delikatnych rysach, które jednak nie miały w sobie nic kobiecego. Mocno zarysowane kości policzkowe nadawały mu zdecydowany, twardy wygląd, i tylko błękitnawy odcień jego skóry i bruzda na czole, zamknięte teraz trzecie oko, wskazywały, że nie był człowiekiem. I jego aura, nienaturalnie blada, i ta niewiarygodna ilość kwintesencji wewnątrz jego ciała. Odsunęła się ze wstrętem na twarzy. – Wybacz. Chcę ci pomóc na tyle, na ile będę mógł.
Kiwnęła lekko głową. Uklęknął i zaczął się przyglądać jej nogom. Wyczuwała, że ich stan wcale mu się nie podoba.
- Obawiam się, że z tym nic nie będę w stanie zrobić. – Pokręcił głową.
- To nic. Mój pater na pewno zna kogoś kto... – zaczęła i ugryzła się w język, bo wampir podniósł głowę i popatrzył prosto w jej oczy.
- Pater?
- Mentor, mistrz, nauczyciel – wyjaśniła zakłopotana, zastanawiając się, na ile rozsądne jest zdradzanie swojej tożsamości. O ile Kainita był wystarczająco domyślny...
Jak się okazało był.
- Jesteś magiem?
Kiwnęła głową.
- Ach – mruknął. Coś zakłębiło się w jego umyśle, jakieś przykre wspomnienie. Nie pytała. Nie próbowała wniknąć w jego myśli. – Ale zanim do niego trafisz, trzeba coś z tym zrobić.
Bardzo ostrożnie zaczął zawijać jej stopy w coś, co prawdopodobnie było podartym na pasy prześcieradłem. Cały czas milczał, ona też nie odzywała się ani słowem, wpatrując się w ruchy jego ramion i głowy. Gdzieś w głębi jej umysłu narodziła się myśl, że może to wszystko jest tylko szalonym snem, ale ból szybko przywołał ją do porządku.
Wampir skończył i znów patrzył na nią. Oko na jego czole było otwarte i lśniło delikatnym błękitem. Pomału położył dłonie na jej dłoniach i zamknął dwoje oczu, pozostawiając trzecie otwarte. Twilight poczuła przepływ kwintesencji i, ku swemu zaskoczeniu, ujrzała, jak otarcia na nadgarstkach znikają. Inne drobne otarcia i siniaki także odeszły w niebyt i tylko obie stopy nadal pulsowały bólem. Mimo to poczuła się silniejsza, jakby moc Kainity wyleczyła ją z części odniesionych obrażeń.
Odsunął się i usiadł naprzeciwko.
- Słuchaj, mam prośbę. Zanim skontaktujesz się jakoś ze swoim mistrzem...
- Nie mam jak. – Rozłożyła ręce – zabrali mi telefon.
- Rozumiem. Znajdziemy na to radę, ale mam prośbę.
- Tak?
- Obiecaj mi, że nikomu nie powiesz o moim istnieniu. Cokolwiek się stanie. Nikomu. Przysięgnij mi.
Przez myśl przemknęło jej, że powinna chwycić płonącą żagiew z kominka i z pomocą magyi stworzyć z niej ognisty pocisk – i spalić wampira na miejscu. Zamiast tego skinęła głową.
- Przysięgam. Nie zdradzę cię.
Wstał.
- Dziękuję. Teraz radziłbym się stąd wynieść. Jeśli masz ukrywać moje istnienie...
- ...lepiej nie pokazywać nikomu tych tutaj – dokończyła za niego. - Rozumiem.
Telefon jednak się znalazł, a wraz z nim pieniądze. Marcepan przepadł – opakowanie leżało w koszu na śmieci, a jego zawartość najpewniej w żołądku któregoś z zabitych. Musiała też zostawić buty - każda próba założenia ich sprawiała jej ból. 
Znów pozwoliła wziąć się na ręce. Tym razem była już spokojniejsza, ale nadal czuła się dziwnie. Zimno na zewnątrz było, mimo że odzyskała płaszcz, bardziej przenikliwe, niż to bijące od ciała wampira. W pewnym momencie przyłapała się na tym, że wręcz tuli się do niego, kiedy przemykał przez pogrążony w zimowej ciszy szpilkowy las.
Księżyc świecił jasno, bliski pełni, srebrne smugi światła spływały pomiędzy gałęziami, rozbłyskując tu i tam na śniegu i na włosach ich obojga. Głębokie śnieżne zaspy leżały po obu stronach drogi, tylko dwie wyjeżdżone samochodowymi kołami koleiny pośrodku pozwalały im normalnie iść. Gałęzie rosnących po obu stronach świerków i jodeł zwieszały się ku dołowi, obciążone ciężkimi, śnieżnymi czapami. Nagie konary drzew liściastych, głównie buków, jak można było rozpoznać po gładkich, srebrzystych pniach, także oblepione były białym puchem. W ciszy dziewczyna słyszała tylko własny oddech i powolne, znacznie wolniejsze niż u żywego człowieka, bicie serca wampira. Jej towarzysz chyba przyśpieszył krok. Kiedy podniosła głowę, zauważyła, że cały czas rozgląda się niespokojnie.
- Coś się stało?
- Wolę... unikać odludnych miejsc.
- Garou.
Jak na wezwanie, gdzieś w głębi zasypanego śniegiem lasu, za ich plecami, rozległo się przeciągłe wilcze wycie.
- Trzymaj się mocno – polecił Kainita.
Twilight splotła dłonie na jego lodowatym karku i ledwo to zrobiła, poczuła, jak gwałtowny pęd powietrza uderza ją po twarzy. Jej towarzysz biegł z nadludzką szybkością, świat wokół nich zamienił się w czarno-białe smugi. Wycie za ich plecami odezwało się raz jeszcze, a potem, niewiarygodnie szybko, oboje wbiegli pomiędzy domy. Byli chyba na przedmieściach Wiednia, bo w oddali dziewczyna widziała świetlistą łunę. Wampir zwolnił. Dookoła nich wznosiły się otoczone ogrodami domki jednorodzinne, uliczne latarnie jarzyły się bladym światłem.
- Myślę – odezwała się nieśmiało – że tutaj będzie dobrze. Możesz mnie zostawić.
Kiwnął głową i posadził ją na ławce na przystanku autobusowym. Sięgnęła do kieszeni po komórkę. Zanim jednak wykręciła numer, zawahała się.
- Ummm, jak masz na imię?
Bladoniebieskie oczy spojrzały prosto w jej twarz.
- Sariel.
- Gdzie się teraz wybierasz?
- Z dala od tego miasta – mruknął niechętnie.
- Czemu? – drążyła, choć wiedziała, że nadużywa jego uprzejmości. I tak zrobił już dla niej za wiele i za wiele jej powiedział. Przysięgła jednak, że go nie zdradzi i, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, nie zamierzała tej przysięgi łamać.
- Tam jest coś, co powinienem zniszczyć – powiedział, wpatrując się w światła w oddali. – Nie jestem jednak jeszcze na to gotów.
Nie powiedziała już nic, patrząc na niego, kiedy rzucił jej ostatnie spojrzenie, a potem zniknął pomiędzy budynkami. W końcu, kiedy była już pewna, że odszedł, wykręciła numer. Czekając na przybycie swego mentora w delikatnym mroku ostatnich nocnych godzin, miała wrażenie, że śni.
***

- Ktoś jednak musiał ci pomóc – nalegał Darius Moley, oglądając zawinięte w prowizoryczny bandaż stopy swojej uczennicy. Twilight milczała, patrząc na wymalowane na suficie pokoju gwiazdy. – Do diabła, dziewczyno – podniósł głos, ona jednak, przyzwyczajona do jego apodyktyczności, nie spojrzała na niego. – Nie mów mi, że sama im uciekłaś i ze zmiażdżonymi stopami dokuśtykałaś na przedmieścia. W to nie uwierzę.
- Nie obchodzi mnie to – odparła. – Nikt mi nie pomógł.
Mężczyzna wstał i spojrzał na nią z góry, spod ściągniętych brwi. Mruknął coś pod nosem. Nie wierzył jej, rzecz jasna, ale nie mógł nic zdziałać. Choć prawo Porządku Hermesa mówiło, że uczeń musi być podległy mistrzowi, zabraniało też wdzierania się w umysł innego maga. Tak więc Darius nie mógł jej przesondować i jedynym co mu pozostawało, było cierpliwe oczekiwanie. Ze swojej strony Twilight nie planowała nic powiedzieć. Nie umiała dobrze kłamać i uparte milczenie było jedyną jej bronią. Jej i tajemniczego wampira, który jej pomógł. Teraz, choć minęła niecała godzina od chwili, gdy widziała go po raz ostatni, Sariel wydawał się być snem. Zawinięte w podartą tkaninę stopy świadczyły jednak o tym, że paskudne spotkanie z inkwizycją było realne. Co za tym idzie, realny był też Sariel. Wampir. Złożyła przysięgę, zamiast go zabić.
- Dobrze. Niech będzie jak chcesz. – Głos Dariusa brzmiał ostrzegawczo. – Kiedyś do tego wrócimy. Na razie pójdę otworzyć portal dla mojego pater. Czekaj tutaj.
„Przecież nigdzie nie pójdę” – pomyślała, próbując zmienić ułożenie nóg. Każdy ruch sprawiał jej ból, każda jego fala sprawiała, że z jej oczu na nowo zaczynały ciec łzy. Żeby nie płakać i nie myśleć o bólu i o tym, że składając przysięgę Kainicie i okłamując mentora, popełniła być może największy błąd w swoim życiu, zamknęła oczy i zatopiła się w medytacji.
Ocknęła się z transu dopiero gdy usłyszała kroki na korytarzu. Otwarła oczy w chwili, w której skrzypnęły drzwi i Darius Moley zjawił się w towarzystwie swego dawnego nauczyciela.
Twilight słyszała już sporo o Caeronie Mustai, głowie domu Janissary, widziała go jednak po raz pierwszy. Podświadomie spodziewała się ujrzeć kogoś starszego niż jej pater, jednak dwustuletni primus nie wyglądał na swój wiek. Śniadoskóry mężczyzna wydawał się mieć nie więcej niż trzydzieści lat. Był wysoki, dobrze zbudowany lecz smukły, poruszał się energicznym, sprężystym krokiem. Jego garnitur skrojony był w taki sposób, że, podkreślając kształty ciała właściciela, nie sprawiał zarazem wrażenia zbyt obcisłego. Każda fałdka na czarnej tkaninie, każde załamanie podkreślało mięśnie na ramionach i plecach mężczyzny. Twarz maga zdradzała jego bliskowschodnie pochodzenie, ciemne włosy, obcięte na wysokość podbródka, lśniły delikatnym granatem, zaś czarne oczy wydawały się zapamiętywać każdy szczegół pomieszczenia. Wszystko w wyglądzie i zachowaniu tego niewiarygodnie przystojnego mężczyzny było obliczone na zachwycenie i onieśmielenie rozmówcy. Jestem przywódcą – mówił każdy ruch jego czarnych jak smoła brwi – masz mnie słuchać. Przy przytłaczającej prezencji Caerona władcze zachowanie Dariusa sprawiało wrażenie nędznej imitacji.
Trzecią osobą, która weszła do pokoju, była dziewczyna w mniej więcej tym samym wieku co Twilight. Ładna szatynka o smukłej figurze i zielonych oczach, ubrana w dżinsy i lekko obcisły podkoszulek, na czoło naciągniętą miała cienką, wełnianą czapeczkę. Nie krępowała się zbytnio obecnością dwóch mistrzów i, gdy tylko weszła do pokoju, spojrzała prosto w oczy jego właścicielki. Potem zamrugała, a jej spojrzenie wróciło do bezczelnego kontemplowania tylnych części ciała Caerona.
- Pater, Alex, to moja uczennica, Twilight. Twilight, przedstawiam Caerona Mustai primi Janissary, mojego dawnego mentora, oraz jego uczennicę, Alex.
Twilight skinęła głową na powitanie. Szatynka imieniem Alex przeniosła na chwilę zainteresowanie ze swego pater na wiszący na ścianie miecz. Caeron usiadł na brzegu łóżka i zaczął rozwijać bandaże. Dotyk jego palców, smukłych i zręcznych jak palce wprawnego chirurga, wywołał kolejna falę bólu. Twilight przygryzła wargę.
- Ciekawe... – Przyglądając się paskudnym ranom, mężczyzna skubał w zamyśleniu krótką brodę. – Alex, chodź tutaj. Powiedz, co ci to mówi?
Dziewczyna w czapce pochyliła się nad nogami Twilight i przypatrywała się im przez moment, po czym spojrzała pytająco na swego mentora.
- Hiszpańskie buty?
- Dokładnie. – Caeron pokiwał głową. – Kto ci to zrobił?
Spokojnym, monotonnym głosem Twilight opowiedziała mu pokrótce, jak została schwytana przez inkwizycję i jak ją torturowano. Mężczyzna cały czas kiwał głową, a jego przystojna twarz nie wyrażała zbędnych emocji. Wreszcie wstał i poprosił Dariusa o możliwość skorzystania z jego pracowni alchemicznej. Obaj mistrzowie wyszli, pozostawiając Twilight w towarzystwie Alex, która patrzyła na nią z niechęcią. Dziewczynie było to w tym momencie obojętne. Po prostu siedziała, próbując dopasować do siebie kawałki myśli. Wreszcie jednak odezwała się.
- Co wiesz o wampirach?
Zielone oczy zamrugały, zaskoczone.
- Piją krew. Lepiej ich unikać, a jak się da, zabić.
- Zabiłam jednego. Spaliłam go.
Alex przyjęła tą wiadomość z wyraźnym niedowierzaniem. Najwyraźniej w jej oczach wyglądająca na kruchą niebieskooka blondynka taka jak Twilight była ostatnią osobą, która mogłaby kogokolwiek – nawet wampira – spalić. „Nie obchodzi mnie to, co o mnie sądzisz” – pomyślała, opierając plecy o stertę poduszek i znów patrząc w wymalowane na suficie, niemożliwe do zobaczenia na ziemskim niebie, konstelacje. Alex zamilkła, jakby potwierdzając jej przeczucia. Jej oczy błądziły po pokoju, przyglądając się wykładanym ciemną boazerią ścianom, wypełnionym książkami masywnym szafom o przeszklonych drzwiach i ciężkim kotarom, zwieszającym się po obu stronach wysokiego okna. Niewiele przedmiotów w tym mrocznym pokoju wskazywało, że jego mieszkanką jest siedemnastoletnia dziewczyna. Żadnych czasopism, żadnych porozrzucanych elementów garderoby, niczego co mogłoby świadczyć o posiadaniu przez Twilight jakiegokolwiek hobby. Wszystko w pokoju był ciężkie, ciemne i stare. Jedynie złote włosy Twilight i długi miecz na ścianie lśniły w przytłaczającym mroku.
- To twoje? – Alex wskazała miecz.
- Yhm.
- Umiesz walczyć?
- Uczę się.
- Ja wolę własne pieści. Nikt mi ich nie odbierze. I mogę załatwić kogoś jak w filmach kung-fu. – W głosie szatynki pobrzmiewała duma. – Sam Fei Long powiedział że jestem niezła.
- Kim jest Fei Long?
Alex spojrzała na swoją rozmówczynię z wyrazem najwyższego oburzenia w oczach.
- Nie wiesz? To najlepszy aktor od czasów Bruce’a Lee! W dodatku jest Przebudzonym – dodała, z szerokim, lekko marzycielskim uśmiechem na twarzy. – z Bractwa Akashic.
Twilight kiwnęła głową i, na znak, że słucha, spojrzała prosto na drugą dziewczynę. Promienny wyraz twarzy Alex sugerował, że szatynka wsiadła na ulubionego konika. W skupieniu i z niejakim zainteresowaniem Twilight słuchała wywodów na temat filmów kung-fu oraz na temat Fei Longa, wielkiego aktora, wspaniałego człowieka i mistrza sztuk walki. Z opowieści wynikało, że Alex spotkała aktora oraz jego przybranego brata podczas wycieczki do nowojorskiego Chinatown i przeżyła wraz z nimi fascynującą przygodę, pełną biegania po dachach i pojedynków ze złymi ninja. „To, co mnie spotkało, trudno nazwać przygodą.” – myśli Twilight na moment odpłynęły, ale Alex nawet tego nie zauważyła. „Niech to będzie sen, niech to będzie zły sen...” – zamknęła na moment oczy. Gdzieś z głębi jej świadomości lodowate palce wychynęły, by opleść jej szyję... Wzdrygnęła się i usiadła, wyprostowana. Była u siebie, a sen trwał zaledwie ułamek sekundy. Alex nawijała dalej.
- ...a wtedy dostaliśmy ciastka z wróżbą. W ciastku Feia była wiadomość, że mamy spotkać się w chińskim ogrodzie. Poszliśmy tam i zaatakowało nas czterech ninja, zaś Fei walczył z ich szefem. Rayan nie pozwolił mi zabić żadnego wroga. Moim zdaniem to niesprawiedliwe. Strzelał do nich, wyobrażasz sobie, strzelał! To bardzo nierówna walka, na filmach tak się nie robi.
- Masz rację – zgodziła się Twilight uprzejmie. – To była nierówna walka.
- Prawda? No ale i tak nie zdało się to na wiele, bo...
W tym momencie otwarły się drzwi pokoju – to wrócili Caeron i Dairus. Primus domu niósł w rękach mały słoiczek z półprzeźroczysta, żółtawą maścią. Usiadłszy przy Twilight, zaczął smarować jej stopy specyfikiem, który, na nieszczęście, roztaczał wokół przykry, ziołowy zapach. Obie dziewczyny zmarszczyły nosy, ale żadna nie próbowała się skarżyć.
- No, Dariusie, dziewczyna musi smarować tym nogi trzy razy dziennie, a za tydzień większość ran powinna się wygoić. Za dwa tygodnie nie będzie śladu i będziesz mogła biegać – dodał, wycierając palce z resztek maści i z krwi.
Twilight kiwnęła głową i uśmiechnęła się do niego, kątem oka łapiąc niezadowolone spojrzenie Alex. Potem zarówno Caeron, jak i jego uczennica wyszli, pozostawiając ją samą z mistrzem. Darius znów patrzył na nią z góry, skrzyżowawszy na piersi ramiona.
- Rozmawiałem z Caeronem – oznajmił. – Zasugerował pełny skan.
- Jeśli musisz zrób to – powiedziała cicho. Nie zamierzała się poddawać bez walki. Nawet własnemu mistrzowi.
- Dobrze cię wyszkoliłem – mruknął, zadowolony. – Jesteś uparta. Ale wierzę też że jesteś rozsądna i kiedyś powiesz mi całą prawdę, tak? – Uśmiechnął się.
Dziewczyna skinęła głową.
- Tak, pater. Kiedyś – skłamała.
***

Stała przed lustrem na chwiejnych, bolących nogach. Wpatrywała się w swoją twarz, jasną jak u porcelanowej lalki, otoczoną ciemnozłotymi lokami, z której patrzyła para ciemnogranatowych oczu. Własna twarz wydawała jej się pozbawioną wyrazu maską, twarzą obcej zupełnie istoty. To taką widziała ją Alex, kogoś sztucznego, marionetkę, androida. I, w głębi swego umysłu Twilight poczuła przykre ukłucie, miała rację. Przez siedem lat swego życia, siedem lat spędzonych u Dariusa, nie stała się niczym więcej jak jego uczennicą, nie zyskała nic poza wiedzą, którą pater pracowicie wlewał w jej pusty umysł. Alex była inna. Tak jak ona uprowadzona w wieku dziesięciu lat, tak jak ona nie pamiętająca własnego dzieciństwa i domu innego, niż dom mistrza, umiała znaleźć własną drogę i samą siebie. Sposób w jaki się poruszała i patrzyła na wszystko dookoła, otwarta i pewna siebie, chwilami bezczelna, zwłaszcza, gdy jej oczy spoczywały na Caeronie... Alex musiała być szczęśliwa, mając kogoś, kto darzył ją prawdziwym uczuciem, nawet tak dziwacznym, jak głosiły plotki. Musiała być szczęśliwa, mieszkając z mężczyzną który uważał ją za coś więcej, niż narzędzie, który rozmawiał z nią w sposób inny niż wydawanie rozkazów i który w dodatku tak wyglądał, z czarnymi, lśniącymi granatem włosami, z wywołującym dreszcz spojrzeniem, z ruchami dzikiego kota. Plotki mówiły, że Caeron wykorzystuje swoją uczennicę, lecz nawet jeśli, czy można to było nazwać wykorzystywaniem, skoro Alex sprawiała wrażenie zainteresowanej nim, wręcz zaborczej. „Dziewczyno, przecież nie prosiłam ani o to, żeby się mną zajmował, ani o jego uśmiech. Wcale mi nie sprawiło przyjemności to, że mnie dotykał. Nie chcę, żeby ktokolwiek mnie dotykał.”
Westchnęła ciężko i usiadła na stojącym przy wannie krześle. Nogi pulsowały bólem. Maść działała błyskawicznie, ale próby stania, a tym bardziej chodzenia były, w obecnym stanie, głupotą. Pomału odwinęła bandaże, przypominając sobie dotyk ciemnych palców Caerona. Szybko jednak przed oczyma jej wyobraźni pojawiły się inne dłonie, chude, sine i zimne. Dziwna, niepokojąca myśl przebiła się przez panujący w jej umyśle chaos – czy oblizał palce...? Poczuła skurcz w żołądku.
Zamarła, trzymając bandaż w dłoni, wpatrując się w wyłożoną ciemnozielonymi kafelkami ścianę. Zdecydowanie nie była to rzecz, nad którą miała ochotę się zastanawiać. Dotknęła dłonią czoła. Czuła się dziwnie i to nie z powodu bólu. Czuła narastający niepokój. W pośpiechu skończyła zdejmować bandaże, umyła się, natarła stopy cuchnącą maścią i, z pomocą Dariusa, wróciła do pokoju.
Na łóżku czekał na nią wielki, oprawiony w skórę tom. Pachnącą kurzem i starym pergaminem księgę mistrz przyniósł na specjalne życzenie Twilight, zadowolony, że uczennica próbuje skonfrontować swoją przygodę z rzetelnym źródłem wiedzy. Dziewczyna przesunęła palcem po szorstkiej okładce i wytłoczonym na nim, złoconym, łacińskim tytule. Wewnątrz, miedzy żółtawymi kartami roiło się od zakładek i pokrytych notatkami karteczek. Twilight rozpoznała drobne, staranne pismo Joanny. Pamiętała starszą od siebie dziewczynę pochylającą się nad księgą, jej skupioną twarz, cienie wijące się i tańczące wokół jej zgarbionej sylwetki, cienie, nad którymi Joanna zaczęła panować mniej więcej tego samego dnia, w którym jej matka zginęła, ratując dziesięcioletnią Twilight. Joanna, poważna, milcząca, przerażona własną dziwną mocą i czymś jeszcze, Joanna, która teraz gdzieś korzystała z zawartej księdze wiedzy, zabijając wampiry... Twilight uśmiechnęła się. Joanna traktowała ją jak młodszą siostrę, pokazywała świat, którego dziesięcioletnia dziewczynka musiała uczyć się od nowa. Potem odeszła i tylko czasem dawała znak życia. Ponoć przebywała teraz w dziwnym towarzystwie – ghul, antykwariuszka, agentka FBI, były płatny zabójca... A wszystko zaczęło się od tej starej księgi...
Dziewczyna otwarła tom. Na stronie tytułowej widniał stylizowany rysunek przedstawiający przeraźliwie chudą istotę o nienaturalnie długich palcach i wystających spomiędzy warg kłach. Wampir uśmiechał się obłudnie. Przewróciła stronę.
Wampiry a. massasa – przeczytała - zwane też wąpierzami, strzygami i, mylnie, upiorami, same siebie zwą Rodziną lub Kainitami. Niebezpieczne te istoty legend wiele owiewa i niełatwo stwierdzić, które z nich ziarno prawdy zawierają...
Kolejna strona.
Na Księgę Nod autor tych słów powołać się musi, lubo dzieła tego w dłoniach nigdy nie miał. Smutek wielki duszę prawdziwie żądnego wiedzy badacza omota, gdy pomyśli on, jak trudno odnaleźć choćby jeden Księgi Nod egzemplarz. Dla wampirów jest Ksiega Nod tym samym, czym dla wierzących w Boga Jedynego Biblia, a porównanie to zbyt śmiałe nie jest, gdyż i Wampiry na Boga się powołują, ród swój od Kaina, pierwszego mordercy wywodząc. Bóg bowiem, jak Biblia głosi, Kaina za morderstwo przeklął i znamieniem naznaczył, którym to znamieniem była, jak chcą wampiry, dusza przeklęta, na życie w nieśmiertelnym, krwi łaknącym ciele skazana. Kain w samotności nieśmiertelności swej przeżywać nie chcąc, potomstwo stworzył, tak samo, jak on klątwą bożą dotknięte...
...Wampirów moce różnorodne są, lecz równe są ich słabości: wampiry światła słonecznego się boją, gdyż w proch ono ciała ich martwe przemienia. Krew pić muszą, gdyż od niej ich egzystencja zależy. Mystyk każdy wiedział będzie, że nie krew jest źródłem wampira mocy prawdziwym, a Vis, która przez ciało każdej żywej istoty przepływa. Same martwymi będąc, muszą wampiry życie kraść innym. Krwi pozbawiony wampir słabnie a w letarg zapada, w którym mumii zasuszonej podobny się wydaje a zabić go wówczas łatwo. Ognia boją się wampiry, gdyż ten rany im niebezpieczne zadaje. Srebro wampirom krzywdy nie czyni, czosnek podobnie, lecz w serce wbity drewniany kołek Kainitę unieruchamia...
...Oko w oko z wampirem stając pewien być nigdy nie możesz jak wielka jest moc jego. Magus przezorny nie wejdzie z wampirem w kontakt, nie będąc przygotowanym, lecz wiedzę posiadłszy a rytuały odpowiednie uprzednio odprawiwszy pewien być swej przewagi możesz. Bacz jednak, że wampir stary a potężny silniejszy jest od ciebie. Bronią Mystyka jest więc spryt jego a wola...
...Wampira ugryzienie pocałunkiem jest zwane i rozkosz zwodniczą przynosi, baczenie mieć tedy należy, by krwi swej nie oddać. Wampirza krew źródłem Vis wydawać się może, lecz mądry Magus wystrzega się jej, z obawy, by ghulem się nie stać, wpółżywym wampira sługą, od krwi jego uzależnionym. Wiele zła może wyrządzić Magus kainicie służący...

Przewracała kolejne kartki, zatrzymując się co jakiś czas, by przeczytać jakiś fragment lub obejrzeć ilustrację. Czasem zerkała też na świstki papieru, zawierające uwagi Joanny i poprzednich czytelników księgi. Wreszcie dotarła do rozdziału, w którym opisane były wampirze klany. Tu dziewczyna zatrzymała się dłużej, uważnie studiując każde zdanie.
Trzynaście jest klanów wampirów, wyglądem, mocami a bycia sposobem miedzy sobą się różniących.
Ventrue, ze swej żądzy władzy znani, nieżycie wiodą, Śpiącymi manipulując, wierząc, iż są prawdziwymi ludzi władcami...
Brujah, buntownicy, z agresji swej znani...
Gangrel, żyją oni w dziczy, ze zwierzętami więź utrzymują mają, jak pogłoski głoszą, przymierze z Garou...
Malkavian, szaleńcy, którzy obłęd swój innym przekazać umieją...
Torreador, piękno życia i nieżycia miłujący nade wszystko...
Nosferatu, o odrażającej powierzchowności, pośród nocy w kanałach się kryjący...
Lasombra, władcy cienia...
Tzimizce, którzy z kształtowania ciała w naturze obce kształty sztukę uczynili...
Wyznawcy Seta, złowieszczy węża czciciele, pradawną a złowrogą wiedzę starożytnych znający...
Assamici, mordercy w ciemności się kryjący, w innych kainitach grozę budzący, gdyż nad ludzką wampirzą krew przekładają...
Ravnos, spośród cyganów się wywodzący, jak cyganie kłamliwi, w iluzjach mistrzowie...
Giovanni, klan wampirów a rodzina jedna zarazem, mocą ich panowanie nad zmarłymi...
Tremere, którzy najbardziej spośród wszystkich przeklęci być powinni, gdyż z naszych szeregów się wywodzą. Zdrajcy, którzy dusze swe na zatracenie oddali, iluzją nieśmiertelności zwiedzeni. Rytuał bluźnierczy odprawiwszy, nieumarłą wybrali naturę a moc magyi czynienia na zawsze stracili. Lekceważyć ich jednak nie należy, gdyż podstępni byli zawsze niezmiernie a do władzy w Porządku Hermesa dążyli, sądzić więc należy, że, nieumarłymi będąc, nie wyzbyli się swych ambicji. Jasnym nie jest powód, dla którego inni Kainici intruzów tych w gronie swym akceptują, pogłoski jednakże głoszą, iż sprytna manipulacją, jaka w zwyczaju ich leży, Tremere miejsce innego, nie znanego nam bliżej klanu zajęli...

Twilight zastygła z palcem na ostatnim przeczytanym zdaniu. W całej książce nie było ani jednej wzmianki o tym, by wampir mógł mieć troje oczu – ani o tym by mógł uleczyć śmiertelnika inaczej, niż dając mu własna krew. Lektura nie odpowiedziała na żadne z jej pytań, wręcz przeciwnie, sprawiła, że pytań przybyło. Notatki poprzednich czytelników, którzy w ciągu wieków zdążyli dodać od siebie sporo uwag, także nie pomogły. Westchnęła, zamykając księgę. Na zewnątrz już od dawna panowała głęboka noc. Cały dzień zdążył minąć od chwili, gdy pożegnała Sariela. Zamknęła zmęczone oczy. Nie spała już tak długo, że teraz nie przeszkadzał jej ani ból, ani niepokój. Zasnęła błyskawicznie i, losowi należy dziękować, spała bez snów.




Do spisu treści        Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj