ZMIERZCH


KSIĘGA III - JUGA



Rozdział 10. Ofiara

- Nie wyobrażasz sobie, jakim to jest ciężarem, skazać na śmierć kogoś tak bliskiego...
Sariel pokręcił głową. Jego piękna twarzy wyrażała smutek – bezbrzeżny i przytłaczający. Kiedy zamykał oczy w taki sposób, próbował zamknąć smutek w sobie, ale jego rysy mówiły równie wiele, co spojrzenia, zaś gdyby spojrzeć w jego aurę, można by ujrzeć kolor smutku – przez wampiry często postrzegany jako srebrny.
- Wyobrażasz sobie?
- Wiem.
- Wybacz – pokręciła głową. – Ja... ciągle czuję zagubienie. I lęk.
Nakrył dłonią jej dłoń. Czuła, że zapada się w chłodny, bezkresny ocean. Zamknęła oczy, wzdychając, próbując wypłynąć na powietrze i podryfować, spokojna, odprężona.
Zamiast powierzchni jednak odnalazła tylko głębię otwierającą przed nią swą paszczę, gotową pochłonąć wszystko – i ją, i łagodny, piękny księżyc ponad jej głową.
- Każde z was czuje – zauważył Sariel.
Mógł powiedzieć „każde z nas”. Nie uczynił tego.
Twilight uniosła oczy, spojrzała na niego, potem na Daniela, spokojnego, lecz kryjącego w głębi napięcie, żal, współczucie. Gdyby nie była z nim tak blisko, nie dostrzegłaby tego, lecz tam, w labiryncie, czuła, że w gruncie rzeczy jej kochanek jest blisko i wspiera ją – gdyby nie on i nie Zac, nie dałaby rady.
- Tak – powiedziała, spokojnym tonem, lecz opuszczając wzrok i chowając twarz za kotarą włosów. Ukrywając łzy, o których trzej mężczyźni, których tak bezgranicznie kochała musieli przecież doskonale wiedzieć, bo i jej ramiona drgały, gdy płakała, i same krople poczęły spadać z jej twarzy na kolana – na cienką, białą sukienkę ozdobioną wzorem pastelowych róż.

***

Widziała swoich towarzyszy, stających przed drzwiami budynku, czuła i w jakiś sposób widziała to, co znajdowało się wewnątrz, mimo przytłaczającej, przygniatającej wszystko ciemności. Wiedziała, że gdyby podeszli bliżej, ta ciemność wyciągnęłaby po nich ramiona, wessała w siebie, zniszczyła – każde z nich w inny sposób, adekwatny do tego, jakie mieli skłonności. Nie chciała wiedzieć, jak. Nie chciała tego widzieć.
Nie chciała widzieć też tego, co mieli zrobić – ale nie miała wyjścia. Ta myśl przerażała ją – może to była jej własna droga do upadku, skazać na śmierć osobę, która przez lata była dla niej jedynym światłem w mroku, kołem ratunkowym utrzymującym na powierzchni. Gdyby nie Joanna, gdzie Twilight byłaby teraz? W tym budynku, lecz żywa i z własnej woli? Możliwe... Dokąd może zaprowadzić człowieka pustka i potrzeba zapełnienia jej? Ponoć wszystko może stać się przyczyną upadku, wszystko może zniszczyć, nawet miłość.
...joanna z miłości trafiła tutaj czy to nie tak dziecko ona zastąpiła ciebie ona stała się tobą bo cię kochała gdzie jest twoja wdzięczność powiedz mi malutka idź teraz do niej idź teraz i przepraszaj przepraszaj za to co uczyniłaś ty która wiedziesz ludzi na zatracenie po to stworzyli cię wiesz o tym czujesz to w głębi swojego serca należysz do tego miejsca i wróciłaś tu spełniwszy zadanie...
- Odejdź – wyszeptała. Palce zacisnęła kurczowo, bezwiednie na ramieniu najbliższej osoby, Daniela. – Nie masz nade mną władzy.
Spojrzała na osoby, które towarzyszyły jej tutaj. W jakiś sposób wszyscy oni byli symboliczni i w jakiś sposób zdążali tu przez cały czas – za nią, do konfrontacji, która była ich tak samo, jak i jej. I ta myśl podniosła ją na duchu – nie była sama.
Joanna była sama – zagubiona w ciemności.
- Kocham cię – szepnęła Twilight. – Kocham cię, siostrzyczko.
Ciało Joanny wygięło się w łuk, napinając wszystkie nagle przeszyta bólem mięśnie. Cień zatrzepotał, wyciągając macki. Popędziły przez budynek, do drzwi, otwierając je, eksplodując na zewnątrz czarną falą. Zwijające się konwulsyjnie końcówki popędziły prosto na nich. Przypominały wielki, mroczny kwiat, rozwijający płatki, słupki i pręciki, lub paszczę fantastycznej bestii, miękką i oślizgłą. Coś żywego zarazem i będącego zaprzeczeniem życia.
Joanna wewnątrz szarpnęła się, zaciskając odruchowo dłonie, potem wyciągając je przed siebie, próbując schwycić coś – cokolwiek. Martwe powieki rozchyliły się – oczy pod nimi były blade, powleczone bielmem, ale pod tą warstwą gałki oczne poruszały się szybko niczym w fazie REM. Cień, wyrywając się poza budynek, odsłonił częściowo jej sylwetkę. Wyglądała groteskowo, z jednym ramieniem odsłoniętym, nagim i białym, z czarną skórzaną kurtką cięgle trzymającą się drugiego. Dookoła rany w piersi, pod poszarpanym swetrem pulsowało zakrwawione ciało.
Naprawdę wyglądała, jakby cień było narosłym na niej nowotworem... lub jakby to ona była nowotworem cienia. Dwa obce ciała, połączone w nienaturalny sposób.
Serce załomotało gwałtownie – martwe, przedziurawione serce. Twilight poczuła je – szalony puls przebiegający przez całe ciało, jak bębnienie gdzieś pod ziemią. Skorelowane z Czepcem? Straszna myśl.
Poczuli to wszyscy. Echo bólu przebiegającego po ciele łowczyni, dezorientującego demona.
Pasma ciemności, pędzące w ich stronę, zatrzymały się i cofnęły. Wydały przy tym z siebie jęk, bezgłośny, taki, którego nie usłyszały uszy, lecz który wbił się głęboko w umysły zebranych. Był cichszy, niż krzyk bólu umierającej Joanny, i dobrze, gdyż nie był to jęk ludzkiej istoty, lecz coś przychodzącego z zupełnie innej rzeczywistości, z samego dna mniej lub bardziej metaforycznych piekieł.
Cień cofał się, znikał w szczelinach między kamieniami, spływając w dół, może do Czepca, na pewno – tam, skąd przybył.
Gdy przekroczyli próg budynku, ujrzeli biały korytarz – taki, jak te, które Twilight pamiętała ze snów. Każdy dźwięk odbijał się tu od ścian cichnącym echem, powodując wrażenie szeptów komentujących to, co działo się wewnątrz. Naprzeciw głównego wejście widniały otwarte drzwi – wiodły do dużej, kwadratowej sali, zapewne stanowiącej niegdyś pomieszczenie rytualne. Na białych ścianach i podłodze widniały krwawe ślady, między nimi – znaki okultystyczne, często zniekształcone i ułożone w niepokojących kombinacjach. Wszystkie one były jednak stare i ślady związanej z nimi magii zniknęły już dawno. Jedynym, co wyczuwało się w tym pomieszczeniu, była mroczna obecność gdzieś w głębi, pod podłogą. Od niej jeżyły się włosy na karku, a Dorianne pobladła na twarzy.
Na środku sali leżało ciało. Bezwładne, sinoblade, niemal pozbawione krwi, która wsiąkała pomału w posadzkę. Twilight zbliżyła się. Gdyby pomyślała teraz, że Joanna wygląda, jakby spała, musiałaby okłamać samą siebie. Oczy otwarte w ostatniej chwili przed rzeczywistą śmiercią, rozczapierzone, zesztywniałe palce, strużka krwi zakrzepła na podbródku. Silna, dumna łowczyni była teraz jak lalka, którą oddano w ręce nieodpowiedzialnego dziecka i pozwolono zniszczyć.
To nie tak. Ona nie miała się tu znaleźć, nigdy nie miała. Tacy jak ona zazwyczaj nigdy nie poznają podobnych miejsc i nie stają się zabawkami dla demonów, nie w ten sposób przynajmniej...
A może, może, w końcu przeklęte lustro też dokonało swojego, to ono ją wybrało, by była... czym właściwie?
Twilight przełknęła ślinę, kucnęła. Przesunęła palcami po zimnym, bladym policzku zmarłej. Skóra Joanny była napięta, szorstka.
Daniel przykucnął obok dziewczyny, kładąc dłoń na jej ramieniu. Mocny, czuły uścisk, sama świadomość obecności. Cokolwiek się stało i cokolwiek miało jeszcze się zdarzyć – on był przy niej.
- Zabierzmy ją stąd – szepnęła.
Daniel kiwnął głową, ale to nie on podniósł zwłoki łowczyni, a Sokolski. On stał najbliżej, przypatrując się z lekkim niedowierzaniem istocie, która wołała go od miesięcy, błagając o śmierć. W końcu dał jej śmierć, ale nie otrzymał w zamian upragnionej wiedzy.
Ryan z ostrożnością, która graniczyła nieomal z paranoją rozglądał się po pomieszczeniu. Znaki na ścianach, ślady krwi, pęknięcia w podłodze i ta aura... Z wahaniem zbliżył się do przeciwległej ściany, dostrzegając na niej długie, głębokie rysy. Gdy ich dotknął, ściana ustąpiła z jękiem, ujawniając schody w dół. Wewnątrz było ciemno, zapach zgnilizny przytłaczał. Przyglądając się uważniej, Ryan dostrzegł, że ściany tej dolnej kondygnacji Labiryntu kojarzą się z czymś organicznym. Jakby stanowiły skamieniałe wnętrzności olbrzymiej bestii – powykręcane jelita, niezliczone pęcherzyki płuc, strukturę żołądka, mięśnie serca, raz po raz przetykane gładką, wygiętą kością, oplecione pajęczą siecią żył i nerwów. Może Cierniową Różę rzeczywiście skonstruowano z ciała gigantycznej umbralnej istoty? To tłumaczyłoby ten zapach zgniłego mięsa i to, jak bujnie rozpleniły się pnącza na zewnątrz...
...ale bestia z Umbry była tylko domysłem. Czepiec, czekający w głębi, był faktem.
Ryan cofnął się nagle, z wyrazem obrzydzenia i przerażenia na twarzy. I gniewu, wściekłości. Oczy mu płonęły, palce ściskały niemal konwulsyjnie kolę rewolweru. Ruchy stały się nagłe, gwałtowne, jakby ledwo panował nad drżeniem kończyn.
Sokolski przystanął, nagle zapominając o ciele niesionym w ramionach, spojrzał w stronę drzwi, nie z lękiem, lecz z fascynacją. Jego nogi poruszyły się i postąpiło krok w stronę zejścia.
Może ruszyłby dalej, lecz Caeron Mustai był po prostu szybszy – wymijając Rayna, zamykając drzwi. Nie, nie robił tego z łatwością – usta miał zaciśnięte w wąską szparę, napięte wszystkie mięśnie, jakby zamknięcie przejścia wymagało od niego nagłego zrywu siły woli. To jego ludzie byli tu przed laty, opisali w raporcie doznania, jakie wywoływała w nich bliskość Czepca. Widział teraz te doznania u obecnych towarzyszy, zapewne czuł je sam. Nie zamierzał ryzykować.
-Wynosimy się – oznajmił głosem nawykłym do wydawania rozkazów. – Natychmiast!
Nikt nie protestował. Po co mieliby? I jego ton wymuszał posłuszeństwo, i żadne z nich nie chciałoby się przyznać do odczuwanej pokusy. Choć nie wszyscy ją teraz czuli – mimo, iż tkwiła w tym miejscu, jak groźba.
Grzesiek kiwnął głową, ale gdy wszyscy wycofywali się, on jeszcze przez moment rozglądał się po sali. dostrzegł w końcu to, czego szukał – nasienie upuszczone na podłodze. Ujął je w dłonie. Wciąż wyczuwał pulsujące w nim ciepło życia, energię, którą w nim zamknął. Uśmiechnął się. Demon nie zniszczył jego dzieła.
Delikatnie umieścił nasienie w szparze w podłodze. Może to lepsze miejsce – bliżej źródła, bliżej serca Labiryntu. Korzenie mają sięgnąć czepca, niech więc rozbiją posadzkę, wnikną w sam środek...
Spojrzał raz jeszcze na swoje dzieło i ruszył za pozostałymi, do wyjścia, tym razem już ostatecznie opuszczając Labirynt.
***

- Nie znałem jej – Sariel pokręcił głową. – Ale zdawała się... widziałem to lustro. Czułem przedsmak tego, co ona...
...chcesz wiedzieć, co wyprorokowano ci przed stuleciami, Ukochane Dziecię? Chcesz wiedzieć, czemu ten nieszczęśnik, teraz martwy na progu, nazwał cię demonem, niszczycielem świata? Twoje przeznaczenie czeka, a ja je znam... popatrz tylko....
-Przykro mi z jej powodu – powiedział – Śmierć musiała być dla niej ulgą, ale to okropna śmierć, taka zawsze ściga takich jak ona... – „...jak ja...” przemknęło mu przez myśl. – Widziałem łowców demonów, którzy umierali w sposób równie okropny, widziałem łowców wampirów, kończących jako Spokrewnieni. Ktoś powiedział, że jeśli walczysz z potworami, prędzej czy później stajesz się jednym z nich... nie pamiętam – pokręcił głową – kto to powiedział, ale miał rację. Nawet nie wiecie, jak wielką.
„...bo zmierzam tam gdzie zmierzam. Bo widziałem tych z mojego klanu, którzy ścigali Baali i powiększyli ich grono, rytuałem oddzielni od naszej krwi, przywiązani do krwi przeklętych... Bo może prawdą jest to, że Baali zostali stworzeni przez tego samego, który stworzył nas, bo muszę się tego dowiedzieć i popełnić zbrodnię najgorszą ze wszystkich i nienawidzę się za to... Umrę śmiercią podobną do jej śmierci...”
Spojrzał na Twilight – tak jak ona wcześniej pochylając głowę i spoglądając zza kotary własnych włosów. Wzrokiem, w którym zawarte było całe zimno świata, cały smutek świata.
„Straciłaś siostrę, ukochana, jak mam ci powiedzieć, że zmierzam w tę samą stronę?”
Poczuł wzrok na sobie – oczy Daniela spoglądały na niego bacznie.
„Ty wiesz... Jesteśmy tacy sami...”
- Wiecie, czym była ta istota?
***

Michael Lancaster przyglądał się różdżce z białego drewna. Nieraz służyła mu do zamykania duchów, tak i teraz zdołał jej użyć. Gdy Ryan Shade nieopatrznie otworzył drzwi prowadzące do dolnego – właściwego – labiryntu, gdy Sokolski rozważał, czy pokusa jest silniejsza niż zobowiązania wobec zmarłej Joanny, gdy Caeron i Alex próbowali powstrzymać potencjalnych „chętnych”, gdy Daniel i Zac podtrzymywali na duchu Twilight, Dorianne walczyła z mdłościami, a Grzesiek szukał nasienia, on zdobył coś niewiarygodnie cennego – mały strzęp cienia, kawałek istoty, która używała łowczyni jako swego naczynia.
Różdżka ziębiła. Choć Criamon wykonał ją z jesionowego drewna, żywego w chwili, gdy zdobył gałąź, teraz była lodowata. Pokręcił głową. Nawet tak niewielki fragment mógł sprawić, że rekwizyt choć na chwilę zmienił rezonans...
Dobrze, że pomieszczenie było zabezpieczane od stuleci – tak, jak i cały Horyzont. Bez tych barier Lancaster nie odważyłby się „uwolnić” schwytanego fragmentu. Podobne dąży do podobnego – oderwany kawałek demona mógłby powrócić do całości... ale też całość mogłaby przybyć by odzyskać część i ukarać arogancję maga.
Krąg narysowany na podłodze mocno był zbliżony do standardów wykorzystywanych przez Zakon. Nie trzeba było go modyfikować – wystarczyło dodać kredą odpowiednie symbole, wyrecytować właściwe słowa – i już w chronionej znakami przestrzeni ponad różdżką unosiła się chmura cienia, nabierająca pomału kształtu. Kobieca sylwetka – ledwo zarysowana, pozbawiona rysów twarzy, pozbawiona inteligencji. Mały fragment demona stawał się pomniejszym duchem. Lancaster widział już podobne rzeczy i przychylał się do teorii, że większość potężnych bytów – duchów, bogów, demonów, czasem nie ma wielkiej różnicy – umie dzielić się na wiele aspektów. Każdy aspekt może być w najwyższym stopniu realny, posiadać autonomię, własną osobowość, cele, ale w istocie – podlegać nadrzędnemu bytowi. Tak było i tym razem – cząstka cienia należała do większej całości, a to, co widzieli w Labiryncie też było tylko fragmentem.
Czegoś potężniejszego, o wiele potężniejszego.
Przypomniał sobie wszystko, czego dowiedział się o siedmiu demonach. Siódemka służy Trójce. Trójka jest nieobecna. Siódemka może być częściami Trójki. Toma sens.
Ale czym jest to...?
To było ryzykowne. Ale nie niemożliwe. Podobne nosi w sobie obraz podobnego, część mówi o całości.
Skupił się. Kolejne słowa, kolejne inkantacje. Obraz pomału formujący się przed oczyma Criamona – nie faktyczny wizerunek, a symbol, wiele mówiący symbol.
Czarny tron, ponury i pusty, złote jabłko na siedzisku.
Władczyni krainy zamarłych nosiła wiele imion. Władczyni krainy zmarłych była potężnym i groźnym bóstwem – bo nazwać ją demonem to umniejszyć ją. Lecz ze swej natury należy do zniszczenia, a to czyni ją złowrogą potęgą. Wraz z pozostałą, równie jak ona nieobecną dwójką.
Rozproszona i rozbita, lub uśpiona – co to za różnica? Jej świadomość, a raczej tylko część zamknięta w strzępie cienia i przywiązana do ludzkiego naczynia obserwuje świat. Może władczyni krainy zmarłych szuka momentu, w którym winna się przebudzić? Może Nephandi pragnęli pokazać jej, że ów moment nadchodzi.
- Obyś spała jak najdłużej, pani ciemności.
***

- Cokolwiek to było – tłumaczył Daniel – Oby nie przebudziło się prędko.
„Bo i tak zbyt wiele istot pragnie się przebudzić” – pomyślał Sariel.
- Joanna zginęła na posterunku. Walczyła z przeciwnikiem, z którym nie miała szans wygrać. Jej dusza będzie spokojna.
Twilight potrząsnęła głową. Nerwowo. Pomyślała o czymś – o duszy właśnie. O słowach, które usłyszała od kogoś w kontekście śmierci Joanny. I jej pogrzebu.
- Potem... – powiedziała cicho - potem pochowaliśmy ją... Ja...- głos dziewczyny zadrżał. To było chyba jedno z najcięższych doświadczeń w jej życiu – stać w obliczu straty kogoś bliskiego, przed dawnym mistrzem, z którym tak bardzo pragnęła zamienić kilka słów i który nie widział jej. Cisza owijała go jak kokon, oczy patrzyły wszędzie, lecz nie na nią... Darius, w którym szaleństwo kłębiło się od wielu lat, zapewne od jakiejś chwili w bałkańskiej wiosce, która odebrała mu wszystko, co kochał, wszystko, co kiedykolwiek miał kochać.
***

Darius Moley patrzył na płonący stos. Ciało jego uczennicy zamieniało się w popiół.
Jedna stracona, druga stracona. Jedna martwa, druga martwa. Zawsze martwa, każda. Elena, Elena...
Elena, jej ciało kołyszące się pod sufitem. Twilight, w kałuży krwi. Joanna na stosie.
To nie było sprawiedliwe. Twilight miała zostać panią ciemności i Darius cieszył się, gdy dowiedział się o jej śmierci. Teraz jednak pragnął ją ujrzeć – najbardziej ze wszystkich. Zamknąć w ramionach, błagać o wybaczenie. Chciał być jej ojcem, a bał się, cały czas bał się tego, czym miała się stać... Lecz kiedy przyszła do niego była tylko dzieckiem i przez chwilę myślał, że odnalazł w niej Elenę... Potem jednak jej oczy stały się zimne – szklane kulki z zawieszonymi w nich drobinami brokatu. Nieludzka i obca, mała Upadła in spe...
Może gdyby ją kochał... Może gdyby nie lekceważył Joanny, może gdyby...
Los jest niesprawiedliwy. Los skazuje trzynastoletnią dziewczynkę na zbiorowy gwałt, na samobójstwo, na pogrzeb w niepoświęconej ziemi, na zatracenie duszy... Los skazuje dziesięciolatkę na śmierć pamięci, na strach, na pustkę... Los skazuje Dariusa na utratę, na samotność, wieczną samotność.
Poczuł, że łzy spadają mu po policzkach. Za Elenę, za Joannę, za Twilight...
- Dariusie.
Caeron Mustai stał obok niego. W czarnym garniturze wyglądał nieskazitelnie jak zawsze. Obok jego własna uczennica, wychowanka, kochanka, przyszła żona – w czarnej koronce ocierającej się o ekstrawagancję.
Darius pokrecił głową.
- Stracone – powiedział – wszyscy jesteśmy straceni.
- Dariusie, Twilight jest tutaj.
Darius nie usłyszał. W jego świecie, w jego Ciszy – Twilight nie żyła.
- Dziękuję, że przyszedłeś, mistrzu.
- Mistrzu... – Twilight stała naprzeciw niego. Jego oczy, które jej nie widziały. Uszy, które nie słyszały. Obca, odległa, bardziej niż zwykle, oddzielona szaleństwem. Nawet i pogrzeb nie był... – Mistrzu, jestem tu. Żyję. Jestem czysta. Jestem szczęśliwa. Ja... To Daniel, mistrzu... Chakravanti. Ja... – Zadrżała. To nie tak. To jakaś okropna parodia. Córka przedstawiająca ojcu narzeczonego... – Ja... Jestem z nim. My... pobieramy się... Ja...
Darius widział tylko obcego mężczyznę, wysokiego bruneta o oczach koloru miodu, dziwnie harmonijnych rysach i dłoniach kobiety. „To dziwne – przemknęło mu przez myśl – Ale to naprawdę sa ręce kobiety...”
Stos dopalał sie pomału. Niebo ciemniało.
***

- Naprawdę zamierzamy się pobrać.
Sariel uśmiechnął się.
- Gratulacje.
- I nie masz nic... przeciw?
Wyciągnął dłoń, dotknął policzka dziewczyny.
- Moja kochana, czy to coś zmienia między nami?
- Nie.
- Więc jeśli tego chcesz...
Twilight obróciła na palcu pierścionek. Srebro i szafir – kamień będący symbolem partnerskich związków.
- Daniel chce. A ja... ja po prostu chcę z nim być, więc pomyślałam, że czemu nie, że w sumie chce, że...
Daniel zaczerwienił się, w zmieszaniu potarł kark dłonią.
- Gratuluję – Teraz Sariel sięgnął dłonią do policzka Eutanatosa, podobny gest, mniej czuły, lecz pełen swoistego ciepła. – Życzę wam wszystkiego dobrego.
Twilight widząc, jak dłoń jednego z jej kochanków dotyka policzka drugiego, zamarła. Przypomniała sobie pewien pocałunek i własny niepokój, gdy go sobie wyobrażała... Myśli, które pojawiły się w jej głowie odległe były od moralności... Oj, czuła już, że to małżeństwo nie będzie przykładne, no, przynajmniej, nie w standartowym rozumieniu tego słowa...
- Dziękuję. Planujemy ślub na wrzesień. Po ślubie Alex. Oczywiście musisz na nim być.
Sariel kiwnął głową.
- Oczywiście.
Ale co będzie we wrześniu? Jeszcze dwa miesiące, całe dwa miesiące, podczas których wszystko może się wydarzyć, a świat może zmienić się o sto osiemdziesiąt stopni...
Zac uśmiechnął się, 
- No to i ja gratuluję. Alex też powinienem, pewnie zrobię to na jej ślubie. Chyba mnie zaprosi, co? Jestem teraz nieco bardziej hermetyczny niż dotąd.
- To znaczy? – spytał Sariel
Zac roześmiał się, głośno i szczerze.
- Jeszcze przyjdzie czas na resztę dobrych nowin. Po kolei, dobra? Na razie... Mieliśmy trójkę więźniów. Weaver, tę drugą kobietę i chłopaka. Wiesz, on nie był wiele starszy ode mnie... przypomniały mi się wszystkie te historie o wybrańcu. Ale nie, chłopak nim nie jest...
- A czym?
- Po kolei. Więc, potem były procesy. Długie i męczące.
***

Nieczęsto wśród magów Tradycji zdarza się, by przed sądem stanęło w tym samym czasie aż tyle osób, wszystkie oskarżone o bycie Upadłymi. Po prawdzie, zazwyczaj „procesy” tego typu przeprowadzane są, o ile w ogóle, cicho. Zaczynając od tego, że mało który Nephandus daje się schwytać żywcem – praktykowanie kary gilgula nie odstręcza od upadku, ale nakazuje ostrożność. A magowie wolą się nie patyczkować i często dokonują egzekucji w trybie doraźnym. Często egzekucja to po prostu uśmiercenie oskarżonego – nie wszyscy jednak wierzą w reinkarnację...
Czasem jednak proces jest konieczny – Przebudzeni podobnie jak Śpiący znają wartość politycznych i prawnych manifestacji. W przededniu rozejmu z odwiecznym rywalem, Unią Technokratyczną, warto było zaprezentować wspólnego wroga. A fakt, że ta konkretna Nephanduska próbowała zaostrzyć wojnę...
Więc nie zabrakło na sali dyplomaty z Unii, tego samego mężczyzny, który przed paroma miesiącami tak przeraził Alex, tego samego, który kiedyś spotkał ją i Zaca w Afryce... Jakie koleje losu przeprowadziły go przez te wszystkie punkty aż tutaj, na fotel wyznaczony dla oficjalnego ambasadora? To już inna historia, zapewne... Jego oczy, mimo iż nieosłonięte przysłowiowymi lustrzankami, nie zdradzały jej. Dziś był tu patrzyć i patrzył – na kobietę na ławie oskarżonych.
Ze wszystkich „dewiantów rzeczywistości” Nephandi byli najgorsi i Technokrata wiedział o tym. Ta kobieta była dodatkowo szalona, na tyle szalona, by nie bronić się, a uśmiechać tylko, gdy zostawały odczytane kolejne oskarżenia. Czuł ulgę, widząc, że żaden z sędziów nie bagatelizuje tej sprawy i po raz kolejny pomyślał, że między Unią Technokratyczną i Tradycjami nie ma aż tak wielkiej różnicy, i że to jedynie okoliczności historyczne ustawiły Technokratów i „mistyków” naprzeciw siebie. Wiedział, jaki raport przekaże przełożonym, wiedział, że zawieszenie broni zostanie zawarte i że potrwa... jakiś czas, nie kończąc się pokojem, a wznowieniem wojny, bardziej krwawej niż dotąd. To naturalna kolej rzeczy, równowaga między konstytuującymi rzeczywistość siłami nigdy nie może być statyczna.
Obserwował. Widział magów, którzy schwytali oskarżonych. Już kiedyś miał z nimi do czynienia, widział ich akta – niepełne, choć już pokaźne. W jakich jeszcze okolicznościach przyjdzie im skrzyżować drogi z Unią Technokratyczną? Jeśli byli przy zawarciu rozejmu, nie zdziwiłby się, gdyby byli i przy jego złamaniu...
Oskarżona przypatrywała mu się z zainteresowaniem. Uśmiechała się – pewna siebie, jak na kogoś, kogo czekał najwyższy wymiar kary. Po kręgosłupie Technokraty przebiegł dreszcz. Ktoś taki, jak ona... ktoś taki nie powinien istnieć.
W skupieniu słuchał oskarżeń. Zainteresowało go, gdy mówiono o kontaktach z demonami. Owszem, demony i inne tak zwane „duchy” były dla niego abstrakcją, a jednak... Och, nie był głupcem i wiedział, że Umbra kryje w sobie byty i sekrety, których cała oświecona nauka nie umiała skatalogować i opisać. Przed nimi mieli chronić ludzkość, czyż nie? I to właśnie robili.
I nie mógł się nie uśmiechać, gdy wyrok był skazujący. Nawet dziwna radość Nephanduski nie zmniejszyła jego zadowolenia.
***

- Była szalona – mówiła Twilight – do ostatnich chwil. Ona... przeraża mnie nawet teraz, mimo, że już nie istnieje. Przeraża mnie to, co z nią zrobili, ale chcę wierzyć, że to konieczność.
Nie wiedziała, co przeraża ją bardziej – to, czym Weaver była, czy to co się z nią stało. Mimo pewnych słów, które Twilight usłyszała nie tak dawno temu, zniszczenie duszy było dla dziewczyny najgorszą możliwą rzeczą. Gdyby był jakiś sposób... ta myśl kotłowała się w niej od dawna i miała towarzyszyć jej przez kolejne lata.
- Grzesiek też tak sądził – podjął Daniel – że to okropne. On mnie zadziwia, jego ideały... Chciał jej bronić, w sumie to robił, advocatus diaboli... Oczywiście, stał na przegranej pozycji, ale mimo wszystko... Weaver była kompletnie szalona. Opętana ideą zniszczenia tak bardzo, że nawet własne unicestwienie uznała za piękne. Nie zdziwiłbym się – mężczyzna skrzywił się z odrazą – gdyby podczas egzekucji czuła... jakiegoś rodzaju rozkosz.
Sariel też zmarszczył twarz. Rozumiał słowa Daniela. Widział już nie raz istoty tak zdeprawowane, że własne unicestwienie wydawało im się czymś wspaniałym. Jeśli bowiem można poświęcić się dla wyższego dobra, czy wyższe zło nie zasługiwałoby na to samo?
- A co z pozostałą dwójką?
- Druga kobieta była upadła. Nie tak szalona, przerażona tym, co się z nią stało, nawet tym, czym była. Też skazana. Chłopak... chłopak był czysty, uczeń kogoś, kto im pomagał.
- I co z nim zrobili?
- Znalazł się mag, który wziął go pod opiekę – Zac uśmiechnął się – potężny członek Zakonu Hermesa, ale ponoć bardzo mądra osoba jak na Hermetyka. O ironie losu – zaśmiał się.
- No i oczywiście – dodał Daniel – jeszcze dwie osoby stanęły przed sądem. Najpierw William Etharc – Ekstatyk, który twierdził, że chciał zinfiltrować grupę Weaver. Nie znaleźli na niego dowodów – Eutanatos skrzywił się. – Na razie ma coś na kształt kuratora, ale prędzej czy później będzie trzeba go usunąć. A druga osoba... druga osoba nie była z tym związana, ale jest związana z nami wszystkimi. Drugą osobą był Andre Ahrn.
- Andre?
Daniel kwinął głową, ze smutkiem.
- Kiedyś byliśmy znajomymi, może zostalibyśmy przyjaciółmi, ale wtedy obaj byliśmy odludkami, ja się zmieniłem, on... też się zmienił. Nie sądziłem, że można upaść w taki sposób, ale czasem, gdy z nim rozmawiałem... i gdy rozmawiałem z nim przed jego procesem... Miałem wrażenie, że nie chce dać sobie pomóc, że nie chwyci wyciągniętej ręki, w całej swojej dumie nie mógł zrobić nic, jak tylko odrzucać ją.
Sariel zaplótł palce, wsparł na nich podbródek. Zamyślił się. Wiedział, o czym mówi Daniel – on sam gotów był wyciągnąć do Andre rękę, pomimo klanu, w jakim, jak sądził, znalazł się młody mag. Krew to krew – ale czyż w końcu Sariel nie uczynił wyjątku od tej reguły, wchodząc w układ z Goratrixem? A przecież musiał czuć, że to nie krew Tremere wiąże chłopaka, lecz coś zupełnie innego, przecież paradoksalnie wyczuwał w nim więcej życia, niż w zwykłym świerzoprzemienionym Kainicie. Miał rację – może gdyby umiał sprecyzować wtedy swoje podejrzenia, może to wszystko skończyłoby się inaczej... może...
Ale Andre sparaliżowany strachem i skoncentrowany na lojalności wobec Lakszmi odmówił. Pewnie bał się przeczuć Sariela i zostania zdemaskowanym... w ostatnich dniach swego pobytu w Londynie otworzył się – na jedną chwilę – i uciekł, prosto we własne zatracenie.
- Chciałem mu pomóc.
- Ty każdemu chcesz pomóc – zauważył Zac.
- Obaj chcą – poprawiła Twilight, śmiejąc się krótko – niewymuszenie, mimo przykrego tematu rozmowy. – Mam pecha kochać mężczyzn, którzy czują się odpowiedzialni za cały świat.
- Och? Pecha?
- Muszę rywalizować z tym światem, Zac, to nie jest łatwe.
- Tak czy inaczej – Sariel pokręcił głową. – jest mi żal. Powinienem był...
- Nic nie powinieneś – zaprotestował Daniel – jego karma jest koszmarna i współczuję jego następnemu wcieleniu.
- Już współczujesz?
- Andre – wyjaśnił Eutanatos – nie żyje.
Sariel uniósł brwi, zmarszczył czoło, mrużąc trzecie oko.
- Jak to?
- Powiedziałem, popełnił zbrodnię. W innych okolicznościach ta zbrodnia byłaby mu poczytana za akt bohaterstwa, ale teraz... Wiesz o Technokracji, prawda?
Wampir uśmiechnął się kącikiem ust. Pomyślał o przyciemnianych szybach samochodu jadącego w stronę przeklętej fundacji i o ostrzeżeniach, które dawał mu Tivadar. Są miejsca, w które się nie chodzi, są rzeczy, których się nie robi, uważa się na kamery, na media, zachowuje ostrożność ingerując w świat finansów i zdecydowanie ucieka się widząc, że policji towarzyszy ktoś ubrany w czarny garnitur i lustrzanki – profilaktycznie. Jeśli czarnemu garniturowi i lustrzankom towarzyszy dziwna broń lub czerwony błysk w oku – ucieczka winna być tym raptowniejsza.
- Oczywiście. Poniekąd nawet miałem raz przyjemność.
- Udało się wynegocjować rozejm. To nie potrwa oczywiście długo – to nigdy nie trwało długo, już kiedyś taki rozejm miał miejsce i teraz obie strony udają, że nigdy go nie było... ale to, co dzieje się na świecie, jest zbyt poważne, żeby to ignorować... wyrwy w Rękawicy są faktem, Umbra wdziera się do naszego świata, Nephandi próbują to wykorzystać, demony też... Zawarliśmy rozejm, żeby obronić Ziemię przed tym, co czyha poza nią. Rozumiesz to, prawda?
Gorzki uśmiech wykwitł na twarzy Sariela. Oczywiście – przecież on robił to samo, dla dobra świata wchodził w sojusz z Goratrixem i podejrzaną maginią, szedł na rękę Tal’mahe’ra, milczał przed przyjaciółmi i planował zbrodnię. Cel uświęca środki.
- Andre – kontynuował Daniel – zamordował Technokratę, wysoko postawionego. Zabił go w okrutny sposób, z niskich powodów.
- To znaczy?
- Zazdrość o kobietę.
Twilight pamiętała ją – prawdziwa dama, wyniosła i piękna, odziana w czarną suknię podkreślająca jej kształty i zaawansowaną ciążę. Tragedia, o której dziewczyna dowiedziała się na jej finale – zaręczona para, związek zaaranżowany przez rodziny, lecz zaakceptowany przez narzeczonych. Oboje Przebudzeni z rodzin z okultystycznymi tradycjami sięgającymi średniowiecza co najmniej. Oboje związani ze sobą przez wcielenia – jak ona, Zac i Sariel, choć inaczej. Cień ciążący na obojgu – wspólny zaciekły wróg. I koniec zupełnie inny, niż pragnęli, żadnego zwycięstwa, a porażka – przez jej małość, jego niezaradność. Ona – blondynka, wyższa niż jej narzeczony, zacięta, zapętlona w samozadowoleniu. On zabił – dla niej. A teraz patrzyła zielonymi oczyma, słuchała, jak on odmawia zeznań, choć obrona próbowała powołać się na „chorą sytuację rodzinną”...
Dał się jej wykorzystać, tak, jak wcześniej dał się wykorzystać Feiowi, a potem – Lakszmi.
- Lakszmi zniknęła – mówił Daniel – nikt nie wie, gdzie jest. Zakon jej szuka, kobieta zostanie postawiona przed Trybunałem, gdy tylko zostanie znaleziona. Kiedyś miała poparcie, po tym, co zrobiła... Myślę, że to wie.
Sariel powstrzymał uśmiech. Niedługo miał spotkać Lakszmi – co jej wtedy powie? Że jej niedoszły, nieudany pionek zamordował człowieka i został za to morderstwo skazany? Że ona sama oskarżona jest o pozbawienie maga mocy, porwanie, zakazane kontakty z wampirami i Mitra jeden wie, co jeszcze? O oskarżeniach pewnie wiedziała... Czy liczyła na to, że zostaną cofnięte? Że zdobędzie wiedzę, dzięki której Zakon jej wybaczy? Ale Zakon może wybaczyć – Trybunał jednak nie jest jedynym, co może czekać maga-zbrodniarza. Ktoś może szepnąć słówko – zawsze znajdzie się jakiś Eutanatos, którego nóż zakończy żywot Akanakszy Lakszmi. Może to nawet będzie Daniel, Ryan lub Jorge – a może ktoś inny.
Nie, Lakszmi, nie ma już dla ciebie miejsca między Przebudzonymi. Co zrobisz dalej? Jaka droga ci została? Za bardzo stałaś się wampirem, nie ma już dla ciebie odwrotu. Goratrix przyjmie cię, dopełni twojego żywota. Umrzesz w jego ramionach i odrodzisz się z jego krwi, dostaniesz to, czego podświadomie zawsze pragnęłaś.
- Wie – powiedział spokojnie. – Myślę, że masz rację. Wie.
Nikt nie pytał. Pewnie się domyślali. W tej chwili sądził, że domyślali się zbyt wielu rzeczy.
- Oskarżyli go – kontynuował Daniel – został uwięziony. Popełnił samobójstwo.
Sariel pokręcił głową – znowu. Ze smutkiem i niedowierzaniem. Samobójstwo zawsze wydawało mu się być najbardziej tchórzliwym i samolubnym z czynów. Samobójstwo nie bierze pod uwagę dobra innych i stanowi ucieczkę. On nigdy, nawet w najczarniejszych chwilach swego nieżycia nie zamierzał uciekać.
Co innego poświęcenie, co innego gotowość na śmierć. Sam kiedyś oczekiwał w celi własnej egzekucji i był gotów przyjąć ją z honorem. I przyjął, choć śmierć wyglądała inaczej, nie przyszła tamtego poranka, a wiele nocy później, nie jako miecz spadający na kark, lecz jako kły Raguela, odsączające ostatnie krople krwi. Umierał potem wiele razy, i zawsze był na to gotowy. Wiedział, że kiedyś umrze ostatecznie. Wiedział, jak będzie to wyglądać. Wiedział, że zrobi to dobrowolnie, ale to nie miało być już samobójstwo – a poświęcenie.
- Niech znajdzie lepsze życie, niż to, które miał dotąd – powiedział.
- Oby dostał szansę – zgodził się Daniel.
Milczeli przez chwilę. Wiele śmierci i strat, wiele przegranych i lęku. Jak zawsze. A potem Zac odezwał sie, z kolejną dobrą nowiną.
- Mam w końcu mistrza – powiedział.
***

Oczywiście, żaden z nich nie zdecydował się sam podejść do drugiego i złożyć oficjalną propozycję. Trzeba było dopiero Schwarzmanna i niewidzialnej dłoni Alex, żeby Zac i Michael Lancaster w końcu stanęli na przeciw siebie, młodszy mag skrępowany, starszy – z miną wyrażającą kompletny brak entuzjazmu i innych silniejszych emocji.
W końcu to Zac się odezwał – czując się zmuszonym żeby powiedzieć coś, cokolwiek.
- Jeśli panu to nie przeszkadza, chętnie.
- Jeśli tego chcesz.
Tak się to odbywa? Tak się zyskuje mentora? Wzruszając ramionami, pośrodku placu, z niemieckim sędzią w charakterze mediatora?
- Może... powinniśmy o tym pogadać? – Zac nagle poczuł się niepewnie. Dostawał to, czego chciał, ale zaczynały pojawiać się niepewności – ustalić... eeee... kilka rzeczy. Żebyśmy wiedzieli na co się decydujemy i jakie będą... eeee... zasady...
„Proszę, niech nie dochodzi do wniosku, że chcę to wszystko odkręcić” – myślał chłopak. „Błagam...”
Nawet, jeśli pomyślał, nie wyraził tego. Skinął jedynie głową.
- Dobrze.
Concordia okazała się być miastem pełnym dobrych miejsc do rozmowy. Pomiędzy budynkami żywcem wziętymi z różnych epok i części świata, w pozornym chaosie eklektyzmu i wielokulturowości przybysz z Ziemi prędko natrafiał na coś, co przyciągało jego uwagę. Miasto magów, gdzie odsetek Przebudzonych był wyższy, niż gdziekolwiek na ziemi, bez problemu można było nazwać baśniowym. Sam kompleks budynków rady, wznoszący się na wzgórzu, robił piorunujące wrażenie – zwłaszcza z zewnątrz, z placu u stóp wzniesienia, kiedy kopuła lśniła w słońcu czystą bielą, a witraże w oknach – opalizującymi i perłowymi barwami.
Główny plac otaczał kompleks pierścieniem, główne ulice odchodzące od niego dzieliły miasto na dziewięć dzielnic, przyporządkowanych poszczególnym Tradycjom. Z jednej strony plac opływała rzeka – nosiła ponoć imię magini, która oddała życie przy tworzeniu tego świata. Brzegi rzeki spinał most – wysoko wysklepiona dzieło sztuki inżynieryjnej, o przęsłach niemal koronkowych, tak filigranowy, że strach było na niego wkroczyć. Pod nim woda lśniła – czysta i przejrzysta, taka, jak rzadko zdarza się na Ziemi. Błękit letniego nieba odbijał się w błękicie fal, płynących spokojnie w stronę odległego, nieznanego morza, niosących ze sobą statki i łodzie – żaglowe, napędzane parą i takie, których burty jarzyły się od kwintesencji, gdy spojrzało się na nie w odpowiedni sposób.
Nie wybrali jednak drogi przez rzekę, a szeroką promenadę, która była chyba główną ulicą miasta. Większość ruchu na niej odbywała się pieszo, lecz środkiem co jakiś czas przemykały też pojazdy, równie różnorodne, co statki na rzece. Przy frontowych ścianach budynków rozlokowały się ogródki kawiarniane i stragany z towarami tak różnorodnymi, że nie wiadomo było, na czym skupić wzrok. Wąskie uliczki odbiegały w bok, w głąb dzielnic – na ich końcu mignęła czasem rezydencja otoczona olbrzymim ogrodem, dziwaczna konstrukcja przypominająca laboratorium szalonego naukowca lub świątynia. Wieże wystrzeliwały raz po raz w niebo – gotyckie filigrany, stalowo-szklane iglice, spiralne konstrukcje przypominające muszlę wielkiego ślimaka, a gdzieś pomiędzy nimi – strome wzgórze obudowane ogrodami na tarasach, zwieńczone olbrzymim drzewem.
Ponad wieżami przemykały pojazdy – sterowce wyglądający niczym z powieści Juliusza Verne’a, o burtach lśniących mosiądzem, statek wyposażony w żaglo-skrzydła, śnieżnobiałe, migocące w słońcu. Obok tych władców przestworzy raz po raz przelatywały ptaki – i inne istoty, duże, skrzydlate stworzenia z ciałami lwów – gryfy.
A potem cień wypełnił niebo i gwar na ulicach zamarł, gdy ponad Concordią pojawiło się olbrzymie stworzenie o wielkich, błoniastych skrzydłach. Smok, pokryty czarną, opalizującą łuską, przeleciał nad miastem, pozostawiając za sobą pasmo ciszy i dopiero, gdy zniknął, wszystko wróciło do normy, słońce zapłonęło znowu nad ulicami magicznego miasta.
- Jestem w innym świecie – powiedział Zac, wciąż patrząc w niebo. Może powinien był powiedzieć to z niedowierzaniem w głosie, ale nie, teraz był pewien, teraz wiedział, po prostu wiedział, wszystko wokół niego było realne, namacalne. Odgłosy miasta – terkot kół i parskanie koni i warkot silników, terkotanie dziwacznych maszynerii i trzaski elektryczności, niewielka eksplozja w oddali, chyba norma, nieudany eksperyment. Kolory – czyste i intensywne, jaśniejące w słońcu, zmieniające się, gdy popatrzeć na nie inaczej, magicznymi zmysłami – plątanina aur, ludzkich i nieludzkich, wszechobecne migotanie magii, wzory zaklęć jak pasma mgły unoszące się w powietrzu. Zapachy – kwiaty w ogrodach, perfumy mijanych ludzi, woń przypraw i owoców, ostry zapach jedzenie sprzedawanego w pobliskiej restauracji – czysta egzotyka zamknięta w kawałkach jarzyn i mięsa polanych gęstym sosem. Zapach zwierząt, nieprzyjemny, drażniący i ledwo wyczuwalna woń ozonu, zapach opium i jaśminu, nieoczekiwanie wszechobecny, dominujący i równie nieoczekiwanie znikający.
Ludzie – ubrani w stroje ze wszelkich możliwych epok i krain, ludzie o każdej możliwej barwie skóry, choć nietrudno było zauważyć, że najwięcej rdzennych obywateli Horyzontu ma kolor kawy z mlekiem – subtelne, egzotyczne piękno wynikłe z przemieszania ras zdążyło wyklarować się tu przez ostatnie pół milenium i zdominować etniczny krajobraz czernią włosów, aksamitną fakturą skóry, migdałowymi oczyma. Pierwotna rasa i docelowa rasa, potencjał wszystkich ludzkich genów, zamknięty w jednej osobie, często tak pięknej, że trudno oderwać od niej wzrok.
- Od dawna jesteś – zauważył Lancaster. Jego twarz nie zmieniała się, wyraz chłodnej ciekawości pozostawał na niej przez cały czas. Jeśli cokolwiek poruszyło nim głębiej – nie dał tego po sobie poznać.
I w końcu zajęli miejsce w kawiarni, na uboczu, z dala od wszechobecnego gwaru. Zac mógł odetchnąć po natłoku bodźców. Przystosowanie się do tego miejsca mogłoby być trudne, a on myślał, że Londyn, z jego wielokulturowością i hałasem był przytłaczający, że Nowy Jork, miasto, które nigdy nie zasypia, był wielki i obcy... Nie, te miasta były czymś znanym, czymś namacalnym, częścią świata, w którym Zac się wychował, częścią świata, w którym Zac miał zawsze żyć. Łatwiej je było przyjąć, niż Concordię.
Pomyślał, że może Sariel miałby mniej problemów. Jego przytłaczała nowoczesność, a przecież to miasto pod wieloma względami i w wielu swoich aspektach zamarzło w czasie. I bardziej musiało przypominać Bizancjum – gdzie Sariel spotkał Stravosa – niż jakiekolwiek miejsce na współczesnej Ziemi.
Sarielowi by się tu spodobało. Sariel powinien kiedyś się tu zjawić.
Sariel był przyczyną obecnej rozmowy.
Chłopak dosypał cukru do zielonej herbaty. Łyżeczka zadzwoniła o porcelanowe ścianki naczynia, nerwowo, głośno. Nie patrzył w oczy swojego rozmówcy, czuł, jak dygocą mu ręce.
- O co chodzi?
- Wie pan, jaki jestem – mruknął, nadal nie podnosząc wzroku.
- Jesteś bardzo inteligentnym, zdolnym i zdeterminowanym chłopakiem. Jesteś znakomitym materiałem na ucznia i w gruncie rzeczy dobrze, że trafiłeś mi się ty.
- Nie chodzi oto. Mam demona na karku.
- To wiem – Lancaster wzruszył ramionami. Nie wyglądał na szczególnie przejętego. – To jest pewna niedogodność, oczywiście, ale możemy założyć, że przez jakiś czas ten demon da ci spokój – przynajmniej nie jesteś jego głównym zajęciem, a jedynie... rozrywką? A do tego czasu przestaniesz być uczniem, mam nadzieję.
- Nie chce pan brać na siebie odpowiedzialności?
- Nie chcę zbędnych problemów. Z odpowiedzialnością jestem pogodzony.
- Jest... jeszcze jedna rzecz – Zac znów spuścił wzrok. To było trudne, trudniejsze, niż cokolwiek. – Znam Kodeks Zakonu, wiem, że zakazuje kontaktów z nieumarłymi.
- Och?
- Znam kogoś... To przyjaciel. Wampir. To długa historia, więź z poprzednich wcieleń, jeśli wierzy pan w reinkarnację...
- Widziałem dość, by jej nie zaprzeczać. Więzi potrafią być... nadzwyczaj silne.
- Ta jest.
- Zac, nie mogę cię oskarżać, ale ten kontakt może utrudnić sprawę.
- Wiem.
- Pozwól jednak, że zapytam: piłeś jego krew?
- Nie. 
- To sporo ułatwia. Kodeks został ułożony w sposób dający duże miejsce do interpretacji. Sam Kodeks zmieści się na jednej kartce papieru – w wypadku spraw sądowych brane są pod uwagę precedensy, a one potrafią zajmować całą masę ksiąg, pewnie widziałeś kilka takich u pana Schwarzmanna?
Zac kiwnął głową. Odłożył łyżeczkę na brzeg spodka, siedział teraz i wpatrywał się w Anglika z wielką uwagą.
- Przypuszczam, że znalazłby się precedens i na to. Oczywiście, wszystko zależy też od polityki – słyszałem o Hermetykach, którzy zostali skazani za sam fakt przebywania z wampirem w jednym pomieszczeniu, a że podpadli komuś... Ja jednak jestem z domu Criamon – jest nas tak niewielu, że często się nas ignoruje, a wierz mi, mamy inne rzeczy na głowie, niż polityka i drobiazgowe trzymanie się prawa. Tak długo, jak twoja znajomość nie przyniesie nikomu szkody, a wampir nie jest Tremere – a wiem dość, się domyślać, o jakim wampirze mówisz – nie będę nic mówił. Nie wiem, jak reszta Zakonu – i radzę ostrożność, ograniczenie kontaktów do minimum, jeśli nie zerwanie. Ale oficjalnie, nie wiem nic i oficjalnie – nie ma żadnego wampira. Czy to jasne?
Zac uśmiechnął się.
- Oczywiście.
Lancaster pomału uniósł filiżankę do ust, upił łyk herbaty. Idealny Anglik, chłodny i beznamiętnie dystyngowany, nienaganny w manierach – i wiktoriańsko dyskretny, gdy przychodziło do spraw niewygodnych, choć nie stanowiących szkody dla innych. O pewnych rzeczach się po prostu nie mówi.
- A więc ustalone – Kiwnął głową. – Bierzemy teraz na siebie prawdziwie ciężkie obowiązki, ty i ja. Nie przeszkadzajmy sobie nawzajem, to ma być obustronna współpraca.
- Oczywiście, mistrzu.
***

- Concordię naprawdę powinieneś zobaczyć. Jest niesamowita.
- Może kiedyś.
- Ja cię oczywiście nie zabiorę – Zac z uśmiechem rozłożył ramiona – Kodeks mnie wiąże i wiesz, oficjalnie nie ma nas tutaj i nie rozmawiamy... Ale portali jest wiele i sądzę, że zdarzają się magowie, którzy przeprowadzają przez nie wampiry. Wiesz, widziałem na ulicach całkiem sporo istot, które nie były ludźmi – pewnie duchy, albo przybysze z Umbry, choć dla niektórych magów to jedno i to samo... Przypuszczam, że nie wyróżniałbyś się zbytnio.
- To całkiem kuszące, wiesz. Chyba zajmujecie mi harmonogram na najbliższe miesiące.
- A co – spytał Zac – tak bardzo jesteś zajęty, że musisz sobie wszystko w kalendarzyku notować?
- Prawie.
Coś dziwnego zadrgało w głosie Sariela – obca nuta, odmienna od jego wcześniejszego tonu, ciężka, tworząca dysonans. Czy inni zauważyli? Zac ukradkiem rozejrzał się po obecnych. Nie, chyba nie dostrzegli. Może więc mu się wydawało?
Nie wydawało mu się. Był pewien. To to samo, co dostrzegł w oczach wampira tamtego wieczora, przed drzwiami klubu.
***

Zbliżał się już poranek, gdy Sariel pożegnał się – całując Twilight, ściskając, z nietypową dla siebie wylewnością, obu mężczyzn. Zniknął w nocy z czerni przechodzącej już w szarość, pozostawiając po sobie dziwny niepokój i zawieszony w powietrz zapach perfum wciśniętych mu przez któreś z Drugethów. Pod tymi perfumami, wonią ziół i drzewa sandałowego, krył się jego naturalny zapach, a może brak zapachu, bo trudno było to stwierdzić – kurz i zaschnięta krew.
Niebo blakło i blakło mieszkanie – nagle obce. Z szarości wyłaniały się kontury mebli: ciężkiej gdańskiej szafy, wielkich foteli obitych czarną skórą. Oplatający wszystko bluszcz szeleścił cicho, z otwartych balkonowych drzwi płynęła woń róż – czysta i wyraźna w nocnym powietrzu, nieskalanym jeszcze porannymi spalinami.
Zac zasnął na kanapie, Daniel zniknął w sypialni. Twilight została sama. Pragnęła wślizgnąć się pod kołdrę i przywrzeć do gorącego ciała narzeczonego, pocałować jego szyję, bok twarzy, kochać się w blasku wschodzącego słońca, tak gwałtownie, jak tylko się da, odegnać upiory nocy i oswoić świt. Pamiętać, że jest tutaj, że jest w domu, że ma kogoś, że kocha, że żyje.
Meble były jak widma – szare jak włosy Sariela, lecz pozbawione ich księżycowego blasku. Matowe jak popiół.
Przypomniała sobie popiół który pozostał z ciała Joanny. Zebrali go do urny.
- Zabierzmy ją do Indii – powiedziała, przypominając sobie Kalkutę i ghaty Gangesu. Nie pojmowała do końca koncepcji świętej rzeki, ale dla Daniela Indie były ważne, część jego paradygmatu, kolebka Chakravanti. Jeśli był jakiś rytuał, który miałby zapewnić Joannie pomyślne odrodzenie, było nim wrzucenie jej prochów w te brunatne fale.
I zrobili to. Wokół nich inni zmarli płonęli na nędznych stosach, kobiety myły w brudnej wodzie długie, czarne włosy. Asceta z trójzębem Śivy wymalowanym na czole, z popiołem we włosach, przypatrywał się z uwagą dwójce obcych, z nabożnym skupieniem wrzucających do wody popiół. Może widział coś więcej, bo uśmiechał się tajemniczo.
Potem odwiedzili eutanatoską fundację, tę samą, gdzie kilka miesięcy temu Daniel musiał przejść badania. Zapamiętała opiekuna fundacji, starego Hindusa, który sam wyglądał jak asceta i nie pasował do kolonialnych, brytyjskich mebli, którymi urządzony był jego gabinet.
Zapamiętała jedną rzecz, którą powiedział.
- Dusza jest niezniszczalna. Nic, nawet gilgul, nie może jej unicestwić. Może ją tylko oczyścić, ze wspomnień i tożsamości. Zamienić w czystą energię, ale nie zniszczyć. Dusza jest częścią Brahmana i wraca do Brahmana, ilość energii nie może zostać umniejszona, nic nigdy nie ginie do końca.
Słuchając tego, czuła, że zaczyna kochać chyba ten dziwny kraj... Lecz te słowa nie wystarczyły, nie rozwiały niepokoju, nie odegnały lęku.
Znalazła wolny pokój, zamknęła go. Kadzidełko i zdjęcie ubrania. Dawno tego nie robiła. Czuła, że potrzebuje tego i że jest gotowa jak nigdy dotąd.
- Jestem.
Ciemność zafalowała i rozstąpiła się. Przed Twilight stanęła postać, znajoma, choć niewidziana od wielu tygodni. Dziewczyna wzdrygnęła się, odruchowo, lecz avatar nie wywoływał w niej takiego lęku, jak kiedyś. To prawda, Ona nie zmieniła się – wciąż była wyniosłą istotą, dominującą nad młodą maginią, przynajmniej w jej wizjach. Rozłożyste łuskowate skrzydła nadal przerażały swoją czernią, podobnie, jak rogi na czole, szponiaste palce i pozbawione źrenic oczy. Ale Ona nie była już zagrożeniem, była częścią samej Twilight. Nawet, jeśli wyglądała jak wyglądała, nie stwierdzono u Niej skażenia, zresztą, czy poważna część duchów z Umbry nie przypomina wyglądem tego, co dla przeciętnego śmiertelnika i niejednego maga jest demonem? Ona jeśli demonem była, to w dawnym znaczeniu opiekuńczego ducha, geniusza, dajmona. Nie mroczną siłą, z którą Twilight zetknęła się ostatnio.
- Jesteś – potwierdziła istota, zbliżając się, pochylając lekko głowę. Pionowe trzecie oko na jej czole rozchyliło się i zabłysło bladym światłem. – Szukałaś mnie.
Twilight wyprostowała się jak struna, przełknęła ślinę.
- Szukałam siebie – odparła, przypominając sobie rozpaczliwa podróż w głąb Labiryntu – tak, w głąb, choć żadne z nich nie wkroczyło na schody wiodące w dół.
- Odnalazłaś?
- Odnalazłam strach - zaprzeczyła, kręcąc głową – i stratę.
- Co ci dały?
- Jak mogły dać mi cokolwiek? Bałam się, o siebie, o innych, boję się nadal, gdy sobie to przypomnę. Czuję się pusta, kiedy się boje, czuję się, jakbym zatoczyła koło i wróciła do początku – dalej nie ma już niczego poza lękiem.
Skrzydlata postać zaśmiała się.
- A więc pragniesz od dziś żyć w lęku?
Twilight cofnęła się, kręcąc głową.
- Nie!
- Ale zatapiasz się w nim, tak, jak i w twojej stracie. Sama się wycofujesz. Popatrz na niego!
- Nie...
- Popatrz, Twilight, popatrz w siebie, wróć tam. Jeszcze raz.
Pnącza kłębiły się – czarne i chaotyczne, opuściły uporządkowany kształt żywopłotu, by zmienić się w splątaną gęstwinę, barierę nie do przebycia. Mur jak z baśni, lecz po drugiej stronie nie było uśpionej księżniczki – księżniczka obudziła się już dawno, a teraz musiała ostatecznie rozprawić się ze swoim więzieniem.
Tak. Wejść w pnącza. Jakby nie zrobiła tego w rzeczywistości, jakby fizyczne przejście przez Cierniową Różę nie było wystarczającą próbą... Lecz tym razem co innego czekało po drugiej stronie, tym razem...
Zamknęła oczy, wyciągnęła dłonie przed siebie. Ruszyła. Rośliny wyciągnęły po nią ramiona, z radością witając ją pomiędzy sobą, raz jeszcze wgryzając się w jej ciało. Do krwi, do żywego mięsa, do kości...
...i między nimi ujrzała innych, którzy tak jak ona ulegli. Martwych, na zawsze martwych.
Joanna z dziurą w piersi. Pnącze przebiło ją na wylot, wystrzeliwało z jej ciała, na swym końcu unosząc, jak krwawy kwiat, wyrwane serce łowczyni.
Zac, głową w dół rozpostarty jak na krzyżu, z przebitymi dłońmi, ten, który chciał być mesjaszem, zmarły śmiercią mesjasza.
Daniel, niemal rozszarpany na strzępy, z pnączami wystrzeliwującymi spomiędzy nóg, ukarany za złamanie porządku natury, za zmianę własnej płci, na koniec został płci pozbawiony.
Sariel, z pędem rośliny wbitym w tętnicę, pozbawiony krwi, skurczony i wyschnięty do formy mumii.
I ona, patrząca na nich wszystkich, w tej ostatniej chwili, unieruchomiona cierniami, gdy pnącza podążyły uczynić to, czego najbardziej pragnęły – odebrać jej oczy.
Upadła na kolana. Pustka krajobrazu wizji była tym, na co czekała, za czym tęskniła. Bez pnączy, bez zabitych ukochanych...
- Dlaczego... Dlaczego mi to robisz?
Avatar zbliżył się. Zielone oczy wypełniała troska.
- To jest w tobie, dziecko, jest we mnie, jest w nas, to jest nami. Strach. Przed utratą. Straciłaś kogoś, czy myślisz, że pierwszy raz, czy myślisz, że ty jedyna?
Kobieta zwana Tancerką Śivy, wiele tysiącleci temu, wojna wokół niej...
Clara, wiedźma gdzieś w Karpatach, ukochany, który wybrał nieśmiertelność, zamiast jej miłości...
Siyah, dziewczynka na pustyni, jej rodzice zamordowani, ona – uprowadzona.
Elpis. I Stravos, i rozstanie z Sarielem, i przyjaciel, którego jego własne przeznaczenie doprowadziło do strasznego końca, i mężczyzna, z którym związała się w końcu, potężny mag u schyłku swojego życia...
Louise, jej poszukiwania, obsesja, niespełniona miłość i samotność ...
Wiele, wiele innych...
Dziewczynka niemal osiem lat temu, krzycząca, płacząca, nieświadoma niczego, dziewczynka bez tożsamości, bez imienia, dziewczynka z pustką w głowie i wieczornymi gwiazdami w ciemnoniebieskich oczach.
- Przygotuj się, Twilight – rzekła Ona, przesuwając szponiastymi palcami po twarzy magini. – Twoje życie dopiero się zaczyna, dziecko i jeszcze nie raz kogoś stracisz.
Dziewczyna zadrżała. Tak, to była prawda. Wyśniła sobie koszmar – stratę i samotność – i by bronić się przed nim, uciekła w złożoną Danielowi obietnicę małżeństwa.
Próbowała stworzyć sobie happy-end. Biała suknia, obrączki, żyli długo i szczęśliwie.
Nie ma happy-endów.

 

APEL DO CZYTELNIKÓW 

 



Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj