ZMIERZCH


KSIĘGA III - JUGA

 

Rozdział 6. Przed burzą


Świadomość szczęścia nakładająca się z niepokojem – najdziwniejsze uczucie na świecie. Budzisz się rano, ze świadomością bujnej późnej wiosny za oknem. Na podwórzu zakwitła śliwa – kiedy staniesz na balkonie i wychylisz się poza barierkę, możesz dosięgnąć palcami jej kwiatów. Magnolie, o których śniłaś zimową porą wybuchły już dawno – w ogródkach i w ogrodzie botanicznym, gdzie chodzisz czasem na spacer. Zjawiasz się niespodziewanie w miejscu pracy ukochanego – jak powiew wiosny w zmrożonych wieczną zimą ścianach prosektorium. Lekarze i studenci patrzą na ciebie zaskoczeni, kiedy idziesz korytarzem, nie pasująca tutaj, a kiedy twoje ramiona oplatają szyję mężczyzny, którego zawsze uważano za pozbawionego choćby śladu seksualności – przecierają oczy ze zdumienia. Studenci plotkują wytrwale. Niektórzy mówią, w przypływie turpistycznego humoru, że na egzaminie praktycznym dostaną do pokrojenia zwłoki ładnej blondynki... Bo to niemożliwe, żeby Świętojański miał kobietę, bo to niemożliwe, żeby kobieta Świętojańskiego przeżyła dość długo.
Bawią cię te żarty. Bawi cię, gdy patrzą na was. Cieszy cię ciepłe powietrze, żwir chrzęszczący na alejce ogrodu botanicznego – blisko jest do niego z „czerwonej chirurgii” – gdy idziesz przytulona do ramienia Daniela, czując jego oddech na włosach. Rozmawiacie o wszystkim, od spraw najbłahszych, po te poważne. Rozważacie, jak długo może przetrwać zawieszenie broni z Unią Technokratyczną, czym są naprawdę „wyrwy” i ile ma z nimi wspólnego rytuał odnaleziony w Iram, jakie palny ma wobec Labiryntu Jorge, jakie – jego pani i ci, którzy z nią pracują, jakie zaś – Scarlett Weaver.
Rozmawiacie o znajomych – o ambicjach Grześka, który, niedawno jeszcze pozbawiony nawet dokumentów, zamierza dostać się na studia. O polityce, w jaką miesza się za sprawą swego mistrza Alex – mimo, że ona sama nie chce i tego nie widzi. O badaniach Lancastera i o tym, czy Zac zostanie jego uczniem, bo powinien, bo pasowaliby obaj do siebie pod tym kątem, rzeczowy Anglik i młody chłopak w skrytości ducha marzący o kimś, kto go poprowadzi.. O Sokolskim i jego niebezpiecznej ciekawości. O wampirach: Tivadarze, Sophii. Sarielu. O wszystkich innych. O wszystkim innym.
Wieczory mają w sobie coś szaleńczego. Ciepłe noce sprzyjają temu, by spędzać je poza domem – co robicie, zwłaszcza, że każde z was kocha jeszcze kogoś, kogoś, kto nie może pokazywać się w świetle dnia. Więc spotykacie ich pod księżycem i gwiazdami, księżyc i gwiazdy to oczy twoje i Sariela, utonęłaś w nich tak samo, jak w danielowych, nie wiesz, jak to możliwe, ale korzystasz z tego, och, korzystasz, pełnymi garściami czerpiesz z życia, które ma smak ust tych dwóch mężczyzn, żywego i nieumarłego, których pokochałaś.
Ale trudne sprawy, które omawiacie za dnia nie rozpływają się w mroku nocy – one przynależą do niego z samej swej natury. Ciemność nadal czai się po kątach – macki cienia jak te, nad którymi panowała Joanna... powinnaś skontaktować się z Joanną, powiedzieć jej o swoim szczęściu, zaprosić do siebie... Ilekroć sięgasz po słuchawkę lub rekwizyty do magyi, dłonie zamierają ci w pół ruchu. Nie teraz, jeszcze chwilkę, zrobię to jutro...
Co jest nie tak?
Niepokój narasta w twoim sercu. Czasem, gdy mijasz lustro w przedpokoju, masz wrażenie, że coś z niego spogląda na ciebie. Obracasz się. Oko Opatrzności jest chłodne i spokojne, ale poskręcane sylwetki ludzkie zdają się wić w półmroku. Drżysz. Coś jest nie tak. Twoje szczęście prędzej czy później stanie pod znakiem zapytania. Jesteś tego pewna.

***

Zac szedł na spotkanie z sercem bijącym nieco mocniej, niż chciałby się przyznać. Spotkanie Sariela po tak obfitujących w wydarzenia miesiącach było niezwykłym wydarzeniem. Ostatnie ich kontakty odbywały się przez pośredników – teraz mieli zobaczyć się twarzą w twarz, obaj bogatsi o wiedzę o sobie nawzajem, o otaczającym ich świecie, a zapewne też i o tym, do czego zmierzają. W jakiś sposób, jakkolwiek by to śmiesznie nie brzmiało, obaj byli starsi.
W pamięci ciągle miał ułamki wizji. Świadomość, że widział coś ważnego nie opuszczała go, ale pamięć nie mogła tego przyjmować. „We właściwym czasie” – powtarzał sobie, ale niepokój nie opuszczał go, gdy stawał w końcu twarzą w twarz z wampirem.
Tak, obaj zmienili się i dojrzeli od tego czasu, a Sariel nie przypominał już wyglądem i sposobem bycia zaszczutego przez wrogów i samego siebie uciekiniera. Ubrany był porządnie – choć nieco ekscentrycznie, jak na pragmatyczny i nieskomplikowany gust Zaca. Widać było w tym rękę kogoś trzeciego – wampirzycy, o której opowiadała Twilight.
Ale przecież to nie ubranie było ważne, a sposób bycia: uśmiech – delikatny, nieco smutny, lecz szczery; nie stronienie od fizycznego kontaktu – dłoń uściśnięta na powitanie, muśnięcia palców od czasu do czasu. Odrobinę niewygodne, krępujące, ale nic, przed czym należałoby uciekać.
Twilight korzystała z tego bez oporów, nie przejmując się obecnością Daniela. Zac wiedział sporo, ale i tak nie spodziewał się zobaczyć takiej sceny. Jak daleką drogę przeszła ta wystraszona dziewczyna, którą spotkał pewnego zimowego dnia... Cieszył się tym – odkrył w sobie tę radość z pewnym zaskoczeniem. Ale ona była szczęśliwa w takim dziwnym układzie – pomiędzy nimi trzema – więc czemu on nie miał się cieszyć jej szczęściem? To był naturalne tak, jak więź, która łączyła go z dziewczyną.
A jednak czuł niepokój. Coś wisiało w powietrzu, ciężkie i duszne jak dym. Czuł obecność tego, gdy przekraczał portal, jaki otwarto mu między Londynem a Krakowem, im bardziej zaś zbliżał się do miejsca, gdzie czekał na nich Sariel, tym bardziej niepokój powiększał się.
Przez jakąś chwilę Zac był przekonany, że to nie sam wojownik Salubri jest przyczyną nieprzyjemnego nastroju, lecz jego towarzysz – jego zleceniodawca, wampir-arystokrata z drwiącym uśmieszkiem przyklejonym do wąskich warg, których sama barwa kojarzyła się z krwią. Ten Kainita, z jego koronkowymi rękawami, zmanierowanymi gestami i wiecznym pogardliwym zmrużeniem migdałowych oczu, z perfekcyjnie gładką, białą jak alabaster skórą, wyszukanym sposobem mówienia i szeleszczącym słowiańskim akcentem działał Zacowi na nerwy. Nie, żeby wcześniej nie poinformowano chłopaka z kim będzie mieć do czynienia, ale to nie przeszkadzało – znielubił Hrabiego od pierwszego wejrzenia.
Oczywiście Hrabia nie pozostawał dłużny i z gorliwością robił przytyki – do wyglądu Zaca, jego niedbałego w typowy dla nastolatków sposób ubrania, nawet relacji z Sarielem i Twilight, choć to na szczęście szybko zostało zakończone... Były momenty, gdy młody mag chciał wybuchnąć, ale miał za dużo silnej woli i dumy, by dać się sprowokować. Niemniej jednak złośliwości nowego władcy miasta spowodowały dwie rzeczy – pierwszą było chwilowe skrępowanie, drugą zaś fakt, że czujność Zaca przysnęła na moment.
Zbudziła się dopiero po pewnym czasie – nagłym olśnieniem. Co Sariel robił, gdy nie było go z nimi? Nie zajmował się tylko tym aroganckim arystokratą i jego matką, czyż nie? A więc?
To były niuanse, drobne sugestie, ale Zac umiał patrzeć – ostatnio zwłaszcza nauczył się tego, przebywając wśród istot, które z niedopowiedzeń uczyniły sztukę. Widział więc niedopowiedzenia w słowach Sariela, widział też jego uśmiech – smutny. Nie powinien taki być – jeśli wampir postanowił cieszyć się swoim nieżyciem i obecnością ukochanych osób, czemu dotykał Twilight tak, jakby miał ją utracić – i to już niedługo? Skąd ta ostrożność w jego dotyku, skoro twierdził, że odrzucił opory? I co, jeśli odrzucił je, żeby ostatni raz...
Przerażająca, przytłaczająca myśl. Sariel spodziewał się czegoś i bał się – jeśli lęk mógł być jeszcze obecny w jego ponad tysiącletnim sercu. Więc może raczej nie bał się, lecz przygotowywał. Na możliwość śmierci.
Powiedzieć Twilight? Była tak bezgranicznie szczęśliwa... Nie widziała. Pewnie nie chciała nawet widzieć. Zac nie miał serca burzyć jej radości. Przynajmniej nie porozmawiawszy najpierw z samym Sarielem.
Wstał od stołu w pubie, gdzie siedzieli w piątkę, spojrzał wzorkiem tak poważnym, że ironicnzy uśmieszek Tivadara Drugetha wykrzywił się jeszcze bardziej.
- Sariel, musimy pogadać – oznajmił.
Wampir uniósł wzrok. Oczy miał bez wyrazu – jak dwa zimne księżyce.
A przecież coś się za nimi kryło – pytanie. I niepokój.
- Na osobności – dodał Zac.
Wojownik Salubri kiwnął głową. Wstał wolno – jakież on miał ruchy, płynne niczym u kota.
- Chodźmy więc – rzekł.
Mogli wybrać jakiś zakamarek lokalu – było ich tu sporo, Twilight opowiadała o tajemniczych drzwiach, za którymi czasem któryś z długozębych bywalców znika wraz ze swym towarzyszem. Gdyby on i Sariel wybrali to miejsce, nikt nie uznałby tego za dziwne... A jednak chłopak marzył o świeżym powietrzu. Od papierosowego dymu i wypitego piwa kręciło mu się w głowie. Ruszył więc, z Sarielem depcącym mu po piętach, ku wyjściu – między stylizowanymi stolikami, lichtarzami pełnymi grubych świec i dźwiękami nastrojowej ballady. Niemal nadepnął na długą suknie jakiejś dziewczyny – przeprosił pośpiesznie, a ona uśmiechnęła się tylko do niego, nachylając się i prezentując dekolt butelkowego gorsetu. Przemknęło mu przez myśl, że może zagadałby do niej, gdyby nie miał ważniejszych spraw na głowie.
Wsparł się o ścianę kamienicy, gdy tylko owionął ich nocny chłód. Powietrze pachniało kwiatami, zdobiącymi pobliski kawiarniany ogródek. Kamień pod plecami był chropowaty i chłodny, pozostawiał na palcach kredowy pył. Wyżej przechodził w ciepłą, tak w kolorze, jak i dotyku, cegłę. Jak dziwne jest – zwracać uwagę na takie detale. Na zapach kwiatów, których nazwy się nie zna, na butelkową zieleń gorsetu mijanej dziewczyny i koronkę, którą była obszyta jej suknia. Na fakturę ściany. Na blady rąbek księżyca wolno sunący po niebie, bez towarzystwa spłoszonych światłami miasta gwiazd.
Na nierówne kosmyki włosów, wymykające się z reżimu opaski, która obejmowała Sarielowe czoło, poziomą zmarszczkę poniżej, nieco inną, niż miałby zwykły człowiek lub wampir z innego klanu. Biel koszuli odcinającą się od sinej skóry szyi i krawędź blizny – pamiątki z czasów w rzymskim wojsku? – zasugerowaną między najwyższymi, rozpiętymi guzikami.
- Więc słucham? – spytał wampir, nie czekając, aż chłopak ochłonie. Głos miał równie spokojny, jak na dole, a Zac wolałby, by ten ton zmienił się, by stał się... bardziej szczery.
- Coś cię gryzie – oznajmił wprost. – I nie, proszę, bez głupich żartów o tobie i tym arystokratycznym bubku. Mówię, że coś cię gryzie czysto metaforycznie.
Sariel zaśmiał się, chyba chcąc zaprzeczyć, ale to go zdradziło – nie miał umiejętności manipulatora, nie ważne, jak wiele czasu spędzał w towarzystwie wampirzych polityków.
- Skąd ta myśl?
- Mało mówisz o pewnych sprawach – Zac powiedział to naturalnym tonem swobodnie wzruszając ramionami. – Nie wiem, co działo się, kiedy cię nie było... Nie cały czas przebywałeś z... tym „Hrabią”... i jego matką... prawda?
- Nie. – przyznał wampir – Nie cały.
- Więc co wtedy robiłeś?
- Ktoś – Sariel mówił wolno, bardzo spokojnie – poprosił mnie o pomoc.
- To była prośba czy zlecenie?
- Zac...
- Słuchaj, wiem, że masz wobec kogoś długi – ok, spłacasz je rozumiem. Jeśli chodzi o te długi – to chyba nie jest tajemnica, co robisz, co? Chyba, że ma to komuś zagrozić?
- Gdybym miał zagrozić komuś, zwłaszcza któremuś z was – nie zgodziłbym się.
- Ale nie mówisz.
- To nie są sprawy magów.
- Ty jesteś – Zac oderwał się od ściany i zbliżył do swojego przyjaciela – sprawą dwóch magów.
- Nie chcę was w to mieszać.
- To coś poważniejszego tym razem, prawda? Coś większego niż zabicie jakiegoś infernalisty albo ochranianie tego... jak ten cały Drugeth to nazwał... wojewody... To cały czas było coś większego, prawda?
Teraz Sariel zamilkł. Zamarł nieomal – wyprostowany jak rzeźba, nienaturalnie cichy i sztywny. Przez jego twarz przemknął cień.
Zac zadrżał w środku. Więc miał rację. Wolałby nigdy jej nie mieć.
- Sariel...
Wampir podszedł. Popatrzył chłopakowi w oczy – głęboko, tak, że Zac poczuł, że jego wzrok przeszywa go na wylot.
To nie było przyjemne doświadczenie. Te oczy mówiły „zostaw”. To samo mówiły wtedy w Stamford, w parku – bardziej drastycznie, ale mniej desperacko.
Chłopaka ogarnął nagły niepokój.
- Sariel, do cholery, wydaje ci się, że wszyscy dookoła ciebie są ślepi, co? Co się dzieje.
- Nic, co dotyczyłoby ciebie.
- Jeśli dotyczy ciebie, dotyczy i mnie. Więc? Czego nie mówisz Twilight? Czym nie chcesz mącić jej szczęścia?
Wampir pokręcił tylko głową.
Zac zbliżył się, wyciągnął dłoń. Zacisnął rękę na zimnych palcach. Gest nie w jego stylu, bardziej w stylu Twilight, oczywiście, ale teraz potrzebował poczuć dotyk Sariela, jego obecność, czystą fizyczność... Dłoń wampira była gładka, twarda. Obca, ale przyjemna w dotyku.
Nieumarłe palce zareagowały na uchwyt, przesunęły się po nadgarstku Zaca – w dziwny sposób, ocierający się o erotykę. Chłopak raz jeszcze przypomniał sobie, jak bardzo przy Sarielu tracą znaczenie pewne granice, pewne pojęcia stworzone na użytek żywych i kontaktów między nimi. Jaki potrafi być jego dotyk – wykraczający poza schematy i pozbawiony oporów.
To nie było nieprzyjemne. Szczerze mówiąc, w jakiś sposób – pociągające.
„Najlepszy kandydat do bycia Louisem”. No tak. Kobieta, z którą Zachary Rice przypadkowo dzielił brzmienie nazwisk, nie pisała aż takich bzdur, jak twierdziła Hjordis.
- Sariel... Jesteś... Cholera, mnie możesz zaufać. Komu, jak nie mnie? Nie mówiłeś tego nikomu, prawda? Matce tego zimnego drania tam – też nie. Tak?
- Tak.
- Jasnacholera. Co ty w sobie dusisz, co?
Długa dłoń uniosła się, przesunęła po policzku chłopaka – po delikatnym meszku zarostu, kosmykach włosów zwieszających się bo bokach twarzy, po cienkiej skórze za uchem.
- Zac, to nie jest...
Wywinął się od tego dotyku. Był zły.
- Nie jestem panienką, kurwa mać. Myślisz, że mnie pogłaszczesz po buzi i będzie dobrze? Stosuj to na Twilight, jej nogi miękną na twój widok. Jestem facetem i twoim przyjacielem, tak, śmiem się uważać za twojego przyjaciela – Spojrzał w oczy wampira najtwardszym wzrokiem, na jaki było go stać. – Jestem gówniarzem, jasne. Ale jestem magiem. Mam za sobą stulecia inkarnacji, demona na karku, przewędrowałem pustynię. Kiedy byłem Gwydionem – walczyłem u twojego boku. Kiedy byłem Stravosem – przeszedłem przez krainę zmarłych. Mam moc – mogę jej użyć. Dla ciebie.
- Twilight też to mówiła.
- Oczywiście! Bo cię kocha, ty idioto! Zdajesz sobie z tego sprawę, mam nadzieję?
- Tak.
- Tak, jak i ja, do cholery!
Podnosił głos. Nie miał innego wyjścia. Chyba to podniesienie głosu było dla niego trudniejsze, niż użyte słowa.
Sariel zbliżył się, ujął w palce podbródek chłopaka. Opuszki zimnych palców dotykały tętnicy, gdy patrzył Zacowi w oczy – spokojne, chłodne spojrzenie, pozbawione dna, bezkresny ocean księżycowego blasku.
- Zac – spokojny, miękki głos. Młody mag nie mógł już walczyć – nie z własną naturą i uczuciami. – Jesteś dla mnie ważny jak mało kto. Nie chcę cię okłamywać, nie chcę cię trzymać z dala, nie bardziej, niż to konieczne. Przyjdę do ciebie, kiedy będę mógł. Powiem. Wszystko. Całą historię. Ale na razie... wróćmy do nich, dobrze?
Cofnął palce. Zac otrząsnął się. Czuł się niezręcznie, zwłaszcza, że gdy trwali tak przez chwilę, z twarzami niebezpiecznie blisko siebie, przeszło mu przez myśl, ze pewne rzeczy mogłyby być, w kontekście tego, jak obaj są związani, bardziej naturalne, niż twierdził.
Zachował to jednak dla siebie, choć do końca wieczora i długo, długo potem, kiedy leżał w łóżku, nie mogąc zasnąć, czuł jeszcze dotyk palców na swojej twarzy.
***

Sariel planował więc coś, co mogło – Zac niemiał odwagi nawet w myślach sformułować słowa „miało” – skończyć się dla niego źle. Nawet nie planował, lecz planowano za niego, on zaś, w imię swego honoru, poddawał się owym planom. Musiał ponadto widzieć w nich coś nader istotnego, tego Zac był pewien.
Chłopak nie czuł się z tą świadomością dobrze i nawet złożona przez wampira obietnica wyjaśnień nie uspokajała. Nazajutrz zaś Twilight dała swojemu przyjacielowi kolejny powód do zmartwień.
Była niedziela – kolejny dzień tak słoneczny, jakby pogoda postanowiła wynagrodzić zimowe mrozy i szarą wiosnę – ten okres, który obojgu młodym magom wydawał się ciągnąc w nieskończoność. Na balkonie mieszkania w starej kamienicy słońce rysowało pasy na stole. Ponad blatem pochylały się drobne kwiaty pnących róż, jedwabistych i pełnych, jakby napuszonych. W dole rosła rozłożysta, stara śliwa, u stóp jej chropowatego pnia ktoś ustawił miseczki z jedzeniem dla kotów. W górze, ponad wyższym piętrem i dachem domu, przepływały chmury, w dole ściany starej kamienicy trzymały przyjemny chłód.
Słuchanie o sprawach przykrych w takim miejscu, w blasku dnia, w obecności kwiatów miało uspokajać. Dla Zaca było bardziej nierealne – jakby balkon i pnące róże były tylko tłem, dekoracją dla tego, co działo się: na płaszczyźnie słów.
- Pamiętasz – mówiła Twilight, obracając w dłoniach szklankę z zimnym pomarańczowym sokiem. Cały jego dzban stał na stoliku, kostki lodu pływały w nim, topiąc się pomału. Dziewczyna spoglądała na sok, nie na rozmówcę i samo to sugerowało Zacowi, że nie ma nic przyjemnego do powiedzenia. – że na konferencji zaczepił mnie Jorge?
Chłopak niemal zgrzytnął zębami. Jorge. Ten cholerny Eutanatos, z którym nie rozmawiał, a o którym słyszał. Przedstawiciel tych drani, którzy próbowali złowić Twilight i którzy mieli Sariela w sieci. To wystarczało, a jeszcze...
- Tak – mruknął niechętnie. – Znów chciał cię w coś wplątać.
- Labirynt – przytaknęła.
- Tak – powtórzył. – wiem.
Wolałby nie wiedzieć. Myśl o tym, czego chcieli ci ludzie, próbując zwabić Twilight do miejsca, która wzbudzało w niej największy lęk...
- Stwierdziłam – jej głos był spokojny, ale palce nazbyt szybko gładziły szklankę – że się zgodzę.
Przez chwilę nie był pewien, czy dobrze słyszy.
- Co? – wyksztusił w końcu.
- To co słyszysz – pójdę tam. Zobaczę, czego oni ode mnie chcą i może... może dowiem się czegoś o sobie...
Zac przygryzł wargę.
- Naprawdę musisz to robić?
- Nie muszę. Powinnam. To dla mnie... powinnam. Jeśli się z tym nie zmierzę, będzie ciążyć to na mnie do końca mojego życia.
- Twilight, do cholery, to Labirynt, wiesz, czym są Labirynty?
- Wiem – kiwnęła głową.
- I mimo to chcesz tam iść?
Splotła palce, oparła łokcie na stoliku, wbijając wzrok z jego blat.
- A czemu pchamy się w takie miejsca, Zac? Byłam tam już. To miejsce albo mnie zniszczy bezpośrednio, albo na odległość. 
- Rozumiem Daniela, na Boga, ale ty...
Uniosła oczy, popatrzyła swojemu przyjacielowi prosto w twarz. Zadrżał widząc pewność w jej wzroku – pewność i determinację. Tak samo patrzył Sariel. Tak samo musiał wyglądać i on sam, podczas tej wizji z drzewem i burzą...
- Nie jestem słabą kobietą, która pozwala mężczyznom robić wszystko za nią, wiesz, Zac?
- Nie, nie jesteś. Nigdy tak nie twierdziłem. Pamiętasz, kiedy zostawiliście mnie oboje i prosiliście żebym was nie szukał? Chcieliście mnie chronić i to było koszmarnie głupie. Teraz ja chcę chronić ciebie i w dupie mam twój honor, naprawdę.
- Nie musisz...
- Pójdę z tobą.
„Bo z Sarielem nie mogę... tam gdzie on zmierza” – przemknęło mu przez myśl.
Podniosła szklankę do ust. Wiedział, jak drgają jej palce i wargi, że nerwowo przełyka sok. Patrzył na nią, gdy piła, próbując w ten sposób odreagować lęk. Pokręcił głową z dezaprobatą. Znowu.
- Pójdę - powtórzył
- Dobrze – powiedziała, nie unosząc wzroku.
Chyba na szczęście dla niej, Daniel zjawił się, wkraczając na balkon, zadowolony wręcz niestosownie do sytuacji. Zac dostrzegł, że Twilight przez moment próbuję ożywić się, zrobić dobrą minę do złej gry – ale nawet, jeśli było w tym choć trochę szczerości, jej kochanek rozpoznał jej uprzedni nastrój. Spoważniał więc, siadając obok nich.
- Mówiłam mu o Labiryncie – powiedziała dziewczyna, kładąc rękę, tę z pierścionkiem, na dłoni Eutanatosa. Ten uścisnął ją. – Powiedział, że pójdzie z nami.
Daniel spojrzał na chłopaka. Boże, jakie zimne potrafiły być jego oczy, gdy poważniał. Łatwo było pojąć to, co mówiła kiedyś Twilight – że jej obecny ukochany przerażał ją, kiedy spotkała go po raz pierwszy, że jego oczy były wtedy ciemne.
Zac potrząsnął głową.
- No nie, nie mów, że teraz to ty będziesz mnie odwodził. Nie, nie ma mowy, słyszysz? Nie ma mowy. Postanowiłem i zdania nie zmienię. Mam dziewiętnaście lat, cholera, wedle prawa twojego kraju jestem pełnoletni, tak? Zresztą, nie jestem jedynym, który się tam pcha, prawda?
- Grzesiek dostał tę samą propozycję – Mężczyzna kiwnął głową. – O niego się nie martwię. Jest zdolny i ma niesamowity potencjał.
- A ja to pies? – Och, jak bardzo Zackowi przypominał Daniel Sariela – nic dziwnego, że Twilight zakochała się w nich obu, skoro obaj mieli w swoim sposobie bycia tę samą skłonność do... poświęcenia? I tak samo obsesyjnie rzucali się chronić innych, czasem zupełnie bez sensu i wbrew ich woli. – Jasne, jestem słabszy, ale...
- Zac, nie bronię ci – Daniel nachylił się nad stołem, a jego oczy pojaśniały, znów przybierając barwę miodu. – Chcę tylko, żebyś zdawał sobie sprawę z zagrożenia.
- Zdaję, wiesz o tym. I wiesz, że wiem, na co się piszę.
- Nie tylko sam Labirynt jest dla nas zagrożeniem.
- Tamta kobieta – chłopak kiwnął głową. – Tak.
Nie wiedzieli o niej więcej – tyle, ile wiedział Sokolski, tyle, ile dowiedzieli się wtedy w wizji jej pracowni, tyle, ile Daniel wyczytał z kart. To mogło wystarczyć, to mogło być za mało. Dreptała im po piętach – ona i jej wysłannicy, którzy podążali za nimi przez pustynię. Oczywiście, miejsce takie, jak Iram musiało budzić zainteresowanie. Oczywiście, będąc Upadłą pragnęła mocy, jaką dałby jej Czepiec. A nie mogąc sama dostać się do tych miejsc – czekała, aż wejdą tam inni.
W Arabii uniknęli jej sprzymierzeńca – subtelna klątwa rzucona przez Daniela na odległość i z wielką ostrożnością zadziałała nadzwyczaj dobrze. Więcej Nephandi nie pojawiło się na pustyni. Ale Labirynt... Labirynt to inna rzecz. Jeśli mieli tam teraz wejść, było oczywiste, że ci, którzy uważają siebie za prawowitych panów tego miejsca nie będą pozostawać bierni.
I był jeszcze Jorge i jego cele, był jeszcze Kultysta Ekstazy, który kontaktował się z Sokolskim, miał dla niego zlecenia i który sam ciążył niebezpiecznie w stronę upadku. Za dużo zagrożeń, za dużo niepewności i gdzieś w tym wszystkim lęk Twilight.
Jak Zac miał jej mówić o swoim własnym lęku? Niech upora się z tym, co ciążyło na niej, niech skonfrontuje się z tym, co może spotkać w takim miejscu. Jeśli się zastanowić, Labirynt nie mógł być niczym bardziej niebezpiecznym, niż wszystko, z czym konfrontowali się dotąd. Jedyne, co czyhało na nich w głębi, to zagrożenie dla ich własnych dusz, ale ono prędzej czy później i tak przyjdzie po nich. To nie Czepiec, to mityczne miejsce, gdzie dusza maga zostaje ponoć wywrócona na lewą stronę, jest najgorszym zagrożeniem. Czepiec to tylko metafora, jego fizyczna obecność jest dopełnieniem procesu, który musi zajść wcześniej, i dla którego Labirynt, spirala wiodąca w dół jest tylko symbolicznym ucieleśnieniem. Żeby wejść do Czepca, trzeba tego pragnąć. Żeby zapragnąć, musi pojawić się coś, co wyzwoli pragnienie. Myśl, uczucie. Tym uczuciem mogłaby być rozpacz.
„To rozpacz” – pomyślał Zac, siedząc na balkonie, otoczony wonią pnących róż, pod przesuwającymi się po niebie obłokami – „grozi nam najbardziej.”
***

Tivadar Drugeth należał do osób, które miały gest – iście wielkopański, czemu potomek węgierskiej magnaterii nie przeczył. Jego matka wychowała się na dworach, na damę w każdym calu, odbierając tak staranne wykształcenie, jak i nabierając rys charakteru tak typowych dla szlachty, w jej wypadku zabarwionych jeszcze mentalnością klanu. Dumna i kapryśna lady Sophia wychowała dumnego i kapryśnego potomka, choć Hrabia nie lubił przyznawać się do aż tak wielkiego powinowactwa charakterów z matką. Niemniej jednak lubił się pokazać – o tym świadczyły tak jego ubrania, jak i teatralność wystąpień. Pomiędzy krakowskimi Spokrewnionymi przestał już grać i mógł być sobą – wyciągniętym z kart gotyckiej powieści wampirzym arystokratą. Choć może to on lub jego podobni stali się niegdyś natchnieniem dla pisarzy?
Mając swój styl, narzucał go otoczeniu – nie, on rozsnuwał go niczym uwodzicielski woal, niczym chmurę haszyszowego dymu. W jego obecności nasiąkało się tym dziwacznym sposobem bycia jak gąbka i przechodziło przemianę, konieczną, by się dostosować.
Nie była to zmiana na gorsze – mimo póz, teatralności i wizerunku dandysa, Tivadar był intelektualistą. Wraz z dumą i kaprysami odziedziczył po Sophii autentyczną miłość do sztuki i książek oraz namiętność dla wiedzy. To ta namiętność zawiodła go przed laty w dziwaczny związek z młodym magiem, ale sam wampir wolał twierdzić, że sam mag wplątał się w ową relację... Jakkolwiek to nie wyglądało – jego wpływ na Daniela był olbrzymi i olbrzymie było przywiązanie Hrabiego do Eutanatosa. Stąd zazdrość – Twilight widziała ją w zachowaniu wampira, choć ten nigdy by się do niej nie przyznawał. Dziewczyna uważała to za śmieszne – sama prędko nauczyła się nie być zazdrosną i uczucie to uważała za zbędne i niszczące, A jednak Tivadar, a trudem przyznający się do własnych uczuć – zwłaszcza tych związanych z przywiązaniem – nie miał nigdy oporów przed okazywaniem innym pogardy, tak, jak uczynił to względem Zaca.
Z drugiej strony, mając gest, nie miał też oporów przed obdarowywaniem innych prezentami – może jako zadośćuczynienie za swoją zmanierowaną oziębłość, może, by przywiązać ich do siebie, lub sprowokować sytuację, w której dowie się czegoś – czegokolwiek.
Bilety do teatru mogły być tworzeniem takiej okazji – jeśli nie były po prostu próbą zabawienia się, bo i upodobanie do rozrywek odziedziczył Tivadar po matce. Owszem, preferował on rozrywki bardziej wysublimowane, niż wizyta w luksusowym lupanarze – Sophia pewnie nigdy nie zdołała zaciągnąć go w takie miejsce, choć udało jej się z Sarielem... dla Hrabiego teatr był idealny – wysoka kultura na wyciągnięcie ręki i namiastka tego arystokratycznego stylu życia, którego wampir nauczył się jeszcze za dni swej śmiertelności. A dodatkowo, samo towarzystwo...
Więc dostali bilety – Twilight i Daniel. Zaproszenia nie wypadało odmówić, zresztą żadnemu z nich nie przyszłoby do głowy odmówić. Wieczór we czwórkę, jakby podsumowanie tych spotkań, które zdarzały im się dotąd – to zapowiadało się przyjemnie.
Ubrała, po raz drugi w życiu, suknię z niebieskiego jedwabiu, tę, którą miała na sobie na balu. Ze zdziwieniem stwierdziła, że musiała lekko przytyć od stycznia, bo materiał nieco bardziej opinał się jej na brzuchu. Nie, żeby suknia zrobiła się ciasna, ale chyba czas zadbać o siebie... zwłaszcza że, przypomniała to sobie z zażenowaniem, zdarzało jej się ostatnio zjeść za dużo, zwłaszcza na wizycie, ale matka Daniela robiła dobre ciasto...
Ale mimo to suknia wyglądała dobrze, a niebieski, indyjski szal, który sprawił jej Daniel, pasował doskonale. Zasłaniał ramiona – w teatrze nie powinna ich prezentować – i chronił przed chłodem, bo noc była ciepła, lecz nadal – była nocą.
Spotkali się przed teatrem – ona i Daniel, Tivadar Drugeth z Sarielem. Pierwsze, co zauważyła, to stroje obu wampirów – dopracowane w każdym szczególe. Co nie było tak dziwne w wypadku Tivadara, lecz dla Sariela musiało być nowością. Ale wyglądał pięknie. Biała koszula sprawiała, że sina twarz wampira wydawała się mniej upiorna, choć nie traciła nic ze swojej nienaturalności. Tkanina połyskiwała delikatnie, a przez przód, wzdłuż zapięcia, biegł rząd falban – falbaną zakończone były też mankiety. Były one właściwie jedynym ekscentrycznym elementem stroju – prostota reszty, i czarnych spodni, i szarej kamizelki, i opaski podtrzymującej włosy i osłaniającej czoło, harmonizowała z postawą i mimiką Sariela. On nie był dekadenckim arystokratą, jak jego towarzysz – jego elegancja miała w sobie odrobinę niezwykłości, lecz sprawiała wrażenie niewymuszonej.
Nowy władca krakowskich wampirów miał widać talent stylisty, skoro osiągnął taki efekt. A praktykować musiał, teraz to sobie uświadomiła, na Danielu. Widać było zresztą pewne podobieństwa w ubiorze wszystkich trzech, choć to Tivadar Drugeth nosił najbardziej ozdobne stroje.
Teraz miał na sobie koszulę barwy kości słoniowej, bez koronek i falban, ze stójką. Na niej – kamizelkę tłoczoną w smoki i czerwony aksamitny płaszcz, dopasowany, zapinany na haftki, z wysokim, sztywnym kołnierzem. Jego „uczeń” zaś ubrany był w czarną marynarkę z kwiatowym wzorem wytłoczonym na wyłogach i koszulę barwy wina.
Musiała przyznać – wyglądali wszyscy trzej cudownie, choć akurat w wypadku wojewody to stwierdzenie było czystą grzecznością. I, cóż, zwracali na siebie uwagę ludzi wchodzących do teatru.
Pewnie mieli. Uśmiechnęła się tylko.
A Sariel już trzymał jej dłoń i już czuła jego wargi na palcach. Ośmielony bardziej, niż przy poprzednim spotkaniu. Zarumieniła się, odruchowo uciekła wzrokiem do Daniela. Ten uśmiechnął się tylko.
I nagle znajdowała się, znowu, pomiędzy dwoma swoimi ukochanymi, wchodziła na schody, flankowana przez ich smukłe, piękne ciała, dotykana ich długimi dłońmi... Aż zadrżała, ale półmrok ukrył to drżenie, a potem uwagę dziewczyny zajęło wnętrze teatru – kapiące od ornamentów, złota, czerwieni.
Ponad widownią wznosiła się kopuła – w jej wnętrzu lśniły ozdoby. Kinkiety rozwieszone pomiędzy lożami wydobywały z półmroku ich blask, miękką czerwień zasłon i przepych kurtyny – wielkiego malowidła w stylu akademickim, przedstawiającego alegorie, związane z dramatem. Rozpoznała kilka z nich bez większego trudu, uśmiechając się pod nosem na ściganą Występną Miłość... Występna miłość kwitła właśnie, zasiadając, czteroosobowo, w miękkich fotelach loży.
Patrzyła na spektakl z niekłamanym zainteresowaniem. Boże, jak dawno nie była w teatrze – kiedyś zabrał ją mistrz, pewnie z oczekiwaniem, że dziewczynka się ukulturalni. Patrzyła wtedy na to wszystko z zadziwieniem i zachwytem dziecka wychowanego w kulturze wysokiej. W jakiś sposób przemawiało to do niej wtedy bardziej, niż film, zwłaszcza nowoczesny, rozrywkowy. Czuła kontakt z emocjami tu, tuż obok, na scenie, a nie mając ich w życiu – chłonęła je całą sobą. Teraz jednak magia była inna – nie sam spektakl się liczył, choć był dobry, lecz towarzystwo.
Tivadar zaplanował wszystko w najmniejszym szczególe – z winem, które przyniesiono im do loży podczas przerwy włącznie. Dobrze, on i Sariel dostali co innego, niż wino, ale liczył się efekt – czerwony płyn i kieliszki, które chyba należały do osobistej kolekcji arystokraty: kryształ o nóżce rżniętej na kształt pnia, z gałęziami obejmującymi czaszę. Filigranowe i precyzyjnie wykonane, jeden musiał kosztować krocie... A były cztery... I wino, Daniel docenił, słodkie, czerwone, gęste i ciężkie, barwy krwi... Wino z wysokiej półki, gdzieś z Krymu...
Dziewczynie zrobiło się po nim ciepło. Nie była nigdy szczególnie odporna na alkohol... To, jak łatwo upiła się na balu, to, że kiedyś byli z Danielem w klubie na koncercie, a ona zasnęła, kiedy tylko wrócili... Teraz też nie wypiła wiele, ale czuła, że dobrze, że drugi akt może przesiedzieć i że do domu ma blisko, bo nogi miała chyba jak z waty...
Z drugiej strony, wino i ciemność i obecność innych w mroku, który zapadł w loży... Może to barbarzyństwo, ale stały się one dla niej o wiele bardziej kuszące, niż spektakl. Po stronie, z której siedział Daniel, usłyszała cichy szelest... Tivadar Drugeth, drań, zaplanował wszystko...
Próbowała się otrząsnąć, ale zamiast tego wyciągnęła dłoń.
Szukała Sariela – jego dłoni, jego twarzy, jego warg...
***

Skóra Twilight pachniała delikatnie – nią samą i perfumami, w których przez woń cytrusa przebijała się zmysłowa kwiatowa nuta. Świeżość nastoletniej dziewczyny, złamana już rozkwitającą kobiecością. Cała Twilight, kwintesencja jej uroku, tak przyciągającego...
Kiedyś, w zimową noc, bał się że dziewczyna jest pułapką. Teraz wiedział – była nią. Sam w nią wszedł, zagłębiwszy się w jej słodkim zapachu, w miękkości jej ust i cieple jej krwi pozwolił sieci zacisnąć się. Lecz nie ci trzymali sieć, których wtedy o to podejrzewał. Twilight miała być kiedyś narzędziem dla Czarnej Ręki, gwarancją, że Sariel wykona polecenia. Wyzwoliła się, znalazła własny los – i zamierzała ciągnąć wampira za sobą, nie dla politycznych korzyści czy dla mocy, ale z miłości. Nie mógł mieć jej tego za złe.
Nie przestawało go dziwić, w jak zaskakującym układzie się znalazł. Syn jego przyjaciółki i kochanek jego ukochanej, obok, skryci w ciemnościach. Bolesna miłość, która nie mogła się w pełni zrealizować, ukradziona przeznaczeniu. Poniekąd on i Twilight byli tacy sami.
Sophia rozumiała. Mogła powiedzieć „zostaliście obaj na lodzie”, ale rozumiała. Jej syn też, choć niechętnie. I Sariel rozumiał, więc korzystał z tych kradzionych chwil, póki mógł.
Aktorzy w burzy oklasków zeszli ze sceny. Światło zapaliło się, nie zostawiając już miejsca na potajemne wiarołomstwa. Wyszli w ciepłą noc, rozstali się, wszyscy czworo pijani w jakiś sposób. Zapach perfum i ludzkiego ciała przykleił się Sarielowi do palców i ust.
Gdyby mógł zatrzymać go na zawsze i zabrać ze sobą w podróż, która go czekała...
Gdyby mógł nie myśleć o tej podróży.
Odkąd Tivadar objął funkcję wojewody, sprawił sobie powóz – czarną, zabudowaną dorożkę, obiekt niemalże muzealny, doskonale dopasowany do jego wizerunku. Jakkolwiek Sariel nie czuł się czasem zażenowany tym pojazdem, tak nie miał innego wyjścia, jak dać się odwieźć do rezydencji swojego pracodawcy. Hrabia zresztą wziął sobie wolne tej nocy, stwierdzając, że obecność podwładnych, a zwłaszcza unieruchomionego kołkiem ex-księcia zepsułaby mu humor. Zamierzał spędzić pozostałe do świtu godziny w bibliotece, wcześniej jednak zaciągnął Sariela do saloniku.
To oczywiście musiało się skończyć rozmową. Hrabia zaczynał takie zazwyczaj od wyjęcia ze skrytki w ścianie wypełnionej czerwona cieczą butelki.
- Chcesz?
Sariel pokręcił głową.
- Jak uważasz. Cóż, przyjemny wieczór, prawda?
- Tak.
Tivadar zmierzał do czegoś, to oczywiste. Okazje do swobodnych rozmów miewali często, po co było stwarzać tę sztuczną?
- Jesteś nieoceniony, naprawdę... Cieszy mnie, że się otwierasz, że się uczysz i już nie uciekasz. Moja matka będzie zadowolona, kiedy się dowie... – Długie palce wojewody odkorkowały karafkę, ustawiały na stole kieliszek, nie jeden z tych cudów, które mieli w teatrze, Bóg wie, co stało się z tamtymi. – Prosiła, żebym cie ożywił, nie sądziłem, że tak szybko się uda, choć mniemam, że to zasługa tej uroczej panienki... Ale, mój drogi... Pozostaje jedna paląca kwestia. Twoja lojalność. – Czerwony płyn wolno pociekł po szklance kieliszka, wypełniając naczynie. Fascynujące było to upodobanie dziedzica Drugethów do picia czegoś, co nie dawało mu pełni satysfakcji. Jakby napełnianie i opróżnianie kieliszków było nawykiem niemalże nerwicowym. – Nie myśl, że się wymigasz. Tal’mahe’Ra ciągle pewnie uważa, że masz wobec nich dług...
- Pomogłem ci zdobyć władzę.
Arystokrata odstawił karafkę. Usiadł i zaczął bawić się trzymanym w dłoni naczyniem
- Jestem za to wdzięczny, naprawdę. Moja matka również. Swoją drogą, pyta, kiedy zechcesz przyjechać do Twierdzy... Sądzę, że nasi Starsi nie mogą się doczekać spotkania.
- Ja również.
Sariel skłamał. Prosto, w żywe oczy, bez zająknięcia.
No, nie do końca. Oczywiście, wiedział, do czego zmierza Tivadar. Stanięcie przed Starszymi domu Tzildaris oznaczałoby zerwanie z Czarną Ręką. Ostateczne i nieodwołalne. W końcu wojewoda domu przed wiekami odmówił współpracy, nie bez powodu. Nie było wojny między Starym Klanem Tzimizce a Tal’mahe’Ra – póki co nie było. Ale nie było też przyjaźni. Można powiedzieć, że gdyby Dziewięć Tradycji chciało utrzymać swój zimny rozejm z Technokracją przez stulecia, powinno brać przykład z układu na linii Ręka – dom Tzildaris. Choć czy byłby to dobry wzór – wątpliwe.
Sarielowi przypadała w tym wszystkim, przynajmniej z punktu widzenia dziedzica Drugethów, rola karty rozrywanej przez dwie siły. Jasne określenie się byłoby... pożądane.
Z punktu widzenia samego Sariela sprawa była bardziej skomplikowana – chodziło o zupełnie inną stawkę, nieporównanie wyższą. Owszem, chciał spotkać Starszych domu Tzildaris. Chciał dowiedzieć się, jak przetrwali rozbicie klanu. Chciał móc porozmawiać z nimi, poprosić o radę... Może zbytnio się bał, by podjąć decyzję, wyjechać, tak, jak prosiła go Sophia. Może za bardzo do jego serca trafiły słowa innych – Goratrixa, Loki, szalonego Kopta spotkanego w Bizancjum. Oni wszyscy mieli w jakimś stopniu rację...
„Sarielu, nie masz prawa ufać dawnym przyjaciołom. Mogą chcieć dobrze, ale nie wiedzą i nie rozumieją. Możesz wybrać bezpieczny kokon i stagnację, próbować oszukać samego siebie i przeznaczenie swojego klanu... albo stawić mu czoła. Do ciebie należy wybór.”
Przeznaczenie klanu. Mitro, czemu te słowa powtarzały się tak często? Jakie przeznaczenie mógł mieć klan wyniszczony doszczętnie stulecia temu? Kiedyś Sariel nie zastanawiał się nad tym, przekonany, że jeśli jego klan ma jakieś przeznaczenie, jest im zginąć. Może kiedyś mieli być tymi, którzy poszukują zbawienia dla potępionych potomków Kaina, lecz jeśli Spokrewnieni odrzucili tę szansę... Sariel, sam jeden, będąc tylko wojownikiem, pozbawiony mądrości uzdrowicieli, nie miał dość wiedzy i siły, by unieść to brzemię.
A teraz okazywało się, że brzemię jest o wiele cięższe i całe spoczywa na barkach Sariela. Nie ma zbawienia dla Kainitów, gdy ci, którzy mieli im je dać, sprzeniewierzyli się swemu powołaniu. Nie ma zbawienia dla Sariela, od początku niosącego w sobie skażoną krew, wypaczoną ideę. Nawet, jeśli dotrze do źródła spaczenia, nie zmieni własnego losu. Będzie stracony na zawsze, jeśli kiedykolwiek myślał, że jego bóg – jedyny Bóg, ten, który nosił wiele imion, dla Sariela zaś był Mitrą – mu przebaczy, był w błędzie.
Jak więc mógł sięgać po cokolwiek? Po miłość śmiertelników, którzy, ze swą mocą i możliwościami dążyli wyżej, do czegoś, co nazywane jest Wstąpieniem, podczas gdy on spadał w dół? Przyszli aniołowie i przyszły demon. Dwa sprzeczne stany duszy, zbawienie i ostateczne potępienie.
Jak mógł pragnąć choć odrobiny szczęścia, ze świadomością zatracenia, do którego zmierzał?
A jednak sięgał – z desperacją straceńca. Resztki strachu i zasad moralnych odeszły, teraz liczyły się dwie rzeczy: dostać jak najwięcej przed wykonaniem zadania i samo zadanie. Jakkolwiek bowiem Sariel nie czuł, że to, czego ma dokonać jest zbrodnią, wiedział też, że jest koniecznością. Loka i Goratrix mieli rację.
Tivadar Drugeth bawił się kieliszkiem. Po jego twarzy błądził tajemniczy uśmieszek.
- Cieszy mnie to. Powiesz tylko, kiedy będziesz gotów, prawda? Wiem, póki co korzystasz ze swojego nieżycia – i to też jest wspaniała rzecz. Moja matka jest szczęśliwa, wiedząc, że odrzuciłeś opory...
-Powiedz – spytał Sariel. Jego myśli błądziły, choć jakaś część świadomości była obecna – tu, w stylowo urządzonym salonie, przy intarsjowanym stoliku, w przytłumionym blasku żyrandola, którego żarówki miały imitować świece i wydobywać z cienia eleganckie kształty mebli i nasycone, bogate barwy drewna, obić i złoceń. – Czy Sedhur wciąż jest obecny?
Tivadar uniósł w górę cienką brew.
- Sedhur? Czemu o niego pytasz? Owszem, jest, nie opuścił nas nigdy na dłużej, niż wymagały tego sprawy jego klanu.
- Potrzebuję rozmowy z Malkavianinem.
Szaleńcy, lunatycy, Dzieci Księżyca. Jeśli Kopt wiedział tyle, ile powinien wiedzieć ten, którego Sariel spotkał kiedyś? Umysł Malkavian nie działał dobrze w codzienności, lecz okazywał przenikliwość, jeśli chodzi o widzenie przyszłości i rzeczy ukrytych. Trzeba bowiem zapłacić za zdolność widzenia prawdy – szaleństwo pozwala odkryć porządek w chaosie, niewidzące oczy dają wewnętrzny wzrok. Oszalała Lauren zaczęła dostrzegać ukryte wzory otaczającej jej rzeczywistości, a przecież była tylko Ventrue. Szaleni magowie, zwani Maruderami mieli ponoć moce, których nie potrafili opanować pozostali Przebudzeni – a i wśród normalnych magów zdarzali się prawdziwi wizjonerzy, obdarzeni niewiarygodnymi, naturalnymi talentami. Oni, choć nie szaleni od początku, nieraz wpadali w obłęd zwany Ciszą lub płacili inną cenę za swe możliwości. Podobnie zwierciadło, siedlisko demona – czyż nie dało ono swemu Przebudzonemu właścicielowi mocy patrzenia w przyszłość, za cenę odebranej poczytalności? Tym dla Kainitów byli Malkavianie – wizjonerami, do których przychodzili po radę ci, którzy widzieli że w szaleństwie jest metoda.
Sedhur, związany od dawna z klanem Tzimizce, z domem Tzildaris zwłaszcza, byłby chyba jedyną osobą, z którą Sariel mógłby teraz porozmawiać. Owszem, był jeszcze tajemniczy jednooki Malkavianin – ten, o którym mówił Zac, ten sam niewątpliwie, który sprowadził na Lauren jej szaleństwo. Intuicja podpowiadała Sarielowi, że to on wiedziałby najwięcej, lecz znalezienie go... Nie, Sedhur był pewniejszy, o ile można uznać zachowanie Malkavianina za pewne.
- Każdy czasem potrzebuje rozmowy z Malkavianinem – w głosie Tivadara pobrzmiewał sarkazm. – Trzeba dbać o higienę psychiczną, upewniając się, że jest się normalniejszym, niż oni. Choć, ach, tak, powiązanie waszych klanów... Sądzisz, że któreś z Dzieci Księżyca powiedziałoby ci, co chodzi ci po głowie?
Sariel wstał. Zmierzył swojego rozmówcę twardym wzrokiem.
- Dość – oznajmił.
Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi, zostawiając Hrabiego za sobą.
„Jak bardzo – myślał – są jednak podobni, on i jego brat.” Spróchniała gałąź była jednak częścią tego samego drzewa, a zawiązki choroby musiały tkwić w samym pniu.
***

Szczęście potrafi ciążyć.
Nie, nie samo szczęście, lecz świadomość własnych zaniedbań, dokonanych w chwili największej na szczęściu koncentracji.
Ile już dni, tygodni, miesięcy minęło, odkąd Twilight ostatni raz rozmawiała z Joanną? Nie pamiętała już. Obiecywała sobie „jutro, jutro” – a jutro nie nadchodziło, zawsze było to długie, cudowne „dziś”. Czego bała się, uciekając od „jutra”? „Jutro” miała zmierzyć się z własnymi lękami, wkroczyć do Labiryntu. Może lepiej, żeby Joanna wiedziała...
Poranek po wyjściu Daniela Twilight spędziła, chodząc bezmyślnie po mieszkaniu, raz po raz zerkając na telefon. Jakby miał ją pogryźć, przeklęty wynalazek Technokracji. Lepiej było siedzieć skuloną na fotelu, w danielowej koszuli, z książką w dłoniach... Ale komórka patrzyła na Twilight jak wyrzut sumienia. Czemu Joanna stała się tabu? Bo Twilight uciekła i od niej, jedynej osoby, która kochała ją „wtedy”? Bo Jorge miał rację: „Zadurzasz się i biegniesz od razu do twojej nowej miłości, zostawiając za sobą wszystko inne. Jesteś niezdecydowana i...”
...i...
Odłożyła książkę, szybko, trzaskając sztywną okładką o blat stołu. Komórka ciążyła jej w dłoni, przyciski zdawały się parzyć.
Cisza. Brak sygnału, numer poza zasięgiem.
Rozłączyła się, odczekała dłuższą chwilę, nim spróbowała znowu. Z tym samym efektem.
Może powinna zaczekać do wieczora? Do jutra...?
Ale nieodbierający telefon łowcy...
„...i zapłacisz za to naprawdę dużą cenę.”
Komórka wylądowała na dywanie. Twilight szła, prostym, szybkim krokiem, jak w transie, z niewidzącymi oczami, porzucając po drodze koszulę kochanka, do pokoju używanego do rytuałów.
Zamknęła drzwi, rozstawiła świece. Na odsłoniętej podłodze usiadła, naga i bosa, wdychając woń dymu z kadzidła. Ciężki zapach pomału wypełniał pomieszczenie, powietrze gęstniało.
Woda w ozdobnej misie falowała lekko. Twilight zanurzyła w niej czubki palców i przemyła powieki. Chwilę wahała się, nim zawiązała oczy czarnym cienkim szalem. Tylko raz w życiu miała dotąd oczy zasłonięte w ten sposób i nigdy nie pozwoliłaby nikomu zrobić sobie czegoś takiego, nawet Daniel nie miałby do tego prawa, choć na różne jego pomysły przystawała z zainteresowaniem... Wyjątek robiła teraz. Zakryte oczy powinny widzieć to, czego nie widzą normalnie, a przecież los jest ślepy.
Daniel używał kart, by badać przeznaczenie. Ona wybrała inną drogę. Z wzrokiem odciętym, zachowała inne zmysły, lecz przede wszystkim – wyobraźnie. W ciemnej przestrzeni, jaka wyrosła przed nią, dziewczyna zwizualizowała nici losu – delikatne jak pajęczyna, splątane. Wyciągnęła dłoń, by ich dotknąć. W jej percepcji były gładkie i ciepłe, jak ludzkie życia. Przesuwała je między palcami, szukając właściwej i poznała ją – w dotyku przypominała jej o włosach Joanny i fakturze jej swetra, o dłoniach, których opuszki miały na sobie zgrubienia od trzymania rękojeści, o nierówności blizny na gładkim policzku, o przetartych dżinsach, o skórzanej kurtce i smarze motoru.
Linia biegła w powietrzu przez jakiś czas, słaba i wąska, po czym urywała się nagle.
Dłoń Twilight zamarła w powietrzu, przez chwilę trwała tak, nim, drżąc, zaczęła w panice szukać dalej. Musiało coś być! Ta nić nie mogła, po prostu nie mogła się tak urywać! Nie ona, nie teraz!
Nie znalazła jednak niczego. Los Joanny zakończył się. Joanna była martwa.
Twilight czuła, jak jej serce łomoce. Dygocąc, zerwała przepaskę z oczu. Pokój był ciemny od dymu, powierzchnia wody falowała. Niepokój, dotąd tkwiący cierniem w sercu dziewczyny, teraz objawił się w całej swej okazałości, wstrząsając ciałem, zmuszając oczy do płaczu.
Joanna. Joanna nie żyje.
Czy to jej wina? Czy to dlatego, że Twilight, zajęta sobą i sowim szczęściem, przestała się kontaktować? Gdyby tylko... Mogła sprowadzić ją tutaj, naprawdę mogła, wszystko byłoby inaczej, a tak...
Wstała, drżącymi dłońmi znalazła porzuconą koszulę, założyła ją. Mieszkanie było puste – przerażająco puste. Gdyby Daniel nie był w pracy... gdyby...
Chciała czyjejś obecności, czyjejkolwiek, ale teraz, w pustym mieszkaniu, skazana była na samą siebie i na cienie, kryjące się po kątach, zbyt gęste, niemal fizyczne. Zdawały się poruszać, a gdy dziewczyna przechodząc korytarzem mijała lustro, wydało jej się, że kątem oka dostrzega jakąś obecność w jego wnętrzu.
Otwarła drzwi balkonowe. W blasku letniego słońca czuła się lepiej. Pnące róże, ciemnoczerwone, o płatkach faktury jedwabiu, wspinały się po barierce. Przypominała sobie teraz, po raz kolejny co robią tu te kwiaty. Sadzili je we dwoje, klęcząc na podłodze wyłożonej jasnoszarymi kafelkami, dłonie mając usmarowane ziemią, całując się raz po raz ponad doniczkami. Potem ustawili stół i krzesła, proste, drewniane, ale wygodne. Na jednym z nich usiadła teraz, wolno, spokojnie, jak najspokojniej.
Dopiero tutaj, pomiędzy kwiatami, dziewczyna przestała drżeć ze strachu. Teraz jedynym, co jej pozostało, był płacz – zduszony szloch smutku, gniewu i poczucia winy. Gdyby pomyślała... Och, rozsądek podpowiadał jej, że to nie ona jest winna śmierci przybranej siostry, ale zdradliwe uczucia podpowiadały inaczej. Schowała twarz w dłoniach, zamknęła oczy.
Ocknęła się, gdy Daniel otwierał drzwi. Wybiegła do niego. Zauważył zaczerwienione oczy, ślady łez na policzkach, niepokój.
- Joanna nie żyje – powiedziała mu dziewczyna – To się stało... jakiś czas temu. Myślę, że ktoś musiał... – przełknęłam ślinę – zabić ją.
Eutanatos pomału odłożył torbę, objął swoją ukochaną. Przywarła do niego – och, jak o tym marzyła od kilku godzin. Znów zaczęła płakać – teraz już ze świadomością, że ktoś jest przy niej, gotowy obetrzeć jej łzy.
- Cicho, królewno. Cicho już... Jesteś pewna?
- Ty rozkładasz karty... Ja też się nauczyłam patrzeć na los – Pokręciła głową. – Widziałam... czułam. Jej nić... przerwana... dość dawno... dlaczego...
Trzymając Twilight w ramionach, Daniel zaprowadził ją do pokoju, usiadł obok niej na kanapie. Nie wzbraniała się. Tragedia, na którą czekała, nadeszła – pierwsza z wielu.



Do spisu treści       Poprzedni rozdział      Następny rozdział

Uwagi?   Zajrzyj