TEN, KTÓRY CZEKA


- Ten, Który Czeka nie widuje ludzi – rzekł pustelnik, którego spotkali u stóp góry. Opierał się na pogiętym, sękatym kosturze i przyglądał przybyszom, których miał za typowych pielgrzymów „z dołu”. Choć nie nosili religijnych symboli ani pokutnych szat, nie śpiewali psalmów i żaden z nich nie wyglądał na kapłana, oczywistym było, że idą do Katedry, zobaczyć Tego, Który Czeka.
- Jednak ludzie widują jego – odparł ten z pielgrzymów, który wyglądał na najstarszego. Jego perfekcyjnie regularne rysy zawiesiły się gdzieś koło trzydziestego roku życia, choć gdyby spojrzeć mu w oczy, można by dojść do wniosku, ze jest starszy – jakieś dwadzieścia lat, nie więcej. Oczy miał barwy miodu, włosy – czarne i niesforne. Poruszał się ze sprężystością i gracją kota.
Najmłodszy mężczyzna, właściwie chłopak, musiał być z nim spokrewniony. Podobna budowa i rysy, atrakcyjne, choć pozbawione pierwiastka nienaturalności, włosy podobnie nie dające się okiełznać. Twarz chłopaka zdobiły złociste piegi, zaś oczy miały głęboką barwę wieczornego nieba. Przyglądając się mu dłużej, pustelnik doszedł do wniosku, że chłopak jest synem najstarszego z pielgrzymów.
Trzeci pielgrzym wyglądał na trzydzieści kilka lat, był równie wysoki, jak ten o złotych oczach, ale mniej proporcjonalny – jego ciało sprawiało wrażenie długiego, potęgowane przez końską twarz, nieco tylko załagodzoną rudawą brodą. Podobnie rudawe miał mężczyzna włosy – półdługie, lekko wijące się na końcach.
Wszyscy trzej byli ubrani w stroje, jakich miejscowy nie widział dotąd – cóż, byli jednak pielgrzymami, pielgrzymi mogli wyglądać różnie.
- Widują – skinął głową – ale cóż im to daje? Ten, Który Czeka nie dopuszcza ich bliżej, nie skinie nawet głową. Ludzie przychodzą po odpowiedzi, których nie dostają. Mieliśmy wojny religijne z tego powodu – kiwnął głową dla potwierdzenia swoich słów. – Mieliśmy przelaną krew. Ta góra nas niszczy, Bóg jest daleko, a Ten, Który Czeka nie odpowiada.
Rudy mężczyzna kiwnął głową.
- Jesteśmy z daleka – rzekł – nie będziemy mieszać się w wasze sprawy.
- Nie zabronię wam pielgrzymki. Ostrzegam tylko – milczenie bywa bardziej zgubne, niż słowa.
- Bardziej zgubne – mruknął chłopak, gdy minęli pustelnika i zaczęli się piąć wąską ścieżką w górę.
Drogę wydeptały setki stóp pielgrzymów, corocznie zmierzających do Katedry. W czasie swojego krótkiego pobytu w mieście u stóp góry trzej przybysze dowiedzieli się, że jest kilka szczególnych dni w roku, w które pielgrzymi przybywają na górę w ilościach większych niż zazwyczaj. Teraz, w zimny, jesienny dzień, droga była pusta.
Ciągnęła się między kamieniami, spomiędzy których rzadko wystrzeliwało rachityczne drzewo, bądź krzew kosodrzewiny. Trawa przymarzła do ziemi, pokrywając się srebrzystą warstwą szronu. W powietrzu wirowały pojedyncze płatki śniegu – na górze zaczynała się zima, choć w dolinie, w mieście, drzewa wciąż pokryte były złotymi liśćmi.
Szli w milczeniu – w zimnym powietrzu ich oddechy zmieniały się w obłoczki pary. Chłopak szedł przodem, szybkim, zdecydowanym krokiem, jakby chciał wyprzedzić towarzyszy i jak najszybciej dotrzeć na ukryty w chmurach szczyt. Czekała ich długa droga i cel, którego żaden z nich nie znał do końca.
Wiedzieli, że jest nim katedra, zamieszkiwana przez istotę zwaną przez mieszkańców tego wymiaru Tym, Który Czeka. Chłopak, Marek, śnił o nim od pewnego czasu. Nie wiedział czemu, czuł, że powinien znaleźć to miejsce. Ani jego ojciec, ani przyjaciel ich obu nie należeli do osób łatwo ignorujących sny – przeciwnie, obaj wiedzieli, jak wielka wiedza może się w nich kryć. Podobnie matka chłopaka – i ona ze wszystkich pierwsza wyartykułowała myśl, z czym mogą wiązać się te sny.
Z tym, kim Marek był – z tym, kim nie był.
Rudowłosy mężczyzna, najsłabszy fizycznie z nich trzech, szedł na końcu i obserwował swoich przyjaciół, ojca i syna, przed sobą. Wyczuwał napięcie – i to niepokoiło go, ale też nie było niczym nowym. Napięcie między Danielem i jego synem. Między Markiem i jego matką. Między Markiem i nim samym w końcu. Jak miał traktować tego chłopaka, w którego oczach widział dwie najbardziej ukochane istoty? W którego obecności czuł się... dobrze?
A Marek wydawał się odrzucać oczywiste. Wypierać się i uciekać od prawdy. Miał sny – od dzieciństwa, mgliste wizje przemieszane z realnymi wspomnieniami. Gdzieś w jego duszy zapieczętowane było ponad tysiąc lat poprzedniej egzystencji. Wielki ciężar dla dziecka, wielki ciężar dla zbuntowanego nastolatka, próbującego być sobą, nie tylko cieniem dawno umarłej istoty.
A potem przyszły inne sny – o katedrze na szczycie wielkiej góry, o bycie wewnątrz niej, potężnym duchu, który patrzył na Marka oczyma tchnącymi spokojem. Chłopak w pierwszym rzędzie powiedział o tym matce, ona słuchała cierpliwie, potem zaś spytała:
- Chcesz znaleźć to miejsce?
Marek powiedział, że owszem, chce znaleźć.
Teraz zaś szli do niego we trzech: Marek, Daniel i Zac. Czymkolwiek Katedra była. Kimkolwiek był Ten, Który Czeka.
Weszli w mgłę – gęstą i zimną. Zac wyjął z plecaka wełnianą czapkę, naciągnął ją na uszy. Wilgoć osiadała mu na policzkach, rzęsach i brodzie, przyklejała się do kosmyków włosów, sprawiając, że te kręciły się mocniej, niż zazwyczaj. Nie byłą to idealna pogoda na wycieczkę, ale cisza, wszechobecna biel i szare kamienie pod nogami sprzyjały atmosferze kontemplacji wymieszanej z niepokojem. Mysterium tremendum et fascinans. Czy właśnie takie uczucie kryło się za warstwą chmur, na szczycie góry, w tajemniczym obiekcie, zwanym Katedrą?
Kiedy przybyli do tego wymiaru, rozmawiali z ludźmi. To, co usłyszeli, było niejasnymi legendami. Setki, tysiące nawet lat temu Bóg (Bóg z tradycji judeochrześcijańskiej, czy któreś z innych licznych bóstw?) zbudował to miejsce (świat, górę, katedrę, miasto?) i przysłał do niego ludzi. Ten, Który Czeka ma zadanie od Boga – lub też wypadł z jego łask, a to miejsce jest dla niego więzieniem. Ten, Który Czeka czeka – na zbawienie, na wypełnienie misji? Nikt nie wiedział. Wokół tego podstawowego, ledwo co zarysowanego mitu narosły przez lata kolejne interpretacje, teologie i sekty. Ten, Który Czeka był wedle nich namiestnikiem Boga, szatanem lub samym Bogiem wystawiającym ludzkość na próbę. Ponieważ, jak powiedział pustelnik, nigdy nie mówił, nie mógł ani potwierdzić, ani zaprzeczyć żadnej z wersji. Po prostu był, a kolejni pielgrzymi przybywali oddać mu cześć, czasem walcząc po drodze.
Kolejne kapliczki i krzyże znaczyły miejsca, gdzie w przeszłości doszło do jakichś krwawych incydentów. Niektóre proste, inne obładowane barokowym wręcz bogactwem detali. Obciążone symboliką, pełne wizerunków aniołów i świętych.
Skąd właściwie symbol krzyża w tym miejscu? – zastanawiał się Zac. – W świecie gdzie istnienie Chrystusa i Trójcy Świętej wydaje się nie być w ogóle istotne, gdzie religia opiera się na Tym, Który Czeka...
Pewnie Michael mógłby się tym zająć. Pewnie Baldwin Joyce mógłby coś powiedzieć na ten temat. Może Szymon coś by wykombinował... Pewnie i sam Zac próbowałby... gdyby nie miał czego innego w głowie – podążanie krętą górską ścieżką za Markiem, niemal biegnącym w górę, pragnącym jak najszybciej znaleźć się przed Katedrą.
W końcu usłyszeli jego krzyk – podekscytowany głos nastolatka, który nagle zapomniał, że ma być obrażony na cały świat, a na ojca i przyjaciela zwłaszcza.
- Bogowie! Daniel! Zac! Chodźcie tu! To jest niesamowite!
Ponad woalem chmury powietrze było czyste jak kryształ. W blasku zachodzącego słońca śnieg, leżący na szczycie, migotał jak sterta drobnych diamentów – lecz jego lśniąca nieskazitelność była niczym w porównaniu z samą katedrą, którą ujrzeli w końcu.
Marek stał i wpatrywał się w nią oniemiały. Podobnie oniemieli Zac i Daniel. Obaj widzieli już wiele cudów, lecz nie uodpornili się nigdy na piękno, a pięknem była niewątpliwie ta budowla.
Zapierała dech w piersiach – wysoka, tak, jak nigdy nie była wysoka żadna z ziemskich katedr, uosabiała wszystkie idee gotyku. Strzeliste wieże wznosiły się ku niebu, sięgając Boga i słońca i słońce odbijało się w nieprzeliczonych witrażowych oknach, zaplątanych w misterną koronkę przypór, łuków, pinakli i maswerków. Każdy centymetr ściany, którego nie wypełniało okno, pokryty był rzeźbami. W ozdobnych niszach stały posągi – święci, trzymający w dłoniach przeróżne przedmioty, z których wiele bardziej pasowałoby do pogańskich bóstw, niż chrześcijańskich świątobliwych mężów i niewiast, i aniołowie, całe chmary aniołów, zastępy anielskie, chóry, trony i potęgi, które wydawały się obsiąść katedrę, jakby przyleciały tu kiedyś z niebios, poskładały ją z kawałków kamienia i szkła i same zastygły, jako jej część, czekając w milczeniu na dzień, kiedy przyjdzie im się przebudzić. Nie przeszkadzały im demoniczne postaci diabłów, potępieńców, gargulców i smoków szczerzące swe paszczęki – siły ciemności były w mniejszości, to aniołowie rządzili katedrą.
- Wow – wydusił z siebie Marek. – Wow.
Przed nimi jeszcze kilkadziesiąt metrów wąskiej ścieżki wiodło do olbrzymich wrót ujętych w rzeźbiony portal. Po bokach ścieżki, między kamieniami leżały przedmioty – setki przedmiotów, figurek, ikon, obrazów i miniaturowych kościołów. Błyszczały w słońcu – wszystkie niemal wykonane z drogiego metalu i szlachetnych kamieni.
Daniel podniósł jedną z figurek – wykonana była ze srebra i przedstawiała anioła. Kiedy zaczął przyglądać się nagromadzonym dziełom sztuki, dostrzegł, że niemal wszystkie przedstawiają anioły. Zmarszczył brwi, z zainteresowaniem kontemplując ten powtarzający się wszędzie motyw.
- Ciekawe... – mruknął.
- Co? – spytał Zac, podchodząc do niego.
- Anioły. Wszędzie anioły.
- Zauważyłem już, gdy szliśmy na górę. Czy myślisz...
Zac nie dokończył zdania, przerwało mu bowiem wypowiedź skrzypienie zawiasów. To Marek, nie zainteresowany wotami zgromadzonymi przed Katedrą zbliżył się do drzwi – te zaś otwarły się przed nim same, ukazując chłodny i mroczny przedsionek kruchty.
Daniel potrząsnął głową i odłożył figurkę na miejsce. Nie zamierzał zostawiać syna samego, przyśpieszył więc kroku, żeby go dogonić. Zac podążył za nimi.
Kruchta była ciemna, pachniała stęchlizną – ten mrok i nieprzyjemna woń stanowiły kontrast do przytłaczającego piękna. Niski sufit, nad którym musiał znajdować się chór muzyczny, przesłaniał rozetę znad wrót. Gdzieś w ciemnym kącie pomieszczenia leżała sterta przegniłych szmat, między nimi zaś bielały ludzie kości. Ktoś zmarł tu, w przedsionku katedry, może z głodu, może zabity przez konkurencyjną sektę.
Zac skrzywił się, widząc to, Marek wydawał się nie zauważać – już otwierał drzwi prowadzące do nawy głównej.
Wnętrze było wypełnione grą świateł i cieni. Smugi mroku, tworzone przez cienie ścian, przypór, kolumn i filarów przeplatały się z pasmami blasku, wpływającego przez olbrzymie okna, przefiltrowanego przez witrażowe szyby. Witraże były jedynym źródłem barw – na ścianach i posadzce dominowała szarość piaskowca, z rzadka tylko przeplatana bielą wapienia. Tylko sufit pomalowano na niebiesko – na tym tle zaś lśniły złote i srebrne gwiazdy.
Katedra lśniła, przesycona światłem. Słoneczne promienie malowały na posadzce skomplikowane wzory, odbicia maswerków, i zalewały posągi świętych i aniołów. W głęboki mroku między filarami kryły się inne rzeźby, poskręcane ciała demonów szczerzyły zęby do każdego, kto wkroczył do którejś z enklaw ich mrocznego królestwa.
Powietrze wypełniała woń kadzidła – słodka, ciężka, z lekką korzenną nutą. Skąd się dobywała – nie było wiadomo, podobnie, jak niewiadome było źródło muzyki – nieustającego śpiewu. Nikogo nie było na chórze muzycznym, ławki w nawie głównej były puste, podobnie, jak w nawach bocznych i w kaplicach. I z pewnością nie było w tym miejscu żadnych elektronicznych urządzeń odtwarzających muzykę. A jednak śpiew rozlegał się we wnętrzu katedry – nieustanny chorał śpiewany w łacinie lub języku łudząco do niej podobnym, a capella, przez dwa chóry, męski i żeński.
Jak dziwnie na tle tego śpiewu brzmiały zdecydowane kroki obutych w glany stóp Marka, gdy chłopak ruszył przed siebie, wzdłuż kolumn oddzielających nawę główną od naw bocznych i kaplic.
Marek naprawdę był zachwycony katedrą – czuł, że chciałby zatrzymać się i podziwiać. A jednak czuł lęk i pragnął jak najszybciej dowiedzieć się, czemu tu jest i czemu istota zwana Tym, Który Czeka pojawiała się w jego snach. Nie pamiętał z tych snów wiele – tylko niejasne uczucie i zamglone, odległe obrazy. Teraz to, co umknęło wraz z nocą miał jak na dłoni, niewiarygodnie piękne. Ale Katedra nie była wszystkim – była jeszcze ta istota. Wierzył, że znajdzie ją w chórze katedry, oddzielonym od nawy głównej balaskami.
Szedł w tamtą stronę – nawa okazała się być o wiele dłuższa, niż przypuszczał. Rzeźby wydawały się patrzeć na chłopaka – aniołowie ze światła, demony z cienia... A potem poczuł inny wzrok, z bocznej kaplicy.
Przystanął obrócił się. W wypełniającym kaplicę półmroku dostrzegł ludzką sylwetkę patrzącą na niego. Zbliżył się, zaciekawiony – postać poruszyła się także, w jego stronę.
- Jesteś Tym, Który Czeka? – spytał, wyciągając dłoń.
Postać nie odpowiedziała, tylko sama wyciągnęła rękę – długą i sinobladą, niebieskawa. Za dłonią z cienia wyłoniła się cała postać – wysmukła w nienaturalny sposób, nienaturalnie sina. Kościstą twarz, z której na Marka spoglądały szaroniebieskie oczy, otaczały nierówno przycięte, srebrzyste włosy.
Marek krzyknął, odskakując. Jego ojciec i Zac rzucili się biegiem w jego stronę.
- Tam... – chłopak dygocącą ręką wskazywał na kaplicę.
Ta jednak była pusta: srebrnoszara zjawa zniknęła.
- Co widziałeś? – spytał Daniel, kładąc dłoń na ramieniu syna.
Marek spuścił głowę. Nie chciał patrzeć ojcu w oczy, tym bardziej nie chciał patrzeć w oczy Zacowi.
- Jego... – szepnął.
Jak bardzo nienawidził osoby, którą właśnie ujrzał. Znał tę twarz – z fotografii, stojącej na jednej z szafek. Matka czasem wpatrywała się w tę fotografię. Kiedy miała swoje ciche dni, kiedy płakała, kiedy zapalała świece przy tym dziwacznym ołtarzu, a potem obejmowała Marka tak mocno, jakby bała się, że ktoś wyrwie go z jej ramion.
Nienawidził dłoni Zaca na drugim swoim ramieniu – tych palców zaciśniętych niemal kurczowo. „Chciałbyś, żeby on tu był, nie ja, prawda?” miał ochotę spytać.
Nienawidził Katedry, która przyciągnęła go snami, a teraz pokazywała mu takie obrazy. Czy po to tu przyszedł? Aby być dręczony przeszłością, która powinna być pogrzebana raz na zawsze?
Wyplątał się spod dłoni obu mężczyzn i, nie patrząc im w oczy, nie patrząc też na boki, ruszył przed siebie. Byle dalej od nich, byle bardziej w głąb. Jeśli to miejsce i jego niewidzialny mieszkaniec chcieli się nim bawić – Marek był gotowy.
Przy balaskach zatrzymał się nagle, oszołomiony. Katedra oszukała go po raz kolejny, tym razem złudzeniem optycznym. Była większa, niż sądził – to, co wydawało im się być nawą główną, było jedynie empora nad autentyczną przestrzenią Katedry, sięgającą w głąb góry.
Świątynia była gigantyczna. To najlepsze słowo – w dole rozciągała się olbrzymia hala, opasana nawami bocznymi, kaplicami, krzyżowym transeptem, ambitem... Małe miasto mogłoby pomieścić się w tym budynku – a tylko jedna żywa istota przebywała tu, w dole, klęcząc przed ołtarzem. Istota, która z tej odległości wydawała się Markowi niewielka, lecz musiała przekraczać wzrostem człowieka.
Chłopak zamarł, opierając się o barierkę, patrząc w dół – w stronę Tego, Który Czeka.
Poczuł, że jego towarzysze stają obok niego. Nie czuł już złości – jak miałby ją czuć w obliczu tak niewiarygodnego miejsca, jak ta katedra, w obliczu istoty, której moc wyczuwalna była nawet dla niego – pozbawionego jakichkolwiek zdolności, poza wyczuwaniem magii i nadnaturalnych bytów. To, co widział w dole nie było człowiekiem, zaliczało się do kategorii duchów, potężnych duchów.
W ciągu swojego życia Zac i Daniel widzieli demony i bogów. Marek, dużo od nich młodszy, sam spotkał parę istot. Ten, Który Czeka należał do najsilniejszych z nich.
- Bogowie... – szepnął chłopak, wychylając się do przodu, by mieć lepszy widok.
Jego głos poniósł się echem po gigantycznym wnętrzu katedry.
Istota klęcząca przed ołtarzem uniosła się – wolno, majestatycznie i równie wolno odwróciła się, by spojrzeć trzem mężczyznom w oczy.
Pustelnik mówił, że Ten, Który Czeka nie patrzy na ludzi – musiał się mylić, bo byt patrzył teraz, patrzył oczyma barwy letniego nieba. A potem znów zaprzeczył słowom pustelnika, przemawiając do gości.
- Witajcie – rzekł. Doskonała akustyka Katedry poniosła jego głos ku ich uszom – czysty, głęboki i melodyjny. – Zbliżcie się.
Choć wcześniej nie było żadnych schodów prowadzących w dół, pojawiły się teraz, znienacka, z cichym szelestem wyrastając z brzegu empory.
Żaden z mężczyzn nie zdziwił się tym widokiem. Spojrzeli tylko po sobie i wolno ruszyli w dół, po pozbawionych poręczy stromych stopniach.
Echo niosło odgłos ich kroków, oddechów, a Marek zastanawiał się, czy jego towarzysze i mieszkaniec Katedry słyszą, jak mocno bije mu serce.
Chciał wiedzieć, rozumieć. Skąd sny. Czemu w kaplicy widział to, co widział? Czemu Ten, Który Czeka odwrócił się i spojrzał mu w oczy?
Istota stała plecami do ołtarza, przodem to trzech przybyszów. Była zaiste wysoka – co najmniej dwukrotnie wyższa od nich, a przecież żaden z nich nie należał do niskich. Była też piękna – niewiarygodnie piękna. Byty obdarzone taką urodą zdarzają się rzadko, ten jednak należał do nich.
Harmonijna, owalna twarz miała w sobie pewną delikatność – a mimo to niewątpliwie należała do mężczyzny. Duże oczy kształtu migdałów spoglądały spod łagodnie wygiętych, jasnych brwi. Pomiędzy nimi znajdował się długi, prosty nos – nad dumnymi, pięknie wykrojonymi ustami. To oblicze opływała miękka fala jasnych włosów – w bladym odcieniu blondu, dalekim jeszcze od platyny, ale też dalekim od ciemnego złota, którego kolor miały włosy matki Marka. Długie, miękkie, lśniące jak jedwabne nici, spływały na kark Tego, Który czeka jak płaszcz.
Odziany był w szaty w barwach przechodzących od bieli, do miękkiej, ciepłej szarości, ozdobione złotym haftem. Nie nosił biżuterii, a za obuwie służyły mu sandały z cieniutkich pasków barwionej na szaro skóry. Na dużych stopach wyglądały na niezmiernie delikatne.
Jakby dla uzupełnienia całego obrazu – olbrzymiego wzrostu, urody i stroju – Marek dostrzegł skrzydła za plecami istoty. Nie materialne, a przezroczyste, ledwo dostrzegalne, utkane ze światła, falowały ponad ramionami Tego, Który Czeka.
Anioł. Stali przed aniołem, dodatkowo potężnym.
Nie, żeby którykolwiek z nich wątpił w istnienia aniołów. Byli magowie, którzy spotykali aniołów lub wzywali ich. To, że ani Daniel ani Zac ani Marek nie mieli dotąd okazji było prawdopodobnie kwestią przypadku.
Mimo to anioł robił wrażenie. Jak każda istota tej klasy.
Daniel, najbardziej obeznany w obchodzeniu się z tak potężnymi duchami, skłonił głowę.
- Witaj – rzekł – nazywam się Daniel Świętojański.
- Jestem Zachary Rice – Zac przedstawił się pełnym imieniem. Rzadko to robił, tak samo, jak rzadko używał imienia, które wybrał przy inicjacji.
- Marek Świętojański – powiedział chłopak, odrobinę ciszej, niż jego ojciec i przyjaciel.
- Na imię mi Sariel – przemówił anioł głębokim, czystym głosem.
Marek zaniósł się niekontrolowanym, nerwowym kaszlem. Nie, przy tym wszystkim nie spodziewał się tego imienia. Jasne, wiedział, że należy ono do jednego z archaniołów. Że... że jemu nadano je nie bez przyczyny. Ale wolałby nie usłyszeć go. Nigdy.
Spuścił głowę, świadom popełnionego nietaktu. Ojciec uczył go, jak należy zachowywać się przy duchach każdego rodzaju. Oczywiście, to Baldwin Joyce znał się na aniołach, ale Daniel czasem czytał książki pożyczone od niego i Marek też do nich zaglądał...
Ale nie spodziewał się przecież tego, co ujrzał w bocznej kaplicy, nie spodziewał się, że anioł będzie nosić to a nie inne imię i to jego sny sprowadziły ich do Ktedry.
Anioł popatrzył mu w oczy. Były błekitne.
Tamten też miał błękitne oczy. Zimne i zgaszone, odległe i smutne. Marek widział je na fotografiach.
Jego własne oczy były niebieskie – tak samo, jak oczy jego matki miały ciemny odcień nieba tuż po zachodzie słońca. To ten kolor był powodem, dla którego wiele lat temu matce nadano imię, którego do dziś używała: Twilight. Marek odziedziczył ten kolor po niej.
Oczy anioła miały barwę letniego nieba, jasną i ciepłą. Jednak tkwił w nim smutek równie głęboki, jak w oczach, które Marek znał z fotografii i w które spojrzał, gdy w kaplicy ukazała mu się szara zjawa.
Zadrżał.
Anioł uśmiechnął się.
- Więc jesteś – rzekł. – To ty.
- Nie – zaprotestował chłopak – To nie ja.
Daniel i Zac wpatrywali się w niego. Daniel i Zac zawsze widzieli w nim tamtego... matka widziała... tylko Natalia nie, bo Natalia urodziła się już po tym, jak tamten zginął... Ze wszystkich, którzy go kochali, tylko Natalia kochała go takim, jakim był naprawdę.
- Obiecano mi – rzekł anioł spokojnym tonem – że gdy ujrzę zbawienie tego, który nosił moje imię, sam stanę bliżej mojego wybawienia. Czekałem, czekałem setki lat, aż przyszedłeś.
Marek zacisnął zęby. To nie działo się naprawdę. Nie ma mowy. Nie on.
Pewnie wypierał prawdę. Ale cóż miał zrobić? Chciał być sobą, nie cieniem kogoś innego.
- Słuchaj – powiedział, starając się ukryć swój gniew. – Jestem Marek. Zawsze byłem. Nie interesują mnie zbawienia, niczyje, nigdy nie interesowały. Ani inne osoby, noszące twoje imię. Wybacz.
Anioł przyklęknął, pochylając twarz do poziomu twarzy Marka. Chłopak czuł, że istota oddycha, ale podmuch był o wiele słabszy, niż można by się spodziewać. Nie było też czuć żadnego zapachu, poza wszechobecną w tym miejscu wonią kadzidła. Przy aniele zdawała się być ona intensywniejsza. Być może to od niego pochodziła.
Spojrzał mu w oczy. Marek próbował odwrócić wzrok – nie dał rady. Oczy anioła przykuwały, hipnotyzowały. Wdzierały się w duszę, choć nie sprawiały przy tym bólu, nie robiły tego bowiem przemocą – to po prostu działo się samo. Anioł patrzył w głąb markowego avatara.
O ile Marek miał avatara.
Magowie mieli avatary. Magowie mieli poprzednie wcielenia i użerali się z nimi nader często. Jahan choćby, z jego ciężką jak kamień karmą, z szeregiem poprzednich żyć przychodzących z nim rozmawiać. Jego matka bała się tego, czasem mówiła Jahanowi, że jego avatar ma na niego zły wpływ. Sam Jahan fantazjował o niebezpiecznej kobiecie, której nie wolno mu było spotkać...
Albo Szymon. Marek nie poznał jego „drugiego ja” – Akrites odszedł wiele lat temu, jeszcze nim Marek się urodził. Ale opowieści były... dobitne. O ciężarze, jakim było dla Szymona to wcielenie, o tym do czego go doprowadziło i do czego doprowadziło świat...
Albo oboje rodzice i Zac.
Ale oni wszyscy byli Przebudzeni. Marek był Śpiącym. Śpiący nie mają snów o swoich poprzednich życiach. Nawet, jeśli mają jakąś karmę, nie obciąża ich ona. Żyją, nieświadomi tego wszystkiego, nie rozmawiają ze swoimi avatarami ani poprzednimi życiami.
Z jakiegoś powodu z Markiem było inaczej. Bo Marek był wyjątkowy. Okaz specjalnej troski, delikatna, szklana duszyczka, z którą trzeba było obchodzić się jak z jajkiem, żeby się nie stłukła. Bo a duszyczka należała kiedyś do wampira i wedle wszelkich praw powinna nie istnieć.
Dlatego Marek powtarzał, że nie, nie jest tamtym, nigdy nim nie był. Tamten zginął i przepadł, a matka i Zac powinni się dawno z tym pogodzić, zamiast gonić za tak dziwną iluzją i niszczyć życie jemu. Nie wystarczy im fotografia i zapalane przed nią świeczki, nie wystarczą im wspomnienia?
Jeśli więc anioł patrząc na niego widział jego duszę, musiał widzieć prawdę – Marek nigdy, przenigdy nie był tamtym i nigdy nim nie będzie.
- Boisz się – rzekł anioł spokojnie. – I nie dziwię się, bo brzemię, które nosisz, jest wyjątkowo ciężkie. Tak dla ciebie, jak i dla tych, którzy cię kochają.
- Wolałbym, żeby go nie było.
- Jak każdy.
- Czy... czy ty... – chłopak odważył się zadać pytanie. – Czy ty masz jakieś?
- Chłopcze, znasz mity i religie, wiesz.
Marek zmarszczył brwi
- Słyszałem o aniołach, którzy zbuntowali się i zawarli związki z ludzkimi kobietami... – powiedział niepewnie
- Z miłości do ludzi – odrzekł anioł. – Dlatego Bóg nie strącił nas do piekła, lecz kazał czekać na dzień, w którym zostaniemy zbawieni. Moje zbawienie ma zwiastować dzień, w którym przyjdzie do mnie ktoś, kto nosił moje imię, został potępiony... i odkupiony. I jesteś tu, Marku, czy tego chcesz czy nie, jesteś tym kim jesteś.
Chłopak skrzywił się. Anioł potrząsnął lekko głową.
- Dobrze – powiedział. – Nie jesteś pogodzony z samym sobą. Mogę dać ci tę zgodę, jeśli jej pragniesz. A przynajmniej – próbę.
- Jak?
- Spójrz tam – anioł wyciągnął rękę i wskazał jedną z kaplic w transepcie.
Marek spojrzał za dłonią anioła. W cieniu dojrzał sylwetkę idącą w jego stronę – smukłą, giętką i srebrzystą, tę samą zjawę, którą widział wcześniej, na górze.
Zadrżał. Usłyszał stłumiony okrzyk, który wydał z siebie Zac, powietrze wciągane przez Daniela. „To oni dostają to, czego chcieli, nie ja” – pomyślał niechętnie, gdy zjawa zbliżyła się do nich.
Była jak materialna, doskonała w każdym calu. Marek wiedział, że tak właśnie tamten wyglądał gdy jeszcze żył. Anioł, którzy powołał do istnienia to... to coś musiał dobrze rozpoznać właściwy obraz, nie ważne, w duszy Marka, czy w umysłach towarzyszących mu mężczyzn.
Zjawa podeszła i stanęła naprzeciw chłopaka. Chłodne, przerażająco piękne i smutne oczy wbiły się w jego twarz. Czego szukały? Próbowały rozpoznać same siebie?
„Czy tak” – przemknęło Markowi przez głowę – „Czuł się Szymon, stając twarzą w twarz z Akritesem...?”
„Czy ja” – zmiarkował się po ułamku chwili – „Właśnie przyjmuję do wiadomości fakt, że...”
Zjawa wyciągnęła dłoń – smukłą, sinobladą, zimną i twardą. Dreszcz przebiegł po ciele Marka, gdy ta dłoń dotknęła jego policzka. Marek znał już dotyk wampira, ale wampiry, z którymi miał dotąd do czynienia były, jak głupio by to nie brzmiało, bardziej żywe. A na pewno mniej martwe.
Ten wampir zginął na kilka lat przed narodzinami Marka, do jasnej cholery. Był martwy ostatecznie. Z jego ciała został proch, a jego dusza...
Jego dusza...
- Ty jesteś Marek – powiedziała zjawa. Dziwne było słyszeć ten głos – zmarły przed laty wraz z właścicielem. Chłopak jednak pamiętał jego echo – ze snów. – Nosisz imię, które kiedyś było moje.
- Tak – mruknął Marek niechętnie. To imię tez wisiało nad nim, jak część klątwy.
- Boisz się mnie?
- Tak.
- Niepotrzebnie.
Jak podobnie mówili – ten nieistniejący już wampir i anioł – jego imiennik. Podobna łagodność w głosie, podobny smutek w spojrzeniu. Jaką klątwą musiało być...
...gdzieś na dnie umysłu Marka przemknął obraz – stary sen, stara wizja, spętany anioł w olbrzymiej, podziemnej katedrze, nie tak pięknej jak ta, lecz pochłoniętej przez ciemność...
- Niepotrzebnie? – wściekłość narastała w Marku, wypierając lęk. Wywinął się, uciekając od dłoni zjawy. – Jasna cholera, ilekroć ktoś patrzy na mnie, widzi ciebie. Bo byłeś wspaniały, cudowny i szlachetnie oddałeś życie, nieżycie i wszystko inne i zostałeś odkupiony, cokolwiek to znaczy. Moi rodzice, Zac, nawet ten anioł tutaj, wszyscy patrzą na mnie i widzą ciebie! Myślisz, że mi się to podoba? Chcę być sobą, a nie mieć ciągle na karku twój cień.
- Tak, jak cienie mają na karku ludzie, których znasz – a jednak nie zapominają, kim są teraz. Myślisz, że kochają w tobie tylko moje odbicie? Więc w takim razie kochałem nie twoją matkę, a kobiety, którymi była wcześniej, i nie Zaca, a tych mężczyzn, którymi był zanim stał się sobą. Czy to umniejsza w twoich oczach uczucie, którym ich darzyłem?
- To nie tak... – Marek pokręcił głową.
- Znasz wielu ludzi, którzy pamiętają, kim byli wcześniej, a jednak są sobą, nie kopiami poprzednich wcieleń. Wiedzą, kim byłeś, ale kochają cię tym, kim jesteś. Dla Twilight jesteś synem, czy myślisz, że gdybyś miał inną duszę, nie kochałaby cię? Twoja siostra nie jest niczyją reinkarnacją, ale wasza matka ją kocha. A twój ojciec? Kim byłem dla niego? Rywalem. Twilight mogła zostać ze mną, nie wybierać jego. Ojciec nie ma obowiązku cię kochać. Ale kocha.
Marek niepewnie zerknął na Daniela. Ten, milczący w ciągu całej rozmowy z aniołem a potem ze zjawą, kiwnął tylko głową. Tak, mówił to już kiedyś Markowi – Marek nie słuchał. Chyba. Może naprawdę tego potrzebował – rozmowy z własną duszą, własną podświadomością, jakimś ekwiwalentem avatara...
- Może – powiedział niechętnie – może masz rację.
- Może – zjawa kiwnęła głową – może ją mam
Wyciągnęła dłoń. Marek dotknął jej: zimnych palców, gładkiej skóry. Przelotnie, bojąc się. Może powinien zrobić coś więcej – ale nie sądził, że był na to gotów. Jeszcze sporo czasu miało zająć mu pogodzenie się z tym, kim był niegdyś, lecz teraz czuł, że było to możliwe.
A zjawa spoglądała na Zaca. Zaca, który miał minę, jakiej Marek nigdy jeszcze nie widział.
- Sariel – wyszeptał. – Sariel.
I stał już przy widmie, obejmował je, a ono obejmowało jego. Marek przypomniał sobie, że czasem Zacowi zdarzało się objąć i jego – choć nigdy z taką desperacją. Poczuł ukłucie. Zazdrość?
- Zac. Aż tak bardzo tęsknisz?
- Wiesz, że zawsze będę. Nie pożegnałem cię nawet. Łudziłem się wtedy, że wrócisz.
- Wróciłem.
- I tak i nie – Zac pokręcił głową. – Nie wiem...
- Powiedziałem. Kochałem ciebie jako ciebie i Twilight jako Twilight. Ty też kochasz Marka – po prostu jego. Boisz się tylko. Nie wiesz, co z tym robić.
- Tak – mężczyzna skinął głową. Jego twarz znajdowała się tuż przy obojczyku zjawy, dłonie – na jej plecach. – Kocham cię. Zawsze cię kochałem. Boże, Sariel...
Zjawa pokręciła głową, pomału odsunęła się – wolno, przesuwając dłońmi po ramionach Zaca, po jego twarzy, z czułością, ze smutkiem. Potem spojrzała w stronę Daniela.
- Dziękuję ci – powiedziała tylko.
A Daniel skinął tylko głową.
I Marek zrozumiał. Jego ojciec rozumiał tego wampira, najbardziej ze wszystkich. I rozumiał teraz- jego, swoje dziecko, zbuntowane i obrażone na cały świat, a przede wszystkim – na własną duszę. Daniel widział to i nie robił nic, czekając cierpliwie, aż Marek zauważy i pogodzi się z oczywistym faktem. Daniel nie musiał się z nikim żegnać, ani z nikim godzić. Jego sumienie było pod tym względem czyste. Przyjmował los takim, jakim był.
Zjawa uśmiechnęła się po raz ostatni – i rozpłynęła we wszechobecnym blasku.
Marek przełknął ślinę, spojrzał na anioła. Ten uśmiechał się.
- Ja... – wyszeptał chłopak – ja... dziękuję.
Anioł kiwnął głową.
- To ja dziękuję tobie. Że jesteś.
To nadal był ciężar i nadal była dziwna myśl – być obietnicą odkupienia dla tej istoty. I dla innych pewnie też – może nie dla tak potężnych duchów, jak ten anioł, ale dla wampirów...
A przecież był też obietnicą dla ludzi mu bliskich, tych, których kochał. Dla matki i dla Zaca... spojrzał na mężczyznę, który wyglądał, jakby z serca spadł mu ciężki kamień. Uśmiechał się, szeroko i otwarcie, jakby światło wypełniające Katedrę przeniknęło go na wylot.
I Marek poczuł, że i on się uśmiecha. Nieświadomie i szczerze.


Kraków, 31 października – 1 listopada 2010

 

Powrót    Uwagi?   Zajrzyj