Zwykle przychodzi o godzinie
23:37
W wieczór pachnący bzem
Czeka od godziny
23:37
Zostaje do godziny
23:37
W wieczór pachnący bzem
O godzinie 23:37
Przechodzi albo ludzkie pojęcie
Albo przechodzi pisanie wierszy
Najczęściej wychodzi
Bez słowa
Zostawiwszy na szarą godzinę
23:37
Swój niedokończony sen...
Dziś pisać
znaczy
Robić piorunujące wrażenie
Rozejść sie z echem,
Krzyczeć czytelnikowi
prosto w trzewia:
Czy nie razi cię
to słowo bez wyrazu
jak
grom z ciemnego nieba
Zaraz po urodzeniu
Bierzemy wszystko do buzi
Po kilkunastu latach
Bierzemy wszystko do serca
Po kilkudziesięciu latach
Z pełnymi głowami
Wszystko już znamy i mamy
W zakończeniu pleców
I sp....amy
(Bierzemy nogi za pas)
Z tego świata
Umiłowanie mądrości:
Co to jest miłość?
Co to jest mądrość?
Pytam ekspertów
Filozof
Tłumaczy wspólność kobiet i dzieci
Należy do Komitetu do Spraw Kolonii i Handlu Niewolnikami
Porzuca piątkę dzieci
Uświęca środki
Mądrze wyjaśnia pożyteczność łagrów
To tylko akcydentalna aberracja,
Ataraktyczna deliberacja
Ekwiwokacja i ambiwalencja
W tej kosmologii obskurantyzmu...
no tak
Po co się w ogóle pytam
Głupi ja
Zawsze gdy
Wracam do domu
Jako ostatni
Myślę sobie:
Koniec z tym -
Jutro
Wrócę do pionu
Zrobię rewolucję
Oświaty podźwignę kaganek
Lecz znów jest druga nad ranem
A ja
Kładę się lewą nogą
Przewracam się na lepszy bok
Szukam nocnej lampki
Nie mogę spać spokojnie
Ktoś mi hałasuje niemo
Pod sufitem
Umorusany rzeczywistością,
Oczywistością i logiką,
Pójdę obmyć się cały
W podświadomości strumyku
Umyję się do najlepszych
Napiszę kilka wierszy,
O filozoficzne kamyki
Połaskoczę skostniałą
Achillesową puentę
Na filozoficznym gruncie
Przystanę sobie na dłużej
Zarzucę wędkę
Odpocznę
Popatrzę jak
Łowią się myśli
W tym języku
Potocznym
Mam 19 lat
Ostatni wiersz napisałem tydzień temu
Ale to nie był mój ostatni wiersz
Piszę do dziś, przez co
Odmówiłem sobie innych ciekawszych zajęć
Obraziłem poezję
Moimi wierszami
Mam 19 lat
Dobry poeta w tym wieku
Już dawno powinien
Leżeć cicho pod trawą
A nie przepraszać
Za brak morału
Za brak implikacji filozoficznych
Za brak burz w pogodzie ducha
Za uśmiechnięty ryj
Więcej grzechów pamiętam, ale
Śpieszę się na spotkanie z kumplami
Nie żałuję żadnego wiersza
Proszę o cykutę
Lub o dalszą wenę
Mam 19 lat -
O czym ja mogę pisać...
Wiedeń, na placu Albertiny.
Czas akcji - jakieś ćwierć godziny.
Galeria, piękna sztukateria.
Turystów tłumy, piętro drugie
Pełna pruderia, schody długie.
Remont dachu,
Tylko fotele ciut za twarde.
-Kochanie, nie wiesz co z Edwardem?
Miał dziś zaprosić nas na lunch...
-Cóż za nazwisko przezabawne!
Jak miasto...Munchen Mun....Monachium?
-Współczuje panu, panie Munch...
-Widziałem taki o b r u s w sklepie,
W podobną upaćkany plamę,
Nawet wymiary takie same...
-Ach, jakże pan językiem klepie!
Proszę natychmiast zamknąć usta!
-A pani?!
...Pani może z powodzeniem
Zamienić obraz ten na lustro!
Szmer, hałas, głośne zgromadzenie
Ogółem dziwne zamieszanie,
Błysk spojrzeń, zgroza, zębów zgrzyt.
Wśród ofiar padło zapytanie:
I po co był ten cały K r z y k?
Aż złapał obraz się za głowę
Rozdziawił usta w konsternacji
I chciał natychmiast dać odpowiedź
Tłumowi,
Lecz ten jakby uciekł
Podyskutować gdzieś, o sztuce,
W jednej z wiedeńskich restauracji.
Wspomną o tobie, sztuki perło
W kawiarni, parku czy liceum,
Że gdzieś za kilkadziesiąt euro
Można ominąć cię w muzeum...
Zresztą, jak inne zawiesiny
W Wiedniu, na placu Albertiny.
Nim powiesz
Że cię boli
Że jest ci niedobrze
Że jesteś nieszczęśliwy
Że wypadłeś z roli
Że świat zły jest
Rzeczywistość szara
Życie nic nie warte
Pomyśl
Że są Ludzie
Przy których
Twój ból
Jest Aprilisowym żartem
W książce z liceum wszystko było proste:
Spadająca gwiazda z podpisem "kometa"
Wzory czarno na białym i zgodność jednostek,
Boska super-pozycja, energia i popęd.
A ta dzisiejsza fizyka jakby nie ta,
Inna trochę...
Bo na przykład
Jakim prawem te ciała tak silnie oddziałują?
Serc elektromagnetyzm?
Nieziemskie przyciąganie?
Panie Newtonie i Archimedesie,
Jak to dzieje się,
Że nie każde serce pogrążone w smutku
Wypiera się szczęścia jak własnego ja?
W duszy bezlitośnie rządzi grawitacja
Powszednie ciążenie ładunku sumienia
I ten żal co się skrapla
Pod dziwnym ciśnieniem...
Po osiemnastu latach nauki
Potrafię niewiele:
Umiem załamać się nie gorzej od światła
Opadam swobodnie bez niczyjej reakcji
Jeśli trzeba, to opór postawię właściwy
Lecz izoluję się rzadko
I odwracam na-pięcie
Z zasad zachowania
Zachowuję umiar
Zachowuję co moje dla siebie
Zachowuję się dobrze
A ostatnio nawet
Próbowałem toczyć
Dyskusję ze światem
Na pochyłej, ale zawsze
Na równi z Syzyfem...
Osiemnaście wiosen temu
Nie pytałaś siebie "czemu?"
Czemu wiek się mierzy w wiosnach
Gdy za oknem świszczy wiatr,
Czemu musisz być dorosła
W wieku osiemnastu lat?
Osiemnaście wiosen temu
Wszystko było słodkim kremem,
Łyżką dżemu, z masłem bułką...
Dzisiaj świat Ci każe w kółko
Jeść te nie-dziecięce menu
Które coraz trudniej zmienić.
Osiemnaście wiosen temu
Kiedy było po staremu,
Nie wiedziała Matka Ziemia,
Że ma z Tobą do czynienia!
Wczoraj jeszcze byłaś dzieckiem
Dziś zdmuchujesz w swoim życiu
Sto siedemdziesiątą świeczkę
Popłakując gdzieś w ukryciu...
Przeglądając się w odbiciu
Szukasz zmarszczek, siwych włosów
Obowiązków nagłych stosu,
Pilnych spraw i formalności,
Etcaetera...
Jednak przez wybryki losu
Te udane i te tańsze
Nic nie widzisz prócz młodości
Niezmienionej, tej co teraz,
Tej jutrzejszej, tej wczorajszej...
Czekałaś pod drzwiami,
Aż odjadą nieproszeni goście,
Aż stękną z bólu wyciągnięte wnioski,
Aż wypłynie na wierzch ten brak zrozumienia,
Aż wyfruną miłości na szpilkach,
Aż wreszcie będziesz mogła
Czuć się jak u siebie w domu.
Gdyby nie te rozmowy mebli
I pojękiwania ubrań,
Nie zorientowałbym się nawet,
Że nie jestem sam.
Tylko ten mysi hałas spod miotły
I gradobicie uschniętych liści
Zabrzmiały jakoś znajomo.
Opanowałaś już wszystkie dialekty milczenia.
Dopiero, gdy gaszę światło
Stawiasz mi przed nosem
Latarnię nieznośnych pytań
Przezornie nie pozwalając
Na żadne przymrużenie oka,
Jakby od tego zależało
Twoje być albo nie być.
A rano znów wracasz do swej małomówności.
Wstajesz
I... przeciąąągasz się niemiłosiernie
Każąc mi się z jeszcze z Tobą
Gimnastykooować!
Nie martw się, humanisto
Gdy kpią w twoje żywe oczy
Umysły oświecone ścisłe
Ich prorocy
Już dawno
Pomarli wszędzie oprócz książek
I nie wierz humanisto,
Nie wierz, po swojemu
Tym, co powtarzają wciąż, że
Coś jest jasne jak słońce -
Nie wiesz, czy
Nie zgasło
Osiem minut temu
Zastępy uczonych
z arsenałem książek
W walce o poznanie
Na poligonie dębowych biurek
W pełni nieświadomi
W koszulach wymiętych
Chylą czoła
Porażeni snem i zadziwieniem
Oddają pokłon -
Istota rzeczy
poczuła się dotknięta
Gdyby miłość była jak szalona impreza
Przyszliby tylko zaproszeni goście
I nie byłoby już miejsca
Dla krzątających się resztek
Samotności.
I żadnej litości
Ze strony głośników
Dla zasłuchanych w duszę
Introwertyków.
Taka szalona impreza
Rozpoczęłaby się o znanej godzinie
I o wiadomej zakończyła porze
Nie byłoby oburzeń i zdziwień
Że kiedyś w końcu przeminie
I że znów jest ranek zimowy
Po ciepłym wieczorze...
Na takiej imprezie szalonej
Pękałyby tylko balony
A nie serca, nie głowy, nie dusze
Pękaliby ludzie ze śmiechu,
Płuca w bezdechu i uszy...
Gdyby miłość była jak szalona impreza
Moja niepamięć byłaby konieczna
A chłodne jutro bym całe przeleżał
I przespał...
Po takiej szalonej imprezie
Nie pisałbym żadnych wspomnień
I zwierzeń,
I płakałbym rzadko.
I dziwiłbym się, jak łatwo
Z cudownie bolącą głową
Zwraca się treść nieliryczną
Żołądkową...
Nie pozbierałeś wszystkich zabawek
z piaskownicy
Nie wszystkim kolegom
powiedziałeś cześć
I rower zostawiłeś
na ulicy
Żeby przykrył go deszcz
Wchodzisz na klatkę schodową
I patrzysz
Jak szybko za Tobą wiatr
zamyka drzwi
Jesteś niby o te lata starszy
Ale bardziej o te kilka chwil.
Zanim zatęsknisz
Zanim zapłaczesz
Zanim skoczysz z mostu
Zanim będziesz tępo wodzić
Wzrokiem po pustej stacji
Zanim pójdziesz na koniec świata...
A za mną drzwi zatrzaśniesz
Szczelnie -
Nawet "za mną"
Piszesz już oddzielnie
Widziałem różne profesje:
Malarza, co puścił farbę,
Artystę, co kłamał śpiewająco,
Grabarza, co grał w barze,
Pisarza, co się nie popisał,
Kata cierpiącego na katar,
Synoptyka bez ojca,
Chemika, co stronił od zasad
Sprintera z dystansem do świata,
Wykładowcę, co wykładał płytki
Ale
Poeta w kolejce po etat
To chyba największy zawód
Po pierwsze, dziękuję za wszystko:
Za to, że najlepszym nie jestem artystą,
Za to, że Ty stąd
tak chętnie uciekasz,
Że do człowieka
jestem przy Tobie podobny...
Dziękuję również za te skrzydła, wielkości kolibra,
Za to, że wiosna mi zbrzydła
i lato,
Za to, że są chwile przelotne jak burze,
I że nie trwają ani chwili dłużej...
Dziękuję za kartki coraz bielsze,
Za to, że wiersze
nigdy się nie kończą,
Lecz łączą się
w długie znaki zapytania,
Za to, że zdania
ostatniego nikt nie poznał składni...
Dziękuję, żeśmy, poeci, tacy nieporadni,
Że raDOŚĆ "dość" mówi pod wieczór,
Że nie czuć
jest gorzej niż nie umieć,
Że nie rozumieć
to moja profesja,
I, że POezja
ma w sobie to "po".
Dziękuję, że w cZŁOwieku ukrywa się "zło"...
Że z miłości mi ości zostawiasz na deser,
Że podartą kieszeń
znam lepiej niż Ciebie...
Dziękuję, że nie wiem
kim jesteś i po co,
Że boso
pozwalasz mi hasać po chmurach...
Z całego pióra, Erato
Dzięki Ci za to...
Los, co raz na cztery lata
Zbierał wszystkich w jednej ławce
Dziś nas w cztery strony świata
Porozwiewa jak latawce
Choć wzlecimy inną trasą
Niejednemu z nas się zachce
Przyznać, że to było właśnie
Życie, życie...życie z klasą!
Choć minęła moc wieczorów:
Szczecinowo, Rogów, Hel!
Nie wydamy ich koloru
Nigdy na poranną biel!
Kino, teatr, resztki wspomnień,
Krawat, muszka i Chanel
Rozliczamy się świadomie
Z życia z klasą. Na poziomie!
Wśród nastrojów na huśtawce:
Radość spotkań, rozstań ból,
Odnajdziemy wspólny akcent -
Zapach Mokotowskich Pól!
Zanim wszystkie światła zgaszą,
My, aktorzy już bez ról
Zakończymy puentą naszą
Szkolny spektakl - "Życie z klasą"
Dziś, podnosząc znad lektury
Oczy w stronę kalendarza,
Odliczamy do matury
Noc i dzień.
Może jeszcze nam na twarzach
Pozostanie dawny fason
I myśl, że
Tak naprawdę było warto
Przeżyć takie życie z klasą
Z moją klasą czwartą...
De!
W ten najpowszedniejszy czwartek
O godzinie 12:40
Ludzie szli do pracy
Ludzie kończyli pracę
Ludzie wstawali z łóżek
Pozostałych czterdziestu dziewięciu
Ujrzawszy ptaki ze szkła i żaluzji
Nie wstało już nigdy...
Mówiono, że mieli przeznaczenie zapisane od dawna:
I matka w dziewiątym miesiącu,
I dziecko z roztrzaskanej miednicy,
I studenci historii zaślubieni od tygodnia,
I młode kasjerki na praktykach
Jakakolwiek niedorzeczność
Zamilkła przysypana gruzem...
Tak, to musiało być ich
Prawdziwe przeznaczenie...
Przeklinano
Zbyt szybko załatwione sprawy
Zielone światła
Niezapomniane klucze i kanapki...
Błogosławiono
Spóźnione tramwaje i rozwiązane sznurowadła
Dziękowano
Napotkanym znajomym i stojącym w kolejkach
Ci, którzy się nie śpieszyli
Zdołali prześcignąć swój los
W fatum uwierzyła telewizja i prasa,
Nigdzie nie było mowy o przypadkach
Śmiertelnych.
Z prześwietlanych klisz
Ocalało zaledwie zdjęcie martwej Rotundy...
Na osłodę po tym tłustym czwartku
Ogłoszono w gazecie krzepiącą wiadomość o
"Załogach zwiększających produkcję rynkową"
Żeby tylko nie zadawano gorzkich pytań
Przez kolejnych dziesięć lat karnawału...
Znowu cię nie mam
A potrzebuję jak dawniej
Chcę cię tracić
Chcę cię wykorzystać
Chcę cię spożytkować
Chcę cię zmarnotrawić
Chcę podzielić się tobą
Z przyjaciółmi, którzy cię będą pochłaniać
Nie uciekaj
Nie leć tak szybko
Wróć
Czekam na ciebie
Z zegarkiem w ręku
Tak mi ciebie brakuje,
Mój wolny czasie!