ZMIERZCH


KSIĘGA III - JUGA

 

Rozdział 7. Róża Cierniowa

Wejście do Labiryntu nie jest i nie było nigdy marzeniem żadnego „normalnego” maga. Legendy wystarczą, żeby odstraszyć – a poza legendami jest i realne zagrożenie w postaci Upadłych broniących swojej twierdzy równie zaciekle, jak każda inna grupa Przebudzonych, która dorobiła się własnego miejsca w Umbrze. Zabezpieczenia, bariery i pułapki, często budowane przez lata lub i stulecia, odstręczają skutecznie, a prócz nich są jeszcze właściciele dziedziny, ich akolici, często zaś także przyzwane istoty – od zwykłych duchów strażniczych, po prawdziwe demony. Frontem Wojny Wstąpienia może być Ziemia, lecz Umbralne fortece, w których poszczególne frakcje okopują się, potrafią odegrać kluczową rolę. Konstrukty Technokracji i Fundacje Tradycji – Labirynty Nephandi nie są wyjątkiem, i ich rolą jest zapewnienie wojnie zaplecza... One jednak zazwyczaj kryją coś, co napawa metafizycznym wręcz lękiem – Czepiec.
Nie wszyscy, oczywiście, zwracają uwagę na zagrożenie metafizyczne – czasem lepiej udać, że go nie ma, zwłaszcza, jeśli to namacalne jest osłabione, zaś na horyzoncie widnieją spektakularne korzyści. Tak właśnie było przed niemal ośmiu już laty, czerwcowego dnia, gdy do głowy domu Jannisary dotarła wieść, że obserwowana od pewnego czasu twierdza Nephandi została pozbawiona przywództwa.
Ten konkretny Labirynt, nazywany Różą Cierniową, ciążył Caeronowi Mustai już od pewnego czasu. Sama świadomość lokalizacji jego bram była kusząca – jak wielki prestiż przyniosłoby rozbicie grupy Upadłych w ich własnej siedzibie! Jak dotąd, Caeron nie słyszał, by jakikolwiek mag odniósł taki sukces. Prócz tego, pogłoski o tym, że w Róży Cierniowej przebywa człowiek odpowiedzialny za wydanie Technokracji umbralnej placówki Janissary i śmierć dobrej jednej trzeciej domu, też robiły swoje. W Caeronie Mustai ambicja i duma przeplatały się z wolą zemsty i przeradzały w obsesję. Szpiedzy zostali wysłani w miejsca, będące przypuszczalnymi ziemskimi siedzibami Upadłych, mające połączenia z Labiryntem. Tam czekali, zbierając informacje – aż w końcu, w lipcu, dowiedzieli się, że Nephandi walczą między sobą. Władca Labiryntu został zabity, jego podwładni próbowali ustalić nową hierarchię.
To był doskonały moment, by wkroczyć – wybrani członkowie domu i gromada Akolitów przejęli ziemską „przybudówkę” i kontrolę nad portalem. Stamtąd niewielka grupa magów wkroczyła do Cierniowej Róży.
Nie można powiedzieć, by akcja zakończyła się spektakularnym sukcesem. Ktoś musiał wiedzieć wcześniej i ostrzec Nephandi – kiedy Janissary przeczesywali Labirynt, nie znaleźli wiele. Tylko kilku broniących się akolitów, kilka pomniejszych duchów, zapewne o demonicznej naturze, oraz krwiożercze rośliny, postawione na straży. Walka z tymi ostatnimi była ciężka, dodatkowo magowie skarżyli się później na halucynacje i omany słuchowe. Nie schwytano ani jednego Upadłego – ani domniemanego nowego przywódcy, ani tego, który tak naraził się domowi. Znaleziono jedynie dziecko – dziesięcioletnią dziewczynkę, przerażoną i nie będącą w stanie wyjaśnić, skąd wzięła się w tym miejscu.
Zdaniem Jorge’a Mesicia, potencjał wyprawy nie został w pełni wykorzystany. Eutanatos, sam balansując na granicy, nie zawahałby się przed dogłębniejszym zbadaniem Labiryntu - nie wykluczał nawet, że zbliżyłby się do samego Czepca, by móc go zobaczyć. Jednak jeśli w całym Zakonie Hermesa był dom, dla którego badanie było ostatnim z priorytetów, był to dom Janissary właśnie. Wojownicy pośród uczonych. Weszli, zrobili porządek, wyszli. Zabezpieczyli przy tym portale, wystawili straż i trwali na posterunku przez całe osiem lat.
W roku akcji Jorge był już mniej-więcej tym, czym był teraz – oddanym podwładnym Królowej Mieczy, domyślającym się z grubsza jej niepewnych kontaktów. Chyba tkwiło w nim jakieś ziarno idealizmu, skierowane wobec swej pani, bo wierzył, że będąc związaną z tym, co wyrosło z upadłej sekty, robi to dla dobra Tradycji i świata. Teraz wiedział że miał rację – lecz jego idealizm rozpłynął się, w jego miejsce zaś pojawiła się niechęć do Królowej. Wtedy jednak wierzył, że zdobycie danych z Labiryntu pozwoli mu zbliżyć się do Tal’mahe’Ra. Nie omieszkał więc puścić wici, gdy tylko Geneva Bye wyznała mu zamiary swego zwierzchnika.
Jakiż jednak naiwny był, sądząc, że Caeron Mustai pozwoli mu udać się z nimi! Janissary nie zwykli mieszać w swoje sprawy członków innych domów w Zakonie, nie mówiąc już o innych Tradycjach. Legendarna już niemal paranoja ich przywódcy i jego żądza władzy nie pozwoliłaby im zaufać nikomu...
Jorge został odprawiony z kwitkiem. Czuł zawód i rozgoryczenie, jednak przez kolejne lata osiągną upragnione wpływy i bez zaplanowanych badań. Jednak ciekawość pozostała – Labirynt nadal istniał, a klucze były w posiadaniu domu Janissary, podobnie, jak dziewczynka, którą znaleziono tam wówczas. I bardzo, bardzo zdziwiony było Jorge, gdy Królowa Mieczy kazała mu pilnować tej właśnie dziewczynki – klucza do kontroli nad pewnym wampirem. Okazja do zaspokojenia dawnej ambicji? Czemu nie.
Twilight umknęła mu – nie zdołał jej uwieść ani roztoczyć nad nią opieki. Ale ciągle była jej ciekawość, jej desperacja i jej strach. Na nim postanowił zagrać, namówić dziewczynę do wyruszenia. Wiedział, że jej nowy kochanek zdoła wywrzeć presję na Alex – a uczennica mistrza Mustai miała swoje kobiece sposoby. Prędzej czy później bramy Cierniowej Róży staną otworem przed nim...
...Problem w tym, że miały też stanąć otworem przed inną osobą i Jorge doskonale to wiedział.

***

Alex nigdy nie grzeszyła cierpliwością ani zapałem do nauki rzeczy teoretycznych. Zdawała sobie z tego sprawę – o ile ćwiczenia fizyczne przychodziły jej z łatwością, języki chłonęła jak gąbka, zaś fotografia i gotowanie były po prostu jej pasjami, o tyle wiedza książkowa nudziła ją śmiertelnie. Dobrze, że ze wszystkich domów w Zakonie trafiła właśnie do Janissary, gdyby musiała uczyć się setek formuł – zwariowałaby chyba. 
Tak samo nużące było siedzenie nad aktami – nie, żeby treść nie była ciekawa, ale Alex zdecydowanie za wiele papierów przegrzebała ostatnimi czasy. Jeszcze pismo klinowe dawało jakieś możliwości popisania się – umiejętnościami fotografa, czy talentem językowym. Tu – odgrzebanie raportów i wniosków, które pewnie kurzyłyby się, gdyby kilka miesięcy temu nie zażądał ich do wglądu Marius Schwarzmann.
Alex generalnie cały projekt nie podobał się. Wchodzenie do labiryntu uważała za igranie z ogniem, już sam fakt, że jej dom ma dostęp do jednego z przejść wywoływał w dziewczynie niepokój.
- Ktoś musi tego pilnować, moja śliczna. – tłumaczył jej mistrz. – Inne wejścia są zaślepione, przynajmniej te, o których wiemy, to jest sposobem kontrolowania sytuacji wewnątrz.
- Raczej proszeniem się o kłopoty – mruknęła w odpowiedzi. – Ilu ludzi wie o tym teraz, co?
- Jorge wie.
- Powinno się go było zabić – pokręciła głową, odkąłdając papiery na bok. – Za dużo mu Geneva powiedziała...
Prawdopodobnie niechęć do Jorge’ai niechęć do Genevy nakładały się u Alex na siebie. Pod nieobecność Caerona jego niegdysiejsza prawa ręka za bardzo wczuła się w rolę głowy domu, a teraz systematycznie próbowała podkopywać autorytet zwierzchnika. Oczywiście, nie spodziewała się jego tak szybkiego powrotu – z Dziedzin Paradoksu mało kto wraca tak prędko i samo to było podejrzane. Gdyby Geneva dowiedziała się, jak to się stało... Alex skrzywiła się na samą tą myśl. Jej ukochany mistrz miał swoje sekrety, część z nich poznawała dopiero teraz i wywoływały w niej dreszcze. Istota napotkana kiedyś w Umbrze, która na mocy kontraktu uwolniła znienawidzonego przez rzeczywistość maga... To zahaczało o konszachty z demonem, a Alex, która już wcześniej tę istotę spotkała ostrzegała Caerona: To demon.
Oczywiście, cieszyła się, że odzyskała ukochanego tak prędko i w dobrym stanie umysłu – ale czasem przyłapywała się na obserwacjach, które ją niepokoiły... Czy to ten demon, czy sam Paradoks, czy może Caeron Mustai był taki wcześniej, a ona po prostu nie zdążyła zauważyć? Może potrzebowała tych miesięcy dystansu, żeby się zorientować, jak niebezpiecznym człowiekiem jest ten, którego pokochała. Polityk z krwi i kości, którego dziesiątki lat – ponad stulecie – gier o władzę nauczyły, że nie należy ufać nikomu... Mówiono, że kiedyś zamordował swojego własnego mistrza i Alex miała coraz większe poczucie, że może być w tych pogłoskach ziarno prawdy... To nie była przyjemna myśl, nawet, jeśli dziewczyna wierzyła, że Caeron musiał mieć ważne powody dla popełnienia takiej zbrodni. Jednak bezbrzeżnie uwielbienie dla mistrza umierało w niej pomału. Owszem, kochała go nadal, mocno i z pasją, ze wszelkimi marzeniami, jakie młoda dziewczyna może żywić względem kochanka, był jej ideałem jako mężczyzna: starszy od niej, dojrzały, mogący zapewnić jej stabilizację i niesamowicie atrakcyjny. To się nie zmieniło. Zmieniło się to, że teraz widziała jego błędy i potknięcia, Pychę, która spowodowała, że, niepomny zagrożenia, zbyt często opuszczał dziedziny umbralne aby zjawić się na ziemi i zbyt rozrzutnie szafował magia. Ta pycha nie zniknęła w nim, podobnie, jak nie zniknęło to, co dwa lata później Alex miała nazwać po imieniu: paranoja.
Teraz widziała tylko, że Caeron kombinuje, jak z planu Jorge’a wyciągnąć jak najwięcej dla siebie. Mógł powiedzieć „nie” – nie uczynił tego. Rozmawiał z nielicznymi Eutanatoi, bywającymi w Doissetepie – od nich dowiedział się, że Jorge nie musi być tym, na kogo wygląda, że prawdopodobnie ma kontakty z jakąś upadła sektą i dla niej szpieguje tak własną Tradycję, jak i Zakon. Podróż do labiryntu mogła być naturalną konsekwencją takich powiązań... Dlatego Caeron zgodził się wpuścić ekspedycję do środka i posyłał z nią, jako swojego „oficjalnego szpiega” Alex.
Alex najchętniej trzymałaby się od Czepca jak najdalej. Na odległość co najmniej jednego portalu między dziedzinami. Ale wola głowy domu to wola głowy domu.
Dostarczyła papiery swoim towarzyszom – niechętnie, z podejrzliwością. Ufała Lancasterowi, pokładała jako-takie zaufanie w Danielu, ale była przekonana, że Grzesiek zrobi coś głupiego, że Sokolski postąpi ten jeden krok za daleko, że coś w środku każe Twilight uwierzyć w jakieś niestworzone rzeczy. No i był jeszcze Jorge...
Jasne, Alex miała na takie ewentualności broń. W sumie profilaktyczne zabijanie należało do obowiązków Eutanatoi, ale i ją wyszkolono na wojownika. Miała dopiero siedemnaście lat, ale zdarzyło jej się już zabić – Technokratę, dawno, dawno temu. Sądziła, że kogoś, kto zbliża się do upadku byłaby w stanie zabić tym bardziej.
I, szczerze mówiąc, miała poważną nadzieję, że Jorge’a trzeba będzie zabić. Że Daniel, sam darzący go antypatią, zrobi to sam, bo jej nie chciało się babrać sobie rąk tym człowiekiem. A jeśli Jorge naprawdę pracuje dla jakiejś grupy znajdującej się na granicy upadku, sprawa będzie oczywista. Nie podzielała pewności Caerona, że dowody się znajdą, jednak nie oznaczało to, że nie miała nadziei.
Z drugiej strony Jorge nie był jej priorytetem – Alex nie ukrywała, że idzie tylko dlatego, że dostała polecenie od mistrza. No i miała nadzieję dorwać jakiegoś Nephandusa...
- Mistrz zgadza się dopuścić nas do przejścia – Tłumaczyła swoim towarzyszom dwa dni przed terminem wyznaczonym przez Jorge’a.
Stół w kuchni pensjonatu zaściełały papiery – raporty sprzed siedmiu lat. Jeden plik dostała do wglądu wyłącznie Twilight – dopiero teraz Jannisary byli na tyle uprzejmi, żeby pokazać jej jej własne akta, wyniki jej własnych badań.
Czuła się źle czytając – owszem. Zwłaszcza, że dokumenty nie powiedziały jej nic nowego. Nie było to tak traumatyczne, jak Schwarzmann pytający o kontakty z Nephandi. Pokazanie akt było dowodem: „uważamy cię za czystą, nigdy nie byłaś podejrzana”.
Dlaczego teraz? Czemu wcześniej tak bardzo ją ignorowali? Miała ochotę dokończyć to, czego nie zrobił Paradoks i udusić Caerona Mustai – to co, że głowa domu Janissary miała ponad dwieście lat i była mistrzem? Twilight miała mu za złe ten kompletny brak empatii, na który ponoć cierpią wszyscy Hermetycy, który wpoił obojgu swoim uczniom – i Dariusowi, i Alex. Nie ważne, co ta dwójka brakiem empatii maskowała.
Z tym, że wylewanie teraz żali nie miało sensu. Mogła nadal nie lubić Alex – musiała nauczyć się z nią żyć. Albo umrzeć, jeśli o tym mowa, choć wolała odrzucić od siebie tę myśl.
- Oczywiście, to półlegalne – kontynuowała Alex. – Reszta o tym nie wie, mistrz będzie miał kłopoty, jeśli coś się stanie. – Skrzywiła się przy tych słowach. Widać, że nie podobało jej się takie rozwiązanie. – Jeśli o mnie chodzi, byłabym za powiadomieniem domu Quaesitor.
- Bo tylko Zakon Hermesa ma prawo o tym wiedzieć – obruszył się Sokolski. – Będziecie potem sądzić jedną z naszych? Wywołacie skandal.
- Ona już nie jest ekstatyczką – zaprotestowała Alex – jest Nephandusem. A poza tym, to Quaesitorzy wykonują wyroki gilgula!
- Jakby w innych Tradycjach nikt nie miał takiej mocy – mruknął Grzesiek.
- Bo ma – zgodził się Daniel.
Sokolski popatrzył na niego spode łba. Musiał odbierać Eutanatosa jako osobę podejrzaną – Chakravanti mieli opinię Tradycji utrzymującej własne brudy w tajemnicy i często zmiatającej je pod dywan. Nie bez powodu, oczywiście, zasłużona reputacja nekromantów i zabójców sprawiała, że owe brudy zaszkodziłyby jeszcze bardziej. A jeśli ktoś praktykował zabójstwa z zimną krwią, mógł potajemnie praktykować i niszczenie dusz. Mówiło sie o upadłych sektach – ale jak dotąd Rada ujrzała przed Trybunałem przedstawicielkę tylko jednej z nich – dziesięć lat temu. Wcześniej Eutanatoi musieli radzić sobie sami.
- To wygodniejsze – mówił ten konkretny Eutanatos – oddać tak wielką odpowiedzialność w ręce specjalistów. Jeśli dom Quaesitor sam się zgłosił.
- Dom Gernicus – poprawił Lancaster, używając dawnej nazwy domu, stosowanej jeszcze zanim przyjęło się tę konkretną grupę Hermetyków nazywać po prostu „Sędziami” – ogłosił wszem i wobec swoją wiedzę w nadziei wykorzystania jej dla dobra wszystkich...
- W nadziei, że będą kierować magami – mruknął Grzesiek.
- To też – Anglik kiwnął głową – jeszcze jeden bolesny przykład tego, jak ideały Zakonu potrafią zboczyć z właściwego kursu. Na szczęście, większość Quaesitorów, których znam, nie ma zapędów do polityki i kompetentnie wykonuje zadania. Poinformowanie ich jest dobrym pomysłem – podobnie, jak poinformowanie odpowiednich władz w panów tradycjach – spojrzał na przedstawicieli tak Eutanatoi, jak i Kultu Ekstazy. – To jednak sprawa po równi wszystkich trzech Tradycji.
- Tak – przyznała w końcu Alex. Dość niechętnie.
- To nie znaczy – kontynuował Lancaster – że poinformowanie nie jest dobrym rozwiązaniem. Moim zdaniem, jest najlepszym możliwym, nie będziecie się potem musieli tłumaczyć, jeśli coś pójdzie naprawdę nie tak. I, oczywiście, jeśli naprawdę zamierzacie chwytać Weaver, jeśli się wam to uda, wtedy wsparcie czekające przy wejściu będzie korzystne. Tak, Alex ma rację – podkreślił.
Grzesiek przez większość czasu siedział w milczeniu. Bawił się tylko niewielkim pakunkiem, trzymanym w dłoniach. Zawiniątko zrobione było z białej tkaniny, na której chyba wymalowano zieloną farbą jakiś wzór i mieściło w sobie coś naprawdę małego. Czuć było od tego przedmiotu kwintesencję – cokolwiek Grzesiek przyniósł ze sobą, było magiczne. Chłopak jednak nie zamierzał przyznać się, co to. Zapewne sam to stworzył – miał tendencje do robienia rożnych eksperymentów. Zapewne też zamierzał użyć tego w Labiryncie.
Teraz podniósł głowę znad pakunku, popatrzył po zebranych – niebieskie oczy miał poważne. Twilight przebiegło przez myśl, że rolę ”wybrańca” musi Grzesiek traktować o wiele bardziej serio, niż Zac. I zadrżała na moment, uświadamiając sobie, że chłopak mógłby być zdolny do poświęcenia się, gdyby uznał, że w ten sposób zniszczy Labirynt.
Ale na razie Grzesiek nie mówiło poświęceniu. Powiódł tylko wzrokiem po wszystkich, po kolei. Potem skupił się na Lancasterze.
- Mówi pan „będziecie musieli”, „zamierzacie, „uda wam się”. Pan z nami nie idzie?
- Ja osobiście tam nie pójdę – Anglik pokręcił głową – mogę was wspierać, choć nie wiem skąd.
Daniel oparł łokieć na stole, podbródek – na łokciu.
- Jest pan specjalistą od snów.
- Poniekąd – zgodził się Criamon.
- Więc może od strony snu? To miejsce ma swoją manifestację we śnie, bardzo... stabilną.
Anglik wbił w Daniela badawczy wzrok.
- Skąd pan wie?
Twilight, milcząca dotąd, nad wyraz poważna, niemal zasępiona – nic dziwnego, jeśli brać pod uwagę, jakie znaczenie miała dla niej ta „wycieczka”, zdecydowała się odezwać:
- To mój sen. Moje... wspomnienie tego miejsca. Mój koszmar. Ma połączenie. Tego jestem pewna. Ja... – zawiesiła głos. Zaschło jej w gardle – a myślała, że lęki takie jak ten już przeminęły. Może odrzuci je kiecy zobaczy Labirynt...
...kiedy upewni się, co z Joanną, co z Sarielem...
-Jeśli pozwolisz nam z niego skorzystać – Lancaster skłonił głowę z szacunkiem. Sam odpędzając od siebie emocje i głęboko kryjąc swoją sferę prywatną, umiał uszanować prywatność innych.
- Pozwolę – odpowiedziała – To najlepsze... wyjście. Prawda?
- Dobrze – kiwnął głową. – Sprawdzę, czy sen ma połączenie z miejsce, które reprezentuje. Poproszę o pomoc pannę Daves, ona zna się na snach i Umbrze. Jeśli się uda, wejdziemy tam oboje, będziemy was pilnować.
- A więc idę ja – wyliczała Alex. – Grzesiek, Sokolski, Daniel, Twili, Dżorż – to ostatnie imię było pogardliwym przydomkiem, jakim dziewczyna nazwała Jorge’a. – Michael i Doriana ubezpieczają ze snu... Mój dom będzie czekać na nas na miejscu...
- Ja też idę – oznajmił Zac.
Twilight popatrzyła na niego, ogarnięta nagłym przerażeniem.
- Nie.
- Przecież rozmawialiśmy o tym.
- Zac... – pokręciła głową – mam złe przeczucia. Nie powinieneś...
- Myślałem, że o tym rozmawialiśmy.
- No bez urazy, Zac – zauważył Grzesiek – ale jesteś z nas najsłabszy.
- Nie zostawię was przecież – pokręcił głową zły. A potem nagle znalazł wyjście. – Panie Lancaster, jeśli w takim razie... byłby pan w stanie zabrać mnie ze sobą do snu? Znam się nieco na magii umysłu, Grzesiek ma rację, nie umiem wiele, ale postaram się nie być nieprzydatny.
- Nie będziesz – Criamon skinął głową.
Więc było już postanowione. Wszystko działo się tak szybko – plany, ustalenia, informowanie innych... Za szybko. Twilight, im bardziej zbliżał się wyznaczony dzień, tym bardziej chciała się wycofać. Coś złego, coś złego miało się komuś stać... I o ile nie bała się o siebie, o tyle lęk o innych niemal ją paraliżował. Utraciła już Joannę – kto miał być następny?
***

Mężczyzna siedział na murku, pod własnym blokiem. Ciepła, letnia noc nie nastrajała go na przebywanie w domu – właściwie powinna nastrajać go na wyjście na imprezę, ale Marek Sokolski nie był w nastroju do zabawy – wyjątkowo.
Mógł być, jak stereotyp Kultysty Ekstazy, lekkoduchem i nieuleczalnym optymistą. Mógł być ryzykantem, którego ciągnęło chodzenie po krawędzi: podejrzane specyfiki i podejrzani ludzie, wiedza, którą inni nazywali „zakazaną”. Wierzył, że ma dosyć siły woli, by nie spaść z tej wąskiej linii, którą kroczył. Objaw pychy? Być może. Słyszał już wiele opowieści o magach, których niezachwiana wiara we własną siłę woli zaprowadziła prosto do Czepca – nie mówiąc już o miejscach mniej nieprzyjemnych. Kiedyś, przed wiekami, grupa mistyków na Bliskim Wschodzie wierzyła, że umieją zachować tak idealną równowagę, iż upadek nie grozi im – wszyscy oni zasilili szeregi Nephandi. Niedawno człowiek, który nawiązał współpracę z Sokolskim powiedział „Być może niedługo się spotkamy. Być może będziesz musiał mnie zabić.”. Śledził Scarlett Weaver, udawał jej stronnika – ile trzeba było, by stał się nim w istocie, tak podobny do niej – Ekstatyk znajdujący rozkosz w bólu, Ekstatyczka znajdująca piękno w destrukcji...
Sokolski nie zamierzał iść w ich ślady. Owszem, już jutro sam miał stanąć na samej granicy Czepca – myśl o tym wywoływała na jego karku dreszcz, o którym nie mógłby powiedzieć „nieprzyjemny”. Adrenalina, silny narkotyk. A przy tym pragnienie zdobycia wiedzy, która poruszy świat w posadach...
Dlatego nie poszedł nigdzie. Myśli kłębiły się w jego głowie – plany i rojenia, które może były tylko błahymi fantazjami, ale może miały szansę powodzenia.
Poznać Labirynt. Poznać Czepiec – prawa nim rządzące, co jest w nim takiego, co zmienia avatara, wywraca go na lewą stronę, skaża i niszczy tak, że nie da się tego odwrócić... A może da się odwrócić, może jednak... jeśli pozna się chorobę, pozna się i lekarstwo...
Nie, nie szedł do Labiryntu tylko dlatego, że ktoś mu kazał, nie, nie traktował tego jako „wycieczki krajoznawczej”. Uważali go za głupca, nieświadomego własnych ograniczeń i nie liczącego się z konsekwencjami własnych czynów, wiecznie naćpanego idiotę, który pragnie wprowadzać w życie własne narkotyczne wizje. O, jakże się mylili! Nie dostrzegli w nim wizjonera, ducha zmiany.
Wypuścił z ust kłąb dymu – siwy na tle ciemniejącego nieba, ciemnoszarych budynków, koron drzew, z zielonych zmieniających się w czarne. Ponad jego głową, na skażonym światłem niebie, mrugały najjaśniejsze z gwiazd – szczątki konstelacji.
Dym rozprzestrzeniał się wolno w leniwym, ciepłym powietrzu. Powinien rzednąć, lecz zamiast tego stawał się coraz gęstszy, ciemniejszy.
Sokolski wpatrzył się w niego – nie pierwszy raz widział coś takiego, wizja, przesłanie, głos z krainy zmarłych lub przeszłości. Mówiono mu, że miał dar – wszyscy w jego Tradycji bawili się spoglądaniem w czas, lecz nieliczni budzili się ze spontanicznymi wizjami. Legendy mówiły o wizjonerach, którzy wieszczyli przyszłość z zaskakującym stopniem sprawdzalności – Sokolski otrzymał od kapryśnego losu, lub po prostu od własnego avatara dar odwrotny – widzenie w tył. Przy tym, jak na złość, wyczulony był na obecność umarłych – dar, który bardziej przydałby się Eutanatosowi...
I to umarły właśnie nadchodził... Nie – mężczyzna otrząsnął się, czując, że pierwsze wrażenie było mylne – nie umarły, coś innego, coś przynależącego Niskiej Umbrze, lecz nie będące – już nie – duszą zmarłego.
Cień wypłynął z zakamarków, połączył się z dymem. Przed oczyma mężczyzny uformował postać – sylwetkę kobiety – bo na kobietę wskazywała wypukłość piersi, przewężenie talii i miękkość bioder – pozbawioną twarzy, rozmywającą się.
Kto inny może uciekłby. Sokolski patrzył zafascynowany na demona – był pewien, że to demon – materializującego się przed nim.
Kobieta wyciągnęła dłoń – w błagalnym geście. Jej twarz na moment stała się konkretna, nabrała rysów. Sokolski wyraźnie dostrzegł kształt ust i nosa, wykrój oczu i nieregularność blizny na policzku.
Obca. Nie znał nigdy kobiety z blizną na policzku.
Głos, ten sam który wzywał go w Iram, odezwał się – szepcąc na granicy słyszalności.
...zabij mnie...
- Kim jesteś? – spytał. Demon proszący, by go uśmiercić? To tak bardzo burzyło wszelkie schematy, że było aż pociągające.
Wyciągnęła rękę po raz kolejny, jakby prosząc, żeby ją ujął.
Wstał pomału, sam unosząc dłoń, gotów chwycić kobietę-ducha-demona.
Nim jednak udało mu się to uczynić, cienista sylwetka zachybotała się nagle, rozmyła. Kobieta wydała z siebie przeraźliwy, zrozpaczony krzyk i rozpłynęła się – jak wessana do innego miejsca.
Marek Sokolski został sam – z jedną dłonią wyciągniętą przed siebie, z niedopałkiem papierosa między palcami drugiej.
Tej nocy we śnie widział tron stojący pośrodku ciemnej sali. Na czarnym, kamiennym siedzisku leżało złote jabłko.
***

Wyruszyli rano – część z nich po nieprzespanej nocy, część z nich – sami pogrążając się w śnie. Szczęście w nieszczęściu, nie wkroczyć do Labiryntu ciałem, a jedynie wysłać umysł do jego sennego odbicia... Teraz Lancaster, Zac i Dorianne pogrążali się w letarg, odurzeni zapachem ziół szamanki i kadzideł Criamona. Mieli obserwować, wspierać, chronić... A kto miał chronić ich?
Pozostałych prowadziła Alex. Sokolski nie był dziś rozmowny – bał się, knuł, czy rzeczywiście miał, jak twierdził, dziwne spotkanie poprzedniego wieczora? Twierdził, że widział coś interesującego, demona, coś w rodzaju istoty, którą widzieli uwięzioną w Londynie – połączenie ducha z człowiekiem, najpewniej magiem. Nie łączył jednak tego wydarzenia z ich wyprawą – raczej ze swoim darem, to już nie pierwszy raz, kiedy rozmawiał z dziwnym bytem. Nie powiedział jednak, jakie były te poprzednie spotkania – skryty, nieufny, dziwne podejście jak na człowieka z natury tak otwartego.
Jorge milczał. Przywitał się z nimi – chłodno, mimo, iż to on był inicjatorem całego projektu. Wyraził zadowolenie z tak dużej grupy uczestników, nadzieję na sukces, przynajmniej przeciw Weaver i jej ludziom. Jakie miał plany poza tym i co oznaczało dla niego „badanie” Labiryntu – nie wiedział nikt.
Droga wiodła przez miejsce, z którego do Róży Cierniowej weszli swego czasu Janissary – przez dawną fundację Upadłych, opuszczony teraz dwupiętrowy budynek o drzwiach i oknach zabitych deskami, otoczony płotem z blachy falistej, pilnowany non-stop przez akolitów domu, a zapewne także i przez kilku Przebudzonych.
Budynek pachniał przede wszystkim chemikaliami – całą masą środków dezynfekcyjnych. Ktoś, kto rozszerzyłby swoje zmysły ponad ludzkie możliwości, mógłby wyczuć coś jeszcze – wonie, które teoretycznie powinny były ulotnić się już dawno, lecz przykleiły się do tego ponurego miejsca, wplatając się w jego aurę. Nikły zapach krwi i kolejne zapachy chemii – środki do produkcji narkotyków.
Tylko te zapachy świadczyły o ponurej przeszłości opuszczonego domu. Nic więcej nie zostało – okna zabito deskami, tak, że wpuszczały do pustego wnętrza niewiele światła. Ściany odrapano z farby, tak gorliwie, że miejscami spod przerzedzonego tynku prześwitywała goła cegła. Za to na podłodze miejscami zachowały się niewiadomego pochodzenia plamy – ciemne, wżarte głęboko, nieważne, czy w deski parkietu, czy, częściej, w betonową wylewkę.
Wszechobecna pustka i wiercący w nosie zapach chemikaliów niepokoiły. Dom może został oczyszczony, wysterylizowany tak bardzo, jak się tylko dało, ale zbyt długo musiał był pełnić funkcję fundacji Nephandii czuć było, jak bardzo przesiąkł ich obecnością.
Drzwi, które wskazała im Alex, były zabite deskami, niepozorne, na uboczu. Nikt nie powiedziałby, że kryje się za nimi portal – a jednak. Gdy je otwarli, poczuli wiejące zza nich chłód, wilgoć zapach krwi zmieszany z zapachem ziemi.
„Tak pachną te rośliny” – pomyślała Twilight. Przeszedł ją dreszcz. Po co tam szła? Teraz nie była pewna. Kiedyś miała nadzieję dowiedzieć się czegoś o sobie. W głębi duszy też i o przemianie, jaka zachodzi w Czepcu, choć miała świadomość, że do serca Labiryntu nie zbliży się, że Daniel pozbawi ją przytomności w którymś momencie. Była mu za to wdzięczna... kiedyś. Teraz po prostu czuła narastający niepokój.
Drewniana schody wiodły w dół – do piwnicy. Przypominały trochę schody prowadzące do podziemi Iram... Ale woń wilgoci, ziemi, krwi i zgnilizny... natura miejsca, gdzie prowadził portal...
Jorge szedł pewnym krokiem, z poważną twarzą, z pistoletem w dłoni. Kolba broni ozdobiona była wypukłą czaszką – cóż za niepokojąca broń. Jak cały Jorge.
Sokolski wyglądał na spokojnego, wyluzowanego. Nie wiedział, co go czeka? Być może.
Grzesiek uśmiechał się tajemniczo. Miał własne plany – to oczywiste.
Jesteśmy – dotarł do nich przekaz Lancastera.
My też – odpowiedział Criamonowi Daniel, gdy tylko postawili stopy w ciemnej i zimnej piwnicy. Przed nimi widniały kolejne drzwi – właściwy portal. – Wchodzimy.
Po drugiej stronie ciemne chmury kłębiły się na bezsłonecznym niebie. Labirynt kolczastych pnączy prowadził ku wzgórzu, ku budynkowi flankowanemu przez upiorne lwy, ku białym jak kość pomieszczeniom wewnątrz, ku nieustającym szeptom...
***

Rośliny wijące sie po ziemi, tworzące ściany dookoła – to skończone dzieło sztuki. Mają wspólny korzeń, czarny jak noc, sięgający do wnętrza Labiryntu, do Czepca, który dla rośliny jest sercem. Nie ma róży bez kolców – ta róża zaś nie ma i nigdy nie miała mieć kwiatów. Tylko umysł o niezwykłej wrażliwości mógł stworzyć coś tak pięknego: czarne pędy i ciernie długości dłoni. Kompletny artyzm dekonstrukcji, gdy kolce wbiją się w ciało i zaczną powolnie je pożerać. Zobaczyć coś takiego! Prześledzić ten przerażający, piękny proces od początku, gdy ofiara szamoce się jak nabity na szpilkę motyl, aż do końca, gdy pozostają już tylko kości, bielejące pośród czerni... Czy stwórca tego miejsca wiedział, co stworzył? Nie poznała go nigdy – chciałaby. Pogratulowałaby mu talentu przyćmiewającego wszystko, co widziała, z nią samą włącznie. Czuła się mała przy harmonii tego dzieła – choć przecież powołana była do czegoś więcej.
Pragnęła destrukcji – piękna, które można odnaleźć jedynie w rozkładzie. Kiedyś, dawno, dawno temu, w innym życiu, zmęczyła ją presja kreacji. Wzorce, rosnące wokół niej, wybujałe tworzenie, wiodące nieuchronnie do krystalizacji – Śpiący odnajdywali piękno w tych odczłowieczonych formach, które z taką radością adaptowała Technokracja. Ona zaś widząc szklane fasady wieżowców czuła mdłości. Forma była więzieniem – rozkład był wyzwoleniem, pięknem i prawdziwą sztuką – odkryła to w mrocznych zaułkach miasta, w melinach, gdzie turpizm i dekadencja były obowiązującą modą. W uśmiechu, jakim obdarzył ją kiedyś wampir, którego spotkała, gdy metodycznie rozkrawał szponami zwłoki. Jego palce i twarz miały fioletową barwę sińców. Zachwyciła się nimi.
Szukała wizji narkomanów – tych ich etapów, kiedy ma się wrażenie, że ciało i osobowość są rozkładane na kawałki. Mięso odpadające od kości, śmierć ego. Żadnej rekonstrukcji potem – piękno niebytu.
Wtedy odnalazła ją Jodi – Jodi, która znała to samo, której miłość leżała w niszczeniu. Kaleczyły się nawzajem, raniły swoje dusze i ciała. Jodi przyprowadzała młodych degeneratów, których sny i marzenia inspirowały. Obrazy zaczęły powstawać jeden po drugim, coraz piękniejsze, ale to nie one były prawdziwymi dziełami, a to, co podopieczni Jodi robili na ulicach... A potem ona sama – zaprowadzona przez Jodi do miejsca, gdzie jej ciało i dusza rozpadły się na kawałki.
Krzyczała wtedy z rozkoszy, kiedy byt, który mogłaby nazwać wcieleniem zniszczenia, cierpliwie rozczłonkowywał ją. Niebyt zbliżał się, absolutne piękno nicości wzywało... A potem wyrwano ją z ekstazy, złożono na powrót. Krzyczała z bólu, w proteście, póki to, co zniszczyło ją i odtworzyło nie pokazało jej celu:
Masz nieść posłanie, Scarlett. Już to robiłaś – teraz jesteś doskonałym posłańcem. Stwórz dzieło, jakiego nie widział świat, stwórz absolutną destrukcję.
Wtedy ujrzała motyla – sam istniejący, niósł w sobie obietnicę nieistnienia. Jeśli motyl jest symbolem duszy, ten, fioletowy z pajęczyną na skrzydłach, był duszą skażoną. Istotą tego, czym była ona, czym byli jej podobni. Wytatuowała to sobie na łopatce.
Wróciła odmieniona, odnowiona, doskonała na tyle, jak doskonałe może być coś, co istnieje. Zabiła Jodi – to było dopełnienie, ich miłości, ich celu. Wiedziała, że Jodi odrodzi się doskonalsza i że kiedyś obie podążą ramię w ramię ku nicości. A przy tym, jak piękna była rana na piersiach kochanki...
Znalazła innych – takich, jak Jodi, takich, jak ona sama. Niektórzy byli młodzi, inni mieli za sobą stulecia. Niektórzy mówili o wybrańcu, który miał nadejść, tym, który poprowadzi świat do ostatecznej anihilacji – Scarlett pojęła, że to on jest motylem, symbolem i archetypem. Nie służyła mu – lecz podziwiała go. Inny z nich miał wizję – zjednoczyć się, stworzyć przeciwwagę dla Tradycji, dla Technokracji... To było tworzenie, owszem, zaprzeczenie dekonstrukcji i chaosu, ale czyż nie trzeba czasem czegoś stworzyć, posiąść narzędzia by niszczyć?
Przyjęła pomysł. Było w nim dość piękna, by mogła go zaakceptować. Inny z nich opowiedział o utraconym Labiryncie – był tam kiedyś, zanim magowie z Tradycji nie zmusili go do ucieczki. Czemu nie odzyskać tego miejsca? Podjęła się tego zadania – i, och, jakie to było zabawne, żałośni magowie, którzy chcieli ją złapać, mieli jej w tym pomóc...
Spodziewali się jej – to było dla niej oczywiste. Ale nie spodziewali sie tego, co zamierzała.
Kiedyś, gdy jej ciało i dusza odtwarzały się w Czepcu, Scarlett ujrzała istoty, które ją zachwyciły. Duchy, będące personifikacjami tego, co niszczy: wojny, zarazy, zdrady, złych namiętności... Dawni mieszkańcy krain Żyznego Półksiężyca bali się ich śmiertelnie. Nadali im nazwę Sebitti, Siedem Złych Duchów. Wezwanie jednego z nich...
Wiedząc, że dzień i godzina nadchodzą, Scarlett splatała czar. Ciemność, w której żarzyły się jedynie czubki kadzidełek – dym jak żywe pasma cienia. Krew – własna, z ciała rozcinanego głęboko, przez skórę, mięśnie i wnętrzności – tylko siła woli i moc magyi życia utrzymywały Scarlett przytomną, w stanie euforii, na granicy własnej śmierci, własnego rozkładu. Krew ciekła na podłogę, wsiąkała w nią wielkimi, ciemnymi plamami – i z jednej z tym plam wyłoniło się coś, co wydało się Scarlett ciemniejsze jeszcze niż wszystko dookoła. Wstrzymała oddech, dopatrując się w istocie przedsmaku bytu, który przyjął ją kiedyś, w czepcu, którego lokalizacji nie pamiętała.
Byt miał sylwetkę kobiety. Scarlett w myślach próbowała dopasować do niego imię któregoś z żeńskich Sebitti.
...nie – przemówił demon, na poły w jej głowie, na poły – w wibrującym od cienia powietrzu. – zostaw imiona scarlett weaver nie są nam potrzebne czego pragniesz...
- Oddaję ci krew, oddają moje życie, pragnę odzyskać Labirynt zwany Cierniową Różą.
...widzę to widzę gdzie to zmierza widzę kto tam przybędzie...
- Ich też ci oddaję. Przyjdziesz na moje wezwanie?
...ja nie przychodzę na wezwanie scarlett weaver ale przybędę bo tak ma być bo tam mam być ujrzeć tych którzy przyjdą tak jak widziałam ich w iram mieście kolumn mieście w kanionie w innych miejscach tak...
Kobieta uśmiechnęła się szeroko.
- Tak – szepnęła, zadowolona.
I wtedy, nieoczekiwanie, wydało jej się, że z wnętrza cienistej postaci dobywa się głos, materialny i całkiem ludzki, rozpaczliwy krzyk sprzeciwu.
Wydał jej się niezwykle piękny i tej nocy Scarlett Weaver śniła o tym pięknie, jakie może mieć w sobie tylko ludzka istota pochłaniana przez demona.
Dzień później stała już wewnątrz Labiryntu, zachwycona absolutnym pięknem kolczastego żywopłotu, budynkiem w centrum i pulsującą obecnością Czepca gdzieś w głębi.



Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj