ZMIERZCH


KSIĘGA III - JUGA

Rozdział 8. Labirynty

Pierwszy był chłód, za nim podążył mrok. Czego innego można się spodziewać? Za nimi zjawił się niepokój – ten, którego konsystencja jest tak lepka, że ma się wrażenie grzęźnięcia, jak w głębokim bagnie. Skaza była tu zasadą, to, co gdzie indziej było wypaczeniem, tu stanowiło normę. Rzeczywistość wspak, gdzie słońce jest intruzem na niebie, a kolce nigdy nie mają róż.
Czy sny, wspomnienia i relacje są w stanie przygotować na coś takiego? Nigdy.
Ściana pnączy, czarna i najeżona cierniami długości dłoni, trwała przed nimi. W jej bezruchu czuć było przyczajenie – roślina, w jakiś sposób świadoma otoczenia, pojmująca je bądź własnym prymitywnym intelektem, bądź tylko instynktem, obserwowała. Bezoka, patrzyła na wszystko, czując ciepło, ruch i kwintesencję. Jeśli gdzieś w oddali przegupowywała swoje pędy, czyniła to, nie mącąc ciszy. Przyczajona, jak sprawny zabójca, a przecież za nią kryło się coś o wiele groźniejszego.
Przed sobą mieli dwie możliwe drogi – w prawo lub w lewo. Obie wyglądały identycznie. Z raportów, które przyniosła Alex, wynikało, że labirynt jest symetryczny, że nie ma w nim mylnych ścieżek i ślepych zaułków, jakby jego funkcją było co innego, niż zmylenie gościa.
Raczej doprowadzenie go w odpowiedni sposób do serca.
Oczywiście, sercem tego, co tworzyła roślina, nie był Czepiec. On był ukryty w głębi, pod budynkiem, w drugim, mniejszym labiryncie. Przed laty członkowie domu Janissary nie zeszli tam, słuchając wyraźnie poleceń: omijać Czepiec jak najszerszym łukiem. Dziś, jeśli ktoś miałby badać podziemia budynku, inni byli przygotowani, by go obezwładnić – a nawet zabić.
-W lewo jest najkrótsza droga – oznajmił Sokolski. W chwili, gdy wchodzili, trzymał w dłoni papierosa. Teraz palił go – dym zdawał się wnikać w cierniste pędy.
„Nie w lewo” – usłyszeli w myślach monitorującą ich Dorianne. Połączenie działało, sen rzeczywiście miał więź ze swoim pierwowzorem. To było równie korzystne, co groźne. – „Droga w lewo to droga upadku, droga w dół, w zaświaty.”
Ekstatyk wzruszył ramionami. Chyba niezbyt wierzył szamance-antropolożce, ale nie zamierzał się wybijać i robić czegoś wbrew pozostałym. Nie teraz przynajmniej, kiedy czuł na karku dotyk lufy – na razie metaforyczny, ale z potencjałem do stania się jak najbardziej materialnym. Wolno i nieco niechętnie odwrócił się w prawo.
- Nie rozumiem, po co w ogóle mamy iść alejką – zauważył Grzesiek – jeśli mamy się dostać do środka, to nie drogą, która została wytyczona. Nie ważne, czy w prawo, czy w lewo, będziemy się narażać.
Alex zmarszczyła się tylko. Jeszcze bardziej, bo od samego początku minę miała poważną, czasem wręcz zaniepokojoną. Nie podobało jej się miejsce, w którym się znalazła i nie ukrywała tego. Teraz dodatkowo zachowanie Grześka musiało jej się nie spodobać, i to mocno.
- A jak byś chciał? – spytała.
Chłopak w odpowiedz zacisnął pięści, zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu. Grawitacja wokół niego zaczęła falować, zaginać się – i Grzesiek wzniósł się w powietrze, najpierw tylko trochę, potem wyżej, powyżej poziomu żywopłotu.
Pnącze nie pozostało obojętne – wystrzeliło w jego stronę parę kolczastych pędów. Chłopak uchylił się, odlatując nieco w bok, poza zasięg – na razie przynajmniej – rośliny. Pnącza zwijały się gniewnie, wydając przy tym dziwny dźwięk – ni to skrzypienie poruszającej się na wietrze gałęzi, ni to syk rozdrażnionego węża.
Twilight cofnęła się odruchowo. Ona też nie chciała tu być. Jeśli jednak Alex demonstrowała swoją niechęć, druga z młodych magiń była wycofana, spokojna. Cały czas obserwowała bacznie okolicę, napięta do granic możliwości. Widziała, co może labirynt – pamiętała to ze snów i nie uważała swoich wizji za nieprawdopodobne. Gdyby pozwolić roślinom, chwyciłyby ich wszystkich, wgryzły się w nich, pożarły ich wnętrzności, wygryzły oczy... Gdyby...
...oczy, moja słodka dziewczynko, twoje oczy, nareszcie jesteś, witaj w domu...
Szept na granicy jej słyszalności, szept w jej głowie, jak w jej snach, jak w jej pamięci. Zadygotała, starając się nie cofać – za nią były tylko pnącza. A one pragnęły jej tak mocno, jak niczego innego, czuła to. Gdyby chwyciły ją, nie skończyłoby się na bolesnej, powolnej śmierci, wolałyby zaciągnąć ją do miejsca, z którego wyrastał ich korzeń. Niemal go czuła, niemal... Może to tylko jej lęk? Labirynt zaczynał motać jej w głowie. Chciała wyjść. Już. Teraz.
- Na razie pójdziemy – oznajmił Jorge. Palce przesuwał po upiornej czaszce zdobiącej jego broń – ale nawet i on tu nie pasował, nie ważne, jak mroczne siły stały za czynami jego i Królowej Mieczy.
„Czy ona wie?” – przemknęło Twilight przez myśl. – „Czy ona wie, że on tu jest? Co ona zrobi, kiedy on stąd wróci?”
Ruszył przodem. Znów przejmował rolę przewodnika – nawet, jeśli to Lancaster, Dorianne i Zac mieli prowadzić, z sennego odbicia obserwując wszystko w labiryncie. Świadomie weszli w koszmar, próbowali go kontrolować...
Daniel ruszył za Jorgem, czujny, cierpliwy. Sokolskiego bardziej absorbowało otoczenie, niż towarzysze. Jak zawsze chyba, co Twilight zdążyła zauważyć. Miała niejasne podejrzenie, że ten człowiek niewiele liczy się z innymi ludźmi i ich reakcjami.
Żywopłot milczał, nieporuszony, przyczajony. Tylko co jakiś czas nabita cierniem czarna macka wystrzeliwała, rozdrażniona, gdy Grzesiek zniżał lot. Chłopak robił to jednak celowo, sprawdzając zasięg rośliny. Raz pnącze chwyciło go za kostkę. Twilight zamarła wtedy – obrazy ze snu wróciły do jej umysłu i przekształciły się, podsuwając wizję chłopaka wplątanego w żywopłot. Kiedy wyrwał się, odetchnęła z ulgą.
Alex zatrzymała się nagle. Nasłuchiwała.
-Słyszycie to? – spytała.
Szepty, szepty, szepty wszechobecne w budynku, sporadyczne tutaj...
...tak, maleńka, tak, masz rację, rozumiesz to miejsce, przyznaj, jesteś jego częścią...
- Nie – mruknęła, zaciskając zęby.
Pozostali zrozumieliby, że ta odpowiedź nie oznacza „nie słyszę”. Gdyby nie fakt, że sami właśnie zaczęli coś słyszeć. Niektórzy przynajmniej.
Sokolski nie reagował, nie odzywał się, jego twarz pozostawała nieporuszona. Jeśli tajemniczy głos przemawiał do niego, mężczyzna nie okazywał tego.
Jorge wciągnął powietrze do płuc. Szybko, gwałtownie. Przygryzł wargę, popatrzył na Daniela niemal ze strachem – kiedy indziej Twilight ucieszyłaby się z takiej reakcji, ale nie teraz, nie, widząc dłoń znielubianego Eutanatosa drgającą na kolbie pistoletu. Przez ułamek sekundy pomyślała że...
...on zabije ci kochanka, malutka. Nienawidził go od początku. I co wtedy będzie z tobą, co? Oni wszyscy go nienawidzą... Grzesiek widzi w nim mordercę, nie wiesz o tym? Dla Grześka każdy Eutanatos to morderca. Alex i Sokolski? Zdrajcę. Komu donosi twój ukochany? Wampirowi, którego kocha dłużej i mocniej niż ciebie? Współpracownikowi z Technokracji?...
-No chodź tu! – rozległ się głos znad ich głów. Grzesiek unosił się wyżej, wyprostowany, z rozpostartymi ramionami, otwartymi dłońmi. – Tu jestem! Chodź do mnie, jeśli chcesz czegoś ode mnie! Boisz się mnie? Jestem tu! Jeśli umiesz coś więcej, niż szeptać, chodź! Ja jestem wybrańcem, słyszysz? Ja!
A potem usłyszeli, że coś wielkiego i ciężkiego faktycznie zmierza w ich stronę, gniotąc sobą pnącza.
„Zaczyna się” – usłyszeli w głowach głos Dorianne.
***

Ich ciała spoczywały w bezpiecznych miejscach.
Dorianne w łóżku, w swoim pokoju, daleko od nich, w rodzinnej wiosce. Otoczyła się duchowym płotem, podstawowym zabezpieczeniem, które powinien znać każdy szaman. Linia wyznaczona przez naczynia z żarzącymi się węglami i aromatycznymi ziołami, każdy byt, który ją przekroczy, będzie miał do czynienia z pomniejszymi duchami, wezwanymi tu specjalnie jak strażnicy i alarm. Nad głową Indianki kołysał się łapacz snów – miał strzec jej drogi poprzez ścieżki nieświadomości, którymi kobieta podążyła w koszmar o labiryncie. Palce szamanki wciąż jeszcze zaciskały się na krawędzi naczynia z odurzającym napojem, którym Dorianne wprowadziła się w trans.
Lancaster leżał na poduszkach, w swoim własnym pokoju do rytuałów, w Sanctum w Londynie. Nie raz już odwiedzał sny, był też w koszmarach, wiedział wiec, co robić. Dym z kadzidła, siny, pachnący orientalnymi roślinami, wypełniał pomieszczenie. Criamon miał na sobie białą szatę, niemal zlewającą się z platynowymi włosami. Naprzeciw niego, na drugiej stercie poduszek, leżał uśpiony Zac. Świadomie bądź nie, chłopak podążył w ślady Hermetyka, zakładając białą, luźną koszulę. Sam nie był w stanie zrobić nic, ale bacznie obserwował rytuał, który poprowadził ich obu w świadome śnienie.
We śnie stali wszyscy troje na szczycie budynku – wyższość snu nad jawą, jeśli ma się odpowiednią kontrolę, można się przenieść, w niektórych przypadkach przynajmniej, w dowolne miejsce lokacji. A z dachu mogli widzieć całe to upiorne miejsce – z układem labiryntu, ze schodami prowadzącymi na wzgórze, z przerażającymi rzeźbami lwów i ciemnym niebem nad głowami. Mogliby wejść i do budynku, ale tego Zac bynajmniej nie chciał. Jego towarzysze też nie.
Dorianne, której chłopak nie zdążył dobrze poznać, nim opuściła Polskę, żeby na lato wrócić do miejsca, z którego pochodziła, ubrana była we śnie w długą spódnicę z miękkiego zamszu, opierającą się na szerokich biodrach i odsłaniającą wąską talię i muskularny brzuch. Bluzka szamanki ozdobiona była koralikami, we włosach zaś tkwiło o wiele więcej piór, niż Mówczyni Marzeń nosiła na co dzień. W dłoni trzymała włócznię, przy grocie z krystalicznego kamienia wisiały kolejne pióra i ptasie kości. Wyglądała zjawiskowo, władczo. Gapiłby się na nią, gdyby miał na to czas, może zauroczyłaby go nawet, chyba lubił takie kobiety, silne, przywiązane do pierwotnej kobiecości, w której naturze tkwiła nie tylko opiekuńczość, lecz też i mądrość i władza. Obraz bogini.
-Zaczyna się.
Oczy szamanki, oczy orła, jej duchowego opiekuna, którego wizerunek miała wytatuowany na ramieniu, widziały już coś – przez granicę obu „wersji” labiryntu, tej realnej, i tej wyśnionej?
Nie. nie tylko tam, lecz i tu – z ciemności pomiędzy ścianami pnączy unosiły się mglistekształty, pomału nabierały formy, materializowały się.
Poznawał je – owalne twarze, puste, bezokie, bezuste, beznose – a może po prostu cienista skóra zarosła otwory, bo chłopakowi wydawało się, że dostrzega ich sugestię, ciemniejszą plamę lub ruch w miejscu, gdzie oczy, usta, nos miały się znajdować. Jak u istoty w Nowym Jorku, trochę jak u bytu w Londynie.
„A co jeśli” – nieprzyjemna myśl przemknęła przez głowę Zaca. – „one wszystkie są jak facet w Londynie? Jeśli wszystkie kiedyś były ludźmi i teraz...”
Patrzyły na niego. Kierowały swoje bezokie twarze w jego stronę. Rozdziawiały zarośnięte cieniem usta, wyciągały dłonie, których każdy palec rozmywał się w długą mackę.
-Zaczyna się – mruknął Lancaster. – Nic do was nie idzie. To iluzja, złudzenie. Ale...
Po drugiej stronie, w Labiryncie, też pojawili się goście.
Zac widział teraz dwa obrazy, dwa Labirynty, dwa punkty widzenia. Dobrze, że o magyi umysłu nauczył się na tyle, żeby umieć sobie choć z tym poradzić...
Po drugiej stronie, w jednym z miejsc przy ścianie, pojawiły się cztery sylwetki. Ludzkie niewątpliwie, ukryte w cieniu, ale nie oblepione nim w tak upiorny sposób. Jeśliby się im przyjrzeć, można by dostrzec, że dwie najwyraźniej są kobietami.
Jedna z kobiet, wysoka, chuda, o ledwo zarysowanych biodrach i piersiach, przyklękła na ziemi, dotykając jej dłonią, kreśląc coś palcami.
„Weaver” – pomyślał Zac i zadrżał znów. Nephanduska nie miała powiązania z demonem, który go ścigał, ale i tak była przerażająca... Obraz jej umysłu, jej idei, jej szaleństwo, to, że zjawiła się właściwie znikąd...
- Weaver – powiedział Lancaster. – I trzy inne osoby.
„Gdzie?”
To Daniel. On był tu po nią. Pilnować Twilight, też. I po tę kobietę.
-Na lewo od was. Pokazuję.
„Widzę.”
„Widzimy” – poprawka ze strony Alex.
-A to, co szło na was? – spytała Dorianne. Jej dłoń mocniej ściskała włócznię i unosiła ją, gotowa do działania.
„Iluzja” – to Grzesiek. Nieco... rozczarowany? – „To miejsce się nami bawi”
Cieniste istoty zbliżały się, szybko. Już niewielka odległość dzieliła je od budynku. Zac zerkał na nie z niepokojem, starając się część podzielonej uwagi przenieść też na to, co działo się po drugiej stronie, w samym Labiryncie. Gdzieś przez mentalne połączenie docierał do niego ślad niepokoju Twilight – i wiedział, że to uczucie dziewczyna rezerwuje dla niego i dla Daniela. Może w innym momencie czułby się wyróżniony. Nie teraz.
-Zajmijcie się swoją stroną, my mamy problem tutaj – Gdzieś zza poły popielatej marynarki Lancaster wydobył niewielką różdżkę z jasnego drewna. W rękach innej osoby przypominałaby popkulturowy gadżet, w jego dłoni była na swoim miejscu – Zac znów to zauważył i znów, przez długość przelotnej myśli, wydało mu się to godne podziwu. Zaklęcie, którym Criamon ją nasycił, identyczne, jak to zastosowane w Iram, wibrowało, kiedy wyciągał ramię w stronę istot.
Duchy zbliżyły się do ściany, długimi palcami wczepiły w kamień, wspinając się, szybko i sprawnie.
Nie były częścią snu – więc skąd się tu wzięły? Ktoś musiał wspierać Weaver...
Dorianne wydała z siebie krótki, ostrzegawczy krzyk. Zac odwrócił głowę. Ujrzał kolejne istoty naprzeciw szamanki – inne, przypominające olbrzymie białe pająki i długich, kruchych odnóżach zakończonych ostrzami. Ich szczęki poruszały się, wydając złowieszczy klekot, gdy istoty zbliżały się do kobiety.
Lancaster nie zareagował, choć musiał wiedzieć, że coś jest za nim. Nie stracił zimnej krwi. Wycelował w jedną z cienistych istot – tak, jak kiedyś, przestrzeń zagięła się a drewno wessało ducha. Kolejne cienie sunęły jednak po ścianie, przyklejone do niej plamy czerni. Zac zadrżał, uświadamiając sobie własną bezradność. Ile naprawdę mógł zdziałać?
Za jego plecami Dorianne unosiła włócznię. Zerwał się wiatr – zadzwoniły ptasie kości, zaszumiały pióra... Nie, to nie te kilka piór szumiało, lecz całe skrzydła, potężne skrzydła olbrzymiego ptaka, orła lub mitycznego Ptaka Gromu, przyzwanego przez szamankę z odległych zakątków Umbry. Ptak otworzył dziób, wydał z siebie donośny krzyk. Pająkowate stwory zamarły na moment.
Zac stał zdezorientowany. Cienie były bliżej – chłopak wierzył, że Lancaster i Dorianne poradzą sobie, ale nie chciał pozostawać bierny, po prostu nie chciał... W jego wnętrzu aż się gotowało – od napięcia, od adrenaliny...
W ułamku sekundy przypomniał sobie, jak kiedyś już stał sam na sam z takim cieniem – w Nowym Jorku. Nim Joanna i Edward przybyli mu na pomoc, zdołał osłabić przeciwnika – Dzika Magya, która towarzyszyła jego przebudzeniu, wywołała rozbłysk światła... Potem uczył się sporo o sferze sił, gdyby dał radę... powinien...
Skupił się, zamykając oczy, unosząc dłonie, łącząc ich palce. W innym momencie powiedziałby, że ten gest jest głupi – teraz nie miało to znaczenia. Ujrzał światło – jak rozproszone w „powietrzu” cząsteczki. Skupić je tylko, skupić choć na chwilę...
W odruchu wyciągnął dłoń – błysk wystrzelił z jej wnętrza, skoncentrowany, intensywny. Trafił w cieniste demony – ten, który był najbliżej, wrzasnął, rozpadając się na pojedyncze molekuły ciemności.
Z tyłu orzeł spadł na jednego z pająków, wbił się szponami w jego potężne ciało.
Po drugiej stronie, w samym Labiryncie, także trwała zacięta walka.
***

Alex rwała się do akcji. Stanęła, odruchowo chyba, w bojowej pozie, kierując wzrok w kierunku, który Lancaster wskazał, nim zajął się problemami w sennym odbiciu. Widziała na odległość – manipulowanie przestrzenią zawsze przychodziło jej łatwo. Była zdolna widzieć dalej – i teleportować się. To właśnie zamierzała zrobić.
Jeden z dwóch mężczyzn wydobył coś spod koszuli. Medalion – podłużną, ośmioboczną płytkę z wypukłym wzorem kolczastych pnączy. I pnącza słuchały go, związane zapewne z przedmiotem, z samym Upadłym, może z zaklęciem, które wypowiadał. Poruszyły się i wystrzeliły, kilkanaście, może kilkadziesiąt macek jednocześnie, część w stronę intruzów, część zaplatając się dookoła Nephandi, budując płot.
Scarlett Weaver klęczała nadal, z dłonią na ziemi, zamkniętymi oczyma, ustami poruszającymi sie niemo. Zaklęcie które splatała, musiało być potężne – gdyby podejść bliżej, można by poczuć je na całym ciele, jak nieprzyjemny dreszcz. Lecz i na odległość wywoływało wibracje, drażniło.
-O nie... – mruknął Daniel.
Karta pojawiła się w jego dłoni. Przywiązane zaklęcie. Ścisnął ją w palcach. Zapłonęła.
Twilight czuła – impuls wysłany w stronę Nephanduski. Zaklęcie magyi życia, działające na mózg – oparty na medycynie paradygmat Daniela robił swoje. Eutanatos planował wyeliminować Weaver z gry, na samym początku, już teraz.
Weaver jednak trwała niewzruszona, inkantując nadal.
Jorge też nie zamierzał wchodzić w kontakt – zresztą, obecność pnączy nakazywała mu zająć się nimi. wycelował w jeden z pędów – czarne lufa pistoletu przeciw czarnym cierniom, śmierć przeciw śmierci. Jeśli istniała obawa, że będzie próbował zrobić coś Danielowi, teraz czynił coś wręcz przeciwnego – kula z pistoletu uderzyła ten akurat fragment rośliny, który właśnie zmierzał w stronę patologa.
Twilight skupiła się. Głosy nie głosy – nie zamierzała pozwolić innym robić wszystko za siebie. To jednak był jej Labirynt i jej własne demony, uwięzione w kształcie pnączy. W snach widziała, jak zabierają jej ukochanych – na jawie nie zamierzała do tego dopuścić.
Zamknęła oczy, sięgnęła do kieszeni, wyjmując szklaną kulkę – jasnoniebieską, połyskującą srebrzyście. W niej miała uwięzione własne zaklęcie. Cisnęła ją – szkło rozprysło się o ziemię, ponad lśniącymi drobinami pojawiły się srebrne smugi – przywołane pomniejsze duchy. Rzuciły się w stronę roślin, odwracając ich uwagę od dotychczasowego celu.
Daniel powoli wyjął kolejną kartę. Twilight wiedziała, że uwięził w nich podobne zaklęcia – atakujące umysł. Mimo, iż Weaver wydawała się być obwarowana masą barier, nie rezygnował. Za którymś razem musiao się udać – oby wcześniej, niż Nephanduska skończy czar...
Grzesiek obserwował wszystko z góry. Całą czwórkę „intruzów”, skupionych bardziej na obronie niż ataku – to było dziwne, naprawdę. Chronili siebie, ale przede wszystkim swoją przywódczynię, zajętą czymś naprawdę niepokojącym...
Był tu w konkretnym celu, to prawda, ale wszystko wskazywało na to, że cel tej kobiety jest sprzeczny z jego planami... Nie zamierzał dopuścić, żeby skończyła rytuał.
Oczywiście, nie planował zabijać Upadłej – zabicie kogokolwiek traktował jako ostateczność, i to ostateczność wywołującą najwyższy wstręt. Może czasem, w przeszłości, zdarzało mu się przez młodzieńczą lekkomyślność narazić kogoś – ale uczył się, patrzył i widział. I nie chciał zabijać, cokolwiek miało się stać – nie chciał zabijać.
Alex planowała się teleportować i strzelić – widział w jej dłoniach pistolety. Nie zamierzał jej na to pozwolić, ale zrobienie innym przejścia przez kolczastą klatkę było sensowne. Może do tego czasu Danielowi uda się to, co planował... nawet jeśli – pozostają jeszcze trzej Nephandi...
Grzesiek uczył się kiedyś magyi sił, mocy kontrolowania energii i żywiołów, tradycyjnie przypisywanej Zakonowi Hermesa... Niemal rok temu, jak dawno, kiedy Andre ciągle był z nimi, zanim zniknął w tak dziwny sposób... Tej mocy chłopak używał – do latania. Ale teraz zamierzał zrobić coś bardzo, bardzo w stylu Hermetyków – albo, jeśli patrzeć na to od innej strony, w stylu gier komputerowych. Kulę ognia.
Przygryzając wargę, uformował dłonie w kulkę. Płomień zatańczył pomiędzy nimi – powiększając się, podsycany kwintesencją. Grzesiek wycelował i rzucił nim, w rośliny między swoją kabałą a Nephandi.
Kula ognia popędziła przez pnącza, paląc je aż do gołej ziemi. Kurczyły się w ogniu momentalnie, zmieniając w wysuszone, poczerniałe kikuty. Mężczyzna z medalionem uniósł i rozsunął ręce, rozgarniając ścianę roślin, uniemożliwiając, by cały labirynt stanął w ogniu – lecz to, co zapłonęło, zmieniło się już w popiół, pozostawiając pośrodku szeroki, pusty pas.
Jeśli twórca Labiryntu zabezpieczył go kiedyś przed ogniem, zaklęcie nie działało już, wygasłe z czasem, lub zdjęte przez Janissary przed laty.
Druga kobieta nie próżnowała – uniosła wysoko rękę, krzyknęła coś. Ziemia poruszyła się i wypiętrzyła, zabudowując ścianą kamienia i gleby wyrwę.
Odgrodzona ścianami pnączy i kamienia Weaver nie przestawała inkantacji. Znaki, które wyrysowała na ziemi, emanowały chłodem. Ciemność unosiła się znad nich jak dym, rozmywała w powietrzu, coraz intensywniejsza, mocniejsza.
Alex zjawiła się kilka metrów od niej – wyciągając parę pistoletów. Jeden z towarzyszy Nephanduski krzyknął, kierując w stronę dziewczyny srebrny sztylet. Koniec ostrza zajarzył się ogniem, nim jednak Upadły zdążył zrobić to, co zamierzał, Alex strzeliła. Dwie kule pomknęły w stronę przeciwnika – jedna spudłowała, grzęznąc wśród pnączy, druga trafiła go w ramię, powalając na ziemię.
Drugi z mężczyzn uniósł jedno z ramion, drugą ręką bawił się medalionem. Rośliny skierowały się na dziewczynę, ale chybiły – gdy zaś zawróciły, jej nie było już w pobliżu.
Weaver trwała niewzruszona, z rozcapierzoną dłonią przyciśniętą do ziemi. Znaki zapłonęły głębsza czernią, mocno, gwałtownie, otaczając kobietę czarna kolumną, która wystrzeliła ku niebu, ku czarnym chmurom. Te pociemniały gwałtownie, jeśli były między nimi jakiekolwiek przebłyski światła – zniknęły na ułamek sekundy...
...i Scarlett Weaver zamarła nagle, osunęła się bez ruchu – w ostatniej, zdawałoby się, chwili, jej osłony spadły, a zaklęcie Daniela pogrążyło kobietę w bezwładzie i uśpieniu.
Marek Sokolski może cały czas miał minę luzaka, ale to nie znaczyło, że nie był przygotowany. Zapalił papierosa – i ten, wydawałoby się, nic nie znaczący gest był uruchomieniem zaklęcia. Dym uniósł się w powietrze, zakłębił i uformował w kobiecą sylwetkę, a potem zamarł. Zamarła i Upadła, która przed chwilą poruszyła ziemię – zamrożona w czasie.
Mężczyzna z medalionem został sam. Spojrzał po pozostałych, pokręcił głową. Odwrócił ośmiokątną płytkę i... zniknął nieoczekiwanie. Pnącza, pobudzone jego zaklęciami, wiły się nadal, ale on sam nie mógł ich już kontrolować. Uciekł.
Daniel zaklął pod nosem.
Ale mieli trójkę – wszystkich nieprzytomnych. W tym Weaver, pozbawioną czucia, podobnie jak i druga kobieta, i mężczyznę, rannego i nieprzytomnego.
„W porządku?” – dobiegło ich pytanie z „drugiej strony”, od Dorianne.
-Tak – odparła Alex. – A u was?
„Ktoś tu był, namierzył nas, odciągał od was... a potem uciekł.”
-Nam też jeden uciekł... ale mamy pozostałych.
Pnącza, przebudzone, ale pozbawione kontroli, okazały się nie być wyczulone na to, który mag jest upadły, a który nie, okazały się jednak wyczulone na krew. Widząc, że jeden z towarzyszy Weaver jest ranny, skierowały się w jego stronę – wystrzeliły i oplotły w jednej chwili, wgryzając się w ciało, pijąc krew.
Twilight, która właśnie w tym momencie podeszła, dostrzegła to. Zamarła.
-Niech ktoś... – wymamrotała – Niech ktoś coś z tym zrobi...
-To Nephandus – zauważyła Alex, wzruszając ramionami. Patrzyła na to obojętnie, choć pod wpływem bólu mężczyzna, właściwie chłopak, niewiele starszy od niej samej, ocknął się i zaczął szarpać rozpaczliwie. Rośliny tym chętniej wgryzły się w niego, sycąc się tak krwią, jak i cierpieniem.
-I dlatego nie wolno go zabijać – dodał Jorge, celując z pistoletu.
-Nikogo nie wolno zabijać – sprzeciwił się Grzesiek.
Ale Jorge nie postąpił tak, jak można się by było po nim, jako po Eutanatosie związanym z niepewnymi sektami, spodziewać. Kula uderzyła w pnącze, rozbijając je – kolczasta macka upadła na ziemię w spazmatycznych skurczach, ze zranionej rośliny pociekła znowu ciemna ciecz.
Grzesiek wyciągnął rękę – pozostałe pędy rozstąpiły się, niechętnie, uwalniając ofiarę. Chłopak osunął się – szarpał się ciągle spazmatycznie i zwijał z bólu i utraty krwi. Daniel podszedł do niego, wyciągając ostatnią ze swoich kart. Gdy spłonęła, chłopak leżał, uśpiony.
-No to tyle – mruknęła Alex z satysfakcją – teraz... hej, a co ty robisz? – spytała nagle, widząc, jak Grzesiek unosi się znów w powietrze, twarzą do budynku.
-Każdy z nas po coś tu przyszedł – rzekł chłopak, wyjmując z kieszeni swoje tajemnicze zawiniątko.
W jego wnętrzu znajdowało się nasiono – spore, w twardej, lśniącej łupinie, trochę jak pestka owocu, nasiono drzewa – zawierające w swoim wnętrzu zakodowany wzorzec rośliny. Grzesiek uniósł dłoń i cisnął je, z siłą, z jaką nie potrafiłby rzucić czymkolwiek zwykły człowiek. Nabrawszy energii pocisku, wbiło się w ścianę, zostawiając na niej pajęczą siec pęknięć.
-Teraz – powiedział chłopak – możemy wracać.
Gdy zawracali, zostawiali za sobą tajemnicze zaklęcie, pozostawione w Labiryncie przez młodego maga... Ale i zaklęcie, które pozostawiła po sobie Weaver – ciemną sylwetkę, materializującą się wolno, bez ich wiedzy, ponad budynkiem.
***

Zjawiła się na wezwanie – nie sprawiło jej to trudności. Demony rządzą się innymi prawami, niż reszta istot, a jedną z zasad którą kierują się niemal wszystkie, jest przybywanie na właściwe wezwanie. Ona nie jest wyjątkiem. Scarlett Weaver użyła właściwego wezwania i wybrała miejsce tak sprzyjające, jak żadne.
Energia płynąca z Czepca budzi ją. To, co uśpione, zaczyna być świadome. Patrzy na nośnik, tak kruchy, bezwładny, martwy w dodatku i śmiertelnie przerażony. Nośnik walczy, ale nie może wygrać, kierowany niczym marionetka uwiązana na nader mocnym sznurku. Pani przeciąga się w swoim śnie i z rozbawieniem przypatruje się ciału, które podarowano jej części. Walka duszy, ciągle uwięzionej w nienaturalnie podtrzymywanych przy życiu zwłokach jest cudownie daremna.
...tak musi być... szepce ta część świadomości Pani, która oplątuje sobą duszę kobiety. ...nie walcz ze mną jesteśmy teraz jednym powinnaś być zadowolona naznaczono cię wielką mocą to zaszczyt być tym czym jesteś pomyśl o mnie wiecznie uśpiona nie mogę otworzyć oczu póki nie nadejdzie wyznaczony czas a on nie nadszedł jeszcze...
I martwa kobieta kapituluje, wiotczeje w cienistym kokonie. Patrzy tylko z bólem na swoją siostrę, wyrodne dziecko tego miejsca, oddalającą się, odchodzącą. I martw kobieta czuje ulgę i czuje ból i żal, i pragnie, pragnie, żeby ktoś zawrócił, żeby ktoś zobaczył, że to nie koniec, że poszło za łatwo, że ciągle tu jest, ona, uwięziona, że jedyne, czego pragnie, to uwolnić się, wrócić do Koła, umrzeć naprawdę i odrodzić się.
Ale to, co nią kieruje, uśmiecha się tylko i zbliża się ku pęknięciu. Widzi wbite w szczelinę nasiono – odrobinę czystego życia pośrodku domeny zniszczenia. I nie może nie docenić tego gestu, tego symbolu, zasadzić drzewo pośrodku Labiryntu, w nadziei, że korzenie rozsadzą Czepiec, a nasycony magią wzorzec rośliny wysączy i oczyści kwintesencję. Cząstka Pani dociera do pokładów uśpionej świadomości i widzi, że chłopak, który tego dokonał na razie jest wybrańcem tylko na własne życzenie, ale kiedyś świat może go zaakceptować. I coś w niej, co rozumie więcej, bo Pani jest demonem, ale demonem świadomym swej roli i porządku wszechświata, uśmiecha się, kiedy smukłe palce wyłuskują ziarno ze szczeliny.
Martwa kobieta nie rozumie. Martwa kobieta niemo wzywa pomocy. Na próżno – za odchodzącymi zamknęły się już drzwi.
***

Twilight łapała oddech. Nie było to przyjemne, bo opuszczony budynek nie przestał pachnieć chemikaliami, ale przynajmniej nie czuła już dusznego zapachu zgnilizny, z delikatną nutką zepsutego mięsa, jaki wydawały rośliny w Labiryncie. Nawet wilgoć piwnicy była teraz przyjazna, nawet jej cień – właściwy. była w Labiryncie krótko, nie zaszła daleko – nie chciała tego powtarzać, nawet w imię obiecanej wiedzy o sobie samej czy naturze skażenia. Słyszała dość – a nie wątpiła, że gdyby zbliżyła się do serca bardziej, głosy nasiliłyby się, mieszając jej w głowie i prowadząc nieuchronnie do Czepca.
Zresztą niemal wszyscy wyglądali na usatysfakcjonowanych lub czujących ulgę. Grzesiek zostawił swój czar, może z nadzieją, że kiedyś uda mu się zniszczyć Labirynt wraz z jego sercem. Alex emanowała dumą – tylu pojmanych Nephandi to wielki sukces, jeden mógł uciec, ale ci doprowadzą do niego... Daniel też był już spokojny, zerkał tylko na nieprzytomną Weaver i na jej poranionego przez pnącza towarzysza. Nawet Jorge nie wyglądał, o dziwo, na kogoś, kto chciałby wracać zaspokoić swoje ambicje. I tylko Sokolski krzywił się nieznacznie, tylko Sokolski zerkał na drzwi...
Ale to nie był koniec, oczywiście.
Na górze czekał na nich komitet powitalny.
W sumie mogli się go spodziewać – w końcu powiadomili odpowiednie „władze” o tym karkołomnym przedsięwzięciu...
Caeron Mustai, pewny siebie, dumny, wyniosły – ta wyniosłość czyniła go wyższym, bo w istocie Alex niemal dorównywała mu wzrostem. Dwie osoby przy nim – członkowie domu. Oboje uzbrojeni, gotowi do ataku.
Ale to nie wszyscy.
Marius Schwarzmann w zielonej, mundurowej kurtce i trzydziestoletnia na oko blondynka o okrągłej twarzy i figurze, równie zacięta, jak on, z ramionami zaplecionymi na pełnych piersiach. Ryan Shade, ściskający w dłoni karabin snajperski i bezwładne ciało u jego stóp – William Etharc, zgarnięty gdzieś po drodze domniemany wspólnik Weaver i zleceniodawca Sokolskiego w jednym. Nieznany mężczyzna, wysoki, o nordyckiej urodzie, z jasnym siwiejącym warkoczem opadającym na plecy, z runą na policzku – klęczał nad Etharkiem, zapinając na jego nadgarstkach lśniące, srebrzyste obręcze.
-O ja pierdolę – mruknęła blondynka, widząc trzy nieprzytomne osoby. – W życiu nie widziałam tylu nefów na raz!
-Kajdanki – mruknął Schwarzmann.
-Tak – blondyn z warkoczem oderwał się od nieprzytomnego Ekstatyka, wymierzając mu przy okazji pełnego satysfakcji kopniaka. Ruszył w stronę pojmanych.
- Ten jest ranny – zauważył Daniel, wskazując na mężczyznę, którego pokąsały ciernie.
Teraz, gdy można było przyjrzeć się więźniom uważniej, dostrzegli, że ranny to młodziutki chłopak, może rówieśnik Zaca. Włosy miał krótkie, jeśli nie liczyć jednego ozdobionego srebrnymi wisiorkami warkoczyka, nosił po kilka kolczyków w każdym uchu. Nie wyglądał złowieszczo, bardziej, jak uczeń Mówcy Marzeń czy jeden z Opustoszałych, niż Nephndus.
Ale i kobiety nie wyglądały niepokojąco – Weaver z jej czerwonymi włosami na jeża, w białym podkoszulku i trampkach, jej towarzyszka, ładna szatynka w miękkiej, jasnej spódnicy.
- Zero mrocznych płaszczy, no dobrze się maskują – stwierdziła nieznajoma blondynka, patrząc jak „wiking” zapina kajdanki, a jeden z towarzyszy Caerona blokuje krwawienie u chłopaka, być może usuwając też i jad z ran, bo możliwość, że ciernie były zatrute była aż za duża.
- Zapisz to sobie, Lucy – odpowiedział jej Schwarzmann. – A wy – zmierzył wszystkich wzrokiem – za mną. Na przesłuchanie, kurwa mać, wycieczki do Labiryntu się im zachciało.
Twarz Marka Sokolskiego wyrażała jedno wielkie „ups”.
***

Pięćset lat wcześniej, kiedy Wojna Wstąpienia – zmaganie między Dziewięcioma Tradycjami i Porządkiem Rozumu, później Unią Technokratyczną, które propaganda obu stron zwykła nazywać „odwiecznym”, stało się faktem, kiedy Ziemia stała się linią frontu, magowie opowiadający się po stronie mistyki postanowili stworzyć w Umbrze miejsce wyjątkowe. Nie twierdzę – twierdze istniały już wcześniej. Schronienie. Miejsce dla władzy i dla sądów. Dla wszystkich, którzy zmuszeni byli uciekać z Ziemi, szukali czegoś więcej, możliwości badań, możliwości życia. Współpracy.
Współpraca potrzebna była do stworzenia takiego miejsca – najpotężniejsi magowie tych czasów, zwani Założycielami, niektórzy mówią też, że przy pomocy dwóch co najmniej Wyroczni, wykroili w Umbrze kawałek miejsca i ukształtowali nowy świat. Słabsi spotkali się w różnych miejscach na Ziemi, poświęcając Węzły, tworząc filary tego, co nazwano Horyzontem. Jedyny, jak mówiono potem, przypadek, gdy Dziewiątka była naprawdę zjednoczona i umiała coś stworzyć.
Nie licząc tragicznej sprawy Pierwszej Kabały, oczywiście, ale to odległa część historii. Dość wspomnieć, że i upadek Pierwszej Kabały, i powstanie Horyzontu miały być symbolem i legendą. Bo każde narodziny muszą być przypieczętowane śmiercią, a założenie czegoś – krwawą ofiarą. Świat nigdy nie odstąpi od tej zasady, nie ważne, jak będziemy się starać – Śpiący czy Przebudzeni, żywi czy nieumarli. I na krwi – tak tych, o których opowiada się legendy, jak i anonimowych, którzy oddali życie w imię swojej wizji świata – zbudowano gmach, Dziewięć Tradycji, różnych i podzielonych, lecz pracujących razem w chwilach kryzysu. I miejsce, stworzone jako pomnik i narzędzie współpracy. Horyzont, świat tysiąca możliwości.
Większość magów przybywa tu jednak w innych okolicznościach, niż udając się z obstawą na przesłuchanie. Większość magów jednak nie widziała Labiryntu od środka i nie schwytała Nephandusa, co dopiero mówić o trzech... Większość magów przychodziła na Horyzont jednym z oficjalnych wejść, a nie boczną furtką Zakonu Hermesa – przez umbralną twierdzę Doissetep i portal zabezpieczony przez ognistego strażnika. Większość magów widząc okazały budynek, w którym spotyka się Rada, zatrzymywała się by podziwiać. Oni nie mieli teraz na to czasu i mogli tylko w przelocie spojrzeć na kopułę z białego kamienia, reprezentacyjne schody i wielkie posągi, umieszczone dookoła – wizerunki tych, którzy tworzyli Horyzont, a wraz z nim – historię.

 

Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj