ZMIERZCH


KSIĘGA III - JUGA



Rozdział 12. Iskra życia

Ciało, które leżało wewnątrz sarkofagu, nie przypominało już człowieka.
Owszem, można było dopatrywać się w nim ludzkiej sylwetki, ale zamieszkujące je dusze wypaczyły ten kształt. Tak, jak nie jest człowiekiem żaden stary wampir, tak nie była nim istota zamknięta pod ciężkim, kamiennym wiekiem.
Jej członki, tors, głowa – wszystko to było tylko naczyniem, zniekształconym i bezwładnym. Długotrwała walka nie pozostała bez wpływu na jego stan, zniszczyła je i wypaczyła, zmieniła w coś pomiędzy organiczną masą, a zasuszoną mumią. Bezużyteczne.
...Bezużyteczne, widzisz?
A jednak oczy spoglądały na Sariela z bezkształtnej, skurczonej głowy. Jedno zapadnięte w oczodół, na wpół zakryte pulsującą naroślą, drugie – idealne w kształcie, ale wodnistej barwy, jak chore. Trzecie, nie do końca wykształcone, otwarło się pośrodku czoła, z trudem, jakby powieka pragnęła na nowo zarosnąć i stać się zwykłą skórą.
Gdyby te oczy były bezrozumne... one jednak zawierały w sobie duszę i patrzyły, Mitro, jak patrzyły...
Jedna dłoń zaciśnięta na krawędzi sarkofagu, druga kurczowo trzymała miecz. Sariel miał uderzyć od razu, bez wahania. Zdawał sobie z tego sprawę, lecz potrzeba spojrzenia istocie w oczy była silniejsza.
I patrząc w nie, pomału przestawał widzieć kształt i to, jak upiornie wyglądały, uszkodzona lub niewykształcone, nie pasujące do siebie. Nie liczyła się cielesna powłoka, lecz to wewnątrz niej, co wołało Sariela i wciągało go w siebie.
Usłyszał za plecami głos – niewyraźny i zniekształcony. Ktoś z zewnątrz... pamiętał, że wszedł tu z dwoma Kainitami, dwoma Tremere, zdrajcami, złodziejami, diabolistami... Nie, żaden z nich nie mógł stanąć między nim a przeznaczeniem...
Odwrócił się. Wiedział, że trzecie oko na jego czole otwarło się i zapłonęło czerwienią. Miecz w dłoni był lekki, niezawodny, tak łatwo się go prowadziło, jeden cios i głowa kogoś, imienia kogo Sariel nie pamiętał, toczyła się po posadzce, w kolejnej sekundzie pozostał z niej tylko proch...
...Aniele, będziemy jeszcze potrzebowali tego miecza, nie marnuj jego mocy, dano ci go po coś, prawda?
Drugi Spokrewniony też czegoś chciał, ale Sariel nie słuchał. Wrócił do sarkofagu, do przyzywających oczu.
- Sarielu, moje dziecko
Stał naprzeciw niego – piękny, o rysach, które malarze dają aniołom. Harmonia twarzy, piękno i smukłość sylwetki, prawdziwie królewska postawa. Miękkie, złociste włosy spływające na ramiona, troje oczu, błękitnych jak letnie niebo i jak ono spokojnych. Oto ikona, obraz świętości. Zbawca – doskonałość która przybrała postać pięknego młodzieńca. Anioł zesłany z nieba, by poprowadzić do Boga zagubione potomstwo Kaina.
Cóż mógł uczynić Sariel, jeśli nie upaść na kolana?
- Sarielu, aniele – młodzieniec zbliżył się, wyciągnął dłoń. Jej skóra miała białą porcelanową barwę i była zimna, ale też miękka – Sariel czuł to, gdy spoczęła na jego głowie. Gest błogosławieństwa. – Przeszedłeś do mnie, moje ukochane dziecko. Nie mogę napatrzeć się na ciebie, jesteś piękny, doskonały, czy mógłbym marzyć o kimś innym, niż ty?
- Mój panie – wyszeptał Sariel. Nie liczyło się nic innego, tylko to spojrzenie, tylko ta dłoń na czole.
- Spójrz na mnie. Wstań, dziecko.
Wstał pomału i równie wolno uniósł głowę, bojąc się spojrzeć w twarz swojego rozmówcy i zostać oślepiony jej blaskiem.
Nagle ujrzał za jaśniejącą sylwetką ciemność – niezgłębioną i bezdenną. Zadrżał.
- Boisz się, moje dziecko? – spytał Saulot. – Czego się lękasz? Kłamstw uzurpatorów? Przecież wiedziałeś, po co naprawdę tu przybywasz. Czułeś to.
- Po co?
Miękka dłoń sięgnęła by pogładzić policzek Sariela.
Była zimna. Sariel nie przywykł, by dotykały go zimne dłonie. Dłoń Twilight...
- Po co, aniele? Pragniesz zbawienia, czyż nie? Zawsze wierzyłeś w odkupienie, w nagrodę za twoje czyny. Że twoja dusza nie jest przeklęta, że twój stan jest przejściowy, że będziesz ocalony. Ja przyniosę ci ocalenie, dziecko, obiecałem je wam wszystkim i nie zawiodę.
- Nasz klan...
- Tak – Saulot kiwnął głową. – To ogromna strata, nie wiesz, jak wielki jest mój smutek. Zostaliśmy zdradzeni. Ale ty istniejesz. I ja istnieję. Odbudujemy nasz klan i przyniesiemy zbawienie światu, ty i ja, ukochane dziecko.
Za plecami Saulota, w kłębiącej się ciemności, zamajaczyła ludzka sylwetka. Mężczyzna na oko w średnim wieku, po którego ubraniu i postawie widać było wysokie pochodzenie. Na tle czarnej szaty wyraźnie odcinał się medalion z rubinem, złoty, z wyrytymi okultystycznymi symbolami. Palce mężczyzny zdobiły pierścienie – sygnety pieczętne ze znakami, które Sariel już poznał, pierścienie z drogimi kamieniami, jeden – misterny złoty wąż oplatający palec od nasady, aż do paznokcia, symbol wiedzy.
Wszystkie te insygnia nie przeszkadzały, by mężczyzna wyglądał na słabego. Zniszczona cera, wychudzone ciało, potargane włosy... Silny, dumny mag pokonany i upokorzony.
Otworzył usta, patrząc na Sariela z przerażeniem w oczach.
- Nie! – wykrzyknął.
Saulot odwrócił się, spojrzał mu w twarz. Wyciągnął jaśniejącą dłoń.
- Milcz – rozkazał łagodnym, ale nie znoszącym sprzeciwu tonem.
I Lord Tremere zamilkł, jego usta – zarosły.
- Złodziej – rzekł Saulot, kręcąc głową. – Nienasycony śmiertelnik, któremu nic nie wystarczyło. Miał moc – zapragnął podporządkować sobie swoich. Gdy inni magowie mu się oparli – sięgnął po nieśmiertelność, sądząc, że uda mu się zachować swoją magię i nasze moce. Przeliczył się... wiesz, ile w nim bólu po stracie tego, co nazywał avatarem? I nadal było mu za mało... Ukradł krew jednego ze Starszych Tzimizce, razem z nią – ich moc. To ona zniszczyła ciało, które zajmujemy, moc, nad którą nie zapanował... Wtedy znalazł mnie i sądził, że ma dość silną wolę, aby zniszczyć moją duszę i posiąść moc... Znów, przeliczył się. Biedny, biedny czarnoksiężnik... Współczuję mu, lecz cóż, to już kres jego drogi, na jej końcu czeka piekło, jak na każdego, kto popełni zbrodnie takie, jak on.
- Co się z nim stanie?
- Jego dusza pozostanie w tym zniszczonym ciele. Zrobisz to, co ci kazano – zabijesz je. Ale wcześniej, Sarielu, moje ukochane dziecko, wcześniej weźmiesz moją duszę.
Sariel poczuł dreszcz lęku. „Wziąć duszę”? Wypicie całej krwi Kainity było równoznaczne z wchłonięciem jego duszy... to miał zrobić? Jeśli tak, jak miałby przejąć jedną, pozostawiwszy drugą w ciele...?
I czy nie oznaczałoby to, że sam stałby się naczyniem?
Przecież wiedział, że może stąd nie wrócić, właściwie był tego pewien. To też byłaby forma śmierci.
Nie to obiecał.
Spojrzał znów na Saulota. Na bezradną postać Lorda Teremere za nim – obserwatora pozbawionego sił. Na ciemność – jeszcze bardziej za nimi oboma. Co spodziewał się ujrzeć w tej ciemności?
Pomyślał o uwięzionym aniele ze swoich wizji. Kiedy schodził do krypty, kiedy pierwszy raz zabrzmiał głos w jego głowie, myślał, że właśnie tego anioła tu znajdzie. Wypatrywał go teraz – bezskutecznie.
Ciemność była pusta.
- Sarielu, wahasz się, moje dziecko?
Poczuł znów palce na swoim policzku. Tym razem nie były miękkie – a twarde, gładkie, jak marmur. Przypomniał sobie palce Twilight i jej usta, jej ciało przywierające do niego, pulsujące z podniecenia. Przypomniał sobie dłoń Zaca i pocałunek, dany chłopakowi na sam koniec. Odsunął się.
- Co się dzieje, Sarielu?
- Obiecałeś zbawienie. Jak mi je dasz? Jak dasz je pozostałym?
- Dążyłem do tego przez tysiąclecia...
- Jakie będzie nasze zbawienie?
- Potrzeba oczyszczenia. Nie ma innej drogi.
- Oczyszczenia czego?
- Byłeś łowcą demonów, Sarielu, wiesz więc, jak bardzo świat tego potrzebuje. Zło przeżarło go na wylot, nie można już go oddzielić...
...nie można...
Czy nie to tłumaczył Zacowi? Jak prościej zniszczyć zło na świecie, jeśli nie z całym światem?
A Zac? Co powiedział Zac? „Warunkiem zbawienia jest poświęcenie”.
Uśmiechnął się, pokręcił głową.
- Być może nie można. Ale o tym nie przekona się żaden z nas.
Znów stał nad sarkofagiem. Ciało wewnątrz patrzyło wprost na niego – z gniewem i nienawiścią w niedopasowanych oczach. Pomarszczona ręka, karykaturalna i zakończona szponami, wyciągnęła się, by chwycić Sariela za ramię. Paznokcie wbiły się – aż do krwi, przecięły mięśnie, szarpiąc i próbując oderwać schwyconą kończynę.
Drugą rękę wciąż miał wolną. Rękojeść miecza nadal leżała w niej gładko, ostrze nie straciło swej lekkości i nie przestawało migotać – nie, teraz jaśnieć już oślepiającym światłem, które rozbłysło oślepiająco, gdy tylko Sariel wziął potężny zamach i wbił miecz w samo serce spoczywającej w sarkofagu istoty.
Świat jęknął i zatrząsł się w posadach, gdy moc zgromadzona w ostrzu wdarła się do wnętrza celu, ścierając z jego własną energią. Sariel uniósł drugą rękę, tę ranną, położył na rękojeści, pchnął mocniej. Krew spłynęła po jego przedramieniu, po mieczu, prosto na wijące się ciało. Widział, jak klinga przecina tkanki, uporczywie wysysa energię, a jednak serce bije nadal, ciało nadal nie zmienia się w proch, obie dusze zaś walczą.
„Za mało...” przemknęło mu przez myśl.
Lakszmi dała z siebie wszystko, ale wciąż nie dość.
Skazany na porażkę.
- Nie – szepnął, pchając mocniej.
Rana na jego ramieniu otworzyła się – dziwne, powinna się dawno zasklepić. Krew popłynęła, najpierw pojedyncze krople, potem – cały strumyk.
Może to ona dodawała sił temu... temu czemuś? A jeśli tak – to koniec.
- Mitro... Strach i ucieczkę, śmierć i krew, gniew bogów niebieskich i podziemnych niosę przed sobą – zaczął inwokację. Stara formuła, wypowiadana przez tych, którzy dokonywali aktu devotio. – Przekleństwem zguby obarczam nieprzyjacielskie chorągwie, pociski i broń, a miejsce mojej śmierci będzie miejscem zniszczenia moich wrogów.
Czyż nie to ślubował? Czy nie tak miało się to skończyć? Wiedział przecież.
Saulot stał przed nim, z ciemnością za plecami, już niepodobny do anioła czy świętego. Spokój zniknął z jego twarzy, ustępując miejsca przerażeniu istoty pewnej swej nieśmiertelności, postawionej nagle w obliczu unicestwienia.
Rozpadał się pomału, a ciemność pochłaniała go.
Lord Tremere zniknął wraz z nim, z równym przerażeniem w oczach.
Ciemność zbliżała się – wszechogarniająca pustka.
Unosząc dłonie, Sariel dostrzegł, że jego palce kruszą się i zmieniają w pył. Jak całe ciało – niewiarygodnie wolno. Zamknął oczy, rozpostarł ramiona, przyjmując to, co czekało na niego od stuleci. Ciemność nadchodziła nieubłaganie.
Pod powiekami ujrzał jeszcze, jak anioł z jego snów prostuje skrzydła – wolny i piękny.

***

Twilight przebudziła się nagle – przerażona, jak po koszmarnym śnie. Nie pamiętała jednak, co jej się śniło. Szczerze mówiąc, była niemal pewna, że nie miała żadnych snów, a to, co zbudziło ją, przyszło z zewnątrz.
Siedziała na łóżku, nasłuchując przyśpieszonego bicia własnego serca. Cisza wokoło była martwa, ciężka jak kamień. Tylko to tętnienie i oddech śpiącego Daniela – jedyne oznaki życia.
- Boże – wyszeptała.
Jej głos odbił się od ścian pokoju głuchym echem.
Daniel poruszył się, otwarł oczy, zbudzony jej lękiem. Usiadł obok, przypatrując się jej spod wpółprzymkniętych jeszcze powiek.
Przez moment trwała patrząc, jak w mroku rysują się jego jasne ramiona. Potem przywarła do mężczyzny, obejmując go w pasie kurczowo, jakby nie chciała go wypuścić, lub jakby bała się, że ktoś wyrwie go z jej ramion. Przyciskając mu głowę do klatki piersiowej, słyszała bicie serca – zaniepokojone echo własnego.
Milczał, czekając, aż sama się odezwie. Tylko jego dłoń spoczęła na głowie dziewczyny, palce wplotły się we włosy.
- Czuję się dziwnie – szepnęła. – Jakby... czuję wielką pustkę.
Poczuła, że jej kochanek zadrżał. Zamiast uspokoić się w jego ramionach, podniosła wzrok.
- Daniel?
- Ubierz się, królewno – powiedział tylko.
- Tak – kiwnęła głową.
Nie myśleć, byle tylko nie myśleć, nie zastanawiać się, nie denerwować. Cokolwiek się stało, stało się, prawda? A jeśli się jeszcze nie stało, zawsze można coś z tym zrobić.
Wciągnęła bieliznę, spodnie, pierwszą z brzegu bluzkę. Włosy spięte w pośpiechu, buty nie dość starannie zawiązane. A Daniel zapinał guziki koszuli szybko, nie dbając o to, by materiał układał się jak należy. Drugą ręką wybierał numer w komórce.
- Zac, ubierz się. Zaraz będziemy. Zabieramy cie.
I Zac. To dotyczyło też Zaca. Boże.
Czuła, jak ręce jej dygocą. Daniel starał się zachować spokój, on za ich oboje, to go nie dotyczyło, przynajmniej mniej niż ją czy Zaca, tego już była pewna.
Właściwie w głębi serca już wiedziała, co się stało. Nie mogła jednak przyznać się do tego przed samą sobą.
Odrzucić rzeczywistość. Zaprzeczyć jej. Była magiem – mogła to zrobić.
- Chodź.
Bez słowa ujęła podaną dłoń. Milczała, gdy Daniel rysował znaki na lustrze i gdy przeszli przez nie – przed dom Lancastera. Zac czekał na nich – milczał. On też wiedział...?
Zaprzeczyć rzeczywistości, odrzucić ją. Gdzie znalazłaby się wtedy? Uwięziłaby siebie we własnym umyśle, zapadła się w Ciszy. To nie było rozwiązanie.
Jakakolwiek była rzeczywistość, Twilight musiała ją przyjąć.
Kilka chwil później wszyscy troje byli już w Wiedniu.
***

Kiedy ziemia zatrzęsła się po raz pierwszy, Lakszmi po prostu podbiegła do okna. Widziała, jak kolorowe dachówki osypują się ze stromego dachu katedry. Tam było epicentrum – w podziemiach. gdzie zeszli Sariel i Goratrix. Tam, gdzie trwały dwie przeklęte dusze...
Ludzie prędko wybiegli na ulicę – nikt nie spodziewał się trzęsienia ziemi, nawet tak słabego. Gdzieś w oddali zawyła syrena – ktoś wezwał straż pożarną.
Magini zamknęła oczy. Czuła napięcie wiszące w powietrzu – jakby Śiva-Niszczyciel uniósł nogę w swoim tańcu i świat czekał teraz, aż ją opuści.
Jeśli opuści w niewłaściwym miejscu...
Lecz jak bóg miałby mieć wzgląd na ludzi? Bóg robi to, czego się od niego oczekuje, a jeśli ludzkość będzie oczekiwała końca świata, ten nadejdzie, nie ważne, czy przyniesiony przez Nephandi, pękającą barierę między światami, przebudzonego nagle prastarego wampira czy też wyniszczającą wojnę między frakcjami magów. Tak czy inaczej, ludzie to spowodują, ich pragnienia i sny. Jeśli świat wierzy, że znajduje się w najniższym punkcie koła, to znaczy, że tak jest.
I Śiva opuścił stopę. Wiedeń zadrżał w posadach po raz drugi. Potężna eksplozja mocy pozostawiła po sobie falę, którą Lakszmi poczuła aż tutaj – jeszcze zanim podłoga usunęła jej się spod stóp.
Kamienica, nie przystosowana do wstrząsów, jęknęła. Szklane naczynia zaczęły spadać na podłogę, roztrzaskiwać się, tynk pękał i osypywał się ze ścian. Potem na murze pojawiły się pierwsze rysy.
Gdzieś w oddali wycie syren narastało – już nie jeden wóz strażacki, a kilka, pogotowie, policja...
Podłoga pod stopami Lakszmi zadrżała i zaczęła pękać. Kobieta straciła równowagę, upadła. Wciąż była osłabiona, zanim wstrząsy się zaczęły, ledwo stała na nogach, podniesienie się teraz było niemożliwością.
Mogła uciec wcześniej. Przecież nic jej tu nie trzymało. Czemu została?
Czy miała gdzie uciekać? Zakon już jej nie przyjmie, rodzina również... Gdzie było jej miejsce na ziemi?
Goratrix... jego oczy wpatrzone w nią, gdy przecinała mu nadgarstek. Diabelska inteligencja czająca się pod gęstymi brwiami. Obietnica – miejsca na ziemi, władzy, mocy, nieśmiertelności.
Mogła zostać przy jego boku. Czyż nie tym była przez ostatnie lata: wampirem? To tylko przekroczenie ostatecznej linii, skoro już tak zapomniała, jak to jest być magiem, skoro jej własny rodzaj się jej wyrzekł, skoro zdradziła swoją rodzinę...
Zadrżała. A może to ziemia zatrzęsła się znowu? Sufit zatrzeszczał i pęknął, kolejne płaty tynku oderwały się od stropu, zaraz potem trzasnęła rozszczepiona belka – jedna jej krawędź zawisła niebezpiecznie nad głową Lakszmi.
Uciec. Teleportować się chociaż – na to jeszcze starczyłoby sił. Gdziekolwiek. Przecież...
Sariel oddał życie. Był tak spokojny, wiedząc co go czeka...
Uniosła głowę, patrząc, jak belka odrywa się od sufitu. Równocześnie podłoga pod nią rozstąpiła się ostatecznie i Lakszmi poleciała w dół. Coś twardego czekało na nią, chrupnęła wgnieciona czaszka. Spadające kawałki sufitu dokonały reszty.
Pewnie uśmiechała się, leżąc tam, w zniszczonej kamienicy. Akurat w tym momencie, gdy wstrząsy ustały i wszystko wróciło do normy.
***

To, co działo się wewnątrz krypty Goratrix wolał zignorować. Zwłaszcza w chwili, gdy głowa Etriusa została oddzielona od ciała... Tak, poczuł w tym momencie ukłucie. Kiedyś byli w końcu przyjaciółmi, nie istotne, że rywalizowali przy tym o uwagę mistrza... Wolałby, żeby Etrius przetrwał. Głupiec jednak zbyt przeraził się możliwości...
Nie, żeby Goratrix tych możliwości nie widział. Przeciwnie – było dla niego oczywiste, że Saulot spróbuje otumanić swojego potomka. Sprawa jednak była warta ryzyka, a poza tym, cokolwiek wydostanie się z katedry, trafi na wycelowane w siebie lufy, kołki, miecze kropidła ze święconą wodą i wszystko, co tylko Ingrid Bauer zdoła wymyśleć. Tak, inkwizycja to całkiem niezły „plan B”. Oczywiście, jest szansa, że poza inkwizycją będzie czekał ktoś jeszcze – ta grupa magów, którzy odeszli od starej sztuki tak bardzo, że stali się już zupełnie czym innym... skoro interweniowali w sprawie infernalisty w Londynie, tym bardziej interweniują teraz...
Na razie musiał się wydostać. Tak, powodzenie lub porażka Sariela intrygowała go, ale były ważniejsze rzeczy. Uciec, nim pani generał otworzy ogień...
Pierwszy wstrząs był słaby. Goratrix poczuł, że ziemia ucieka mu spod nóg. Zaklął w dawno zapomnianym dialekcie, języku swojego dzieciństwa. Mało czasu, zbyt mało.
Podziemia katedry wibrowały od mocy. Energia przenikała wszystko – stopniowo, jak gigantyczna fala przypływu. Od czegoś takiego świat musiał zadrżeć – i ta jego strona, i Umbra. Strach pomyśleć, co stałoby się, gdyby dokonano tego czynu w mniej subtelny sposób...
Kamienne ściany pękały – wytrzymały setki lat i ciężar ziemi nad sobą, ciężar katedry – kamienie, cegła, drewno i złocenia. Setki ton napierające na sufit podziemi nie zniszczyły ich, teraz jednak jeden impuls, jedna fala magicznej energii wystarczyła, by wszystko zaczęło się sypać.
Musiał zatrzymać się na chwilę i skoncentrować, by utworzyć wokół siebie ochronną sferę telekinezy. W samą porę – oderwany od sufitu kamień odbił się od niewidzialnej bariery. Krypta zapadała się na dobre.
Nie tracił czasu, ruszył w górę. Nawet jego telekineza była dość ograniczona, zaś uwięzienie pod gruzami na nieokreśloną ilość czasu nie odpowiadało mu wcale, jak również możliwość zostania wyciągniętym spod nich przez Ingrid Bauer. Pani generał od dawna pewnie snuła fantazje dotyczące jego końca. Nie planował dać jej satysfakcji. 
Znał podziemia Wiednia na wylot, przynajmniej tą ich część, która powstała, nim porzucił mistrza. wiedział, gdzie krypty pod katedrą łączą się z siecią kanałów i piwnic. Było tego o wiele więcej, niż na oficjalnych mapach, każde miasto wygląda w ten sposób. Podczas ostatniego swojego pobytu tutaj, w grudniu ubiegłego roku, kiedy wiedział już, że musi zniszczyć uśpioną pod katedrą bestię, sprawdził, jak wydostać się do kanałów. Teraz korzystał.
Minął miejsce, gdzie przez małe okienko słyszał, co dzieje się na zewnątrz – wycie syren, ludzkie krzyki. Kolejny wstrząs niemal powalił go na nogi, fala energii – ogłuszyła. Półprzytomny, usłyszał krzyk – przeraźliwy wrzask strachu i bólu, docierający prosto do jego umysłu.
Musiał sam wydać z siebie krzyk. Upadł na kolana, chwytając się za głowę. Wszystko w nim krzyczało – cała jego krew wrzała. Zacisnął zęby, powstrzymując się od głośniejszego krzyku, od wołania osoby, którą właśnie utracił już na dobre. Nigdy nie przypuszczał, że aż tak przywiązany był do swego mistrza... ale czyż nie był jego najwierniejszym uczniem?
Wstrząsy uspokoiły się. Wszystko ucichło – nagle. Cisza wydała się Goratrixowi wręcz nienaturalna. Na kilka chwil świat zamilkł i stanął w bezruchu, próbując pojąć, co właśnie się wydarzyło.
Wampir zamknął oczy, włączając się w tę ciszę. Był sam. Niewiarygodnie sam. Tylko raz w swym istnieniu doświadczył takiej pustki – tamtego dnia, gdy wypił eliksir i umarł. Narodził się wtedy na nowo – bez głosu avatara w głowie.
Wstał pomału, otrzepał ubranie z pyłu. Nie było czasu na kontemplowanie nagłej utraty, na załamywanie się. Zawsze podnosił się i szedł dalej, silniejszy niż poprzednio. Zrobił to, co należało zrobić, teraz miał przed sobą kolejne zadanie: utrzymać i zreformować rozbity klan, nie dopuścić do jego upadku, nie pozwolić pozostałym Kainitom na skorzystanie z okazji.
Kanały były puste i ciche. Umilkły nawet echa syren. Świat śmiertelnych skoncentrował się na niespodziewanym trzęsieniu ziemi, Spokrewnieni zapewne byli teraz zdezorientowani. Doskonały moment na wymknięcie się...
...i równie doskonały dla inkwizytorów na ubezpieczanie wyjść.
Wyczuł ludzką obecność i intencje, nim ich dostrzegł. Musieli znać wyjścia z podziemi, cóż w tym dziwnego, to miasto było dla Ingrid Bauer jej terytorium. Może nigdy nie dostałaby się pod katedrę, ale mogła znać przejścia, których on nie znał.
-Mam fatalny humor – wymamrotał – macie pecha.
Nie zamierzał oszczędzać, ani tym bardziej unikać przeciwników. Może Bauer była zabawna, w jakiś dziwaczny sposób, ale jeśli teraz stanie mu na drodze – zginie. Im szybciej tym lepiej, jej moc była naprawdę uciążliwa i, do czego Goratrix przyznawał się niechętnie, stanowiła dla niego zagrożenie.
Pierwszy musiał wiedzieć, że ktoś nadchodzi, i że ten ktoś nie jest śmiertelnikiem. Kula odbiła się od muru – lśniła srebrzyście, może faktycznie wykonano ją ze srebra, a może – z innego metalu. Być może mogłaby zranić go – wolał nie sprawdzać.
Typowe dla inkwizycji – najpierw strzelać, potem pytać.
On też nie był jednak w nastroju do negocjacji.
Mężczyzna, który strzelił jako pierwszy, ujrzał wyciągniętą w jego stronę rękę – smukłą i bladą, rozcapierzoną jak szpony. Po chwili poczuł, jak świat przed jego oczyma zaczyna wirować – lecz zawroty głowy stanowiły dopiero początek. W chwilę po nich inkwizytor poczuł, jak ogromna siła skręca wszystkiej jego wnętrzności. Zawył z bólu – zdążył to zrobić, zanim organy wewnętrzne popękały, nie wytrzymując upiornego nacisku.
Kolejny człowiek stał naprzeciw Goratrixa ściskając w dłoni krucyfiks. Zazwyczaj odszczepieniec Tremere uznałby to za żałosny przesąd, ale ten śmiertelny wierzył w swego boga nadzwyczaj mocno. Tacy ludzie zawsze wywoływali w Goratrixie irytację, nawet, jeśli ich wiara nie dorównywała wierze generał.
Jeśli Ingrid Bauer była dla niego jak granatnik, ten inkwizytor ze swoim krzyżem miał siłę rażenia noża do rzucania. Przykre.
Z drugiej strony, płonące krzyże były całkiem zabawne. Wywoływały serię skojarzeń z najczarniejszymi momentami ludzkiej historii.
Piekielny, nienaturalny płomień zatańczył na palcach Goratrixa, by po chwili wytrysnąć w stronę inkwizytora i objąć sobą krucyfiks i dzierżącą go rękę. Wampir uśmiechnął się, widząc, jak na twarzy jego przeciwnika pojawia się cień zwątpienia.
Ach, jeśli chodzi o płomienie... Miotacz ognia w dłoniach kolejnego. No cóż, zazwyczaj skuteczne przeciw wampirom, ale ci inkwizytorzy zaspali chyba na lekcji ze znajomości klanu Tremere. Nie idzie się na niebezpieczną misję, nie zabezpieczywszy się przed ogniem.
Mężczyzna musiał zdziwić się, gdy wampir wychynął spomiędzy płomieni nietknięty, choć z oczyma rozjarzonymi wewnętrznym światłem. Jeśli kiedyś uczył się o lęku przed ogniem, ogarniającym Spokrewnionych, mógł teraz rozpoznać jego echo w skierowanym na niego spojrzeniu.
- Niektórzy są starsi i silniejszy, niż cienka krew, którą dotąd spotkałeś – mruknął, wyciągając dłoń i wbijając palce w pierś mężczyzny. Paznokcie wydłużyły się w szpony, moc skradziona kiedyś, razem z duszą, innemu klanowi. Wewnątrz ciała namierzył serce – pulsujące i cudownie ciepłe. Szpony, a za nimi palce zagłębiły się w tym cieple, rozrywając je.
To tyle? Czuł się zawiedziony. Liczył w skrytości ducha na więcej, bardziej wyszkolonych ludzi, może nawet szansę na zabicie samej pani Generał...
Spojrzał na inkwizytora z krzyżem, tłumiącego właśnie płomienie. Cała ręka mężczyzny była pokryta poparzeniami, twarz zaś wykrzywiało cierpienie.
Goratrix przykucnął przy nim, patrząc, jak śmiertelnik zrywa z ciała tlące się jeszcze resztki kurtki. Ramię było już stracone, szkoda. Może gdyby użyć mocy, którą posiadali Salubri... nie istniejący już Salubri... Kiedyś Goratrix rozważał rozwinięcie tej mocy, pobawienie się nią trochę, miał w końcu możliwości, dość wypił krwi Jednorożców, dość ich dusz szeptało do niego w snach... ale trzecie oko było nieestetyczne i nazbyt przypominało tak o samym Saulocie, jak i o żałosnej naiwności jego dzieci...
Zabawne, silna wiara tego inkwizytora, zacięta wściekłość w jego wzroku... To też przypominało Salubri. Zwłaszcza jednego, tego o włosach barwy srebra.
- Znałem kiedyś jednego... mężczyznę – powiedział Goratrix wolno. – Chciał zostać świętym, tak jak ty. I zmarł głupio, jakieś półgodziny temu...
Wyciągnął rękę, schwycił śmiertelnika za zdrowe ramię, przyciągnął do siebie. Wiara mężczyzny była jak mrowienie, nieprzyjemne ukłucia setek igieł.
- Oszczędzę ci życie, przez wzgląd na niego – kontynuował wampir, zbliżając twarz do ucha ofiary. – I potrzebuję kogoś, kto przekaże waszej Generał... Niech nie zadziera z Goratrixem, jestem starszy, niż ona myśli, niszczyłem bogów, zniszczę i ją, jeśli wejdzie mi w drogę. Diabeł wygrywa, aniołowie upadają.
Inkwizytor szarpnął się, czując zęby wbijające mu się w tętnicę. Krzyknął, zdrową ręką szukając spalonych resztek krucyfiksu. Leżały na podłodze, metalowy Chrystus osmalony, czarny.
Krew inkwizytora była cierpka. Większość ludzi nie miała w sobie tej słodyczy, co Kainici, dusza człowieka nie była uwięziona w jego krwi. Ten tutaj był zwyczajnie niesmaczny i Goratrix czuł, że nie zaspokoiłby nim głodu. Ale sam fakt, że przezwyciężył moc wiary, był dla prastarego wampira powodem do dumy.
- Diabeł wygrywa, aniołowie upadają – powtórzył, patrząc na nieprzytomnego mężczyznę.
Pewnie właśnie stworzył mściciela, którego szaleństwo doprowadzi do otchłani. Nie pierwszego i nie ostatniego. Nie przejął się tym.
Wychodząc z podziemi wyjął komórkę.
- Melville. Załatwione. Teraz klan jest nasz, ułożymy go na własną modłę.
W gruncie rzeczy, może był diabłem, ale tym, który współpracuje z Bogiem.
***

Mieli wrażenie, że okolica zamarła w ciszy. Napięcie panowało w całym Wiedniu, nawet Umbra miasta pociemniała i zasnuła się mgłą. Najciemniejsza mgła spowijała katedrę – nawet stąd, z parku w [] miasta, widzieli jej ośrodek osnuwający wieże świątyni.
Pachniało popiołem.
Dłonie Twilight drżały. Dziewczyna wcisnęła się między obu towarzyszących jej mężczyzn. Czuła napięcie Zaca, zdenerwowanie, lęk. W Danielu wyczuwała coś gorszego – przytłaczającą wręcz pewność, rezygnację i smutek.
Od jak dawna, od jak dawna ukrywali przed nią...?
- Nie radzę się zbliżać – usłyszeli.
Mężczyzna – wampir – siedział na parkowej ławce, z nogami podwiniętymi pod ciało, dłońmi złożonymi na poziomie twarzy – jakby się modlił.
- Ty – odezwał się Zac.
- Och, Widzący, znów się spotykamy. Tak miało być.
- Malkavianin – w oczach Daniela błysnęła fascynacja.
- Dziecię Księżyca, Travis – Kainita wstał i ukłonił się głęboko – Znasz nas, Chakravanti. Ale nie dla mnie tu jesteście.
Twilight niemal odsunęła sie, gdy wzrok Travisa spoczął na niej – odniosła wrażenie, że przygląda jej się dwoje oczu – drugie, o wiele bardziej przenikliwe, patrzyło zza bandaży.
- Stało się co się miało stać. Nic nie poradzisz.
Te słowa były jak pieczęć.
- Sariel... – szepnęła dziewczyna
Poczuła, jak Zac obejmuje ją – długie, ciepłe ramiona, długie, chude ciało, podbródek oparty na jej włosach. Zdusiła szloch.
- Co się stało? – usłyszała nad sobą głos Daniela.
- Wybrany anioł zniszczył swego stwórcę. Dwóch najstarszych przestało istnieć tej nocy. Nie można zabić boga, nie poświęcając siebie.
- Stwórca ich klanu – mruknął Zac. Jak długo wiedział? – Miał zapędy... w stronę... nephandyczną.
- Kiedy szukasz zbawienia i nie umiesz go znaleźć, rodzi się gniew. Gniew prowadzi na krawędź i widzisz, jak otchłań patrzy na ciebie. Jeśli skazany jesteś na wieczne potępienie i nie umiesz się z tym pogodzić, pragniesz pociągnąć ze sobą wszystkich.
- Obudziłby się – pojął Daniel.
- Ciało maga było za słabe, wola maga była za słaba, mag – za głupi. Bez urazy dla was, Przebudzeni, bez urazy dla mnie. Hmmm – Malkavianin zerknął w stronę spowitej teraz także i fizyczną mgłą katedry. W oddali słychać było syreny policji, straży pożarnej i pogotowia. – nie radzę tam teraz iść. Będzie gorąco. Inkwizycja wie sporo, a nie tylko oni będą chcieli sprawdzić... Technokracja, czy jak im tam... Nie będzie zachwycona...
- Sariel... – wymamrotała Twilight. Spazm szlochu wstrząsnął jej ciałem. Dopiero teraz. Dopiero teraz dotarł do niej ogrom tego, co się wydarzyło. Wtuliła się mocniej w Zaca. – Sariel...
- Poświęcenie jest warunkiem odkupienia – usłyszała nad swoją głową.
- Tak – szepnęła – Tak.
Chciała w to wierzyć.
Zac pomału rozluźnił uścisk, wypuścił ją. Chyba niechętnie, ale po chwili i tak znalazła się w ramionach Daniela. Nie chciała być już sama tej nocy, nie chciała być sama nigdy, a dziura, jaką właśnie w niej wyrwano wydawała się zachłannie wsysać w siebie wszystko wokół.
Poszli za radą Travisa i wrócili po prostu – do mieszkania Daniela, wszyscy troje, za co Twilight była wdzięczna. Chciała mieć przy sobie tych swoich ukochanych, których jeszcze miała, a i Zac, choć tego nie wyraził, zapadnięty w sobie, z niemal fizyczną ciemną chmurą nad głową, wolałby być z nią tak długo, jak to możliwe.
Siedzieli w kuchni, milcząc i pili po prostu herbatę, która wydawała się być nieprzyjemnie cierpka w smaku. Wszystko było cierpkie, szorstkie i suche jak popiół – powietrze i blat stołu, ubranie drapało i piekło, a w oczach pomału zaczęło brakować łez, choć ciało nadal chciało płakać i rzucało się niespokojnie, oparte raz o jednego, raz o drugiego z mężczyzn.
W końcu Twilight ogarnęła senność – jeszcze na skraju przytomności dziewczyna uczuła dotyk dłoni Daniela na czole. Mogła oprzeć się jego magii, nie zrobiła tego jednak, wdzięczna kochankowi, że pomyślał o tym, że może sen będzie wybawieniem, nawet, jeśli chwilowym – od przytłaczającego smutku.
Zaprowadzili ją do sypialni i ułożyli na łóżku. Nie przebierała się nawet, zsunęła tylko pod kołdrą ubranie i zasnęła, zwinięta w kłębek, w ostatnim przebłysku świadomości myśląc, że kocha, ale nie wie kogo, bo kawałka jej miłości przecież zabrakło...
Daniel i Zac stali nad nią, dwa ciemne, ponure cienie pośrodku pokoju.
- Chodź – powiedział Eutanatos.
Zac posłusznie ruszył za nim, nie wiedząc nawet, po co. Czuł że coś ściska mu serce, coś go blokuje, emocje zablokowały się, zbite w wielki, twardy kłąb. Ciało miał sztywne jak kamień i był o krok od działania mechanicznego, jak w transie, odrzucając samą świadomość tego, co się wydarzyło.
Nie chciał odrzucać. Chciał pozbyć się ciężaru, wyrzucić ten kłąb z siebie.
W pokoju, w którym Zac spał podczas swojego pierwszego pobytu w tym mieszkaniu, Daniel zdjął koszulę i ustawił się w bojowej pozie.
- No chodź. Potrzebujesz tego.
„Wariactwo – przemknęło chłopakowi przez myśl. – nie pokonam go.”
Jednak Eutanatos miał rację – dokładnie o to chodziło: uderzyć kogoś, jeden raz, drugi, trzeci. Kłębiące się uczucia miały w sobie aż nazbyt dużo z gniewu.
A może to tylko ból szukał ujścia w sposób inny niż łzy, bo łzy wydawały się teraz czymś zbyt małym i trywialnym.
Wymierzył cios, ręka natrafiła na opór. Ale nie o to chodziło, żeby wygrać, nie z kimś, kto stara się zachowywać formę i pewnie wie o walce o wiele więcej... Chodziło o same uderzenia – w otwartą dłoń, w ramię, w nogę, w tors, wymierzane z precyzją i siłą, jakiej Zac się po sobie nie spodziewał.
To ból prowadził teraz jego ramię, ból ściskał pięści w twarde kamienie, prowadził ciosy, od których Daniel ze dwa razy cofnął się lekko, z jeden – skrzywił. Potem był już tylko ból – już bez tego ciężkiego kłębowiska, tylko ukłucie, nieprzyjemne, ale do wytrzymania.
Tylko tyle miało mu pozostać? Ukłucie?
A przecież przeszedł tyle w ciągu ostatnich miesięcy, uciekł z domu, dowiedział się o sobie rzeczy równocześnie cudownych i przerażających, widział śmierć i uczył się posługiwać własną mocą, znalazł mistrza, widział inne światy, poznał kogoś, kogo, jak głupio by to nie brzmiało, kochał.
Kiedyś obiecywał sobie, że uratuje świat i znajdzie sposób na ocalenie Sariela. W końcu nawet to ostatnie nie wyszło mu tak, jak przewidywał – mógł tylko wierzyć, że po drugiej stronie istnienia czekało na wampira coś więcej, niż tylko nicość.
Czy czuł się zawiedziony? Nic, co zrobił i co widział, nie wyglądało tak, jak sobie to kiedyś wymarzył. A jednak w jakiś sposób czuł, że spełniło się to, co miało się spełnić, że wszyscy przeszli właściwą drogę. I Twilight, i on, i nawet Sariel.
Pomyślał o Drzewie. W jego gałęziach to wszystko miało swoje miejsce. Nie, że było im przeznaczone czy narzucone z góry, bo oni sami ukształtowali swój los. Raczej dlatego, że takie, a nie inne były konsekwencje ich czynów i wyborów. Czy nie tym jest przeznaczenie? Nie bezwzględną koniecznością, a miejscem, do którego zmierza łańcuch przyczyn i skutków...
- Idź się umyć – powiedział Daniel, kiedy skończyli. – Możesz tu nocować. Zadzwonię do twojego mistrza, powiem mu, co się stało
I Zackowi nie pozostało nic innego, jak tylko wdzięczność.
***

- Dziękuję – kiwnięcie głowy, choć rozmówca po drugiej stronie linii telefonicznej, dobre pół Europy i jedną strefę czasową od niego nie mógł Lancastera zobaczyć. – Proszę odesłać Zaca do mnie, kiedy tylko będzie mógł... A liczę, że będzie mógł szybko, przed nim wiele pracy. Do widzenia, panie Świętojański. Dobranoc.
Zdawał sobie sprawę z tego, jak brzmi – chłód i dystans, zimny profesjonalizm. Ale taki był – do szpiku kości angielski, intelektualista-asceta, pozwalający sobie w życiu na dwie tylko przyjemności: herbatę i książki. Czasem ludzie patrzyli na niego podejrzliwie, szukając luki, skazy na doskonałości. Inni twierdzili, że to to emocjonalne zimno jest skazą.
Może było. Nie zastanawiał się nad tym. Jeśli istniał bowiem jakikolwiek odpowiednik religii, który Michael Lancaster wyznawał, był nim kult rozumu.
A przecież umiał czuć – sympatię i szacunek, wyrażane z doskonałym umiarem. Gwałtowne emocje nie były pożądane, choć wiedział, że gdzieś w sobie ma ich potencjał.
Potrząsnął głową, odkładając telefon. Myśli kłębiły się pod czaszką, myśli i subtelne uczucia, odległe od wielkich porywów serca, ale obecne, jak bowiem miały nie być obecne? To uczucia czynią człowieka ludzkim, nawet, jeśli człowiek dąży do doskonałości, do pełni, szukając jej w intelekcie.
Zbliżył się do jednej z szaf w salonie. Za szybą, w miejscu, gdzie większość ludzi trzyma porcelanę i bibeloty, widniały książki – grzbiety kolejnych woluminów, od wydanych całkiem nie dawno, aż po białe kruki, od prac w rodzimym angielskim, bo dzieła w językach, na których przeciętny Anglik połamałby sobie język. Stały tam, rząd za rzędem, jego chluba i majątek, podstawa jego wiedzy i dorobek naukowy, bo i własne prace Lancastera stały za szybą w salonie – odrobina dumy i próżności?
Przekręcił kluczyk w drzwiach zamykających barek. Także i tu książki zajęły większą część przestrzeni, szkoda było komuś, kto nie pije, marnować na alkohol cenną przestrzeń biblioteczną... A jednak obok paru słowników, starych i niekompletnych i kilku polsko- i rosyjskojęzycznych marksistowskich kuriozów stały trzy samotne butelki, nie otwierane nigdy prezenty, jeden był chyba od studenta...
Criamon nie pamiętał, kto sprezentował mu alkohol, ale teraz był dobry moment go wykorzystać. Przez chwilę przypatrywał się butelce wina, jakiegoś francuskiego, oczywiście, ponoć wino francuskie to synonim dobrego wina, czerwonego. Uśmiechnął się ironicznie – czerwone, no tak, musiało być czerwone.
Wyjął kieliszek, go na stole. W blasku płonącego na kominku ognia czerwień wina stała się jasna i przejrzysta, a jednak było w trunku coś, co zbliżało go do krwi.
Wiele stuleci temu grupa magów w Zakonie Hermesa zapragnęła sięgnąć po nieśmiertelność i uczyniła to w niezbyt konwencjonalny sposób. Lancaster nie pochwalał tego czynu, ale i nie potępiał. Daleki był od właściwej większości Hermetyków nienawiści do „zdradzieckiego domu Tremere”. Owszem, niegdyś porywali młodych magów i przemieniali ich, bądź, jak twierdziło paru historyków Zakonu, prowadzili na nich eksperymenty. Ale to było dawno, bardzo dawno temu, a przypadek Andre był dość wyjątkowy i suma sumarum chodziło w nim o coś zupełnie innego...
W sumie, ta kobieta, Akanaksza Lakszmi, była o wiele gorsza, niż wampiry, które udawała. Szukała wiedzy i mocy nie tam gdzie trzeba. Kolejna pomyłka, Zakon był ich pełen...
A jednak zmarłym należał się hołd. Nie ważne, jakie popełnili pomyłki.
Lancaster uniósł kieliszek w górę, skinął głową w jego stronę. Samotny, milczący symboliczny toast. Za zmarłych.
Za człowieka, który do historii przeszedł jako Lord Tremere, ostatniego spośród magów, którzy przed stuleciami zjednoczyli skłócone Domy Hermetyczne, tworząc Zakon, największą obecnie siłę wśród Przebudzonych.
***

Za oknem noc była ciemna, ciężka jak kamień. Kamienne ściany przytłaczały: masywne bloki i niewielkie okienko, przez które pobłyskiwał księżyc.
Sophia Drugeth Hommonay i’Tzimizce opierała się o parapet. Milczała. Księżyc lśnił równie jasno pewnej nocy przed sześciuset laty, kiedy przy podobnym oknie ujrzała gościa Starszych klanu: wysokiego Kainitę z utraconej już krwi. Utraconej na zawsze, wraz z nim.
Zaśmiała się gorzko. Ile rzeczy przegapiła, ilu nie zauważyła... Może byłoby inaczej, gdyby...
A przecież stało sie to, co miało się stać. Dla Sariela nie było innego rozwiązania i nie było innego rozwiązania dla świata. Kiedyś przepowiedziano im obojgu, że to się stanie. Ile goryczy było w ich pobycie w Bizancjum: koptyjski wróżbita i wizjonerka-diaboliskta, magini, którą Sariel pokochał i jej mistrz, i w końcu człowiek, z którym Sophia spędziła kilka przyjemnych godzin w łaźni. Wtedy, w tym mieście skrzyżowało się kilka opowieści i gdyby którekolwiek z nich rozwikłało ten splot...
Świat wyglądałby inaczej.
W ciemności rozświetlonej tylko blaskiem malejącego księżyca Sophia poczuła, że płacze.
***

Świtało już, kiedy Daniel po raz kolejny opuścił mieszkanie. Czuł, że jeszcze jedno zostało mu do zrobienia. Upewnienie się.
Niestety, zawsze był osobą obowiązkową, pragnął zająć się całym światem, uratować go, gdyby mógł. Twilight powiedziała mu kiedyś, że jest najlepszym człowiekiem, jakiego poznała. Nie zgadzał się z nią, ale nie protestował. W gruncie rzeczy, on i Sariel naprawdę się rozumieli i sam zrobiłby to, co zrobił Sariel, gdyby tylko zaszła taka potrzeba.
Nie, nie zazdrościł dziewczynie zwiniętej w jego łóżku – kochać mężczyzn, dla których samopoświęcenie jest czymś naturalnym. Gdyby musiał ją kiedyś zostawić...
Poczuł skurcz w sercu. Czy byłby w stanie to zrobić? Parę dni wcześniej kazał Sarielowi wrócić – do Twilight właśnie. I wiedział wtedy, że żąda niemożliwego. Teraz Twilight miała tylko jego i Zaca, dwa tak wielkie ciosy w tak krótkim czasie...
Spała, jakby nic się nie stało – twardo, bez snów. Zadbał o to. Koszmary były najgorszym, co mogło ją teraz spotkać. Po krótkim sparringu z Zackiem położył się koło swojej kochanki, obejmując ją i w cieple jej ciała znajdując spokój, wierząc, że ona znajdzie spokój w nim. Nie mógł zasnąć – obraz cienia nad umbralną stroną wiedeńskiej katedry nie dawał mu spokoju. Zamykając oczy, widział go i czuł: potężną siłę zniszczenia, Entropii, tej siły, którą on, jako Eutanatos, znał doskonale.
Entropia, zniszczenie i przeznaczenie, dwie strony jednej monety. Nieuchronność losu i nieuchronność rozkładu...
Długo leżał z twarzą wtuloną w kark Twilight, lecz sen nie nadchodził. Los i zniszczenie... Od lat Daniel badał wampiry – ten, który długo nie podawał mu swego imienia, Hrabia, Tivadar Drugeth, uczył go wielu sekretów swego rodzaju. Kiedyś Daniel myślał, że zostanie przemieniony, kiedyś, dawno temu, przygnieciony samotnością, niepogodzony z własną naturą, czekał na ten dzień
To było tak dawno temu...
Teraz wiedział, że Tivadar nie przemieniłby go. Domyślał się, że musi mieć jakieś zasady dotyczące przyjmowania do swojej krwi magów. Przemiana zabija avatara, nieodwracalnie uszkadzając duszę. Kiedy wampir ginie, jego dusza przestaje istnieć...
...lub jest uwięziona w prochach, lub też przybywa do Krain Cienia, gdzie błąka się w nieskończoność, nie mogąc osiągnąć wyzwolenia i odrodzić się...
Tego nie wiedział nikt. Nie spotkano jednak nigdy osoby, która w poprzednim życiu byłaby Kainitą.
Czy to sprawiedliwe? Nie, ale świat nie jest sprawiedliwy.
Mędrzec w Indiach mówił, że zniszczone dusze nie zostają zniszczone do końca, że pozostaje ich energia, oczyszczona z tożsamości, doświadczeń i wspomnień. Danielowi wydało się to logiczne, Twilight – chciała w to wierzyć.
Daniel chciał móc to sprawdzić. Wiedział, że nie może.
Była jednak jedna rzecz, którą mógł sprawdzić.
Pomału i niechętnie wypuścił z ramion ciepłe, miękkie ciało ukochanej. Dziewczyna mruknęła coś przez sen, przeciągnęła się. Spała tak spokojnie... Nie zawsze tak miało być... Ledwo przestała mieć koszmary związane z Labiryntem, już miały przyjść następne.
- Wrócę do ciebie, księżniczko – szepnął.
Teleportacja była niebezpieczna i obciążała. Daniel robił to po raz czwarty tej nocy – a właściwie już dnia, bo niebo szarzało i pierwsze promienie słońca rozświetlały horyzont. O tej porze większość śmiertelnych jeszcze spała, Kainici zaś zapadali w letarg. Względnie bezpieczna pora, by się rozejrzeć – nawet po tak burzliwej nocy.
Na placu przed katedrą wciąż było pełno, jak na tę porę, ludzi. Służby porządkowe uwijały się między katedrą a kamienicami, na fasadach których widać było pęknięcia, w oknach zaś ziały dziury po wybitych szybach. Daniel dostrzegł ciało nakryte czarnym workiem, wynoszone w stronę karetki. Kamienica, skąd zabierano ofiarę śmiertelną wyglądała na najbardziej uszkodzoną. Potężny kawał tynku odłupał się od ściany, przez wybite okno widać było, że część sufitu zapadła się.
Przy wejściu na zakrystię siwy i łysiejący ksiądz rozmawiał z policją. Jego okrągła, sympatyczna twarz wyrażała zdezorientowanie. Bezradnie rozkładał ręce, wskazując na resztki kafelków z dachu u swoich stóp i popękane szyby w gotyckich oknach. Z tego, co Daniel był w stanie usłyszeć z takiej odległości, szkody nie były wielkie – uszkodzona dekoracja dachu, nieco witraży, zapadnięta posadzka nawy głównej. Wstrząs uszkodził kilka krypt pod katedrą.
Eutanatos wyminął tę grupkę, zerknął w stronę niedostępnych wejść do katedry. Przy romańskiej kruchcie, oflankowanej masywnymi, kamiennymi wieżami, stał samochód z przyciemnianymi szybami. Ubrany w czarny garnitur i ciemne okulary mężczyzna nerwowo przestępował z nogi na nogę, pilnując wejścia.
No tak, Technokracja od razu na miejscu. To, co się wydarzyło musiało nieźle zachwiać ich światopoglądem i pewnie pozostanie dla nich niezrozumiałe już do końca.
Tak czy inaczej, dostanie się do środka w zwykły sposób było niemożliwe. Daniel nie spodziewał się niczego innego. Należało znaleźć inną metodę.
Kilka przecznic od placu Wiedeń był nader spokojny – w sposób typowy dla miasta we wczesny, letni świt. Samochody dostawcze nie dotarły jeszcze do sklepów i restauracji. Tylko koty wracały właśnie z nocnych eskapad...
Po chwili kolejny kot, czarny dachowiec o oczach barwy miodu, przemykał ulicami w stronę placu. Pod nogami ochroniarza wślizgnął się do wnętrza świątyni, monumentalnego i pełnego ech. Na podłodze leżały odłamki kolorowego szkła – szczątki witraży. Część płytek pokrywających podłogę była popękana, w posadzce ziała dziura, prowadząca do zapadniętej krypty. Z dołu dobiegało echo ludzkich głosów.
Kot zeskoczył zgrabnie, na cztery łapy, w dół, po gruzach. Zza kamieni dostrzegł dwie osoby – mężczyznę i kobietę – rozmawiali burzliwie. On ubrany był w grafitowy garnitur doskonałej jakości, jeśli miał gdzieś obowiązkowe lustrzanki – nie nosił ich teraz i patrzył na kobietę niebieskimi oczyma. Wyglądał na zdecydowanego i pewnego siebie – z natury, bo gdyby przyjrzeć mu się bliżej, można by dostrzec, że wielkim wysiłkiem jest dla niego przebywanie w towarzystwie kobiety.
Także i kot poczuł coś dziwnego – mrowienie przebiegło całe jego ciało i cały wzorzec, próbując zmusić do przybrania pierwotnego kształtu. Ludzki umysł ukryty w tymczasowo kociej powłoce skrzywił się z niezadowoleniem. Aura kobiety była... dziwna. Wydawała się zaprzeczać wszelkim nadnaturalnym mocom.
Nie miał czasu zastanawiać się nad naturą aury. Pomknął przez podziemia, w dół – aż do zawalonego korytarza. Dalej nie było już niczego, poza gruzem. Ulokowane głęboko pod katedrą krypty zapadły się, ciągnąc za sobą te podziemia, które były dostępne wiedzy śmiertelników. Dokopanie się do centrum wydarzeń zajęłoby sporo czasu.
Kot rozejrzał się uważnie dookoła. Głos kobiety z dziwną aurą i jej rozmówcy ucichł. Teraz, nie będąc przez nikogo obserwowanym, zwierzę mogło na powrót przybrać ludzki kształt.
Daniel odkaszlnął, splunął krwią. Przemiana w zwierzę nie należała do tych rzeczy, które można robić bezkarnie. To i seria teleportacji – będzie musiał to odchorować, podobnie jak parę innych rzeczy, które robił ostatnio. Nie podobało mu się to, ale nie widział innego wyjścia – za dużo rzeczy podejmował się brać na siebie, zawsze za dużo.
Przykucnął przy gruzach, tam, gdzie korytarz kończył się rumowiskiem. Rękawica w tym miejscu była słaba, dodatkowo nadwerężona potężnym wyładowaniem, które nie pozostało bez wpływu na świat i fizyczny, i duchowy. Po drugiej stronie korytarz wyglądał jak nienaruszony, spowijała go jednak ciemność, ciężka, o konsystencji wulkanicznego popiołu. Zacierała się granica między Penumbrą i Krainą Cieni. To miejsce przypisane było teraz śmierci
Wyczuwał duchy – cienie zmarłych, odbicia, nie zawierające duszy, a jedynie pamięć ciągnęły do tego miejsca; upiory, dusze uwięzione po drugiej stronie, z różnych przyczyn nie chcące lub nie mogące pójść dalej; duchy z różnych stron Umbry, nie związane nigdy z ludźmi. Wszystkie one naznaczone były Entropią i ciągnęły do katedry niczym muchy do miodu.
Nigdzie w tym kłębowisku duchów nie czuć jednak było niczego znajomego, niczego, co choć trochę przypominałoby zniszczoną duszę wampira, żadnego znajomego umysłu, ani tu, ani w Penumbrze, ani w Krainie Cieni. Cokolwiek stało się z duszą Sariela i duszami tych, których pociągnął za sobą – nie pozostały uwięzione w miejscu śmierci.
Daniel klęczał jeszcze przez moment na gruzach. Pamiętał, jak kiedyś, to było jak inne życie, zszedł do innej krypty i, z ciekawości zapewne, przebudził pogrążonego w letargu wampira. Nie przypuszczał wtedy, mimo wszystko, że to wydarzenia aż tak na niego wpłynie. A jednak.
***

Twilight dochodziła do siebie szybko – Daniel nie mógł jej nie podziwiać. Myślał – nie pierwszy raz – że on sam nie miałby pewnie tyle siły. Gdyby ją stracił, lub gdyby stracił inną osobę, którą kochał, nie ważne, jak ten złośliwy, arogancki wampir udawał odpornego na emocje... Nie wiedział, jak poradziłby sobie z taką sytuacją. Twilight zaś w krótkim czasie pochowała siostrę i kochanka.
Oczywiście, miała jego i miała Zaca. Tylko dlatego miała siłę wstać i iść dalej. Czasem budziła się w nocy, wybuchała płaczem. Daniel obejmował ją wtedy i kołysał w ramionach tak długo, aż zasypiała znowu. Czasem, tym razem już świadomie, łączyli swoje sny i w nich szukali ukojenia. Seks też był czymś ważnym – bliskością, dotykiem i ciepłem. W ekstazie Twilight zapominała świecie dokoła, liczył się tylko Daniel i więź, którą zbudowali.
Czasem myśleli, że może ta więź przetrwa do następnych żyć. Czasem zastanawiali się, czy nie spotkali się już w poprzednich i nie przegapili tego po prostu. Możliwe.
Którejś nocy leżeli wtuleni w siebie, chłonąc ciepło i dotyk skóry. Twilight milczała, wpatrzona w sufit, milczała długo, a jej myśli krążyły gdzieś daleko.
- Wiesz – odezwała się w końcu – chciałabym... są dwie rzeczy.
Daniel przewrócił się na bok, spojrzał na profil dziewczyny. Ona też odwróciła głowę – nie unikała jego spojrzenia, chyba nie mogłaby unikać. Jej oczy wydawały się lśnić wewnętrznym światłem, jakby jaśniały wszystkie te wyimaginowane galaktyki w ich głębi.
- Chciałabym... – podjęła – Naprawdę chcę tego ślubu.
Uśmiechnął się. Kiedy wcześniej o tym rozmawiali, sama instytucja małżeństwa była jej obojętna. Oczywiście, rozumiał, że kiedy chce się z kimś być, nie potrzeba do tego formalności. Tej opinii Twilight nie zmieniła, ale teraz w jej życiu potrzebny był symbol, pokazanie, że to wszystko, przez co przeszli ma sens.
- Bez zmiany terminu?
- Bez. Zrobimy wszystko tak, jak planowaliśmy. I będziemy szczęśliwi.
Objął jej głowę, przyciągnął do siebie, całując z czułością. Jego piękna, ukochana księżniczka odpowiedziała, przytulając się całym ciałem.
- A poza tym – powiedziała, gdy się od siebie oderwali – Myślę... Chcę znać swoją przeszłość. Szukałam jej w Labiryncie i nie znalazłam... Myślę, że bardziej bałam się tego, co mogłabym znaleźć tu, na ziemi.
- To znaczy?
- Potwierdzenia moich obaw. Przekonać się, że nie miałam tu żadnego życia, żadnych krewnych. Ale teraz jestem gotowa. Pomożesz mi?
Daniel usiadł.
- Oczywiście.
- Nawet teraz?
- Nawet.
Nie ubierając się nawet znaleźli starą, metalową misę, napełnili ją wodą. Zapalili świece i kadzidła.
Krew to krew, krew zawsze znajdzie łączność z krwią. Tak szukała kiedyś Sariela. Tak chciała teraz szukać swojej przeszłości. Pozwoliła naciąć sobie skórę, patrzyła, jak czerwień rozpływa się na wodzie.
Powierzchnia płynu zafalowała i pociemniała, potem zaś pokazała obraz.
Ogród skąpany w letnim słońcu otaczał wielki, ponury budynek z czerwonej cegły, wzniesiony w dziewiętnastym wieku, otoczony wysokim murem. W oddali majaczyły ośnieżone szczyty gór, porządnie wyasfaltowana droga biegła w dół, do miasteczka. Budynek nasuwał skojarzenie z sanatorium lub szpitalem. Zwłaszcza, że po ogrodzie krążyły pielęgniarki – tak świeckie, jak i siostry zakonne.
Gdzieś pod rozłożystymi gałęziami drzewa, przy klombie wypełnionym kwiatami, siedziała na ławce kobieta. Mogła mieć najwyżej czterdzieści parę lat, bruzdy na twarzy nie postarzały jej, a jedynie świadczyły o przygniatającym ją ciężarze. Faliste, lśniące włosy, okalające harmonijną, podłużną twarz i spływające na szczupłe ramiona miały piękną, złocistą barwę, czasem przetykaną przedwczesną siwizną.
Kobieta zaplatała drobne, kruche ręce na kolanach i patrzyła w przestrzeń – niewidzącym, nieobecnym spojrzeniem dużych ciemnobłękitnych oczu.
Twilight poczuła skurcz w ciele, przełknęła ślinę. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w kobietę – starszą, o sylwetce i rysach innych, niż jej własne, ale aż tak bardzo podobnych.
- Boże – szepnęła.
Obraz zamazał się, rozmył i rozpłynął. Dziewczyna jeszcze przez chwilę patrzyła w miejsce po nim.
Dopiero potem odwróciła się do kochanka, popatrzyła na niego z oczyma pełnymi łez – z wzruszenia i lęku.
- Boże, Daniel...
Objął ją, wtulił twarz w jej włosy. Trwali tak przez jakiś czas, w milczeniu oswajając się z tą sytuacja, ze wszelkimi nadziejami i trudnościami, które ze sobą niosła.
Potem Twilight odezwała się po raz kolejny.
- I jeszcze jedna rzecz... – Czuła, że jej twarz pokrywa się rumieńcem. – Myślę, że to będzie możliwe przy odpowiedniej magii... Daniel... – przysunęła mu usta do ucha, ściszając głos. – Chciałabym... to zabrzmi patetycznie... stworzyć życie. Mieć dzieci.
Nie mógł zrobić nic innego, jak tylko przytulić ją, tak mocno, jak się tylko dało.



EPILOG


Dziewczynka leżała rozciągnięta wygodnie na miękkim dywanie, z okrągłą buzią opartą na dłoniach. Spod chmury złotych loków patrzyły złotobrązowe oczy, duże i bardzo bystre, a przy tym niezwykle pewne siebie. Natalia była prawdziwą małą królewną, rozpieszczaną bez umiaru przez ojca, wcześnie nauczoną, jak wpływać na innych, żeby zyskać to, czego chciała. Nie była przy tym złym dzieckiem, ale potrafiła być złośliwa i kapryśna. Teraz wydymała śliczne usteczka, wpatrując sie w siedzącego na fotelu mężczyznę.
- Ale to nie koniec i nie wszystko – zaprotestowała. – Tylu rzeczy nie opowiedziałeś...
Mężczyzna roześmiał się, przeczesując dłonią kasztanowe, wijące się lekko włosy.
- Wszystko to bardzo dużo, Natalko – oznajmił.
- To też było dużo, ale opowiedziałeś. Opowiedz resztę. O Grześku, jego drzewie, jego świecie. Nie opowiedziałeś, kto był Wybrańcem Nephandi – skoro nie mama, nie Grzesiek i nie ty. Opowiedz o Drugim. I o całej historii Andre i jego rodziny, o tym, co się stało z Jeminą, co się działo z jej bratem. I o tym Nephandusie, Aleksandrze. I o Technokratach, czemu było tak mało o Technokratach, przecież to wtedy tata zaczął pracować z Nadine Ayao... I czemu nie wspomniałeś o Szymonie? Ani o Pierwszej Kabale! Ani o smokach! A twój demon? Przecież wtedy nie rozwiązałeś tego problemu...
- Nie męcz Zaca – odezwał się brat Natalii.
Był od niej o rok młodszy, ale już teraz, w wieku niecałych dziesięciu lat, umiał być niezwykle dojrzały i poważny. Po ojcu odziedziczył niesforne czarne włosy, po matce – jasną cerę usianą piegami i oczy, duże, głębokie, w kolorze nocnego nieba.
Patrząc w te oczy Zac czuł, jakby się zapadał – w niekończącą się otchłań. Czuł się niepewnie, bo to dziecko, syn ukochanej przyjaciółki, przyciągało go. Spojrzeniem, głosem, gestami. W obecności Marka czuł się nadzwyczaj dobrze i szukał jej, gdy tylko mógł.
Wcale nie czuł się winny z tego powodu.
Czasem zastanawiał się, czemu to dziecko tak go przyciąga i czemu Twilight traktuje syna inaczej niż córkę – choć kochała oboje swoich dzieci, więź z Markiem wydawała się być mocniejsza. Czasem więc Zac zastanawiał się... I przerywał rozważania. Ze strachu przed rozwiązaniem – a może raczej ze strachu przed tym, że rozwiązanie, którego chciałby najbardziej mogłoby okazać się fałszywe.
Popatrzył na chłopca.
- Dziękuję – powiedział. Potem zwrócił się znów do Natalii. – Opowiem, wszystko opowiem, każda opowieść ma swoje miejsce i czas.
Każda...
Ile przeszli żeby znaleźć się tu i teraz, ile burz było za nimi, ile ich jeszcze czekało? Czasem Zac Rice, Seamus Blackmore bani Criamon, myślał, że wystarczyłoby tego, aby napisać nie jedną powieść, a całą sagę, a i ona nie skończyłaby się nigdy, bo każdy wątek pączkowałby w tysiąc nowych... Były w tej historii – w tych historiach – i przyjemne, i przykre karty. Ale jedno jest pewne: i on, i ci, których kochał zawsze w jakiś sposób mieli siebie – światło na końcu długiego zmierzchu, który okazał się być przedświtem.


KONIEC


Kraków grudzień 2005 – listopad 2010



Do spisu treści       Poprzedni rozdział     Uwagi?   Zajrzyj