...INSIDE YOUR MIND

Najpierw była ciemność, potem snop jaskrawego światła oblał sylwetkę dziewczyny, wydobywając ją z mroku. Minął moment, nim ujrzała rzędy wyściełanych aksamitem krzeseł i zarysy siedzących na nich sylwetek, kolejny, nim wyodrębniła twarze, wpatrzone w nią, nieruchome, obce. Stała na scenie w świetle reflektorów, ubrana we wspaniałą białą suknię, u jej stóp, w kanale dla orkiestry, pozbawieni twarzy muzycy zaczęli grać. Znała melodię, słyszała ją niedawno, rozpoznawała takty, znała słowa, lecz nie była w stanie ich skojarzyć, skąd. Jedynie śpiewać – to było jej zadanie, jej rola. Stać na scenie, na oczach znieruchomiałej publiczności i odgrywać swą rolę.
Nie wiedziała że potrafi śpiewać, lecz głos, który wydobywał się z jej ust był pięknym czystym sopranem. W głębi umysłu wiedziała, że jeśli rozpozna słowa, rozpozna też swoją rolę w tym dziwnym przedstawieniu, lecz ilekroć była bliska zrozumienia, ono umykało.
Drugi głos, baryton, odpowiedział na jej śpiew i drugi reflektor rzucił swe światło na scenę. Obróciła się wystudiowanym ruchem, by stanąć naprzeciw mężczyzny w teatralnym płaszczu i białej masce zasłaniającej twarz. Śpiewając wyciągnął dłoń w jej stronę ona zaś ruszyła w jego kierunku – to była jej rola, tak kazało libretto, ona zaś była posłuszna.
Gdzieś w tyle, na granicy jej słuchu, zaszeleściły skrzydła i delikatny czarny motyl usiadł na poręczy jednego z foteli.
Dziewczyna dostojnym krokiem szła w stronę swojego scenicznego partnera. Im bliżej podchodziła, tym bardziej czuła, jak ukryte w załomach sceny cienie pełzną w kierunku ich obojga. Zawahała się i, wbrew librettu, odwróciła głowę, by spojrzeć w kierunku sceny.
Drugi motyl, czarno-fioletowy, przysiadł na ramieniu jednego z widzów. Znała twarz. Znała twarze ich wszystkich, znała imiona, lecz nie mogła ich wymówić. Siedzieli wszyscy w bezruchu, wpatrzeni w scenę, czekając. Orkiestra zamarła i zamarł drugi aktor. Czekali na nią.
Podjęła znów swoją arię, podchodząc do mężczyzny w masce. Ostrożnie wyciągnęła dłoń w kierunku jego zasłoniętej twarzy.
Cienie zatańczyły na granicy snopów światła.
Czarne motyle jeden po drugim lądowały na fotelach, ramionach widzów, skraju sceny.
Maska wykonana z porcelany była gładka w dotyku i zimna jak lód. Dziewczyna wiedziała, jaką twarz ujrzy, wiedziała, kto partneruje jej w tym spektaklu. Uśmiechnęła się delikatnie, odsłaniając twarz mężczyzny...
...i stłumiła krzyk. Orkiestra zamilkła i jedynym akompaniamentem pozostał delikatny szmer motylich skrzydeł. Twarz za maską należała do młodej kobiety – gładka jak porcelana, okolona złotymi lokami, z parą ciemnoniebieskich oczu, przypominających szklane kulki wypełnione cieniem. Sardoniczny uśmiech upodabniał to oblicze do kolejnej maski, karykaturalnego odbicia dziewczyny w białej sukni.
Dziewczyna cofnęła się, odwróciła głowę. Widzowie, nieruchomi i wyczekujący, wpatrywali się w nią tak samo martwo, jak wcześniej. Żaden uśmiech, żadne mrugniecie nie poruszała ich twarzy. Wszyscy byli obcy i nieprzyjaźni.
W oddali ujrzała otwarte drzwi, wyjście z sali. Sylwetka w nich stojąca była niczym obietnica. Dziewczyna rzuciła się biegiem w stronę skraju rampy.
Deski podłogi, przed chwilą gładkie jak lustro, teraz zmieniły się w stalowe ostrza, raniąc jej bose stopy. Biegła, zostawiając krwawe ślady, a pasma cienia, bezczelnie opuszczając ciemne zakamarki, podążyły za nią, kierowane ruchami dłoni jej sobowtóra. W sali panowała cisza, sylwetki orkiestry rozmyły się i dołączyły do ścigających dziewczynę cieni. Publiczność nie reagowała, jakby wszystko, co działo się na jej oczach było dalszym ciągiem spektaklu.
Ale dla dziewczyny to już nie było przedstawienie, a koszmarna rzeczywistość. Ostrza w podłodze rozcinały jej stopy, wyszarpując z nich ciało i pozostawiając same kości, ona jednak biegła nadal, świadoma gorszego losu, który obiecywały jej cienie. Za jej plecami pomału materializowało się coś, czego nie chciała oglądać. Przed nią sylwetka w drzwiach wyciągała dłoń, obiecując ocalenie.
Jeszcze trochę, kilka metrów...
Niemal widziała twarz, oczy, niemal czuła dotyk smukłych palców.
Potknęła się i upadła, ostrza rozdarły jej suknię, jej dłonie. Próbowała się podnieść, ale metalowe haki wczepiły się w jej ciało, zatrzymując ją w miejscu. Czarne pasma za jej plecami pełzły wolno, rozkoszując się nieuchronnym zwycięstwem. Otwarła usta do krzyku.
Siedziała na łóżku, znów. Krzyczała. Znów.

Kraków, 2 Listopada 2006

 

Powrót    Uwagi?   Zajrzyj