NARZĘDZIA PRZEZNACZENIA


All glory, all honor
Victory is upon us
Our savior, fight evil
Send armies to defend us

Globus Europa




Latająca maszyna wisi przed nami, młócąc powietrze skrzydłami z naprężonego jedwabiu. W jej wnętrzu terkocą koła zębate, a na burcie jedno po drugim otwierają się luki działowe. Nie muszę być wizjonerem, by wiedzieć, że będą do nas strzelać.
- Wymiń ich i zostaw nas na murach zamku – mówi Elpis. – Potem zdejmiecie maszyny.
Saif-al-din krzywi się
- Po co się tam pchasz?
- Znajdę dowódcę.
Dłonie dziewczyny metodycznie sprawdzają opinające jej uda pasy z nożami. Saif zerka na mnie.
- A ty, Akritesie?
Nie będę go oszukiwał, doskonale wie, że chcę znaleźć się w zamku tak szybko, jak to możliwe.
- Idę z nią.
Saif krzywi się bardziej. Żadne z nas nie jest wojownikiem, choć Elpis otrzymała pewne wyszkolenie, a i ja umiem sobie poradzić. Klepię go w ramię.
- Będę uważał na nią i na siebie. Wiesz, że nie można nas zaskoczyć.
Maszyna prezentuje lakierowaną na czarno burtę, luki działowe mrugają jak dziesiątki oczu.
- W dół, Shivaq! – woła Saif.
Smok przechyla się i nurkuje, w tej samej chwili działa zaczynają pluć ogniem. Ołowiana kula niemal ociera się o czarne łuski, czuję jej świst i gwizd powietrza. Mury zamku Brienne zbliżają się ku nam w zastraszającym tempie, dostrzegam sylwetki żołnierzy, pierzchających w przestrachu, widzę działa między blankami.
Elpis podnosi się, staje na smoczym grzbiecie, wyciąga noże. Wiatr furkoce w jej włosach. Zazdroszczę jej poczucia równowagi, ale nie daję poznać po sobie, że mógłbym sobie nie poradzić. To moja walka – moja bardziej, niż jej. Wiem, że daleko za naszymi plecami nasza mała armia rusza do ataku i że, będąc oficjalnym dowódcą, muszę dać przykład odwagi.
Nigdy nie prosiłem o ten wątpliwy zaszczyt.
Skaczę. Czuję pęd wiatru, przyciąganie ziemi, czuję, jak moje stopy twardo uderzają o kamienie. Elpis ląduje jak kot, przetacza się obok nóg żołnierza, przecinając mu ścięgna pod kolanem. Kolejni biegną w naszą stronę. Uchylam się przed kulą z pistoletu.
Powinienem być po drugiej stronie muru, bohatersko dowodzić szturmującymi, a zamiast tego bohatersko próbuję zlokalizować wrogiego dowódcę, Rivallona de Corbie.
Daleko za moimi plecami słyszę eksplozję. To jedna z latających maszyn rozlatuje się na kawałki. Dowodzone przez Shivaqa i Saifa smoki spisują się na medal, choć przeraźliwy ryk bólu informuje mnie, że i my odnosimy straty. Kolejne wybuchy, tym razem w dole, świadczą o tym, że i naziemna część naszej armii wkroczyła do akcji.
Elpis wiruje jak w tańcu. Jej ciało wygina się z gracją, unikając mieczy i kul. Widzę iskry magii, zbierające się wokół niej. Każdy jej krok ma znaczenie. Jej stopy rysują wzór na kamieniach.
Ja też zaczynam splatać. To, co umiem najlepiej – sfera Czasu. Najsilniejsze, na co mogę sobie pozwolić – nie tylko patrzenie w przyszłość, ale też wybieranie tej ścieżki, która będzie najodpowiedniejsza.
- Na dół! – krzyczy Elpis.
Jej stopy kończą taniec. Mur trzęsie się, osłabiony, słyszę trzeszczenie kamieni. Widzę, jak za chwilę zacznie osypywać się w dół.
Biegnę ku dygoczącym schodom, kopniakiem strącam zmierzającego ku mnie gwardzistę. Muszę dzielić własną świadomość – jedna część mego umysłu splata czar, druga koncentruje się na biegu.
Elpis wyprzedza mnie, zeskakuje na dziedziniec. Pierwsze kamienie osypują się w dół.
Widzę go, widzę dowódcę, poznam go wszędzie, jasne włosy i krótka broda, szerokie ramiona, znak Gabrielitów na piersi. W jednej dłoni trzyma miecz, w drugiej pistolet. Nie przestając iść ku nam sprężystym, pewnym krokiem, mierzy do Elpis.
Kula wylatuje z lufy, pędzi w stronę mojej przyjaciółki. Dziewczyna uchyla się, jakby widziała pocisk w zwolnionym tempie. Zrywa się i biegnie ku mężczyźnie, ściskając swoje bliźniacze noże.
Zbieram w dłonie nici czasu, skupiam się. Nie pozwolę jej przegrać tej walki. Zamykam nas w pętli.
De Corbie tnie. Ostrze miecza ze zgrzytem zderza się z nożem. Elpis wykonuje piruet – kolejny taniec, kolejny czar. Wiruje wokół Gabrielity, uderzając raz po raz nożem, szukając słabego punktu w obronie. Półtoraręczny miecz zbija ciosy z precyzją kogoś o wiele bardziej niż moja przyjaciółka doświadczonego. Zaczynam rozumieć, że Elpis nie ma szans. Jej ruchy tracą pewność siebie, ciosy stają się chaotyczne.
Nie, nie pozwolę. Nie po tym wszystkim. Nie ona.
Skupiam się.
De Corbie wyprowadza cios. Szybki i celny. Miecz prześlizguje się miedzy nożami, rozcina kaftan, rozcina ciało. Widzę krew, Elpis chwieje się, prostuje, uderza. Nóż przecina policzek Gabrielity, mężczyzna jednak nie zważa na to. Kolejne pchnięcie przechodzi przez Elpis na wylot.
Zaciskam zęby, szarpię tkaninę czasu.
Elpis wiruje wokół Gabrielity, szuka słabego punktu w jego obronie. Pomału traci pewność siebie, de Corbie uderza.
Elpis uchyla się zwinnym ruchem tancerki, jej nóż trafia w kaftan na boku mężczyzny. Zgrzyta na kolczudze, grzęźnie między pierścieniami.
De Corbie uderza znowu, zmuszając dziewczynę do wypuszczenia noża i uskoczenia. Niemal podcina jej nogi zamaszystym, niskim cięciem. Pozbawiona połowy swojego oręża Elpis skacze, próbując trafić w oko Gabrielity. Ten usuwa się, nóż prześlizguje się po jego policzku, wbija w bark i tam zostaje. Kopnięcie okutego buta odrzuca dziewczynę na kamienie dziedzińca. Miecz unosi się do ciosu i spada na delikatną szyję.
Czas cofa się w moich rękach, wraca do punktu wyjścia.
Elpis uchyla się zwinnym ruchem tancerki, jej nóż trafia w kaftan na boku mężczyzny, zgrzyta na kolczudze, grzęźnie między pierścieniami. Dziewczyna zostawia go tam i uskakuje, nim de Corbie zdoła wyprowadzić cios. Pozbawiona połowy swego oręża skacze, próbując trafić w oko Gabrielity. Ten usuwa się, nóż prześlizguje się po jego policzku, wbija w bark i tam zostaje. Kopnięcie okutego buta odrzuca dziewczynę na kamienie dziedzińca.
De Corbie zatrzymuje się, obraca głowę, patrzy na mnie.
Musiał zorientować się, że jesteśmy w pętli czasu.
Klnę. Nie zdołam już długo wytrzymać. Tak potężna moc ma swoją cenę, a ja nie chcę skończyć jak Luis du Monte.
- No proszę, brakowało mi ciebie...
Gabrielita uśmiecha się, unosi dłoń z pistoletem, strzela.
Czuję, jak kula przeszywa mi ramię, ciało eksploduje bólem. Zataczam się. Czerwona mgła zalewa mi oczy. Upadam.
De Corbie zbliża się z mieczem do Elpis, uderza. Ostrze wgryza się w bark dziewczyny, zgrzyta na kości.
Ciemny kształt przeszywa niebo, czuję gwałtowny podmuch wiatru. Widzę Shivaqa zniżającego się na dziedziniec, jego czarny łeb skierowany na Gabrielitę. Paszcza smoka rozwiera się i wypluwa z siebie chmurę płomieni.
W ułamku sekundy Rivallon de Corbie zmienia się w kupkę prochu.
Za moimi plecami eksplozja zmienia bramę w drzazgi.
Gdy z trudem odwracam głowę, widzę czarną sylwetkę stojącą między szczątkami wrót. Furia o płonących oczach, płomieniach wijących się wokół palców. Porthos wbiega na dziedziniec, rozgląda się, oddycha szybko. Nigdy dotąd nie widziałem go takim, ale też ma pełne prawo dyszeć żądzą mordu.
Podchodzi do mnie, pomaga mi wstać. Kątem oka widzę Saifa pochylającego się nad ranną Elpis, kolejnych spośród naszych wpadających na teren zamku. Podnoszę się, przyciskam dłoń do rannego ramienia. Boli, ale umiem opanować ból i iść.
Czuję na sobie czyjś wzrok, ktoś obserwuje mnie z górnych partii zamku. Wiem, że gdybym spojrzał w tamtą stronę, dostrzegłbym w jednym z okien nieludzko piękną, delikatną twarz.
Zaczekaj, po ciebie też przyjdziemy.
Zaciskam zęby, biegnę ku bramie. Porthos podąża za mną, jakby chciał wedrzeć się do zamku pierwszy. Nie tłumaczy, dlaczego, nie musi. Zazdroszczę mu tego, że powody osobiste może stawiać przed poczuciem obowiązku – ale wiem, że nie zawsze tak będzie.
Za nami wywiązuje się walka. Członkowie Porządku Rozumu dzielnie bronią swojej twierdzy, tym razem jednak to my mamy przewagę.
Widzę mury zamku wznoszące się przede mną. Słońce skryło się za wieżami i fasada wygląda teraz jak wykonana z czarnego kamienia. W oknach błyskają lufy dział, gdzieś z wnętrza dobiega niepokojący terkot.
Patrzę na to, próbując zatamować krwawienie. Nie mam czasu być ranny.
Porthos koło mnie mierzy wzrokiem wrota, oceniając grubość drewna. Uśmiecha się złowieszczo, unosi ramiona. Płomienie znów zaczynają tańczyć na jego palcach.
Wiem, co się stanie.
Strumienie ognia uderzają w odrzwia, lecz nie są w stanie nawet ich osmalić. Twarde drewno zaimpregnowano czymś, zapewne zabezpieczono też przed magią.
Nad wejściem otwiera się okienko, widzę lufę, nie, kilka luf spiętych w pęk, niepodobnych do żadnej broni palnej, jaką dotąd widziałem. Z nagłym warkotem urządzenie zaczyna się obracać, wypluwając z siebie pociski.
Rzucam się na ziemię, powalając Porthosa. Pociski z piekielnej maszyny uderzają w ziemię wokół nas, wbijają się w podłoże, roztrzaskują stojącą w pobliżu beczkę.
Przetaczam się, próbując uciec z zasięgu urządzenia. Widzę, jak Porthos, zamiast uciekać, próbuje się podnieść. Jakaś sylwetka staje miedzy nim, a piekielna maszyną.
Jeden z golemów tego aroganckiego Chińczyka, Jing-Honga, tych, które zawsze mnie przerażały. Pociski z brzdękiem odbijają się od jego gładkiej jak porcelana, lecz wytrzymałej jak stal powierzchni.
Porthos nie rezygnuje, zza nowej osłony próbuje znów trafić maszynę. Przypadam do niego.
- Nie tędy – mówię, szarpiąc go za ramię.
Widzę rozdarcia na jego szacie, zadrapania na skórze. Moja własna rana, zaleczona bardzo prowizorycznym czarem, znów zaczyna krwawić.
Seria pocisków uderza w ramię golema, rozrywa je. Kończyna upada na ziemię, roztrzaskując się w porcelanowe odłamki.
- Chodź! – wrzeszczę do Porthosa. – Tędy się nie dostaniemy.
Za naszymi plecami coraz mniej jest obrońców. Ci, którzy zostali, zabarykadowali się wewnątrz zamku. Liczą na to, że zrezygnujemy ze szturmu i będziemy próbować ich oblegać... Niedoczekanie...
Widzę, jak wybrzusza się ziemia koło moich stóp, najpierw delikatnie, potem coraz bardziej. Potężny korzeń pełźnie pod dziedzińcem, zmierzając ku bramie. Seria pocisków nieustannie wylatujących z piekielnej maszyny z wściekłością siecze grubą korę.
Odciągam w końcu Porthosa i dokładnie w tym momencie golem rozpada się na kawałki.
Jesteśmy poza zasięgiem pocisków, przytuleni do muru. Widzę korzeń, coraz grubszy i mocniejszy, wdzierający się pod bramę. Seria zamiera nagle, znów słychać szczęk. Po chwili strumień ognia, kilka razy mocniejszy od tego, co przed chwilę prezentował Porthos, uderza w roślinę. Niedobrze.
- Masz plan? – słyszę pytanie.
Rozumiemy się bez słów. Dostać się do środka. Zanim spróbują wykorzystać więźniów przeciw nam. Albo zabić ich.
Niektórym z naszej armii nie robiłoby to różnicy. Niektórzy przyszli tu z zemsty – za urażoną dumę, zniszczone miejsca zgromadzeń, zabitych towarzyszy...
Ja też straciłem przyjaciół. A czwórka z nich jest w zamku.
Poniekąd piątka.
Pod bramą gromadzą się golemy Jing-Honga, w jej stronę pełzną kolejne korzenie. To tylko kwestia czasu, nim uda się zniszczyć wrota. Ale czas jest wszystkim, co mam.
Poruszam się wzdłuż ściany, w ślepym punkcie, poza zasięgiem dział. Musi istnieć furtka, słaby punkt. Sfera Entropii nie była nigdy moją mocną stroną, ale próbuję. Skupiam się, rozciągam swoje zmysły. Słyszę huk, narastający szum płomieni, szczęk metalu.
Próbuję przypomnieć sobie, czy widziałem siebie wchodzącego do zamku. Poczucie, że jestem tylko narzędziem w rękach przeznaczenia przeraża.
Widzę. Przejście sprytnie zamaskowane tuż przy murze. Szansa czy pułapka? Tego nie umiem stwierdzić. Ciągnę Porthosa za ramię.
- Tędy.
Dotykam ściany, przenikam zmysłami iluzję, szukam zamka. Nim go znajduje, słyszę cichy trzask. Porthos posłał urządzeniu porządną dawkę energii. W murze pojawia się szczelina.
Zerkam za siebie, na dziedziniec. Główne wrota trzeszczą niebezpiecznie, pierwsze rysy pojawiają się na twardym drewnie. Działa i miotaczem płomieni ukryte w murach zamku wydają się być słabsze. Na dziedzińcu leżą ciała, rozpoznaję dwóch z najbliższy towarzyszy Rivallona de Corbie. Ilu Przebudzonych zginęło dotąd? Ilu czeka na nas w zamku?
Wślizguję się w ciemność i chłód. Wokół pachnie wilgocią i pleśnią. Porthos waha się, chyba rozważając stworzenie nam źródła światła, lecz rezygnuje prędko, zamiast tego wyciszając nasze kroki.
Z zewnątrz dobiega nas głuchy trzask. To padła pierwsza brama. Jeszcze nieco czasu minie, nim przedrą się przez następne.
Niemal po omacku wchodzimy w głąb zamku. Zastanawiam się, dokąd prowadzi tak dziwnie ulokowane przejście i co czeka na nas na zakrętem.
W półmroku widzę schody prowadzące w dół. Czekające na nas.
- Nie podoba mi się to – mamroce Porthos.
- To nasza szansa.
Tak. Jakby ktoś nas poprowadził. Los. Nie chcę o tym myśleć.
Pozwalam mu iść przodem, sam ograniczam się do wzmożonej czujności. Nikt nie może nas zaskoczyć...
Ale nie chcę wiedzieć, co zastanę, gdy dotrzemy na dół.
Kolejny głuchy huk, dudnienie. Drży ziemia, drżą fundamenty zamku.
W lochach jest pusto, przeraźliwie pusto. Cicho.
Drżą mi ręce. Jeśli przybyłem za późno...
Widzę otwarte drzwi. Grube, żelazne, nieco nadgryzione rdzą. Za nimi, ustawione pod ścianami, dostrzegam przedmioty i urządzenia, których wolałbym nie widzieć. Dostrzegam stalowy stół i rozciągnięte na nim coś, co jeszcze niedawno było człowiekiem.
Czuję, jak w moim gardle zbiera się żółć.
Nie chcę patrzeć.
Znam ten widok.
Wybacz. Wybacz. Wybacz.
Jeszcze przyjdzie czas. Wrócę tu. Zmierzę się z tym, do czego dopuściłem. Najpierw musze ratować żywych.
Ukarać winnych.
Ziemia drży znowu. Sądzę, że nasi już wdarli się do zamku. To dobrze, obrońcy będą zajęci walką. Mijam salę tortur, nie poświęcając jej więcej uwagi, niż to w tej chwili konieczne.
Porthos tylko zatrzymuje się na chwilę, słyszę dźwięk niezadowolenia wydobywający się spomiędzy jego warg. Po chwili dołącza do mnie.
Jest mi gorąco, coś ściska mi żołądek, walczę z mdłościami. Mijam zamknięte cele, puste.
Nie chcę...
Widzę człowieka, skulonego na kamiennej podłodze. Widzę rany pokrywające jego plecy i nogi gęstą siecią, skulone dłonie z powykręcanymi palcami. W panice, w dezorientacji, rozglądam się za kluczami. Nim je znajduję, zamek w drzwiach wylatuje w powietrze.
Nie mam czasu, nie mam siły dziękować. Jestem w celi, klękam przy Jastrzębiu, obejmuję jego wychudzone, poranione ciało. Unosi głowę, spogląda na mnie. Od jego wzroku chcę płakać, chcę krzyczeć, chcę zabijać. Nie mam na to czasu.
Nie mówię nic. Pomagam mu wstać. Modlę się by mógł iść.
Może. Zatacza się, chwieje, każdy krok sprawia mu ból. Jest jednak silny, jak cały jego lud.
Pokazuje mi pozostałe cele.
Eloine z trudem można rozpoznać. Ma twarz starej kobiety, siwe włosy... a to przecież najłagodniejsze ze śladów.
Porthos podchodzi do niej, delikatnie dotyka jej ramienia. Eloine nie widzi go, patrzy na mnie. Mówi coś, jej wargi poruszają się z trudem.
Zbliżam się by usłyszeć lepiej, chodź znam pytanie.
- Moje dzieci... gdzie są moje dzieci?
Co mam jej powiedzieć? Los bliźniąt ma pozostać tajemnicą.
Kręcę głową.
- Nie wiem.
Eloine zanosi się przeciągłym szlochem.
Najgorsze jest to, że nie mogę niczego powiedzieć żadnemu z nich. Wszelkie słowa straciły sens.
Porthos zdejmuje wierzchnią szatę, okrywa nią ramiona kobiety. Ja w milczeniu podchodzę do ostatnich drzwi. Otwieram je.
Bernadette podnosi głowę, spogląda na mnie jak na ducha. Zaciskam zęby. Wiem, że z nas wszystkich tylko ona była już wcześniej w takiej sytuacji, ale to nic nie zmienia. To, że pierwszy raz w życiu – jedyny – widzę ją nagą, też nie ma znaczenia.
Nic już nie ma.
Wyjść. Opuścić to przeklęte miejsce, zrównać je przy tym z ziemią, zatrzeć ostatni ślad, rozsypać popioły na wiatr...
Słyszę kroki na schodach. W samą porę. Pozostawiam przybyłym ocalonych więźniów, pozostawiam im okaleczone zwłoki Cygnusa.
Mam jeszcze jedną rzecz do zrobienia.
Heylel czeka na mnie. W wieży, jak księżniczka, którą trzeba ocalić.
Dla niego nie ma jednak ratunku. Niech będzie przeklęty za to, co uczynił.
Stoi tam, gdzie dostrzegłem go z dziedzińca. Spogląda przez okno, obserwując, jak ostatni z obrońców zamku wyprowadzani są w kajdanach. Spokojny i piękny jak anioł.
Odwraca się, spogląda na mnie, uśmiecha się.
Za długo się powstrzymywałem. Pluję mu w twarz.
- Czemu mnie tak nienawidzisz? – pyta. Jego głos brzmi jak muzyka.
Nie, nie omotasz mnie już. Nie po tym wszystkim co zrobiłeś. Nie po tym, co ja zrobiłem z twojej winy.
- Jak śmiesz pytać?
- Kocham cię – mówi łagodnym głosem. – Kocham was wszystkich.
- Więc spójrz, co stało się z tymi, których, jak twierdzisz, kochasz!
- Nie rozumiesz. Nie chcesz mnie rozumieć, choć ty jeden mógłbyś, Akritesie... Ale nie chcesz otworzyć oczu i dlatego wygrałeś tę bitwę, ale przegrałeś wojnę.
- Wiem – odpowiadam twardo. – Ale pociesza mnie myśl, że ty też przegrałeś.
Kręci głową. Elegancki, oszczędny ruch. Kasztanowe włosy falują, połyskują w promieniach słońca.
- Zabierz mnie stąd – mówi spokojnie. – Jesteśmy narzędziami przeznaczenia, ty i ja.




Ten tekst jest chyba najbardziej fanficowy z wszystkich moich dotychczasowych WoDowych opowiadań. Zainteresowanych losami Pierwszej Kabały odsyłam do "Fragile Path".
Elpis jest moja, Saif-al-din i Shivaq - Pandory, Jing-Hong - Mirveki. Reszta - podręcznikowa. I to ci podręcznikowi są teraz najważniejsi.

 

Powrót    Uwagi?   Zajrzyj