Redakcja Warszawska

Złoto z Bogoty i sekret papużki

Rezydecja pani ambasador Kolumbii, Dory Sanchez de Wetzel, mieści się w Młocinach. Tam też, 20 lipca, odbyło się przyjęcie, wydane przez nią i przez jej małżonka, pana Horsta W. Wetzel, z podwójnej okazji: Święta Narodowego Kolumbii - rocznicy proklamowania niepodległości w 1810 roku - oraz wyjazdu państwa ambasadorstwa z Polski po zakończeniu ich misji. Pani Dory i pan Horst, Niemiec z pochodzenia i były niemiecki dyplomata, dali się poznać jako przyjaciele Polski, inicjując m. in. wymianę między studentami kolumbijskimi, uczącymi się polskiego, a polskimi, uczącymi się hiszpańskiego. Warto podkreślić, że język hiszpański w swej najczystszej formie "castellano" (,,kastylijski", czytaj "ka-ste-LJA-no") jest szczególnie pielęgnowany w Kolumbii. Czuwa nad tym Akademia Kolumbijska w Bogocie, założona w 1871 roku i stowarzyszona z Hiszpańską Akademią Królewską. Wkrótce po swym przybyciu do Polski w styczniu 2002 roku, pani ambasador otrzymała wiadomość, że jej jedyna dorosła córka zginęła w Paryżu w tragicznych okolicznościach. Pani ambasador zamówiła wówczas mszę za duszę córki w kościele Wizytek na Krakowskim Przedmieściu

w Warszawie, na którą przybył niemal cały korpus dyplomatyczny. Byłem na tej mszy i widziałem, że współczucie obecnych nie było "dyplomatyczne", ale szczere i głębokie. Wielu ambasadorów miało łzy w oczach. W lecie tego samego roku, w Kolumbii zaostrzyły się konflikty wewnętrzne na tle działalności partyzantki miejskiej i wiejskiej oraz mafii narkotykowej do tego stopnia, że można było mówić o wojnie domowej. Zarówno ze względu na utratę córki jak i na sytuację w kraju, pani ambasador postanowiła nie wydawać przyjęcia z okazji Święta Narodowego. Zamówiła mszę - tym razem w Kościele Akademickim Świętej Anny, też na Krakowskim Przedmieściu - którą celebrował nuncjusz apostolski, dziekan korpusu dyplomatycznego, arcybiskup Józef Kowalczyk w asyście hiszpańskiego księdza. Obaj wygłosili kazania. Nuncjusz przypomniał osobistą tragedię pani ambasador, hiszpański ksiądz zaś mówił o sytuacji w Kolumbii z takim wyczuciem komplikacji politycznych a równocześnie z taką pasją, że jego kazanie zostało zanotowane przez ambasadorów, zwłaszcza hiszpańskojęzycznych, jako nadające się do historii dyplomacji wręcz światowej.

W rok później (2003), w maju, w Muzeum Ignacego Paderewskiego w Łazienkach, pani ambasador otworzyła wielką wystawę sztuki kolumbijskiej i pre-kolumbijskiej (a więc tej sprzed hiszpańskiej konkwisty) pod tytułem "Skarby Kolumbii". Na wystawie było wielu znawców Ameryki Łacińskiej i dla nich żadnej sensacji nie stanowiły eksponaty ze złota, pochodzące z Muzeum Złota w Bogocie (repliki). Ale laicy dowiadywali się po raz pierwszy, że przed przybyciem Hiszpanów w XVI wieku, słynni Inkowie, którzy często są z Kolumbią utożsamiani, opanowali zaledwie dzisiejszą północną Kolumbię. Na większości zaś jej obecnego terytorium mieszkali Czibczowie (Indianie Chibcha), o których mało kto w Polsce słyszał, a którzy też słynęli z pięknych wyrobów ze złota. Ale największym podziwem cieszył się obraz współczesnej artystki-malarki kolumbijskiej, Marii Caroliny Ramirez, nazwany przez nią niejednoznacznie "A ona mi zazdrościła...". Przedstawiał on piękną kobietę z papużką na przedramieniu. Jednakże kto tu komu i czego zazdrościł pozostało tajemnicą do dziś. Za to mogą zazdrościć nam ci, którzy tej wystawy nie widzieli. I którzy państwa ambasadorstwa Kolumbii nie znali. Ale chyba wszyscy Polacy kawę z Kolumbii znają i ją lubią.

Porównywalne z "Piekłem" Dantego

Aż się boję sięgać do takich porównań, ponieważ i epoki są inne, i forma jest inna, i płeć autorów jest inna, i język jest inny, i w ogóle....A jednak. Tę powieść Karoliny Doroty Literskiej pt. "Klepsydry pamięci" (Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń, 2006), choć pisaną po polsku, przez kobietę, prozą, można jednak porównać z "Piekłem" Dante Alighieri. Więcej! "Piekło" - to, mimo wszystko, fikcja, podczas gdy tekst Literskiej, to wprawdzie zaklęty w kształt powieści opis, ale oparty na najokrutniejszej z najokrutniejszych prawd.

Przekazuje go nam Franek, młody i piękny w sensie fizycznym pianista, wykształcony i wysublimowany erudyta, polski Żyd ale nie obrzezany, który dostaje się do Auschwitz. Tam trafia do rąk arystokratycznego Sturmbannfuehrera-pederasty, Egona, o podobnych cechach, ale już pozbawionego ludzkich uczuć. Ten stwarza Frankowi luksusowe warunki życia w zamian za świadczenie mu najbardziej perwersyjnych usług seksualnych, co ten też czyni. Pewnego razu przyjeżdża na inspekcję z Berlina przełożony Egona, ale i kolega, i też homoseksualista. Chcąc się pochwalić skutecznością działania komór gazowych, Egon zaprasza go do obejrzenia "seansu"

mordu przez wziernik, wymagający założenia maski gazowej. Maski te zakładają z przyjemnością Egon i jego przełożony, Franek zaś zostaje do tego zmuszony pod groźbą zagazowania jego samego, jeśli tego nie zrobi. I oto następuje opis Franka

"Widziałem, czego ludzkie oczy nie widziały i słyszałem, czego ludzkie uszy nie słyszały. W komorze panował zgiełk, tumult i rwetes. Setki ludzi, cofając się od dymiącego gazem środka, wciskało się w rogi komory. Ich wyobraźnia nie potrafiła jeszcze ogarnąć tego, co się stało. Żyło w nich jakieś podświadome przekonanie, że to, co ich spotkało, jeszcze się wyjaśni, że się wyjaśni. W kilka sekund potem zrozumieli, że nic już się nie wyjaśni. Ogarnęło ich paniczne przerażenie, agonalny strach, który w okamgnieniu przerodził się w szaleństwo. Ludzie miotali się, kotłowali, spychali i szarpali jeden drugiego. Pięli się po sobie w górę do odrobiny powietrza, jakie im obiecywał błysk światełka w suficie, spychając w dół jeden drugiego. Świadomie i nieświadomie walczyli ze sobą, starając się powstrzymać gasnące w sobie życie. Rzucali się na zaryglowane drzwi, żeby je wyważyć i zsuwali się po nich. Ich ciała prężąc się w konwulsyjnych drgawkach, wiły się w potwornych boleściach, a wyokrąglone strachem oczy zachodziły bielmem i wychodziły z orbit. Poparzone gazem twarze, przybierając upiorny wyraz, czyniły z nich koszmarne monstra. Oszalali z bólu i przerażenia, przechodząc piekielne męki - dusili się, dławili, otwierali szeroko usta i wywieszali spuchnięte języki na brody. Pluli, kopali, rwali włosy z głowy i drapali do krwi poparzone ciało. Ich krzyki, jęki i rozpaczliwe wołanie o pomoc wrzynały mi się w mózg bólem nie do zniesienia. A przecież byłem już w przestępstwach Auschwitz obeznany, zahartowany i uodporniony na nie w jakimś sensie. Potrafiłem w wielu strasznych sytuacjach panować nad swoimi uczuciami i trzymać nerwy na wodzy, ale to, co rozgrywało się w komorze - odbierało mi nie tylko siły lecz i zmysły". "A w komorze ludzka tragedia toczyła się nadal. Przed moimi oczami rozgrywały się sceny, o jakich Chrystus i wszyscy święci razem wzięci pojęcia nie mieli. Na wyrosłym do pokaźnych rozmiarów stosie trupów ludzie poruszali się jak zatrute muchy. W dole komory czołgali się na rękach i posuwali na kolanach, wlokąc za sobą bezwładne nogi. Pięli się w górę do upragnionego powietrza, staczając się w dół. Wyczerpani do ostateczności, padali na zmarłych i jak oni odchodzili w ciemność, w absolutną i nieznaną im ciszę. Ale to wciąż nie był koniec tragedii, bo ludzie stale odżywali na umarłym stosie. Podnosili w górę głowy, wyciągali ręce, żegnali się i rzęzili. Taczając się na dnie komory, toczyli pianę z ust, wymiotowali i broczyli krwią. Nie, tego, co się tam działo, nie da się w żadnym języku wyrazić, bo to jest po prostu niewyrażalne". Dzięki Literskiej STAŁO się to wyrażalne. A tymczasem, 10 sierpnia 2006 roku, na Unter den Linden w Berlinie, Erika Steinbach otwiera wystawę, która zmierza do tego, by z Niemców robić ofiary a z Polaków - katów.

Autor: Zygmunt Broniarek

Opr. Andrzej Szkoda     

[powrót]