ZMIERZCH


KSIĘGA III - JUGA



Rozdział 9. Pani, która odeszła

O ile Hermetyczka, Quaesitorka, wyglądała jak sędzia lub śledczy, o tyle pozostała dwójka i obserwator – mniej. Zapewne była to kwestia mimiki Eutanatosa, egzotycznego stroju Kultystki Ekstazy i bałaganu na biurku Syna Eteru. Zresztą jeśli chodzi o niego, to Twilight po raz pierwszy widziała na oczy przedstawiciela tej technomantycznej Tradycji. Wiele rzeczy widziała dziś po raz pierwszy i była tym skołowana i przerażona.
Przynajmniej nie pierwszy raz była przesłuchiwana. Jak przez mgłę pamiętała pytania, które zadawano jej przed siedmiu – niemalże ośmiu już – laty. Lepiej – przerażające i upokarzające badania, którym ją wtedy poddano. Drżała na myśl, że mogliby spróbować znowu – choć tym razem była tylko na obrzeżach labiryntu, to jednak... I ciągle, ciągle miała w głowie pytania, które w lutym zadawał jej Schwarzmann... Gdyby to on siedział przed nią, czułaby się bezpieczniej, jego już znała, wiedziała, że nie jest groźny, choć jako śledczy jest szorstki, jako sędzia – surowy, zaś w gniewie miota przekleństwa jak pociski z karabinu. Ale nie znała tej dwójki, nie znała przytłaczającej nieco sali, w której siedziała, ani świata, na który trafiła.
Przypominała sobie, że kiedyś, kiedy jeszcze była mała, zanim wygasły w niej niepielęgnowane uczucia i sny, marzyła o podróży na Horyzont, o wielkiej sali, gdzie spotykała się Rada i o cudach tego świata. Nie zdążyła zobaczyć żadnego z nich, i nawet ich bliskość czy bliskość samej Rady nie była teraz atrakcją, a źródłem zdenerwowania.
Jej towarzysze zostali za drzwiami. Niektórzy już zeznawali. Inni czekali na swoją kolej. Co powiedzieli? Jakie wnioski wyciągnęli z ich słów śledczy?
Nie było racjonalnych powodów do lęku – jasne. Ale te irracjonalne dominowały. Wspomnienie pytań sprzed lat, echo głosu w głowie, opaska na oczach i ostry zapach ziół, otumaniony Daniel pośrodku mandali...
Bardziej boisz się utraty własnej duszy, czy unicestwienia kogoś, kogo kochasz?
Zapewne i jednego i drugiego.
Usiadła.
Syn Eteru złożył rozsypane papiery w równy stosik, którego przeznaczeniem miało być rychły powrót do stanu chaosu. Przetarł okulary – prostokątne, wąskie szkła ujęte w złociste oprawki. Mimo, iż nie był już młody – z wyglądu miał około czterdziestu lat, w rzeczywistości zapewne przekroczył już setkę, było w jego wyglądzie coś ujmująco chłopięcego, jakby stanowił archetyp naukowca rodem z groszowej powieści, pełnego entuzjazmu dla odkryć i przygód, z wiecznie rozczochraną brunatną czupryną i przetarciami na łokciach staromodnej, aksamitnej marynarki. Wydawał się zmieszany ilością osób, tak, że trudno było uwierzyć, że jego Tradycja wybrała na reprezentanta kogoś tak wycofanego społecznie. Ale był tu i badawczo wpatrywał się w zmieszaną, wystraszoną dziewczynę.
- Panna... Twilight, tak? Sierota... Niezależna, znaczy się – poprawił się prędko. – Ma pani bogate akta w Zakonie Hermesa...
- Tak – potwierdziła.
- I to, widzę, nie pierwsza pani...- odkaszlnął nerwowo – wizyta...
- Tak – powiedziała znowu, matowo, bezosobowo, tak, jak poprzednim razem, przed Schwarzmannem, tak, jak zapewne przed laty, kiedy ją znaleziono.
- A mimo to, chciała pani wrócić?
- Tak.
- Jaki był – odezwała się Hermetyczka – cel pani wyprawy?
- Wiedza – rzekła dziewczyna, równie matowo. Teraz było jej wszystko jedno.
Siedzący w „komisji” Eutanatos skrzywił się, pokręcił głową. Najwyraźniej miał swoją, ugruntowaną doskonale, opinię o szukanie wiedzy w Labiryntach.
Nie dziwiła mu się. Na jego miejscu też by taką miała.
Chciała wyjść stąd jak najszybciej.
- Wszyscy... prawie wszyscy szukaliśmy tam wiedzy – dodała.
Surowa Hermetyczka ściągnęła brwi. Twilight zadygotała – znowu.
- To znaczy?
- Chciałam dowiedzieć się czegoś osobie, o swojej przeszłości. Może źle szukałam, ale nie wiem, byłam tam kiedyś, nie pamiętam nic, co było przedtem, wszystko jest w aktach. Nie dowiedziałam się nic. Nie wrócę tam, nawet, jeśli mi ktoś coś obieca.
- Mówiła pani – przedstawicielka domu Quaesitor była nieprzejednana. Jej towarzysze milczeli, obserwując tylko bacznie, przy czym Eutanatos notował, a Hinduska z Kultu Ekstazy przesuwała wąziutkie bransoletki, zdobiące oba jej nadgarstki. – że nie tylko pani szukała wiedzy. Kto jeszcze?
- Marek Sokolski, Kultysta Ekstazy. Chciał wiedzieć – zawahała się – jak najwięcej o Labiryncie, ale nie mam pojęcia po co. Jorge Mesic podobnie, on... on mi zaproponował tę wyprawę. Też szukał wiedzy, też nie wiem, czemu dokładnie. Reszta... Daniel... Daniel Świętojański chciał złapać tę Nephanduskę, Weaver, podobnie Alex, Grzesiek poszedł nas wspierać, miał jakiś własny cel, ale nie sądzę, żeby to było coś niebezpiecznego, on nie...
- Kiedy – przerwała jej wywód kobieta z Zakonu – dowiedziała się pani o Scarlett Weaver?
Całe przesłuchanie było jak wielka, monotonna tortura. Długie i nużące, wydawało się trwać całą wieczność i jeszcze dłużej. Twilight odpowiadała na pytania, starając się być jak najbardziej precyzyjną i nie gubić się, ale z każdą chwilą narastał w niej niepokój. Co, jeśli się myli, co, jeśli popełniła błąd, co, jeśli stwierdzą, że będzie musiała raz jeszcze przejść przez badania, jeśli Daniel będzie musiał, jeśli będą musieli inni, którzy nie wiedzą, jaki to koszmar, jeśli Zac...
Wypuścili ją w końcu – bez żadnego podsumowania czy wyjaśnienia, tylko z uśmiechem ze strony Eteryty i drugim nieznacznym – od Ekstatyczki. Hermatyczka i Eutanatos wyglądali na takich, którzy nie uśmiechają się – nigdy.
Znalazła się w przedsionku – poczekalni. Dopiero teraz odważyła się na rozejrzenie po pomieszczeniu, w którym przedtem siedziała spięta, czekając na swoją kolej. Jak cała architektura tego miasta, a przynajmniej jego oficjalnej części, tak i to miejsce miało w sobie coś z eklektyzmu i z baśniowości zarazem. Ściany były do połowy wyłożone wypolerowanym kamieniem piaskowej barwy, powyżej białe – aż do sufitu, pokrytego plafonem zdobionym w geometryczne wzory. Podobny kamień na podłodze, wiśniowej barwy drewno drzwi i mebli. Lampy pod sufitem, wyglądające na elektryczne. Okna, wysokie, zakończone półkoliście, wypełnione mlecznym szkłem – i pasem dekoracyjnego witraża na obrzeżach – ujęto dodatkowo w ramy z kutego metalu, we wzorze których było coś orientalnego, podobnie jak i w kształcie lamp i metalowych ozdobach mebli.
Usiadła na kanapie, długiej, miękkiej, obitej kremowym zamszem. Westchnęła ciężko. Czuła się zmęczona i zaniepokojona, cały czas zaniepokojona, nieprzerwanie od samego początku. Znów w jej głowie pojawiła się natarczywa, irracjonalna myśl: O czymś zapomnieli, coś pominęli, coś przeoczyli i to coś zemści się na nich – za chwilę.
Tak samo było przecież z Joanną, prawda?

***

Było kwestią czasu, żeby śledczy dowiedzieli się o trzyosobowym wsparciu i żeby Zac także otrzymał okazję zobaczenia Horyzontu – a raczej jego takiego fragmentu, jaki zobaczyć pozwoliła ich przewodniczka, dawna uczennica Schwarzmanna, Lucy Murray, równie żywiołowa jak jej mistrz, obdarzona równie ekspresyjnym talentem językowym. Całą drogę narzekała na okoliczności, w jakich znalazła się na Horyzoncie po raz pierwszy, ale nie była przecież jedyna. Zac wolałby naprawdę zaspokoić swoją ciekawość, niż od razu zostać posadzonym w kolejce.
Sokolski palił kolejnego papierosa – Bóg jeden wie, którego. Daniel czekał cierpliwie – na Twilight, która była w środku. Alex niecierpliwiła się jak zwykle, zaś Grzesiek został już zwolniony do domu, szczęściarz.
Lancaster nie wyglądał na zadowolonego – no cóż, od początku chciał zataić swój współudział, mimo, iż wiedział doskonale, że jest to niemożliwe. Ale przyszedł – nie zapomniawszy ani płaszcza, ani laski, perfekcyjnie brytyjski w każdych okolicznościach, no i laska była jednak jego narzędziem, jego rekwizytem.
Dorianne miała dołączyć później – była w zupełnie innym miejscu, zresztą pomagając im w wyprawie oderwała się od ważnych obowiązków, jakie miała wobec własnej Tradycji. Zac nie mógł nie być wdzięczny za to, jak wiele była w stanie poświęcić.
Ledwo chłopak usiadł – na krześle, nie na kanapie, która swoją miękkością nieco go jednak odstraszała – drzwi otwarły się. Twilight wyglądała na zmęczoną, rozkojarzoną. Usiadła na kanapie, nie patrząc na nikogo – a swoją miną prowokowała pytanie „Co oni ci zrobili?!”.
Schwarzmann, cały czas siedzący nad nimi niczym diabeł nad duszą potępioną, zniknął za drzwiami na chwilę, poczym wrócił, by wezwać Sokolskiego. Ten ociągał się nieco, najpierw próbując wejść z zapalonym papierosem, potem w końcu zdusił go, niechętnie, o popielniczkę, i drzwi zamknęły się za nim.
Zac nachylił się do Twilight.
- W porządku?
Kiwnęła głową, pośpiesznie, ale szczerze.
- Po prostu się bałam – szepnęła – nadal się boję.
Daniel wzdrygnął się. Myślał o tym samym co ona, tego samego co ona się bał. Czy Zac też powinien się tego bać? Ale przecież nawet nie przekroczył progu Labiryntu...
...ale były inne rzeczy, które go dotyczyły, pod pewnymi względami daleko bardziej przerażające.
W końcu dotarła i Dorianne – nie tak oszałamiająca jak we śnie, oczywiście, nieco zmęczona i przygaszona, z włosami niestarannie zaplecionymi w warkocz. Nie odzywała się wiele, usiadła tylko obok wszystkich. Och, teraz nikt nie był rozmowny, absolutnie nikt, może poza Sokolskim tam, w środku, ale...
I poza Schwarzmannem. Mężczyzna kręcił się wokół nich cały czas, zobowiązany do pilnowania – choć nikt nie zamierzał uciekać. W którymś momencie – wtedy, kiedy Sokolski wyszedł z pokoju przesłuchań, radosny jak zawsze, i został zastąpiony przez Daniela – Alex podeszła do niemieckiego Quaesitora, odciągając go na bok, potem – wyciągając na zewnątrz. Zac zapamiętał, jak wzrok dziewczyny spoczął na nim – na chwilę dłuższą, niż się spodziewał. Co jej chodziło po głowie, do diabła?
Wrócili po pewnym czasie. Schwarzmann zawisł nad Zackiem i nad Twilight, choć tę drugą raczej zignorował.
- Panie Rice.
Chłopak spojrzał na stojącego nad nim potężnego Niemca. Zdążył poznać Schwarzmanna już na tyle dobrze, by rozpoznać na jego kanciastej, regularnej twarzy powagę i pewną skrywaną troskę.
- Tak?
- Mogę prosić pana na chwilę?
Zac zerknął na swoją przyjaciółkę, szukając przyzwolenia. Wolał nie zostawiać jej samej, nie kiedy była tak zdenerwowała. Kiwnęła głową, uspokajająco uścisnęła jego dłoń. Wstał. Nie miał właściwie nic innego do roboty, poza czekaniem na swoją kolejkę, oczywiście. A że przesłuchania ciągnęły się niemiłosiernie, nawet perspektywa bycia zwyzywanym wydała mu się pociągającą alternatywą.
Na zewnątrz czerwcowa noc pachniała mocno – jakimiś kwiatami, rozkwitającymi tylko po zmroku. Plac między budynkami administracyjnymi, a wzniesieniem, zwieńczonym wspaniałą budowlą z kopułą, był spokojny i pusty, jeśli nie liczyć przechadzających się po nim co jakiś czas strażników. Lampy wydobywały z mroku detale architektury – w tym wspaniałe, wielkie posągi, otaczające salę spotkań Rady. Zac chciałby wiedzieć, kim są wyobrażeni na nich ludzie – każde z nich wyglądało niezwykle, nawet będąc kamienną rzeźbą emanowało siłą i charyzmą.
Schwarzmann zaplótł ręce na piersiach, na mundurowej kurtce. Naprawdę wyglądał teraz jak oficer, ale, o dziwo, nie górował nad Zackiem. Może dlatego, że chłopak sam był dość wysoki, a może przyczyna była inna... Ale nie, ten człowiek nie był wyższy od Sariela, może szerszy w ramionach, masywniejszy, przytłaczający witalnością tam, gdzie Sariel przytłaczał księżycowym zimnem...
- Więc?
- Więc co?
- Rozmawiałem z Alex.
Tak, jakąś godzinę temu to młoda Janissary wyszła z tym Quaesitorem, ale Zac sądził, że miała do niego pretensje, jak zazwyczaj, bo dotąd każde ich spotkanie kończyło wymianą inwektyw.
Ale najwyraźniej Schwarzmann miał zamiar, z niejasnego powodu, pokazać swoją drugą stronę – tę, której przebłyski Zac spostrzegł już w jego londyńskiej fundacji, gdy mężczyzna zawieszał się nad dokumentacją jakiejś wyjątkowo trudnej sprawy, wzdychał ciężko i milkł.
- Wiesz – powiedział Zacowi kiedyś, gdy chłopak segregował papiery. – To jest kurewsko parszywa sprawa. Hermetyk, wyobrażasz sobie? Młody chłopak, no dobra, starszy od ciebie, ale sprawia wrażenie dzieciaka. Przebudzony w rodzinie Przebudzonych, pieprzony wyjątek od reguł... Myślałby kto, dobry start, ale kurwa nie... Babcia, sama Hermetyczka, diabli to nadali, moja własna Tradycja... Ubzdurała sobie, że będzie szpiegować wampiry, dom Tremere, rozumiesz? Chuj wie, czy miała czyjeś błogosławieństwo do tego, czy nie, ale zdolna baba, udawała wampira wiele lat, nikt się nie skapnął. I, wyobraź sobie, stwierdziła sobie stara rura, że wychowa sobie następcę. To wzięła dzieciaka, syna swojej córki, przeklęła go, porwała i tak mu namieszała w mózgu, że uwierzył, że jest wampirem. No ja pierdolę. I chłopak siedział u Tremere, aż w końcu spotkał starego znajomego i się zorientował i nawiał. A ja teraz kombinuję, jakby tę małpę dorwać... a reszta rzeczy, które mi powiedział przy okazji...
Wtedy Marius Schwarzmann miał naprawdę zatroskaną minę. Jakby sprawa młodego maga zmanipulowanego przez swoją rodzinę była dla niego sprawą osobistą. Tak samo podchodził pewnie do innych rzeczy, z którymi się borykał – nie tylko związku z ex-Technokratką, nawpół obłąkanej siostry czy uczennicy-zdrajczyni. Każda sprawa musiała zostać odchorowana, ciągły stres wyniszczał psychicznie. A mimo to Schwarzmann trwał na posterunku, bo jeśli nie on, to kto? A przecież inni z jego domu mieli gorzej, zwłaszcza ci, na których spadał obowiązek badania avatarów podejrzanych o Upadek magów, czy wręcz wykonywania kary gilgula.
Teraz jego twarz była podobnie poważna i zmartwiona, jak w tych krótkich chwilach, które Zac dostrzegał w Fundacji. Poważna sprawa. Osobista sprawa. Nawet, jeśli nie dotykała Schwarzmanna osobiście.
- O czym pan z nią rozmawiał?
- O tobie, młody.
- O mnie?
- Nie rób takiej miny – sędzia potrząsnął głową.
- Wiem, co za mną lezie – mruknął Zac. Ciągle, ciągle problem nie został rozwiązany. Demon istniał nadal, nieprzerwane niebezpieczeństwo dla niego, dla innych. Czy Zakon mógł uznać Zaca za niebezpiecznego? Postawić przed sądem?
- No, lezie, lezie, a tobie potrzeba pleców.
- Jakby nie patrzeć...
- Potrzeba ci mistrza, młody.
Zac niemal parsknął śmiechem. Teraz? Teraz ktoś się zorientował? Teraz, kiedy jemu zaczynało być już wszystko jedno? Po wizji z Drzewem, po wizycie w Iram? Hjordis ostrzegała, że rzucą się na Zacka przedstawiciele różnych tradycji, że każdy będzie chciał brać go pod swoje skrzydła – nic takiego się nie stało. Tygodnie spędzone z Lancasterem i w Fundacji Nauki, i co? Żaden z Hermetyków, ponoć tak pazernych na nowoprzebudzonych nie zdecydował się podejść i oznajmić „od dziś będziesz moim uczniem”. Ucieczka od odpowiedzialności, ot co.
- Tak trochę – mruknął z przekąsem. – Dzięki za zauważenie.
- Zac. Mówię, kurwa, poważnie.
- I Alex – chłopak przekrzywił głowę – rozmawiała o tym z panem? Niby po co? Domowi Janissary brakuje uczniów?
- Szczerze mówiąc, myślała o innym domu.
- Och?
- Pan Lancaster już się panem zajął. Nie zrobił tego formalnie, ale drobna sugestia może to załatwić. Każdy z Zakonu Hermesa ma obowiązek prędzej czy później wziąć ucznia. To, że niektórzy się opierdalają – Schwarzmann prychnął pogardliwie – nie przeszkadza im mieć obowiązku. To jest część naszej pierdolonej przysięgi. Powołam się na nią i sprawa będzie załatwiona. Co ty na to, młody?
Zac wzruszył ramionami.
- Niech będzie.
Ale szczerze mówiąc, miał żal. Żal do człowieka, którego kiedyś spotkał we śnie, a potem na jawie. O ten dystans, którego nie można było pokonać, odgradzanie się, obudowywanie murem. Lancaster był jak wieża z kości słoniowej, odległy i niewzruszony. Może dlatego Zac go podziwiał i tak, chciał, chciał usłyszeć te słowa od niego. Wiedział, że usłyszy je – dopiero wtedy, kiedy Criamon zostanie postawiony przed faktem dokonanym. Nie z własnej woli, a z obowiązku.
Niby to naturalne dla kogoś, kto chodzi ubrany w ten sposób i tak się zachowuje. Oczywiste, jak popołudniowa herbatka – jest czas i na nią, i na ucznia. Nie może być inaczej.
Miał nad czym myśleć, resztę wieczora, podczas przesłuchania również – i śledczy zwrócili mu parę razy uwagę, że jest rozkojarzony. Ale pewnie to rozkojarzenie uchroniło chłopaka od lęku. A może jednak czuł, że mimo iż poddał się jakiś czas temu posiadanie mistrza będzie właściwym rozwiązaniem – a zwłaszcza, jeśli mistrzem będzie ta a nie inna osoba.
***

Sen sprawiedliwych – to metafora. Choć są ludzie, którzy powinni spać spokojniej od innych – ci, którzy kładąc się mieli świadomość dokonania czegoś naprawdę wielkiego, wprowadzenia w życie planu. Mówi się, że mężczyzna powinien spłodzić syna, zbudować dom i zasadzić drzewo, ale czasem zasadzenie drzewa jest ważniejsze, niż dwie pozostałe rzeczy...
Może rzeczywiście tylko wybrańcom objawiona jest prawda o wszechświecie – jeśli tą prawdą jest Drzewo Światów, to rzeczywiście wybrańcami byli i Grzesiek, i Zac. Mogli tego nie wiedzieć. Mimo pewnej nici porozumienia między nimi, nie rozmawiali nadzwyczaj często ani o wszystkim. Zaś wizje, które każdy mag ma co jakiś czas w swoim życiu są czymś tak prywatnym, że większość z nich nie mówi o tym nikomu.
Grzesiek też widział Drzewo, choć w innym momencie i innych okolicznościach i wyniósł z tego zupełnie inne wnioski. Nowa wiedza natchnęła go – do działania. I jakkolwiek beznadziejne wydawałyby się innym jego próby, on sam wierzył, że to, czego zamierza dokonać, ma szansę powodzenia.
Był w końcu magiem, dla magów zaś nie ma rzeczy niemożliwych, tylko ich własna wola i wiara są ich granicami.
Był przecież wybrańcem, a komu, jeśli nie wybrańcowi przeznaczone jest dokonywanie niemożliwego?
Zawsze był nadzwyczaj zdolny, już gdy przebudził się rok temu zaledwie, miał w sobie moc, na którą większość magów pracuje wiele lat. Niektórzy mówili mu, że to przypadek, że zdarzają się czasem tacy, jak on – być może, on wolał wierzyć, że to nie przypadek, a przeznaczenie.
W ciągu roku powiększył swoją moc i z tego co wiedział, był jedynym, któremu udało się osiągnąć tak wiele w tak krótkim czasie. Jeśli więc nie był wybrańcem, kim miał być?
Nie, nie przeszło mu przez myśl ani razu, że mógłby być wybrańcem „drugiej strony” – Alex przebąkiwała kiedyś, że Nephandi czekają na swojego mesjasza, ale Grzesiek nie był nim, nie był nim też Zac. To po prostu nie trzymałoby się kupy. Jeśli ten mroczny wybraniec istniał lub miał zaistnieć – Grzesiek był jego przeciwwagą. I zamierzał dokonać czegoś, co ugruntuje tę pozycję.
Dokonać niemożliwego i zniszczyć Czepiec.
Ziarno miało zagnieździć się w pęknięciach budynku i wypuścić korzenie. Drzewo miało rosnąć – wryć się w ziemię, między pędy kolczastej rośliny, odbierając jej stopniowo energię – potem zaś wysączając ją prosto z Czepca. Każda rzecz, jaka istnieje, ma swój Wzorzec, ukształtowany z kwintesencji, tej praenergii i pramaterii zarazem. Zniszczyć wzorzec Czepca, oto cel.
Teraz Grzesiek spał – w wynajętym pokoju, w obcym świecie, który fascynował go, ucieleśniając po trosze jego własne marzenie – o nowym świecie wypełnionym magią i nieskończonymi możliwościami, miejscu azylu dla niepasujących do rzeczywistości.
Śnił o drzewie, wyrastającym z nasienia, korzeniach przebijających kamień i Wzorzec, gałęziach sięgających w górę, ku ciemnemu niebu. Lecz nagle sen zmienił się – nie było już drzewa, a tylko Labirynt, taki, jakim go pozostawili. Pajęcze pęknięcie w murze budynku wyznaczało miejsce, gdzie wryło się nasienie, lecz samego nasienia nie było tam – znajdowało się ono w rękach smukłej istoty w szacie utkanej z cienia.
Istota odwróciła się. Grzesiek wiedział, że śni, że nie ma go w tym miejscu, lecz wzrok istoty czuł na sobie, namacalny i zimny. Oczy, wyglądające jak otwory wywiercone w ciemnej twarzy, wpatrywały się w chłopaka, ciemne, bezdenne i bezwieczne. Usta uśmiechały się – dziwnie, gdyż twarz wyglądała jak obciągnięta czarną tkaniną, tą samą, która tworzyła suknię istoty, żywą i zimną zarazem. I tylko oczy przenikały przez nią, głębokie jamy, za którymi wydawały się tkwić jeszcze jedne oczy – ludzkie, lecz martwe.
Grzesiek zbudził się – nie bez lęku, lecz bez przesadnego strachu. Nie pierwszy raz miał sen – wraz z nadzwyczajnym talentem do magyi otrzymał od przeznaczenia inny dar, nie niespotykany, choć rzadki. Sny-wskazówki zdarzały się mu co jakiś czas – czasem precyzyjne, czasem zagmatwane jak każda porządna przepowiednia. Nie zawsze umiał je poprawnie zinterpretować, ale nie pamiętał, by którykolwiek z nich okazał się nieprzydatny.
Wstał. Wciąż była noc – późna, bo Concordia była miastem, które nie zasypiało bardzo długo, teraz zaś ulice były ciche i wyludnione. Nieliczne światła żarzyły się w mroku – część z nich wyglądała na ogień, część przypominała elektryczność, a spora część nie mieściła się pewnie w ziemskiej kategorii naturalności. Jakie były źródła energii tego miasta magów, dużego przecież i w jakiś sposób samowystarczalnego? Jak funkcjonował ten świat, przez pięćset lat wytwarzając własny system władzy, ekonomii, oświaty...?
Nie czas na rozmyślania, choć kilka problemów przemknęło przez grześkowy umysł. Chłopak ruszył ku centrum miasta – na szczęście jego hotel był dość blisko, inaczej Grzesiek zmuszony byłby kluczyć nieznanymi uliczkami.
Stanął na placu między budynkami administracji, a centralną siedzibą Rady. W ciemnościach figury wyglądały jak duchy – czy tym nie były, cieniami zmarłych dawno lub odeszłych ku nieznanemu ludzi? Kiedyś, gdy Grzesiek pierwszy raz usłyszał o tym miejscu, stwierdził, że ma nadzieję, iż jest wolna nisza, czekająca na niego – niszy nie było, a i on dalej był od pychy, niż wtedy, ale chłopak pomału budował w sobie nowe marzenie, o zajęciu dziesiątego kryształowego tronu w tym budynku...
...kiedyś. Teraz ważniejsze były rzeczy do załatwienia.
Śledczy, którzy wieczorem przesłuchiwali ich do późna, musieli już spać, podobnie musieli spać członkowie jego własnej kabały. Strażnicy patrolowali teren – czasem zerkali na chłopaka, ale nie reagowali, tak długo, jak nie robił nic podejrzanego. Na plac w końcu może wejść każdy.
- Szukasz czegoś? – usłyszał Grzesiek głos za sobą.
Obrócił się, by stanąć twarzą w twarz z mężczyzną na pierwszy rzut oka pięćdziesięcioparoletnim i odległym od jakiejkolwiek atrakcyjności czy zadbania. Jasną twarz otaczały ciemne, przetkane kilkoma siwymi nitkami włosy – brudne i przetłuszczone, co przywodziło na myśl pewnego znanego z popularnej kultury czarnoksiężnika. Zresztą i czarna, powłóczysta szata, na której plamy po odczynnikach były wyraźniejsze, niż poprzecierane hafty, kojarzyła się z tą samą fikcyjną postacią. Ale ten mężczyzna – mag, jak wywnioskował Grzesiek, tak z ekscentrycznego ubioru, jak i z migocącej lekko aury, zagrałby profesora Snape’a gorzej, niż Alan Rickman – jego twarz bowiem miała w sobie tyle spokoju i ciepła, że nie można by wyobrazić jej sobie skrzywionej w nieprzyjaznym grymasie.
Mężczyzna był stary – oczy mówiły o smutku wielu przeżytych wieków, o stracie, przebytym szaleństwie i zyskanej mądrości. Budził zaufanie i budził spokój.
- Kogoś na tyle ważnego, żebym mógł powiedzieć mu, co się dzieje.
- Byłeś w Labiryncie razem z pozostałymi – zauważył. To nie tyło pytanie, a twierdzenie.
Grzesiek kiwnął głową.
- Tak.
- Mów, co się dzieje.
Ten człowiek był ważny – to było widać po nim. Nie ubranie i nie aparycja stanowiły o tym, a te oczy i ton głosu. Więc Grzesiek nie miał wyjścia, jak tylko opowiedzieć swój sen, a nowopoznany mag słuchał go z zainteresowaniem, raz po raz kiwając głową.
***

Blady świt ogarniał Concordię kilka godzin później, gdy zebrali się na głównym placu, wybudzeni ze snu. Daniel z Twilight przyklejoną mu do ramienia, Zac zerkający na Lancastrera zdecydowanie częściej, niż poprzedniego dnia, Alex wraz z mistrzem, Sokolski, wyglądający, jakby przyplątał się przypadkiem, Ryan Shade i Dorianne Daves. Ta ostatnia dwójka spoglądająca na siebie podejrzliwym wzrokiem, nic dziwnego, skoro po raz ostatni spotkali się wśród nieprzyjemnych okoliczności związanych ze śmiercią ryanowego brata i skoro do dziś nie wyjaśnili, jak właściwie powinna wyglądać ich relacja i jak Dorianne winna zareagować na to, co Ryan wtedy zrobił, lub czego nie zrobił...
I Grzesiek, z poważną miną, gromadzący ich wszystkich i wyjaśniający, co się stało, i że powinni wrócić. Nie ważne, jak bardzo tego nie chcieli i że już zostali przesłuchani w sprawie Labiryntu, a śledczy porządkują teraz akta i przygotowują się do żmudnych przesłuchań, badań i procesu trójki więźniów. Coś pojawiło się w Cierniowej Róży – przyszło za nimi albo zostało ściągnięte, nie wiadomo. W końcu jeden z ludzi Weaver zdołał uciec, inny obserwował poczynania Lancastera, Zaca i Dorianne – któryś z nich mógł sprowadzić jakiś byt i zabezpieczyć sobie powrót do Labiryntu. Sny Grześka zazwyczaj mówiły prawdę – ci, którzy znali go od dawna wiedzieli o tym, a człowiek, z którym chłopak rozmawiał nad ranem miał dosyć władzy, żeby zezwolić na taką ryzykowną wyprawę. Nawet Caeron Mustai, niezadowolony, że wejście do Labiryntu przestaje być pilnie strzeżoną sprawą jego domu, musiał przystać na takie rozwiązanie. Zresztą i on zdawał sobie sprawę, co onzaczałby demon lub potężny Nephandus w miejscu pilnowanym przez jego podwładnych – prędzej czy później, katastrofę dla domu Janissary i dla całego zakonu Hermesa. I gdyby owa katastrofa miała dokonać się przez frontalny atak, byłoby lepiej, ale większym prawdopodobieństwem była powolna korupcja. Tego zaś Caeron nie chciał w żadnym wypadku.
Z pozostałych zebranych tylko Sokolski cieszył się – chyba – na ten powrót. Twilight czuła dreszcze na samą myśl o ponownym przekroczeniu progów Róży Cierniowej, a im bliżej byli portalu – tym bardziej dygotała. Zbierało jej się na mdłości od znajomej już uporczywej woni chemikaliów i kurzu, przechodzącej w zgniło-ziemistą woń roślin. Lancaster, który właściwie wchodził do Labiryntu po raz pierwszy wyglądał na zwyczajnie niezadowolonego, ale Dorianne sama była zielona na twarzy – a mimo to poszła, uznawszy, że każdy się może przydać.
Za to Ryan promieniował pewnością siebie. „To zabawne – myślał o nim Zac – ale jest pewniejszym towarzyszem, niż Jorge”.
Mimo wszystko, gdyby komukolwiek miał powierzyć swoje plecy, to Ryanowi właśnie. Czasem bezpieczniejszy jest widać niedoszły morderca przyjaciela, niż ten, który owego przyjaciela próbował wykorzystać...
Zresztą – kolejna myśl, na granicy świadomości, bo wchodzili znów w ciemność i trzeba było na niej się skupić – czy gdyby Sariel i Ryan spotkali się tu i teraz, połączeni wspólnym celem, czy nie zrozumieliby się na jakimś poziomie...?
„Tego nigdy się nie dowiem” – stwierdził Zac. Myśl zabolała i sprawiła, że chłopak wzdrygnął się. A może wzdrygnął się, gdyż znalazł się tam, gdzie się znalazł?
Labirynt był cichy – wydawało się, że równie cichy, jak gdy zjawili się w nim poprzedniego dnia, ale po chwili dotarło do nich, że ta cisza jest jeszcze bardziej ciężka i nienaturalna, niż uprzednio. Powietrze wibrowało od napięcia – i obecności czegoś, czegoś większego i groźniejszego, niż Nephandi podlegli Weaver. Rośliny zamarły, ale gdyby przyjrzeć się lepiej ich pędom, można by dostrzec, że trwają napięte, jakby oczekując – na ruch tego, co czaiło się w Róży Cierniowej?
Lancaster wyjął srebrny medalion, zawieszony na długim, filigranowym łańcuszku. Zakołysał nim, jak wahadełkiem, choć medalion był dalece bardziej wyrafinowany niż dowolny przedmiot ze sklepy ezoterycznego i tak samo bardziej wyrafinowana była moc jego właściciela. Medalion zadrgał, zawisłwszy w powietrzu, niespokojnie, chaotycznie. Criamon skrzywił się nieznacznie, spoglądając w kierunku centrum labiryntu.
- Coś to jest – oznajmił. – Przypomina... rzeczy, z którymi juz się zetknęliśmy. Przypomina mi demona z Londynu. Ten sam rodzaj. Duch i coś jeszcze – pewnie człowiek. Ale duch jest potężniejszy od tamtego.
Sokolski wbił wzrok w Anglika, zmarszczył się w dość dziwny sposób – wyglądał, jakby poważnie coś rozważał, coś, o czym wiedział? Jego dłoń powędrowała do srebrnej kalii, którą zawieszoną miał na szyi. Wisiorek zadzwonił cicho, wtórując delikatnemu dzwonieniu łańcuszka w dłoni Lancastrera.
Te same wibracje, tan sam byt wykryty przez obydwu magów. W centrum Labiryntu i nad jego czarnym sercem, dokładnie tam, gdzie wyśnił go Grzesiek.
- Wezwany tutaj – kontynuował Lancaster – przez Weaver.
- No to wiemy, co robiła – mruknęła Alex. – No tak, teraz pytanie, jak to jest potężne...
Jej mistrz pokręcił tylko głową, popatrzył przed siebie. Poprzednim razem nawet nie przekroczył progów Cierniowej Róży – ale ile zmieniło się od tego czasu... Stał, patrząc na rośliny, pozornie uśpione, w istocie – śmiertelnie niebezpieczne. Na budynek wznoszący się ponad nimi, upiornie biały na tle czerni. Na ciemne, kłębiaste niebo, ciężkie i niskie, płynące wolno jak smoła.
Jego uczennica, osoba, którą kochał – na różne sposoby, co czasem go przerażało, a czasem przynosiło ulgę, pociągnęła go lekko za ramię – za pozostałymi, w głąb.
Głosy milczały – może nie miały ochoty atakować teraz, gdy w Labiryncie czaiło się coś o wiele bardziej niebezpiecznego, niż one? Rośliny nie poruszały się, pozwalając przejść, ku budynkowi, w ramiona nieznanego.
Tylko jeden głos, jeden dźwięk, jedna myśl – w głowie jednej osoby.
...zabij mnie...
Sokolski przystanął w pół kroku, nasłuchując. Poprzednim razem słyszał głosy – wszyscy je słyszeli – ale teraz... ten sam głos co przed wyprawą. Ta sama osoba, ta sama kobieta... Przywołał jej twarz – zamazane rysy, z których, jak jakiś znak, wybijała się blizna.
- Tam – odezwał się – jest człowiek.
Nie miał dowodów, ale nie potrzebował ich, zawsze był człowiekiem, dla którego własne przekonanie było ważniejsze, niż logiczna argumentacja. Może kiedyś miało go to zgubić – ale teraz był pewien swojego jak nigdy.
- Co to znaczy? – Daniel wbił w niego badawcze spojrzenie.
- Człowiek – powtórzył Ekstatyk – jakaś kobieta. Jak ten mag w Londynie, ale ona nie jest tam z własnej woli. Chciała, żebym ją zabił.
- No proszę, rozmawia z demonami – prychnęła Alex – co będzie następne, dogadywanie się z Nephandi? Czepiec blisko.
- Lepiej to sprawdźmy – zasugerował Lancaster – to naprawdę przypomina tę istotę z Londynu.
Twilight przykleiła się do ramienia Daniela. Dlaczego jej serce łomotało jak szalone? Nie tylko dlatego, że musiała wrócić do tego okropnego miejsca, było coś jeszcze... Czuła zimno – powiew na karku, przypominający muśnięcie dłoni, lodowatych w nieprzyjemny sposób, nie tak, jak palce Sariela. Rośliny wodziły za nią niewidocznymi oczyma, a i Czepiec wpatrywał się w nią, musiał się wpatrywać. To miejsce sądziło, że należy do niego, ona, właśnie ona. Uciekła poprzednim razem – teraz nie ma wyjścia, teraz musi...
...gdzieś na granicy świadomości usłyszała: płacz, jęk, okrzyk rozpaczy i strachu. Znajoma obecność wzywała ją – nie Labirynt, a coś w nim, ktoś w nim.
Droga między roślinami – jak przez wieczność. Ludzie obok niej – jak cienie. Tylko ta obecność pośrodku, jedyna stała, jedyna realna... chwyciła się osoby najbliżej siebie, łapiąc ciepło, życie, wszystko, co było zaprzeczeniem tego miejsca.
Budynek przed nimi – biały, ale jakby za mgłą. Mgła gęstnieje i rozrzedza się naprzemian – nie, to nie mgła, lecz cień, pełznący cień, znajomy – Twilight widziała taki nie raz, w dłoniach Joanny, gdzie wydawał się mały i nieszkodliwy. Zac widział go – u demona, który go ścigał. Sokolski widział go – od paru tygodni podąża za nim bezszelestnie, wołając i prosząc. Każde z nich widziało go choć raz, choć jakiś jego strzęp, a teraz większy jego fragment oplótł budynek, wgryzając się w to, co pod nim, czerpiąc moc z mrocznego serca – Czepca.
Drzwi zamknięte, ogarnięte ciemnością. Świadomość niezgłębionej ciemności w środku.
Dorianne przystaje, rozgląda się, w palcach rozciera ziołowy proszek. Ten sam proszek wtarła w śluzówkę nosa – łagodny narkotyk, poszerzający pole widzenia. Teraz patrzy na wszystko inaczej – i to, co widzi, musi ją przerażać, bo Dorianne wzdryga się, a jej oczy są rozszerzone nie tylko od narkotyku, lecz i z lęku. Ryan zerka na nią, podaje jej ramię, szamanka wspiera się na nim – gdzieś odpłynęły pretensje, które mieli do siebie. Teraz są rzeczy które Dorianne widzi i o których musi zakomunikować.
- To kobieta, ma jakąś moc...
- Miała – Ryan kręci głową. Eutanatos, wie takie rzeczy. – Nie żyje.
Zac przełyka ślinę. Spogląda na Twilight. Nieprzyjemna myśl klaruje się w jego umyśle. Kiedy to było, jak dawno...? Cienie w aurze pewnej kobiety, cień, który zaatakował jego, ta sama natura tego wszystkiego – łowczyni i demon i uwięziony w statuetce martwy mag i moce ścigające Gwydiona, Stravosa, Zaca, i byt przyzwany do serca Labiryntu... Misterna sieć zależności – ta, którą ujrzał wisząc na Drzewie, ta, która poprowadziła jego, ich wszystkich, tutaj, ta, która miała poprowadzić ich dalej i kosztować jeszcze więcej.
Twilight drży. Chwyta jej dłoń, pozwalając, by dziewczyna znalazła się między nim i Danielem – bezpieczna, bo chwilę potem niemal osuwa się na ziemię, wprost w czekające na to objęcia pnączy.
Przytrzymują ją. Oddycha szybko, płytko.
- Nie – szepce. Nie chce przyjąć myśli. – Nie...
A jednak. Czuje obecność kogoś, kogo znała i kochała – tu, w miejscu, gdzie przed laty zginęła Alice Baermoon, teraz jej córka tkwi uwięziona w cieniu. Martwa, ale podtrzymywana przy życiu, opętana przez moc, którą niegdyś próbowała opanować... Czy nie zdobyła tej mocy w dniu, gdy Jenissary wdarli się do Cierniowej Róży? Spojrzała w lustro, by poznać los swojej matki – a moc lustra, lub jego demon, kto wie, obdarzył ją cząstką tego, co miało ją zniszczyć.
Zmysły Lancastera, rozciągnięte na budynek, widzą postać w jego wnętrzu – kobietę w sukni i płaszczu utkanych z cienia. Białe ciało, uwięzione w ciemnym kokonie. Na piersi kobiety zieje dziura wyrwana kulą z pistoletu. Nabój przeszył serce, ono jednak pracuje nadal. Skóra kobiety jest trupioblada, zsiniałe usta nie zachowały wiele ze swej delikatnie różanej barwy. Twarz napięta, stężała, przeistoczona w pośmiertną maskę – blizna na policzku była niczym pęknięcie. Oczy zamknięte – kobieta nie musiała widzieć, zaś oplatający ją cień nie potrzebował do tego żadnych receptorów.
- Boże – szepce Twilight. Zamknęła oczy, to jednak nie pomaga – obraz znajduje się w jej umyśle.
- Chce, żebym ją zabił – powtarza Sokolski.
Dorianne kręci głową.
- Ona już jest martwa – mówi – to będzie przywrócenie naturalnego biegu rzeczy.
Jak blisko musiała znaleźć się poglądów przypisywanych zazwyczaj Eutanatosom – ona, która do dziś nie mogła wybaczyć ani sobie, ani Ryanowi losu ludzi, którzy ją porwali ani śmierci inkwizytorów. Ale są rzeczy... Wcześniej, nim tu przybyła, przygotowywała się do Zgromadzenia, na którym członkowie jej tradycji mieli zająć się ważną kwestią... I była świadkiem, jak coś próbowało to Zgromadzenie zakłócić, może – zniszczyć. Jakaś siła, której fragment znajdował się w tej chwili przed nimi, próbowała opleść cały świat. Mówcy Marzeń i wilkołaki nazywają tę siłę Żmijem – inni magowie Entropią lub Zniszczeniem. Pierwotna energia destrukcji, tworząca swoje manifestacje, mniej lub bardziej świadome... A jedna z tych manifestacji musiała zjawić się tutaj.
Ryan kiwa tylko głową. Trzyma w dłoni pistolet – antyczny zdobiony rewolwer, który powinien znaleźć się w muzeum, a który w jego rękach staje się zabójczy. Rewolwer lśni srebrzyście, naładowany kwintesencją – może ranić i zabijać istoty nadnaturalne. Może to z niego Ryan chciał zabić Sariela – tak dawno temu, że teraz wydaje się to być jak wieczność. Teraz to jest zresztą tak niewiarygodnie odległe... Teraz liczy się to, że ten pistolet może pomóc...
Choć przecież jest już jedna dziura po kuli w piersi Joanny – dziura, która powinna była Joannę już dawno zabić. A cień podtrzymuje wygasłe życie i równocześnie wysysa je – zaklęte koło. Dusza nie może uciec, pochłaniana stopniowo – ale czy już wcześniej nie była skażona, naznaczona cieniem od chwili, gdy Joanna popatrzyła w tamto przeklęte lustro? Tak miało być – obie zmierzały do tego miejsca, przybrane siostry miały od samego początku spotkać się po raz ostatni w samym środku krainy zmarłych.
- To jest jak rak – mówi Daniel. On też widzi, nieco inaczej, bo jest lekarzem, a lekarz ma inny paradygmat, specyficzny. – Czerpie z życia ofiary. Nie odejdzie, póki może podtrzymać ją przy życiu.
- A żeby zniszczyć raka – dodaje Ryan, sam nieco znający się na medycynie – trzeba zabić organizm.
Zabić. To ciężkie słowo chyba dla nich wszystkich. Twilight patrzy po pozostałych. Większość z nich miała już do czynienia ze śmiercią, w taki lub inny sposób. Część zabijała. Kilkoro – wzdrygało się przed tym. Ale to Twilight ma przeżyć to najciężej. Kochała tę kobietę i czuje się odpowiedzialna za jej obecny stan. Gdyby zadzwoniła wcześniej... Lecz przeznaczenie zawsze idzie swoimi ścieżkami, może doprowadziło by i tak do tego punktu – może z Twilight w miejscu Joanny? Tego dziewczyna nie wie, tego nie chce wiedzieć. Nienawidzi tego miejsca, które odebrało jej tak wiele – pamięć i tożsamość, pewność siebie i spokój a teraz siostrę. Chce mieć więcej mocy i móc zrobić coś więcej, tak, przecież po coś tu przyszła, czyż nie? Przypomina sobie wszystkie wizje i mrzonki... Poznać naturę Labiryntu, dowiedzieć się czegoś o sobie, poznać w końcu swoją przeszłość, prawdziwe nazwisko... Dowiedzieć się, być może, jakiejś prawdy na temat ludzkiej duszy i jej uszkodzeń by może, kiedyś, w odległej przyszłości, ocalić Sariela.
Nie może tego wszystkiego zrobić. Jedyne co może, to wydać wyrok na własną siostrę.
- Zróbcie to.

 

Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj