ZMIERZCH


KSIĘGA III - JUGA



Rozdział 11. Koniec wieczności

Stara katedra wznosi się w środku starego miasta. Wzniesiona przed stuleciami, w miejscu starego cmentarza, z kamieni pozostałych z rzymskich ruin. Narastała, jak wszystkie katedry Europy, stopniowo – warstwa po warstwie, coraz wyższa, coraz bardziej obudowując swoje sekrety. A rozrastając się w górę, rosła i w dół, wwiercając się w ziemię, coraz głębiej i głębiej, gdy, w sekrecie przed światem, dobudowywano kolejne krypty, prawdziwy labirynt korytarzy, łączący katedrę z budynkami dookoła. W końcu wzniesiono i kryptę, która stała się sercem budowli – surowa w formie, nie miała być nigdy kaplicą, a i jako miejsce pochówku nie sprawdzała się do końca, choć masywny kamienny sarkofag stanowił jej najważniejszy element. Prędzej można było ją nazwać schronieniem. Lub więzieniem. Najpewniej zaś – oboma tymi rzeczami na raz.
Od lat wchodziła tu jedna osoba – mężczyzna, szczupłej budowy i pociągłej twarzy blondyn. Imię, które nosił brzmiało Etrius i nie było tym, z którym się urodził, lecz pasowało do niego, bo tacy, jak on sami wybierali imię, które chcieli nosić Czas naznaczył bruzdy wokół jego oczu i ust, bruzdy zwiastujące koniec wieku średniego. Kryjące się pomiędzy nimi oczy były starsze o wiele dziesięcioleci, a nawet stuleci. Znały zmęczenie, lęk i rezygnację. Wiedziały też czym jest wierność, ślepa i bolesna, ta, która kazała Etriusowi zjawiać się w krypcie i nasłuchiwać. Gdy kładł dłoń na ciężkim wieku sarkofagu, czuł, co dzieje się wewnątrz. Za każdym razem przechodził go dreszcz – świadomość tego, jaki kierunek obrała dziwna walka i świadomość własnej bezradności w jej obliczu przytłaczały. Kiedyś próbował coś zdziałać. Znalazł zdrajcę i w nim widział nadzieję – ich mistrz również. Lecz zdrajca był zbyt sprytny i zbyt wysoko cenił własną wolność... Tak, Etrius miał żal do niego, bo nawet odchodząc, Goratrix twierdził, że zawsze pozostanie najwierniejszym z uczniów ich mistrza. Kłamca. Jak można być wiernym, przechodząc na stronę wroga? To nie on trwał przy mistrzu przez wszystkie czarne stulecia, obserwując powolną, bolesną przemianę, nie on musiał to znosić. Co Goratrix wiedział o wierności? Nic.
Ale Goratrix zmierzał tu i nie sam – wydarzeń nie można było już zatrzymać. Jedna pomyłka sprzed kilku lat, jeden przedmiot, artefakt, który przeoczyli. A potem jeszcze jeden przeoczony element. Element, przez który mistrz wił się we śnie, a jego umysł krzyczał, przerażony, zaś Ten Drugi śmiał się szaleńczo. Wszystko stracone. Czymkolwiek ten element był, nie zniszczy Tego Drugiego, a tylko pomoże mu wygrać. Czy Goratrix tego nie widział, prowadząc ten element prosto do nich? A może zdrajca oszalał już do końca...
Etrius nie wiedział. Czuł się osaczony. Ze wszystkich uczniów Lorda Tremere tylko on znał prawdę o tym, co dzieje się wewnątrz zamkniętego w sarkofagu ciała. Odkąd ją poznał, nie zdecydował się podzielić niż z nikim.
Oczywiście, Goratrix wiedział. Jeszcze zanim odchodził, powiedział Etriusowi prawdę.
- W naszym mistrzu żyje monstrum. Najniebezpieczniejsza istota, jaką widziałem. Demon.
Etrius nie uwierzył. Sądził, że Goratrix próbuje przejąć władzę i przeciwstawił się mu. Mistrz wydał wyrok na zdrajcę, zdrajca uciekł.
Zdrajca miał rację.
W kamiennym sarkofagu tkwiło ciało, w ciele zaś – dwie dusze. Jedna z nich była demonem, bo Etrius nie mógłby nazwać inaczej istoty o takim wieku, takiej sile i takich zamiarach.
Demon pomału zyskiwał kontrolę, mistrz zaś przegrywał.

***

Sariel był milczący. Oczywiście, miał to w naturze i Tivadar Drugeth powinien był już dawno przywyknąć, a jednak coś w tym milczeniu irytowało wampirzego arystokratę. Bardziej niż zazwyczaj.
Siedzący przy stole Sariel, opierający chudą twarz na splecionych dłoniach, prezentował się nadzwyczaj dobrze i gdyby był intelektualistą, Tivadar powiedziałby, że filozofuje. Problem jednak polegał na tym, że skłonności Sariela do filozofowania były znikome, a ta chwila rozmyślań – wyjątkowo długa.
Tivadar oparł się o ścianę. Przez dłuższą chwilę przypatrywał się swemu lokatorowi i ochroniarzowi. Sariel miał w sobie pierwiastek nieludzkiej doskonałości – nic dziwnego, że mała magini kochała go do szaleństwa, własna matka Tivadara zachwycała się nim, a Vladimir gotów był popełnić zbrodnię dla zaspokojenia swoich pożądań. Twarz wojownika Salubri była twarzą anioła, pociągła i regularna, o dużych oczach i miękkich ustach, kontrastujących z ostrymi krawędziami spiczastego podbródka i zapadniętych policzków. Szare pasma włosów zwieszały się na nią – wolne, nie zebrane opaską. Gdy Sariel dostrzegł w końcu Tivadara, spojrzał na niego trojgiem oczu. Hrabia Drugeth wolał, gdy jego podwładny nie musiał ukrywać czym jest. Trzecie oko budziło zachwyt, było świadectwem starej, dawno zaginionej krwi. Sariel był jedynym ze swojego rodzaju i to czyniło go tym piękniejszym. Jednorożce, tak nazywano Salubri w dawnych czasach, bo, niczym piękne istoty z legend, byli wcieleniem łagodności i gracji, choć postawieni pod murem mogli bronić się z niewiarygodną zajadłością. Dzieci Saulota, którego niegdyś Spokrewnieni uważali za świętego, dzieci tego, który umiał oprzeć się bestii i który szukał drogi do zbawienia dusz Kainitów. Czyści, piękni, łagodni, zniszczeni bez litości...
Sariel był reliktem tej doskonałości.
- Tivadar.
Hrabia uśmiechnął się, podchodząc do stołu i siadając przy nim. Jego piękny podwładny ciągle opierał łokcie o inkrustowany blat, teraz jednak spoglądał sponad swoich smukłych palców.
- Odpływasz, Krzyżowcze. Gdzie twoja czujność?
- Myślałem.
- O czym myślałeś? O twojej pięknej kochance, która miała czelność odebrać mi mojego kochanka?
Sariel zaśmiał się – krótko, głucho. Od tego śmiechu Tivadara przeszedł dreszcz.
- Może, Tivadar. Może.
Wstał. Wolno, płynnie, nie szurając krzesłem, bez zbędnych ruchów. Wyminął swojego rozmówcę.
- Wychodzę – oznajmił.
- Wychodzisz gdzie? – Hrabia czuł, że narasta w nim wzburzenie. Sariel zachowywał się w ten sposób od... od tamtej bezsensownej kłótni. Po prawdzie, Tivadar tego nie rozumiał, ani o co naprawdę wtedy poszło, ani tym bardziej, czemu Sariel zapadał się coraz głębiej. Ilekroć jednak próbował dotrzeć do niego, kończyło się kolejną sprzeczką.
- Zac dzwonił. Chce mnie widzieć. Ma coś dla mnie.
Nie warto było zatrzymywać Sariela – przemknął przez korytarze jak srebrzysta burza i zniknął na zewnątrz, w mroku letniej nocy. Tivadar patrzył tylko, jak zbiega po schodach, po drodze wiążąc chustę na czole, jak światło latarni barwi szare włosy żółtawą poświatą. Rozmył się w końcu, miedzy drzewami i blokami, odgłos jego kroków został zagłuszony szczekaniem psa i szumem nie tak odległej ulicy.
Tivadar stał jeszcze chwilę oparty o barierkę balkonu. Czuł podmuch wiatru – chłodny, niezwykle, jak na tę porę roku. Było w nim coś, co sprawiło, że nawet on sam, nieumarly i odporny na pewien zakres niskich temperatur, zadrżał. A może to nie wiatr, a ten narastający niepokój...?
Prychnął. Cóż za pomysł, przejmować się jednym niepozbieranym Salubri. Sariel może był ósmym cudem świata, ale jego mentalność, jego skrupuły, jego skłonność do użalania się nad sobą... Jasne, opadły ostatnio, jasne, przestał mieć opory, korzystał ze swojego nieżycia, ale...
Tivadar potrząsnął głową i wycofał się do wnętrza domu, zaciągając za sobą ciężkie zasłony. Przez jakiś czas chodził bez celu – to było dziwne, lecz nie mógł za nic się zabrać ani gdzie znaleźć sobie miejsca. Irytowało go to – on, wcielenie zimnej ironii, miotający się po własnym domu, jakby działo się coś poważnego. Bo w końcu nic się nie działo, prawda? Interesy w mieście szły znakomicie – podwładni starego księcia nader chętnie oddali się pod opiekę nowemu wojewodzie, okupujący Nową Hutę przedstawiciele Sabatu w naturalny sposób przełknęli fakt, że władza przechodzi w ręce kogoś, kto dotąd tylko członka Sabatu udawał. Wybiło się trochę śmiecia – wampiry o rozrzedzonej krwi, słaba hołota, tworzona przez Sabat jako mięso armatnie, czekająca tylko na okazję, żeby wbić się w szyję kogoś starszego i potężniejszego, ukraść mu moc i krew. Nie dostali tej okazji – cała gromada nieumarłych dresiarzy była teraz prochem. Nowa Huta odetchnęła nieco, a Spokrewnieni w Krakowie w końcu znów – po raz pierwszy od okresu międzywojennego – rządzeni byli przez jedną siłę. I to tę najwłaściwszą w dodatku.
Inne interesy też szły pomyślnie, a i na sprawy prywatne Hrabia nie musiał narzekać. Pewien mag mógł coraz bardziej angażować się w sprawy własnego rodzaju i związać się z jedną ze swoich, ale przeżył piekło, do którego musiał się udać i przecież wracał, zawsze do niego wracał...
...tak samo, jak Sariel do swoich kochanków.
Kolejne prychnięcie. Dość, dość głupot i sentymentów, jeśli ten głupiec, kretyn, idiota, ta użalająca się nad sobą kupka nieszczęścia, którą Tivadar przyjął do siebie tylko dlatego, bo Sophia miała do niej szczególną słabość, jeśli ta żywa skamielina zamierza zrobić cos głupiego, to przede wszystkim należy powiadomić o tym kogoś, kto stoi wyżej w hierarchii klanu.
Sięgnął po telefon. Wybrał numer.
- Matko.
Głos Sophii z drugiej strony był pogodny jak zwykle. Nie przestawiała go zadziwiać ta kobieta, która wybrała go kiedyś i uczyniła tym, czym był teraz. Straciła męża i drugie dziecko, widziała upadek własnego klanu, ale cały czas szła do przodu z uniesioną głową, nie przestając cieszyć się nieżyciem.
Miał to po niej, choć znał gorycz utraty, wiedział, jaką wartość ma dana mu wieczność.
- Tak?
- Sariel mnie niepokoi, matko. Zachowuje się dziwnie, ciągle milczy. Chciałem, żeby zobaczył się z naszymi starszymi, ale odmówił. A teraz wyszedł i mam wrażenie, że nie wróci.
Po drugiej stronie słuchawki zapadła napięta cisza.
- Matko?
- Czekaj – powiedziała Sophia, cicho, już bez tej wrodzonej radości. – Czekaj na niego. Jeśli nie wróci, dowiaduj się, ale nie zatrzymuj go.
- Wiesz coś?
I znów długa cisza, nim odezwała się znowu.
- Nie. Tylko przeczucia. I cudze przepowiednie.
Zadrżał, przypominając sobie, co mówiła mu kiedyś i to, co Sariel mówił o Malkavianach. Wyśmiał go wtedy – nie powinien był. Powinien słuchać uważniej...
Ale teraz było za późno.
Tivadar Drugeth nie lubił przyznawać się do uczuć, nawet przed sobą samym. Zawsze był chłodnym manipulatorem i badaczem, ciekawość i pragnienie władzy oraz lojalność wobec klanu – to motywowało go, to były emocje godne tego, żeby się przyznać.
Gdzieś pod tym wszystkim kryło się przywiązanie – do matki i pewnego Maga Śmierci. Teraz zaczątki przywiązania do dziwnego rycerza o księżycowych włosach. Obok nich – wrażliwość na to, co metafizyczne. Za dużo już widział i za dużo badał niezwykłych zjawisk, by nie rozumieć pewnych rzeczy. Jeśli ktoś taki jak Sariel milczy a potem znika, oznacza to, że sprawa jest o wiele poważniejsza, niż można by przypuszczać. Nikt nie idzie na samobójczą misję bez powodu.
- Mam przygotować się do ewentualnej obrony, matko?
- Tak – powiedziała po dłuższym milczeniu. – Ja powiadomię Oradeę. Coś się dzieje, coś się budzi, jeśli Sariel zawiedzie...
Nie dokończyła. Nie musiała. Przez chwilę oboje milczeli do słuchawek, po czym rozłączyli się, bez pożegnania.
Po drugiej stronie Sophia Drugeth oparła głowę o ścianę. Spojrzała za okno, w letnią noc. Za dużo już widziała i słyszała, by nie mieć teraz przeczuć.
- Nie wrócisz, idioto – szepnęła. – Ale spróbuj zawieść, a ukręcę ci głowę.
***

Sophia nie była jedyną kobietą, która czuła niepokój. Wiele kilometrów od niej Ingrid Bauer krążyła po swoim biurze, nie mogąc usiąść. Generał Inkwizycji miała wrażenie, że pominęła coś ważnego i że teraz zemści się to na niej. Trudno mieć wszystko na oku – a przecież cały świat regularnie narażony był na ataki sił ciemności. Zwykli ludzie każdego dnia walczyli z nią w swoich sercach, kapłani chronili przed nią swoje owieczki. Byli i tacy, których misją była aktywna walka. Ogień, najlepsza broń przeciw ciemności, żywy obraz bożego światła. Ostrze miecza, zimna stal. Dziś częściej broń palna, ale i biała, kusze, a czasem, coraz częściej, nowoczesne wynalazki, które coraz trudniej odróżnić było od magii. Modlitwa i gorąca wiara, często nadzwyczaj skuteczne, gdy zawiodło już wszystko inne. W walce z siłami mroku wszystkie chwyty były dozwolone.
Od tysiącleci na Ziemi rodziły się monstra. Diabeł nie spał i zdawał się nie raz być potężniejszym od boga. Lilith, matka demonów, stworzyła u zarania dziejów istoty, których zadaniem było prześladować ludzkość. Wampiry, dzieci przeklętego Kaina, niosły bożą klątwę przez kolejne stulecia, zmieniając ludzi mażących o nieśmiertelności. Piękne i uwodzicielskie potwory, zabijające niewinnych, tych zaś, którzy byli podatni na korupcję, przemieniające w obraz ich samych, lub też w na wpół umarłych sługów. W zwyczajnej rodzinie mogła urodzić się bestia: dziecko dorastało normalnie, aż do okresu dojrzewania, gdy zmieniało się nieoczekiwanie, przybierając zwierzęcą formę. Te wilkołaki nawiedzały potem lasy, siejąc postrach wśród ludzi.
Ale najgorsi byli czarownicy, najbardziej niebezpieczni i Ingrid Bauer nienawidziła ich najmocniej, wiedząc, jak trudno ich znaleźć, jak trudno pokonać i jak łatwo mogą oszukać nawet doświadczonego inkwizytora. Nie wiedziała, jak to się dzieje, że w zwykłym człowieku znienacka budzi się moc. Księgi mówiły o paktach z piekielnymi mocami, ale w niektórych przypadkach nie można było dojść do źródła tego paktu. Miała teorię, że czarownicy, podobnie jak zmiennokształtne bestie, są demonami rodzącymi się znienacka wśród ludzi. Czasem wierzącymi, że są ludźmi, przekonanymi, że służą Bogu. Widziała już takich, którzy twierdzili, że ich moc jest darem od Boga, widziała ludzi kościoła, którzy w to uwierzyli, ba, nawet hierarchów, twierdzących, że nie moc jest zła, a sposób jej używania. Lecz jak można używać do dobrych celów czegoś, co pochodzi od diabła.
To jednak pokazywało, jak zwodnicza jest magia. Dlatego czarowników Generał uważała za najniebezpieczniejszych spośród wszystkich horrorów nawiedzających noce.
Były jednak rzeczy gorsze. Tych kobieta nie spotkała nigdy, ale czuła ich obecność. Ostatnio – we własnym mieście, w rodzinnym Wiedniu, który wybrała na swoją kwaterę. Nawiedzały jej sny. W majakach widziała katedrę świętego Stefana i niezgłębioną ciemność zakopaną pod świętym miejscem. Jakby budowniczowie chcieli ukryć coś przerażającego, jakby stawiając kościół pragnęli uwięzić pod nim diabła. Może coś było na pogańskim cmentarzu, w miejsce którego powstała katedra? Prastare miejsce kultu, miejsce mocy – widziała takie, często wykorzystywały je nadnaturalne istoty – niezwykłe, bo coś było w nim uśpione, jądro ciemności, demon.
Gdyby mogła to sprawdzić... lecz wszyscy jej podwładni, których wysyłała, by zbadali katedrę, nie wracali, czasem tylko przynoszono jej ich ciała – pozbawione krwi i porzucone pod miastem. Wiedeń, który wybrała na swoją siedzibę krył wiele niebezpieczeństw, wobec których czuła się bezsilna.
Przed rokiem skontaktował się z nią człowiek... Nie, nie był człowiekiem, raczej diabelskim nasieniem, ale przyjęła jego ofertę. Obiecał jej pomóc z katedrą. Miał wiedzę.
Opowiedział o czarownikach, którzy przed stuleciami sięgnęli po nieśmiertelność i stali się wampirami. Stracili swoją pierwotną moc, lecz najstarszy z nich zachował jej cząstkę. On żył pod katedrą i wiedział, co ukryto w podziemiach – i był równie niebezpieczny, jak moc, której strzegł. Teraz zaś moc próbowała wyrwać się na wolność i mówiła do Ingrid w snach.
Kobieta zatrzymała się. Spojrzała przez okno swojego biura. Katedrę widziała stąd doskonale – wieże, gotyckie przypory i dach, na którym z kolorowych ceramicznych płytek ułożono dwugłowego orła Habsburgów, obecne godło Austrii oraz herb miasta Wiednia. Krzyże na wieżach – krzyże, których moc była zbyt słaba, żeby pokonać bestię.
Szatan znów zdawał się triumfować, lecz ona gotowa była poświęcić wiele, żeby mu na to nie pozwolić.
Nawet, przyznawała to z bólem, zaryzykować własną duszą i sprzymierzyć się z tym diabłem, Emyrem Garethem.
Przypuszczała, że jest on jednym z czarowników zmienionych w wampiry, o których sam jej opowiadał. Że jest starszy i potężniejszy, niż twierdził – już sam fakt, że może wytrzymywać jej obecność świadczył o czymś, bo wiele diabelskich istot słabło w obliczu niewzruszonej wiary Generał. Wiedziała, że kiedyś będzie musiała go zniszczyć, zanim on zniszczy ją i by uniknąć potępienia.
Teraz czekała na niego. Czuła, jak zbliża się. Bóg pozwolił jej nauczyć się wyczuwać inne istoty, identyfikować je – po zapachu, dotyku, czasem po bladej poświacie dookoła nich. Nic w rodzaju pogańskiego widzenia aury – nauczyła się tego sama, błagając Boga, by pozwolił jej rozpoznawać wrogów.
Drzwi otwarły się. Zamarła na moment, patrząc na wchodzącego mężczyznę. Widziała, jak krzywi się w jej obecności, świadom tego, że Bóg jest z nią, że Bóg kiedyś go ukarze.
- Panie Gareth.
- Pani generał – uśmiechnął się.
- Proszę usiąść.
Zajął wskazane krzesło, odsuwając je, jak najdalej od swej rozmówczyni. Uszanowała to, sama przesuwając obrotowy fotel, wysoki, obciągnięty elegancką skórą, aż pod okno. Teraz widok na katedrę miała za plecami i prawdę mówiąc sprawiało jej ulgę, że nie musi go oglądać.
- Przyszedłem – Uśmiechał się, Boże, jak on się uśmiechał, jak szatan we własnej osobie. – rozwiązać problem. Ostatecznie i nieodwołalnie.
Popatrzyła na niego spokojnym, twardym wzrokiem.
- Dziękuję panu, panie Gareth.
Miał uśmiech przyklejony do twarzy – szeroki, wyszczerzony. Czy wydawało jej się, czy widziała ostre kły wystające spomiędzy warg?
- Pani będzie mogła... ba, pani powinna nawet, wysłać swoich ludzi, żeby oczyścili teren. Nie wiem – pokręcił głową – co będzie w środku. Nie wiem, w jakim będzie stanie, ale cokolwiek to będzie, nie powinno stanowić już większego zagrożenia, nie po tym, co my zrobimy.
Pomyślała, że zabezpieczy się, że każe swoim czekać i zabić Garetha, gdy ten tylko wyjdzie z podziemi.
- A ten dziwny... – zawiesiła głos – wampir... ten którego mieliśmy szukać w zimie? Wspominał pan, że może przeszkodzić nam w zadaniu, a moim ludziom nie udało się go znaleźć.
- Ja to zrobiłem. Nie ma powodów do obaw. Pani Bauer – Nachylił się w fotelu w jej stronę. Zadrżała, ale z satysfakcją widziała, jak i on się wzdryga. Ile musiał poświęcić, by przebywać z nią w jednym pokoju, ile tracił sił? Kiedy to się skończy, sama podejdzie i przyłoży mu do czoła krucyfiks. Będzie patrzyła, jak symbol wiary wypala znak na tej bladej skórze, będzie patrzyła, jak demon szarpie się, nie mogąc znieść mocy modlitw. Potem poleci związać go i zostawić na słońcu. Zobaczy, czy przemienieni czarownicy są odporni na dzienne światło – jeśli nie, zawsze znajdzie się nieco drewna na stos. Tak, to średniowieczne metody, barbarzyńskie i niewskazane, szybki strzał w głowę jest bardziej humanitarny, ale ciągle, niektóre istoty należy oczyścić ogniem. – Pani Generał, jedyne, co pani może teraz robić, co pani powinna robić to obserwować i czekać. I modlić się, to pani robi najlepiej, czyż nie? Katedra będzie czysta, jeszcze tylko kilka nocy.
***

Aby dotrzeć do Gotyku trzeba było minąć mieszkanie Daniela. A przynajmniej, Sariel mijał tę kamienicę z przyzwyczajenia i z przyzwyczajenia zatrzymał się, by spojrzeć w stronę znajomych okien. Wewnątrz paliło się światło, jedno z okien było otwarte, ciepły wiatr poruszał firanki. Z dołu nie można było dostrzec, co dzieje się w środku, ale cokolwiek to było – tęsknił za tym.
Ruszył, mijając róg kamienicy, potem bramę. I przy bramie zatrzymał go głos.
- Dokąd się wybierasz?
Sariel odwrócił głowę, popatrzył w jasnobrązowe oczy maga, teraz tak poważne i zimne, że okulary nie były im potrzebne.
- Zac obiecał mi...
- Nie teraz – przerwał mu Daniel – w ogóle.
To musiało nadejść, tkwiło w spojrzeniu, w zacisku ust, w postawie. Daniel był zbyt uważny i miał zbyt dużą intuicję, a że lubił pomagać jej czasem, spoglądając na linie losu...
- Mam zadanie do wykonania. Ważne zadanie. Wiele od niego zależy.
- To wiem – Eutanatos oderwał się od muru, podszedł bliżej. Znalazł się teraz tuż przy wampirze, tak, że Sariel czuł ciepło jego oddechu i słyszał bicie serca, nieco szybsze, niż powinno być u osoby spokojnej. Daniel nie grał, on zachowywał spokój, kontrolował się, ale czuł co się dzieje i nie było mu to obojętne. – Nie będę cię zatrzymywał, to co zamierzasz jest konieczne, inaczej byś tego nie robił.
Wojownik Salubri kiwnął głową. Daniel go rozumiał. Chyba najbardziej ze wszystkich.
- Tak.
- Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak tylko życzyć ci powodzenia. Nie zawiedź.
- Nie mogę zawieść.
- Wiem.
Milczeli przez moment, wpatrując się w siebie, szaroniebieskie i miodowe oczy, spokój i smutek.
Dawno temu, przed niecałym rokiem, choć teraz wydawało się to być wiecznością, Sariel ujrzał te jasnobrązowe oczy nad sobą, kiedy krew maga zbudziła go z letargu. Nie mieli się wtedy okazji poznać – zapamiętał tylko zaciętą twarz i postać, zawieszoną gdzieś między tym co męskie i tym, co żeńskie. Nie chciał nawet więcej wiedzieć – tamta kobieta była po prostu kolejnym magiem, kolejnym aroganckim, pragnącym mocy śmiertelnikiem. Chciał go wykorzystać – tego Sariel był pewien, gdy zjawił się w towarzystwie Twilight. Nie wiedział jeszcze wtedy, co czuje do Twilight, ale burzył się na myśl, że ktokolwiek może chcieć jej użyć i dużo czasu zajęło mu zrozumienie, że ta dziwna osoba ma względem dziewczyny jakieś uczucia.
Kiedyś się nienawidzili – przez krótki okres czasu. Było to podszyte zazdrością, bo obaj musieli wtedy zbudować swoją tożsamość na nowo i obaj robili to, opierając się o tę samą kobietę. Kiedyś Daniel przyszedł do niego – już w męskim ciele – bardziej po to, żeby go upokorzyć, niż żeby dać informacje. Miał coś w zanadrzu –może kołek, może czar, może obie te rzeczy – i czekał, aż Sariel odsłoni się i popełni jakąś głupotę. A Sariel nie dał mu tej satysfakcji. Krążyli wtedy wokół siebie, mierząc się gniewnym wzrokiem, czekając na fałszywy ruch.
Który nie nadszedł, bo nie mógł nadejść. Nie mogli sobie na niego pozwolić. Byli tym samym.
- Oczywiście, to co zamierzasz jest niebezpieczne. Możesz nie wrócić.
Mag mógł zadać pytanie, zamiast tego stwierdził fakt.
- Nie zamierzam nie wracać.
- Masz do kogo wrócić. Nie wybaczy ci, jeśli tego nie zrobisz.
Sariel pokręcił głową, wyciągnął dłoń. Zatrzymał palce o kilka milimetrów od policzka Daniela, tego samego, w który go kiedyś pocałował. Dość blisko, by czuć ciepło skóry, a jej fakturę, jej gładkość i miękkość, bardziej kobiecą, niż męska, pamiętał doskonale.
Eutanatos patrzył mu w oczy – lekko unosząc głowę.
- Wrócę – powiedział wampir, cofając rękę. – Oczywiście, że wrócę.
- Nie ma innej opcji.
To prawda, nie było innej, prócz tej, którą widzieli w swoich oczach.
***

Lakszmi musiała czekać i to ją irytowało. Sariel wyjątkowo zwlekał – umówili się przecież, do cholery, mieli zadanie, które powinno mu odpowiadać...
Najgorsze było, że nie mogła wracać do swojego Sanctum – Andre zapewne opowiedział o wszystkim, co zrobiła. Popełniła błąd, to jasne, ale on mógł jej zaufać, był jej wnukiem, bądź co bądź... Udało jej się zabrać nieco własnych rzeczy i zaszyć się w Niemczech – z założeniem, że będzie miała bliżej do Austrii. Ale nowe mieszkanie, bezosobowe, tymczasowe, przytłaczało ją. Ze starego zabrała figurkę Śivy – teraz stary bóg, drażnił ją i niepokoił, miała wrażenie, że jego oczy wodzą za nią cały czas.
Popadała w szaleństwo. Jak Darius Moley. Czyżby samo przebywanie w jednym pomieszczeniu z tym przeklętym lustrem niszczyło rozum aż tak bardzo? Zdawało jej się, że jest na krok od paranoi, że cały czas obserwują ją jakieś oczy.
A przy tym wszystkim, chyba jej realna zdolność do oceny zagrożenia osłabła, albo ktoś przełamał jej zabezpieczenia, po pewnego wieczora ktoś po prostu wdarł się do jej mieszkania i zaatakował – z mroku, znienacka.
Zimna dłoń na nadgarstku zaciskała się mocno. Lodowate, stalowo-kościane kleszcze. Sadystyczny uśmiech na pomalowanych czarną szminką ustach. Czarne obwódki dookoła brunatnych oczu. Cholerny wampir, dziwadło odziane w czarną, powłóczystą szatę, zakrzywiony sztylet trzymany w wolnej dłoni.
Widziała już takie coś – kiedyś, dawno, dawno temu, kiedy jej podróż przez to życie dopiero się zaczynała. Zmroziło ją potem, gdy znajdywała odłamki – kawałki legendy o ponurej grupie łączącej magów i Spokrewnionych, próbującej usuwać to, co niewygodne. Grupa wyrosła z Eutanatoi, oczywiście, z ich zasad, z ich idei Dobrej Śmierci i torowania równowadze drogi ostrzem noża.
Lakszmi nie zamierzała paść ofiarą tego torowania.
- Puszczaj – syknęła, patrząc nieumarłemu młodzieńcowi w migdałowe oczy. – Jeśli wiesz, kim jestem, mogę cię spopielić.
Wampir uśmiechnął się delikatnie. Jego palce wpiły się mocniej w nadgarstek kobiety.
- Gdybym nie wiedział, kim jesteś, Akanakszo Lakszmi, Reho Ahrn, Chandro Rai, czy jakie nosisz imię... Gdybym nie wiedział, nie byłoby mnie tu. zresztą, jestem tylko heroldem, zwiastunem... Moja pani... zaraz tu będzie. Już jest.
Jego pani, która właśnie przekroczyła – całkiem zwyczajnie, przez drzwi – próg jej mieszkania, była śmiercią, lub jedynie najbliższą jej wspólniczką. Przeszła przez pokój – zatrzymała się na moment przy stole, gdzie stała figurka Śivy. Przesunęła po niej dłonią, z czułością i szacunkiem, apotem spojrzała na Lakszmi zza kościanej maski – promieniujący czerwienią wzrok sprawił, że kobieta znieruchomiała. Nie czuła się tak sparaliżowana nawet w momencie, gdy Królowa Mieczy stanęła przed nią po raz pierwszy, tamtej nocy, podczas rozpaczliwej ucieczki z kraju. Wtedy groźba wydawała się Lakszmi nieco mniej namacalna, teraz zaś...
...teraz kobieta miała w pamięci wizję. Postać bez twarzy zdejmująca maskę, podająca jej ją – kość jest gładka i zimna. Lakszmi miała już w dłoniach ludzkie czaszki, nie bała się ich, ale tym razem przeszył ją dreszcz. Pod maską nie było twarzy – Królowa Mieczy nie miała ciała, a tylko kości. Lakszmi trzyma więc maskę w dłoni, a z pustki, która znajdowała się pod maską rozlega się głos...
Pod czaszką są oczy. Żywe, bystre ludzkie oczy. Królowa Mieczy jest człowiekiem, albo może raczej człowiek stoi za Królową Mieczy. Kobieta o dojrzałym, lecz sprawnym ciele, opiętym czernią kostiumu. Sieć pajęczych łapek dookoła oczu. To ciekawe, twarz pod maską nie jest młoda, nie jest piękna, nie musi być, to maska się liczy, to ona buduje tożsamość.
Jak w wizji, prawda? W wizji pustka podaje maskę Lakszmi, uśmiecha się i mówi: „Będziesz mną. Zginiesz zamiast mnie.”
- Lakszmi – uśmiech pod czaszką, oczywiście. Jak mogłoby być inaczej. – Proszę, proszę wybaczyć mojemu słudze to zachowanie. Chciałam rozmawiać, nie grozić.
Lakszmi prychnęła. Wampir o pomalowanej twarzy puścił jej rękę, odsunął się na bezpieczny dystans, schylając przy tym głowę, jak w usłużnym ukłonie. To odstręczało czarodziejkę – mogła śledzić wampiry, mogła współpracować z nimi, lecz wyczuwała między Królową Mieczy a jej pomalowanym sługą coś nienaturalnego. Jakaś więź, stworzony magyą odpowiednik zależności krwi.
Uniosła podbródek, świadoma tego, jak musi teraz wyglądać – zdesperowana, osaczona kobieta, której pozostała tylko duma.
- O czym?
Uśmiech poszerzył się. Tak, także i kąciki ust Królowej Mieczy pełne były zmarszczek. Ile ona mogła mieć lat? Na ile lat wyglądała?
- O twoim układzie z dwoma Spokrewnionymi. Oraz o klanie Tremere, z którym łączy cię szczególna więź – Czy była ironia w tym głosie? Na pewno.
- Nie łączy mnie nic.
Po co zaprzeczasz oczywistemu, Lakszmi?
- Ciebie nie, ale Chandrę Rai? Och, widziałam, co robisz i nie oponowałam, ale patrzyłam, patrzyłam uważnie, zwłaszcza, że miałaś szczególną skłonność do przebywanie tam, gdzie przebywał jeden z moich... ludzi. A że masz talent i umiesz poruszać się wśród wampirów, uznałam, że możesz być cennym sojusznikiem.
- Dla kogo?
- Przecież wiesz. Lakszmi. Już wiesz.
Wiedziała. Po co zaprzeczała? Ze strachu.
- Wiem – kiwnęła głową, z pokorą.
- Lakszmi, nie masz wyjścia. Nie masz powrotu do Zakonu, czy wiesz, do czego doprowadziłaś?
Zamarła. Wiedziała już, że będą jej szukać, że Andre, początkowo tak spokojny, pokorny, gotowy dać wsparcie, nie daruje jej. Okazał się pomyłką, słaby, tchórzliwy, porażka, krew z jej krwi, ale... Ale było coś więcej, stało się coś więcej, jej sojusznicy musieli się odwrócić i...
- Do czego? – spytała drżącymi ustami.
I Królowa Mieczy opowiedziała jej, a Lakszmi czuła, jak zapada się coraz głębiej, przerażona tym, do czego sama się przyczyniła.
Nie, nie było już odwrotu, musiałaby oddać się w ręce sędziów, pokornie pochylić głowę i wyznać swoją winę. Ale na to nie była dość silna, może była tchórzem tak, jak Andre, a może po prostu chciała zrobić coś więcej, niż tylko przyznać się do winy. Może za dużo było w niej dumy – tak samo przecież dumna była jej córka i na dumnego młodzieńca wyrósł Andre. Teraz, dowiadując się o jego śmierci, przekonała się, jak bardzo kochała ich oboje – choć myślała, że miłość umarła w niej przed laty, w dniu, gdy zamordowano jej rodziców i siostry, że mąż, córka, wnuki, że oni wszyscy byli narzędziami. Nie, nie byli, a ona zrozumiała za późno. Nie mogła już teraz przepraszać, za dumna, ciągle za dumna, zdolna przyznać się przed sobą, ale nie przed innymi.
Potrząsnęła głową. Kilka kosmyków wyplątało się ze starannie upiętych włosów. Teraz nie miały już znaczenia, cały perfekcjonizm, cały piękny, młody wygląd, jaki miały teraz sens? Własne krew, przekazana starannie, umierała. Jak mogłaby służyć Zakonowi, skoro zniszczyła własną rodzinę? Może cały czas służyła tylko sobie, ale czy miało to choć trochę sensu?
Nie miało.
Czuła, że powinna płakać, ale czuła też, że już nie potrafi.
Stała przed Królową Mieczy mała i upokorzona, a przenikliwe, otoczone zmarszczkami oczy widziały wszystko i nie oceniały. To było ulgą.
- Co mam – spytała wolno – zrobić.
- To, o co prosił cię Goratrix – odpowiedziała Królowa Mieczy spokojnie. Jaki miała łagodny głos... Kiedyś, dawno temu, mała Reha usłyszała, że Śmierć jest piękną dziewczyną. Kiedy podaje dłoń, nie można zrobić nic innego, tylko chwycić ją. Gdy patrzy w oczy, umierający tonie w nich, zakochany bez pamięci. Kiedy przemawia, jej głos jest jak płynny miód. Taki był głos tej Eutanatoski. Królowa Mieczy znała Śmierć i była jej godną pełnomocniczką. – Tak, ta istota powinna zostać zniszczona za wszelką cenę.
Istota? Lakszmi spojrzała na swoją rozmówczynię nie rozumiejąc. Nie mówi się „istota” o konkretnej osobie, to słowo kojarzyło się magini z czymś... czymś, co nie jest tym, czym się wydaje...
- Istota? Masz na myśli Lorda Tremere?
- Nie – Eutanatoska pokręciła głową – kogoś innego, kogoś o wiele, wiele gorszego. Goratrix wie, gdyby nie wiedział, nie prosiłby Sariela o pomoc.
- Czemu? Co ma z tym wspólnego ten Salubri?
-To, że jest Salubri właśnie.
***

-Przepraszam, że się spóźniłem.
Zac czekał już – siedział spięty na kanapie w kącie pubu, obserwując zebrane na zewnątrz towarzystwo. Oczywiście, czuł się nieswojo. Dookoła sami niemal goci, czerń, bordo, koronki, jasne, on sam miał coraz dłuższe włosy, logo metalowego zespołu na koszulce i rzemyki na nadgarstku, ale i tak przy tym wszystkim wyglądał zwyczajnie... I jeszcze obcy wampir kręcący się po sali, zerkający na chłopaka z ciekawością, pewnie zastanawiał się, czemu akurat to miejsce...
Sariel się spóźniał, a Zac ściskał nerwowo książkę. Spędził ostatnie dni powtarzając właściwie biblioteczne poszukiwania sprzed jakiegoś miesiąca – znów wszystkie teorie mitów, archetypy, Jung i Campbell, chyba na zawsze już będzie skazany na taki paradygmat. Ślęczenie nad książkami i błagalne wręcz spojrzenia na mistrza – „Daj mi chwilę czasu, to co robię, jest teraz ważniejsze, niż cholerna historia Zakonu”.
Oczywiście, historia zakonu Hermesa też była ważna i ciekawa, choć Zac czuł rosnący niepokój, czytając, po raz kolejny, wzmiankę o domu Tremere. Wbił ją sobie w pamięć już na stałe.
W końcu Sariel się zjawił – budząc zainteresowanie bywalców klubu, bo i jego wysoka postura, i zwinne ruchy, i szare włosy, i twarz, i w końcu starannie dobrane ubranie przyciągały wzrok. Umknął spojrzeniom, zajmując najbardziej niedostępny kąt niszy.
-Przepraszam, że się spóźniłem.
- Przyniosłem – Zacowi drżały ręce. Czemu, czemu do cholery? Sariel poprosił go o znalezienie pewnej informacji, a on zrobił to, choć wiedział, że jeśli to uczyni, przypieczętuje los ukochanego przyjaciela. Przynajmniej w swoim przeżyciu, bo przecież Sariel podjął już decyzję dawno temu.
Czemu nie chcemy przyjąć do siebie oczywistego? Czemu uciekamy przed ostatecznością?
Pomału położył książkę na stoliku, otworzył ją, nie spuszczając wzroku z Sariela. Wampir był nieludzko spokojny, pogodzony z własnym losem. To bolało. Młody Mag czuł, jakby jego serce miało zaraz pęknąć.
- Sariel, zanim zacznę... powiedz, co zamierzasz? Szczerze tym razem. Obiecałeś mi, prawda? Ufasz mi na tyle, że pytasz o te rzeczy, więc powiedz: czemu zamierzasz się poświęcić? Nie przekonam cię do niczego, ale chcę wiedzieć chociaż, czemu.
Wampir zamknął oczy. Anielski spokój na jego twarzy mieszał się ze smutkiem. „Przecież ja tego nie przeżyję – pomyślał Zac – i Twilight też nie przeżyje.”
- Zac. To trudne.
- Wiem – chłopak kiwnął głową z powagą. – Dla mnie też. Zwodzisz mnie. Nie chcesz mówić. Rozumiem. Ale kiedyś musisz. Pomyśl, kiedyś nie wrócisz a żadne z nas nie będzie wiedziało, co się z tobą stało. Chciałbyś nas tak zostawić?
- Nie.
- Więc?
Sariel rozejrzał się po pubie. Siedzieli w pewnym oddaleniu od pozostałych gości, niemal niewidoczni, ale wciąż – wampirowi wydawało się, że zbyt rzucali się w oczy.
- Poczekaj – rzekł wstając.
Zac kiwnął tylko głową.
Sariel wrócił po chwili, przynosząc klucz – do drzwi za jego plecami. Chłopak zdążył już usłyszeć plotki o tym, co się za nimi znajdowało. Tajemny pokój dla stałych bywalców. Miejsce, gdzie można, jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, skonsumować znajomość.
Pomieszczenie było w pewien sposób kiczowate. Zapewne miało spełniać pewne oczekiwania, odpowiadać wyobrażeniom – cały wystrój klubu prowadził do tego miejsca. Jeśli w pozostałych pomieszczeniach wyeksponowano średniowieczne ściany, tu były one wszechobecne. Jeśli tam na stołach i w niszach stały grube świece z czerwonego wosku, tu stanowiły one jedyne źródło światła. Jeśli tam w przejściach zwieszały się czerwone kotary, tu dominowały one, zwieszając się miękko po bokach zarzuconego poduszkami łoża. Czerwień w odcieniu skrzepłej krwi, blask świec. Marzenie o gotyckim romansie, przelane na rzeczywistość.
Kiedy indziej Zac zacząłby się śmiać. Teraz po prostu patrzył. Ten kicz chwytał go za serce i przypominał...
...o tym, jak kończyły się historie o wampirach i o tym, jak dawno Sariel nie pił jego krwi. I że chciałby znów poczuć jego zęby na nadgarstku.
Usiadł na łożu. Było miękkie, narzuta – chyba atłasowa – śliska, przyjemna w dotyku. Książka na kolanach, ściskana napiętymi dłońmi. Sariel obok, blisko, na granicy przestrzeni osobistej.
Czemu to było tak... elektryzujące? Czemu to musiało tak boleć?
A potem głos, miękki, równie gładki, jak narzuta zaczął mówić. Gdyby Zac mógł, zatopiłby się po prostu w brzmieniu tego głosu – ale nie mógł. Słowa były zbyt ważne.
- To nie jest łatwe i nie chcę, żeby to opuściło ten pokój. Przynajmniej nie dopóki nie wrócę... lub póki nie dowiecie się o mojej śmierci. Jeśli wrócę, sam opowiem, co się stało, ale jeśli nie... Masz rację, ktoś powinien wiedzieć. Opowiadałem ci w skrócie historię mojego klanu, wielu rzeczy mogłeś się domyślić... Nasz stwórca, Saulot, był tym, który poświęcił całe swoje nieżycie szukaniu drogi zbawienia dla nas... Jesteśmy przeklęci – Bóg naznaczył Kaina, a klątwa przeszła na jego dzieci. Nie wszyscy się zgadzali z naszym losem, w tym Saulot...
Sariel pochylił głowę. Pamiętał, jak Raguel opowiadał mu tę historię. Niski barbarzyńca o długich, czarnych włosach i zimnych dłoniach. Ten, któremu oddano nieoczekiwanie żołnierza skazanego na śmierć... Raguel, nauczyciel, przyjaciel, ojciec... może w jakimś sensie kochanek...
- Widział ciemność na świecie, tę w nas, Bestię, czarną, zniszczoną duszę, i ciemność na zewnątrz... Nauczył się walczyć z nią i nauczył walczyć nas. Uzdrawiać – to była nasza moc, przeczyła naturze Spokrewnionych... Mam nieco tej mocy, użyłem jej żeby wyleczyć Twilight, na samym początku, użyłem jej, żeby uśpić ciebie. Mieliśmy leczyć ciało i koić niepokój duszy... A część z nas miała walczyć z ciemnością na zewnątrz – ja byłem jednym z nich. Miecz światła, łowca demonów, tym zawsze byłem, tym zawsze będę.
Złożył przysięgę przed Mitrą. Jeszcze zanim został przemieniony. To, czego uczył go Raguel było tylko kontynuacją. Mitra bronił przed ciemnością, a Sariel był orężem w jego dłoniach.
- Byliśmy nazywani Jednorożcami. Uważani za świętych. Nasz stwórca poświęcił wiele stuleci na szukanie drogi do wyzwolenia, mówiono, że ją odnalazł, że zna sposób na ocalenie zniszczonej duszy, cofnięcie klątwy... Ale potem stało się, przyszli Tremere, niegdyś magowie, tacy, jak ty. Zakon Hermesa, twoja przyszła Tradycja – widziałeś wielu z nich, wiesz, jak potrafią być aroganccy, jak skoncentrowani na pragnieniu mocy. Dom Tremere też taki był, szukali nieśmiertelności. Znaleźli ją w przemianie, ale to było za mało dla ich ambicji... Znaleźli naszego stwórcę, ukradli jego krew, jego moc, jego duszę. Potem zaczęli polować na nas, oskarżać... Sądziliśmy, że to tylko ich pragnienie mocy. Było w tym coś więcej...
Zac przypomniał sobie zdania z książek Lancastera, zdania, które znał już na pamięć, a które nie były pełne. Co Zakon obchodzi los jednej zapomnianej, wybitej do nogi grupy wampirów? Zacka obchodził.
Chłopak widział napięcie – w dłoniach Sariela, które drżały, choć przecież, nie będąc żywym, wampir powinien panować nad nimi w stu procentach. W twarzy: ściągniętych ustach i oczach uciekających w bok, choć przecież musiał wiedzieć, jak bardzo chłopak pragnie jego spojrzenia.
Słuchał, sam czując napięcie, nie chcąc słuchać dalej, woląc, żeby prawda, która tak przytłoczyła wampira, pozostała niewypowiedziana.
- Szaleństwo jest ciężkie, tak sądzę. Nie to, w które popadają Malkavianie i ci wasi Maruderzy... To inne, to, które niszczy. Dosięgło Saulota, nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale przyszło. Mogę się tylko domyślać – może jego poszukiwanie zbawienia okazało się bezowocne? To przerażająca myśl, ale rozumiem... Jeśli do takiego wniosku doszedł, rozumiem, czemu stało się z nim to, co się stało... Zac, nasz stwórca postanowił nas zniszczyć – swoje dzieci, które uznał za porażkę. Byliśmy słabi w naszym idealizmie... Nie chciał już zbawienia, nie tą drogą, sądzę, że w którymś momencie swojej egzystencji skręcił na drogę, którą idą wasi Upadli. Sądzę, że to prawda, że to on stworzył pewną linię krwi infernalistów... – Sariel pokręcił głową. Skurczył się, wyglądał teraz, jakby przygniótł go wielki ciężar. – Zac, ja i Gwydion, wtedy, w tym mieście... walczyliśmy z moją krwią. Demon, który cię ściga... nie sądzę, żeby on miał z nim coś wspólnego, może poza tym, że obaj mają jeden cel – zniszczenie. Zac, wszystko wskazuje na to, że ten, który stworzył mój klan uważa zniszczenie za drogę do zbawienia. Czy będą zbawieni i potępieni, jeśli nie będzie nikogo?
Zac zadrżał. Zniszczenie jako droga do oczyszczenia... To naprawdę było coś, w co wierzyli Nephandi.
- Sariel...
Wampir uniósł oczy. Tym razem nie ukrywał ich – cała głębia smutku i bólu mieściła się w jego spojrzeniu. Jak to jest – być zdradzonym, porzuconym, pozbawionym wszystkiego, włącznie z sensem własnego istnienia? Jak to jest, czuć, że twoja egzystencja była kłamstwem?
- I gdyby zniszczyli go naprawdę... Ale nie, on przetrwał, ukartował to wszystko. Klan Tremere miał być jego narzędziem, arogancki mag – drogą do celu, naczyniem. Mag okazał się silniejszy, niż Saulot przypuszczał, jego uczeń – za sprytny. Ale to im nie starczyło, Saulot wygrywa. Przejmie ciało maga, opuści kryptę, a wtedy... Ma wiedzę, która może sprowadzić na świat istoty takie, jak twój demon, jak to, co opętało Joannę. Uczył się pilnie, od własnego gatunku, potem od twojego, znał Nephandi, nie wiem, jak bardzo.
- Boże – wymamrotał Zac.
Sariel uśmiechnął się blado.
- Bóg mam zaiste dziwne poczucie humoru. Jak na ironię – ja ocalałem. Ostatni z klanu. Jedyny, który może podejść do Saulota wystarczająco blisko, żeby go zniszczyć. Zniszczyć – jednego z najpotężniejszych Kainitów. Może najpotężniejszego. Ocalić świat.
Słowa uwięzyły Zacowi w gardle. To on miał ratować świat, on miał być wybrańcem. Miał ocalić wszystkich, a potem Sariela, a potem...
Nie zdolny do powiedzenia czegokolwiek, przywarł do wampira całym ciałem. Zimne ramiona zamknęły się wokół niego.
- Zac...
- Nie...
- Nie ma wyjścia, i ty doskonale o tym wiesz.
- Wiem – powiedział matowym głosem. – Widziałem to. Miałem...wizję... – Obrazy powracały, jeden za drugim. Krypta, sarkofag, troje oczy wpatrzonych w chłopaka, nie oczu Sariela, lecz kogoś o wiele od niego starszego, niewiarygodnie niebezpiecznego. Ciemność w tych oczach, odbicie ciemności, którą ujrzał w cieniu spowijającym Joannę i w szparze w drzwiach wiodących w dół, w głąb Labiryntu... Jeśli istniał wampirzy odpowiednik Czepca, ten Spokrewniony musiał przynajmniej spojrzeć w jego serce. – Wiem co cię czeka. Ale nie chcę.
- I ja nie chcę. Chcę zostać z wami. Powiedz, co pisze ten autor, którego znalazłeś?
Kiedy Sariel zadzwonił, prosił o wiedzę. Wiedzę magów, może legendy, coś o sensie poświęcenia. Może szukał w niej nadziei, może zaś – pretekstu by wyznać Zacowi prawdę. Zac znalazł nie do końca to, czego wampir poszukiwał, ale w jego mniemaniu – coś o wiele cenniejszego. Teraz mógł przeczytać – widział książkę leżącą obok nich, ale to oznaczałoby ucieczkę z objęć, tego zaś chłopak nie chciał.
- Że warunkiem odrodzenia jest śmierć, a odkupienia – poświęcenie – Pokręcił głową. – Sariel, twórca twojego klanu przeoczył jedną drogę do zbawienia.
- Tak. Może ja nią podążam. A jeśli nie? Co wtedy? Moja dusza będzie skazana na zagładę lub potępienie.
- Nie może – zaprotestował chłopak. – Nie ty.
- Tego dowiem się, kiedy to zrobię. Nie ma innej drogi.
Zac skinął głową. Potulnie, z rezygnacją.
Zimne ramiona objęły go mocniej, usta przysunęły się do ucha. Chłopak zamarł – znów to uczucie, skurcz, cudowny i pełen bólu. Czuł jego ciało, zimne, twarde. Zamykało się wokół niego kurczowo. Zac mógłby przestać istnieć, zostać tu i teraz, nie liczył się nic innego. To był Sariel, cholera, kochał go, jak mógłby nie kochać?
Wszystko działo się jak we śnie, wolno, poza świadomością, po prostu się działo – dłoń unosząca podbródek, oczy wpatrzone w oczy, usta na wargach. Pocałunek, długi, nieruchomy, rozpaczliwy, jedyny taki pocałunek w całym życiu Zaca. Zimny jak lód, a mówiący sobą więcej, niż jakikolwiek inny.
A potem Sariel wstał, bez słowa opuścił dziwny pokój i zniknął, pozostawiając po sobie jedynie rozdzierającą pustkę i chłód na twarzy i ciele Zaca. Najgorsza jednak z tego wszystkiego była świadomość, że to dopiero przedsmak.
I nawet słowa, które odnalazł, były zbyt kruchą nadzieją. Tego dnia coś w Zacu umarło – nieodwracalnie.
***

Gdy się w końcu spotkali, jedyną zadowoloną osobą był Goratrix, a przynajmniej on jako jedyny zadowolony być powinien. Może miał zabić swojego mistrza, ale w oczach Lakszmi nie należał do osób, które zmartwiłyby się takim czynem. Miał już na koncie niejedną zdradę, więc ta nie sprawiała mu trudności...
Z kolei Sariel... Sariel był zagadką. Powinien to być dla niego wielki ciężar, ale spokój, jaki Salubri zachowywał dziwił maginię. Nie wiedział, co ich czeka? Królowa Mieczy osobiście zleciła mu to zadanie, musiała mu więc powiedzieć, zwłaszcza, że wampir nie był jednak aż tak głupi, jak Lakszmi początkowo myślała.
Miała jeszcze z nim o tym porozmawiać. Na razie udawali się we trójkę, z dworca kolejowego, gdzie się spotkali, do centrum, do kamienicy, gdzie mieli przygotować się ostatecznie.
Odprawić przeklęty rytuał. Lakszmi miała opis, czytała go już. Miała odpowiednią moc, żeby to wykonać – przeklęta nekromantka musiała sporo się o niej dowiedzieć, skoro znała jej możliwości... I, na wszystkich bogów, rytuał był niebezpieczny. Zakładał bowiem poświęcenie – nie całkowite, ale zmuszał do dania czegoś od siebie.
Świat zbudowany jest z kwintesencji, mistycznej praenergii. Magia, każda, i ta rytualna, zestalona, ograniczona, dostępna też wampirom i niektórym Śpiącym, i „prawdziwa magya”, dynamiczna moc Przebudzonych opiera się na jej wykorzystaniu. Proste zaklęcia zmieniają jedynie jej przepływ w świecie, można je splatać bez zużywania dodatkowej energii, choć oczywiście, wykorzystanie odrobiny kwintesencji do poruszenia przepływu czyni magię łatwiejszą. Bardziej skomplikowane czary mogą wymagać niesamowitych ilości energii.
Stąd Węzły, mistyczne miejsca mocy, są tak poszukiwane, stąd toczą się o nie wojny. Ale nie tylko one mogą stać się źródłem kwintesencji – jeśli mag ma dostateczne umiejętności, owszem, rzadkie i wymagające wiele pracy, cały świat staje się jego baterią.
Ale najprostsze jest czerpanie mocy z żywych istot. Z ich krwi. Na tym przecież opiera się egzystencja wampirów i tę niezawodną prawdę poznało wielu Przebudzonych. Zaś ofiarowanie własnej krwi, tak, jak ofiarowanie własnego życia, może dać nieoczekiwanie dobre efekty...
Lakszmi myślała o tym, jadąc taksówką w stronę wynajętego mieszkania. Krew... jej krew, jako katalizator, jako gwarant. Ironia losu dla kogoś, kto przelał krew własnej rodziny...
Taksówka zatrzymała się, o kilka przecznic od wyznaczonego miejsca. Goratrix wolał kluczyć. Miał wrogów, a ten, który był ich celem mimo uśpienia zachowywał czujność. Ryzykowali, podchodząc aż tak blisko – aż do centrum, niedaleko katedry.
I nic dziwnego, że ktoś na nich czekał – obserwował ich z cienia, aby potem nagle zjawić się przed nimi. Z uśmiechem na twarzy i błyskiem w jedynym oku.
Lakszmi nie rozumiała, ale napięła mięśnie, w myślach powtarzając słowa zaklęć. Sariel patrzył tylko, z ciekawością, zapewne znał wampira, który zastąpił im drogę. Goratrix zazgrzytał zębami.
- Wynoś się stąd! – wykrzyknął.
Jednooki Kainita wzruszył tylko ramionami.
- Nie jestem tu dla ciebie, magu.
Ruszył do przodu, nie bacząc na gniew odszczepieńca Tremere. Lakszmi myślała przez moment, że Goratrix coś zrobi, by go zatrzymać, ale nie, widać wolał nie ryzykować mocy i uważał tego łachmaniarza za nie stanowiącego szczególnego zagrożenia.
- No cóż, Księżycowy Rycerzu, spotykamy się w końcu.
A Sariel, ku zaskoczeniu Lakszmi, skłonił głowę przed tym dziwakiem.
- Słyszałem o tobie – rzekł – na imię ci Travis.
- Słyszałeś o mnie mniej, niż ja o tobie. Mój ojciec byłby zadowolony, widząc, że zmierzasz tam, gdzie ci wskazał.
Sariel pokręcił głową.
- Twój ojciec przewidział tę noc.
- Pamiętasz jego słowa, czyż nie, Ukochane Dziecię twego klanu? Nie powinienem cię ostrzegać, nie – Travis potrząsnął głową – a jednak... Jednak żal mi ciebie i ostrzegę cię raz jeszcze: pamiętaj, czemu robisz to, co robisz. Jeśli nie będziesz pamiętał, biada twojej duszy.
- Będę pamiętał.
- Szaleniec – mruknął Goratrix, gdy Malkavianin zniknął za rogiem.
- Ależ oczywiście – Sariel zgodził się z nim ze spokojem. – Jak cały ten klan. Czyżbyś nie doceniał Malkavian?
- Doceniam ich. Ale im nie ufam – Skrzywił się. – Widziałem, co się dzieje, gdy ich przepowiednie zostają źle zrozumiane. A ten... – zazgrzytał zębami. Ten tutaj wyjątkowo działa mi na nerwy i przy następnym spotkaniu...
Ale nie dokończył. Może pozwolił im się domyśleć?
Mieszkanie znajdowało się w kamienicy, blisko katedry, z widokiem na nią. Nie było właściwie urządzone: niewiele mebli, prowizorka. Jeden pokój, duży i czysty, miał być przeznaczony na rytuał. Lakszmi przyglądała mu się z uwagą, gdy Goratrix zniknął na jakiś czas – rozeznać się w terenie, jak powiedział i zjeść coś.
Kobieta nie czuła się pewnie – pozostawiona sam na sam z Sarielem, przygotowując się do trudnego rytuału. Świat w jej oczach rozsypywał się. Nie była już silną, odważną i samodzielną kobietą, była narzędziem, ostrzem w czarnej ręce. Ona i Sariel. A przecież, Sariel miał... Patrzyła na niego nie dowierzając. znała Spokrewnionych na tyle, by wiedzieć, jaką zbrodnią jest dla nich podniesienie ręki na któregoś ze starszych klanu. A on był tak spokojny...
Uśmiechnął się, patrząc na nią. Jakby coś wiedział.
- O czym myślisz, Lakszmi?
Spokojny, cichy, jak anioł.
- Drżą ci ręce – dodał. – Gdzie zgubiłaś swoją siłę, czarodziejko? Kiedyś trudno było poznać, czym jesteś, teraz...
- Co się z nami stanie?
Wzruszył ramionami, uśmiechnął się.
- Dokonamy tego, czego mamy dokonać, a potem... Będziemy żyć dalej.
Poczuła, jak narasta w niej złość.
- Kłamca! – krzyknęła.
- A ty, czarodziejko? Okłamujesz mnie od początku, mnie jest to obojętne, ale Andre...
- Andre nie żyje.
- Wiem – powiedział spokojnie.
Tego się nie spodziewała. Otworzyła szeroko oczy, wpatrując się w jego twarz.
- Czemu tak na mnie patrzysz, Lakszmi? Wiem, co się stało. Wiem, że twoi cię szukają. Nie masz gdzie wracać. Tak, kłamałem, nie wrócisz do swojego życia. Wiesz, co się z tobą stanie? Zostaniesz Przemieniona. W końcu. Igrałaś z ogniem i ogień cię strawi. Będziesz dzieckiem Goratrixa, jego prawą ręką, początkiem nowego klanu Tremere. Tego chciałaś, prawda?
- Nie – szepnęła, kręcąc głową.
Jak bardzo był spokojny. Przerażający, nieludzki. Serce zamierało jej, gdy mówił. Nigdy nie widziała kogoś, kto zachowywałby się tak jak on... Nie, nie powinien, nie tak wygląda ktoś, kto ma zabić stwórcę własnego klanu, nie tak zachowuje się ktoś, kogo cała egzystencja była kłamstwem! Andre żył w kłamstwie iluzji i oszalał na koniec, a Sariel... Sariel był doskonale spokojny.
- Tak. Tak będzie.
Nienawidziła go. Gdyby nie to, że mieli zadanie, zniszczyłaby to tu i teraz. Wstała gwałtownie.
- Ty – oznajmiła – ty zginiesz! Zdrajca i morderca własnej krwi.
- Tak – odrzekł – wiem. Ale ja robię to, co konieczne. Dla świata, Lakszmi. Ty robisz to tylko dla własnej pychy. Żal mi ciebie, ale wybrałaś własną drogę. Niech przyniesie ci szczęście, którego nie dało ci bycie magiem i którego nie dały ci twoje dzieci.
Sięgnął po miecz. Pomału wydobył go z pochwy – długie, smukłe ostrze, prosta rękojeść bez ozdób. Przez moment myślała, że chce ją uśmiercić, ale on położył tylko miecz na swoich dłoniach, wyciągnął w jej stronę – gdyby uklęknął, byłby jak rycerz ofiarujący swe usługi suwerenowi, lecz Sariel nie klękał, a Lakszmi nie była osobą, którą mógłby uważać za godną służby.
- Wiesz, co masz robić – powiedział.
Kiwnęła głową.
-Tak.
Wzięła miecz. Nie był nawet tak ciężki, jak się spodziewała. Zimny w dotyku, prosty, dość nowy, Sariel chyba nie należał do tych, którzy przywiązywali szczególną wagę do konkretnej broni. Bardziej musiał sobie cenić niezawodność ostrza, niż jego wartość sentymentalną.
-Daj mi trochę czasu – powiedziała.
-Oczywiście.
W mieszkaniu, które wynajęli, jeden z pokojów był pusty. Przeznaczono go na rytuał i oddano pod jurysdykcję Lakszmi. Kobieta czuła się w nim niepewnie – okno wychodziło wprost na katedrę, przypominając, jak blisko jest cel...
Nie, nigdy nie przypuszczała nawet, że będzie miała zrobić coś takiego... Unicestwić wampira – to nie było wcale wielkim wyczynem, zdarzało jej się to w przeszłości, z różnych przyczyn. Ale unicestwić wampira tak starego i tak potężnego, istotę, o której opowiadały legendy... To niemal jak zabić boga. Równie dobrze mogłaby podnieść rękę na którąś z legendarnych Wyroczni.
Stół, świece, znaki na podłodze – kręgi i figury, tak uczył ją zakon... I nieco popiołu z miejsca spalenia zwłok – to pamiętała jeszcze z dawnych czasów, ze swego indyjskiego dzieciństwa... Miała odrobinę z Chakravanti, czy to dlatego wybrała ją Królowa Mieczy? Wszystko było już gotowe, gdy Goratrix wrócił.
-Daj mi swój kielich – poleciła.
Nie protestował, nie ironizował. Wzięła naczynie w dłonie, zastanawiając się, z czyjej czaszki je zrobiono i do jakich służyło celów. Choć może jego przeznaczeniem było stanie się narzędziem tego rytuału?
Ujęła w dłoń srebrny sztylet. Przesunęła po nim palcem, a potem przyłożyła go do nadgarstka Goratrixa. Wampir nachylił się w jej stronę, spojrzał jej w oczy – głęboko. To spojrzenie hipnotyzowało. Zamarła, na ułamek sekundy, który wydał się jej wiecznością. Ostrze przywarło do skóry Kainity, palce Lakszmi zaciśnięte na jego dłoni straciły pewność...
„Będziesz dzieckiem Goratrixa, jego prawą ręką, początkiem nowego klanu Tremere. Tego chciałaś, prawda?”
Czy tego chciała?
Przecięła skórę. Wampirza krew, gęsta, ciemna, wibrująca od mocy, spłynęła po ścianie naczynia. Czaszka zadrżała, jak żywa, a może to znowu zadrżały ręce magini.
Teraz Sariel. On też patrzył jej w oczy, lecz inaczej, ze współczuciem, żalem.
Czy tego chciała?
Pomyślała o swoim wnuku, którego doprowadziła do śmierci.
Nacięła siną skórę. Naczynie zadygotało – nie, to nie jej ręce, to ono, czemu...?
Ich krew, wymieszana, tak, jak w ciele, które mieli zabić, zmieszane były dwie krwi i dwie dusze. Ich krew, wylewana wąskim strumykiem na ostrze miecza, wnikająca w nie.
Patrzyli na to, milcząc, potem patrzyli, jak Lakszmi przecina własną rękę i pozwala własnej krwi wniknąć w ostrze. Wzmacniając zaklęcie, osłabiając samą siebie.
A potem dom zadygotał, zadrżał w posadach, czując wszechobecną magię, moc skumulowaną w ostrzu miecza. Jeśli kiedykolwiek uczyniono broń równie potężną, została ona zapomniana, i słusznie, bo coś, co może zabić jednego z Najstarszych nie powinno nigdy powstać. Rzeczywistość to wiedziała i buntowała się teraz.
Dom zadrżał więc, a kielich u padł na ziemię, czaszka pękła.
Upadła i Lakszmi, na kolana, niemal mdlejąc, z trudem podnosząc się. Ile z siebie dała? Nie była pewna, lecz to, co stworzyła, przerażało ją. Dla jej oczu miecz lśnił – czernią. Użyła mocy Entropii, mocy zniszczenia. Wzmocniła ostrze kwintesencją z wampirzego vitae i z własnej, żywej krwi. Nie mogła zrobić jednego, nie mogła sprawić, by zniszczyło tak prastarą duszę i lękała się, że to za mało, o wiele za mało, że sam miecz nie starczy, że wszystko na darmo.
Ale wstała z klęczek, odgarnęła rozsypane włosy i uśmiechnęła się do obu Kainitów.
***

Katedra wznosiła się pośrodku placu – wysmukłe wieże i koronka gotyckich przypór, blask witraży, podświetlonych od środka... Wewnątrz odbywało się nabożeństwo.
- Chodź – rzekł Goratrix.
Sariel szedł za nim wolnym krokiem. Nie, nie śpieszył się, ale czy miał jakieś wyjście? Wybrał już dawno.
Zejście do podziemi było nieodwracalnym porzuceniem wszystkiego. Stuleci nieżycia, wspomnień, ukochanych. Żałował tego. Wiedział, że taki czeka go koniec – oddanie swojego istnienia dla wyższego celu. Mitro, Mitro, zbawco, panie światłości, nie zamknąłeś drogi przed swoim sługą, przeciwnie, prowadziłeś go do celu prostą ścieżką, nie ważne, ile bólu było na niej i żalu. Marek Quintus Aquila obiecał ci kiedyś swoje życie – ono należało do ciebie, nie do ciemności. To jego droga i przeznaczenie – zginąć tu i teraz.
Strome, kręcone schody wiodły ich w głąb podziemi. Niskie sufity przystosowane były do ludzi znacznie niższych od Sariela, który musiał schylać się – w pokorze przed nieuniknionym. W obliczu ciemności wszyscy jesteśmy niczym, w obliczu swego pana trzeba pochylić głowę, w pokorze, w szacunku.
Jestem krwią z twojej krwi, Saulocie. Czujesz mnie? Idę do ciebie.
I poczuł – siłę uśpioną w głębi. Nie, nie uśpioną – przytomną i patrzącą na niego, na wylot, prosto w jego duszę.
Jak mógł myśleć, że stwórca jego klanu nie ujrzy jego intencji? Widział przecież – duszę swego Ukochanego Dziecka, wszystkie nadzieje i lęki. Nic nie mogło się ukryć. Strach i determinacja, poczucie obowiązku, lojalność, miłość.
...Chodź do mnie, Sarielu, mój piękny, mój wybrany, mój aniele... tak długo czekałem na ciebie, właśnie na ciebie...
Zatrzymał się na schodach, w pół ruchu. Zamarł, rozluźniając chwyt na rękojeści miecza.
Goratrix przed nim. Zdradziecki czarnoksiężnik, szalony, nadambitny mag. Przyczyna tego wszystkiego. Zagłada jego klanu. Uderzyć, rozpłatać go. Zakończyć to. Teraz.
Nie teraz, mój ukochany. Niech wierzy, że robisz to dla niego. Niech doprowadzi cię do mnie. Potem zaś ukaramy go obaj, ty i ja, mój aniele.
- Tak, panie – wyszeptał.
Jak mógł dać się zwodzić. Kłamstwa, Goratrix opowiadał kłamstwa, kłamała Królowa Mieczy i jej słudzy. Jego stwórca był tam, uwięziony w obcym ciele, czekający na kogoś, kto go wybawi. Jak Sariel mógł kiedykolwiek sądzić, że jest inaczej? Jak mógł uwierzyć, że ten spośród dzieci Kaina, który najbardziej na świecie pragnął dobra i piękna, mógł być skażony? Kłamstwa, to wszystko kłamstwa, jad Baali, ambicja Tremere...
- Chodź – rzekł Goratrix szorstkim głosem.
I Sariel poszedł. Nie za byłym magiem, lecz za głosem, który go wzywał. Czy nie o tym mówiły jego wizje? O aniele spętanym w podziemnej katedrze, wielkim, potężnym i pięknym, błagającym by go wyzwolić. To Saulot wzywał ostatnie ze swoich dzieci, to ukochane, bo tylko ono mogło zadość uczynić sprawiedliwości i naprawić to, co zostało zniszczone.
Schody wiły się, prowadząc w dół, niekończąca się spirala kamiennych stopni, wiodących prosto w otchłań. Za nimi czekał ich jeszcze labirynt korytarzy. Kamienna kostka, czasem przerywana podtrzymującym żebrowanie sklepienia pilastrem. Na kapitelach i zwornikach widniały płaskorzeźby – w większości abstrakcyjne plecionki, lecz czasem Sariel dostrzegał między nimi symbole. Znał część z nich, znaczenia pozostałych mógł się domyślać. W jego oczach układały się w historię.
Klęczący anioł z mieczem. Kielich. Znaki alchemiczne. Symbole klanów.
I w końcu drzwi – masywne, metalowe drzwi bez żadnych ozdób, poza kołatką w kształcie pożerającego własny ogon węża. I mężczyzna stojący obok nich – niepozorny na pierwszy rzut oka, ubrany w zwyczajny garnitur. Gdy podniósł wzrok, Sariel dostrzegł, jak bardzo zmęczone są jego oczy.
Musiał cierpieć, od stuleci wiedząc, co dzieje się z jego mistrzem i nie móc zrobić nic...
...Niedługo już będzie cierpiał, Sarielu... niedługo...
- Niedługo – wyszeptał wojownik Salubri, pochylając głowę.
- Etriusie – Goratrix uśmiechnął się do mężczyzny – Czekałeś na nas. Nawet odwołałeś straż na nasze przyjęcie, jak miło...
- Straż nie zdałaby się na wiele – zmęczony wampir pokręcił głową – a gdyby on was nie wpuścił, nie weszlibyście tu.
- On, czyli kto?
- Nie wiem. Nie wiem już sam.
Goratrix podszedł do swojego dawnego towarzysza i położył palce na jego policzku. Czy to złudzenie, czy była jeszcze odrobina współczucia, odrobina sympatii w tych nieludzkich oczach.
- Za długo tu przebywasz. Jesteś zmęczony.
- Muszę tu być.
- Czego pilnujesz?
- Naszego mistrza.
Sariel zdejmował z pleców pakunek, odwijał miecz z tkaniny. Nie śpieszył się. Niech mówią. Co ma być dokonane, zostanie dokonane.
...O tak, mój aniele, już zaraz, już niedługo...
- Cóż za poświęcenie.
- Kpisz, a sam zdradziłeś, opuściłeś nas.
- Nie zdradziłem nigdy – Goratrix pokręcił głową – to mistrz zdradził mnie, nie słuchał.
- Kto – w oczach Etriusa pojawił się gniew – kto przyprowadził go do tego demona, jeśli nie ty?
- Popełniłem błąd. Przyznaję. Nie wiedziałem, nie spodziewałem się. Ale jestem tutaj naprawić ten błąd.
- Zabić go.
- Tak.
Etrius pokręcił głową.
- To ci się nie uda.
- Czyżby? Patrz – wskazał Sariela i miecz w jego dłoniach – widzisz moc w tym ostrzu? Ta, która to zrobiła jest magiem, jak my kiedyś. Widzisz jego? Mógł tu wejść. Będzie się mógł zbliżyć do sarkofagu. Chyba, ze twoja wierność każe ci stanąć nam na drodze. Nie będę miał oporów, wybacz mi, ale nie będę. Kochałem mistrza i kochałem ciebie, ale są rzeczy, które muszę zrobić.
Znów przeczący ruch głową. Smutek i rezygnacja.
- Nie stanę. Odwołałem straże, nie poinformowałem innych. Z całego klanu wiemy tylko my dwaj. I mistrz, jeśli ciągle tam jest. Ale nie wierzę... to się nie uda. Nie z nim. On już widzi co innego, Goratrixie. Inaczej by tu nie wszedł.
Goratrix uśmiechnął się tylko, szeroko. Położył dłoń na ramieniu Sariela
- Zaryzykuję, Etriusie. Sarielu. Pora na nas.
Sariel kiwnął głową. Miecz w jego dłoni sprawiał wrażenie idealnie wyważonego. Łatwo było sobie wyobrazić, jak wchodzi w cel – jak masło. Mógłby zniszczyć wszystko. Jedno uderzenie, i to się zakończy, na zawsze...
...Ale ty tego nie zrobisz, mój aniele. Nie podniesiesz ręki na twoją krew, twojego stwórcę, twojego zbawcę. Wiesz, że tego nie uczynisz, prawda? Jesteś tak blisko, aniele, tak blisko...
...drzwi, sarkofag, ciężkie wieko bez żadnych znaków. Etrius usuwa się, on ucieka, biedny, wierny tchórz, miotany własną lojalnością, niewiedzą... Goratrix, ten zdolny, ten sprytny, ten, który widział więcej, też się usuwa, teraz jesteśmy tylko ty i ja aniele...
...Spójrz mi w oczy, Sarielu!

 

APEL DO CZYTELNIKÓW 

 



Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj